- Opowiadanie: szklany10 - Przygody Valera: Stragan Rzeźnika

Przygody Valera: Stragan Rzeźnika

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Przygody Valera: Stragan Rzeźnika

Ciepłe promienie letniego słońca wpadały tego ranka do pokoju Martina Valera. Mieszkanie, które otrzymał za współpracę ze strażą miejską było nadzwyczaj wygodne. Właśnie takiego potrzebował. Mały domek nieopodal rynku, z widokiem na rząd straganów i bibliotekę. Wnętrze było, jak na gusta Valera, skromne i przytulne. W salonie mieścił się kominek. Obok niego stał wygodny, czerwony fotel, w którym mężczyzna zasiadał każdego wieczora, by spokojnie zapalić fajkę. Ta leżała obecnie na półce przybitej do ściany. Po drugiej stronie pokoju, w słabo oświetlonym kącie stało wygodne, dwuosobowe łóżko. Dwyn twierdził że to na wypadek, gdyby Valerowi zachciało się „towarzyszki nocnych rozmów”, jednak odkąd Martin wprowadził się do mieszkania, jedyną osobą, która tam spała był on sam. Pośrodku pokoju stał dębowy stół z czterema krzesłami wokół. Ściany okute były grubą warstwą drewna, dzięki czemu w domu było znośnie nawet w zimę. Jednak teraz cały dom ogrzewało gorące, letnie powietrze. Martin obudził się, spocony nadmiernymi promieniami. Jak zawsze o tej porze roku spał bardzo niespokojnie i ciągle się budził, żeby schłodzić twarz mokrą ścierką, która teraz leżała obok niego. Widocznie zasnął, wciąż mając ją na twarzy. Powoli, z wielkim wysiłkiem zwlókł się z łóżka. Zdawał sobie sprawę, że jak co rano posiedzi przez chwilę na posłaniu, po czym znów się położy i zaśnie jeszcze na minimum godzinę. Pewnie by tak zrobił, gdyby nie spuścił nóg. Te z głośnym pluskiem wpadły do miski z zimną wodą, którą mężczyzna postawił poprzedniego wieczora. Zerwał się na nogi. Przeklinając pod nosem, odstawił miskę i wytarł mokre stopy w koszulę, którą jeszcze wczoraj nosił na sobie. Następnie podszedł do okna. Ze względu na pogodę pozostawił je otwarte na noc choć wiedział, że niewiele to pomoże. Wyjrzał na zatłoczoną ulicę.

– Szósty dzień tygodnia… – wymruczał, po czym przeciągnął się i ziewnął. Ruszył do szafy, wyciągnął z niej świeżą koszulę i parę spodni. Ubrał się, po czym wyszedł z pokoju. W korytarzu skręcił w lewo, kierując się do małego pomieszczenia. Mieścił się tu zaledwie mały stolik, zawalony artykułami spożywczymi, oraz gliniana kuchnia w rogu. Spojrzał na stół. Nie zauważył jednak niczego, co nadawałoby się do zjedzenia. W kubku zostało jeszcze trochę zsiadłego mleka. Wypił je, po czym znów leniwie przeszedł przez krótki korytarz. Już miał skręcić do pokoju, gdy nagle obok jego lewego ramienia dało się słyszeć donośne łomotanie w drzwi.

– Martin otwórz! To ja, Dwyn! Mamy problem! – mężczyzna od razu rozpoznał głos przyjaciela. Nie musiał się nawet przedstawiać. Zgadywał, o co może chodzić tym razem. Kiedy po raz ostatni kapitan straży do niego przyszedł, a było to dobre dwa miesiące temu, nie mogli sobie poradzić z szajką przygłupich osiłków, terroryzujących okolicę. Po szybkim zbadaniu sprawy okazało się, że wystarczyło posiedzieć kilka godzin dłużej w „Złotej Misie”, aby złapać zbirów jednego po drugim. Valer z ociąganiem szarpnął za klamkę. Drzwi się otworzyły, a do środka wpadł Dwyn Rydal. Od razu skierował się do niewielkiego salonu Valera i zajął miejsce przy stole. Wyglądał, jakby nie spał od kilku dni.

– O co chodzi tym razem? Znowu zaginiony kot panny Silverlight?

– Nie. Tym razem to coś w sam raz dla ciebie. Od dwóch dni w Virgil dzieją się dziwne rzeczy. Kilku obywateli miasta zniknęło bez śladu. Jakby rozpłynęli się w powietrzu! – wysapał kapitan.

– Nic dziwnego. Skoro wybraliście takiego gubernatora, to nie ma co narzekać – mruknął Valer, siadając naprzeciwko przyjaciela. Nadal nie mógł wybaczyć obywatelom Virgil wyboru Ladro Durusa na zarządcę miasta.

– A ty znowu swoje! Dobrze wiesz, że ja nie miałem na to żadnego wpływu! Rodzina poprzedniego gubernatora wymarła, a miasto musi mieć zarządcę. Durus ma znajomości i jest ceniony w mieście…

– Pff… Ciekawe jak to się stało, że nagle trzech synów byłego gubernatora znika bez śladu zaraz po śmierci ojca. A potem z nieba spada wam Ladro! Gratuluję spostrzegawczości tym biednym ludziom. Zmydlił wam wszystkim oczy, a teraz zapłacicie za jego grzechy – przerwał kapitanowi Martin, z ironicznym śmiechem.

– Czy ty myślisz, że ja również jestem za tym psim synem? Nie! Z wielką chęcią powiesiłbym go za te jego łyse jaja na suchej gałęzi! Ale zrobić tego nie mogę… Przynajmniej na razie – oburzył się Dwyn.

– No dobrze już. Z czym przychodzisz? – Martin wstał i zaczął chodzić po pokoju. Rydal widział takie zachowanie już nie raz, dlatego nie zdziwiło go to tak, jak dziwi inne osoby. Martin twierdził, że chodzenie podczas słuchania pozwala mu się lepiej skoncentrować i wyciągnąć lepsze wnioski. Dwyn westchnął ze szczęścia, iż także tym razem będzie mówił w powietrze, zamiast w twarz przyjaciela. Mimo to zaczął:

– Jak już wspomniałem, zaginęło parę osób…

– Ile? Kto konkretnie? – przerwał mu Martin. Dwyn rzucił mu gniewne spojrzenie.

– Trzy. Pierwsza była młoda dama z domku przy południowej bramie. Niejaka…

– Cinda Toes – wymamrotał zamyślony Valer. Jego prawa ręka skubała teraz delikatny zarost na twarzy.

– Tak. Właśnie ona. Następny był mężczyzna. Handlarz mięsem na targowisku. Dymer Rzeźnik. Wiesz kto to, prawda?

– Owszem. Kupowałem od niego mięso parę dni temu. A ostatnia ofiara?

– Teraz uważaj. To mały Timmy z posiadłości Nogilów. Widzisz jakieś powiązania?

– Hmm… Coś widzę. Kobieta, mężczyzna i dobrze urodzone dziecko z bogatej rodziny… Porwanie dla okupu?

– Nie. To już wykluczyliśmy. Żadna z rodzin nie dostała listu z żądaniami, chociaż od porwania pierwszej ofiary mija dziś trzeci dzień.

– I dopiero teraz z tym przychodzisz? – zaskoczony Valer patrzył z niedowierzaniem na kompana. – Trzy dni! Wiesz że ona pewnie już nie żyje?! Może żadne z nich! A dla ciebie to tylko trzy dni!

– Tylko pod warunkiem, że to naprawdę nie okup! – odpowiedział Dwyn, również podnosząc głos.

– „Tylko pod warunkiem”, dobre sobie! Najpierw mówisz, że to wykluczyliście, a teraz zamiast argumentować, zaczynasz się nad tym zastanawiać?

– Martin. Nie przyszedłem się tutaj kłócić… Pomożesz czy mam zamknąć sprawę? – zapadła długa chwila ciszy. Napięta atmosfera szybko ulatniała się z pokoju. Martin ciągle chodził po pokoju, zastanawiając się nad sprawą. Za nim niczym wyszkolony zabójca wędrował wzrok kapitana straży. Wreszcie mężczyzna zatrzymał się i spojrzał w stronę Dwyna.

– Macie coś jeszcze?

– Niewiele. Wszystkie ofiary wydają się być przypadkowe. Co lepsze: rodzina Toes’ów nie zna w ogóle Dymera Rzeźnika. Oni nie jedzą mięsa. Są tymi… yyy… We… Wee…

– Wegetarianami.

– O właśnie to cholerstwo. Mam nadzieję, że nie zaraźliwe?

– Nie – odpowiedział Valer, wyraźnie podnosząc na duchu wykształconego kapitana straży miejskiej. – Czyli żadnych powiązań, brak motywu… Obawiam się, że to będzie ciężka sprawa… No ale do pracy. Zabierz mnie do rodzin zaginionych.

– Po co?

– Chcę osobiście zadać im parę pytań. Jakoś nie mogę mieć pewności, czy wszystko dobrze zapamiętałeś… – Dwyn Rydal spojrzał wymownie na przyjaciela.

– Byłem tam z kilkoma strażnikami… – zaczął się tłumaczyć.

– Tym bardziej chcę osobiście poznać rodziny! – przerwał mu Martin, zabierając się za zakładanie butów. Następnie obaj opuścili dom, udając się w kierunku południowej bramy

 

***

 

 

Kilka chwil później stanęli u drzwi do mieszkania Cindy Toes. Kapitan zapukał. Odpowiedziały im kroki na schodach, a chwilę później dom stanął przed nimi otworem. Drzwi otworzył młody mężczyzna.

– Pan Randolph Toes? – spytał uprzejmym tonem Martin.

– Tak. W czym mogę pomóc?

– Pan? W niczym. To my przyszliśmy z pomocą – odpowiedział z uśmiechem Valer, po czym wszedł do domu, nie czekając na zaproszenie. Mężczyzna spojrzał na kapitana straży. Ten zmieszany jedynie się uśmiechnął i ruszył za przyjacielem.

Dom był duży i bogato zdobiony. Na ścianach eksponowane były drogie obrazy znanych i cenionych artystów. W oknach wisiały wielkie firany, a na podłodze leżała tygrysia skóra.

Mężczyzna poprowadził gości do salonu. Wskazał im miejsca na idealnie pasującej do otoczenia białej sofie, a sam usiadł po drugiej stronie małego, drewnianego stolika. Krzesło delikatnie zaskrzypiało pod jego ciężarem.

– Przychodzicie w sprawie mojej żony, prawda? – spytał, gdy tylko mężczyźni zajęli swoje miejsca.

– Owszem. Kapitana pan już pewnie zna? – odpowiedział Valer. Mężczyzna pokiwał twierdząco głową. – Doskonale. Ja nazywam się Martin Valer. Jestem detektywem i będę pracował nad sprawą zniknięcia pańskiej żony. Może mi pan odpowiedzieć na kilka pytań?

– Jeśli w ten sposób szybciej znajdziemy Cindę, nie widzę nic przeciwko.

– Idealnie. Kiedy po raz ostatni widział pan swoją ukochaną?

– Dwa dni temu. Wyszła na targ kupić trochę mięsa na obiad.

– Która była wtedy godzina?

– Coś koło dwunastej.

– Czy zna pan Dymera Rzeźnika lub rodzinę Nogil?

– Już mnie pan o to pytał dziś rano – zauważył Randolph Toes, patrząc na kapitana. Ten wzruszył ramionami sugerując, że na pytania detektywa nie ma żadnego wpływu.

– Proszę odpowiedzieć – ponaglał Valer.

– Nie. Jedyne co łączyło Cindę i mnie z tymi osobami to stragan z mięsem. Moja żona kupowała tam niemal codziennie. Ta dwójka również zaginęła, prawda?

– Tak – odpowiedział Martin, po czym wstał. – Nie mam więcej pytań. Gdyby coś się panu przypomniało, proszę się odezwać do mnie lub do kapitana. Do widzenia – dodał, po czym skierował się do wyjścia. Rydal westchnął, po czym wstał i ruszył za detektywem. Zdezorientowany Randolph Toes siedział zaskoczony nagłą i szybką wizytą. Odprowadził mężczyzn wzrokiem, po czym zasłonił twarz dłońmi i zaszlochał. Valer zamknął delikatnie drzwi wejściowe do domu państwa Toesów.

– Co ty właśnie zrobiłeś?! Wszedłeś, zadałeś od niechcenia trzy pytania i już wychodzisz?! Za kogo ty się masz?! Wiesz ile czasu my go przesłuchiwaliśmy?! – zaatakował przyjaciela Dwyn, gdy tylko ten odwrócił się w jego stronę.

– Widocznie na tyle długo, by zapomnieć o istotnych zdaniach, które pan Randolph zdołał z siebie wyrzucić.

– Co masz na myśli? – spytał zdziwiony kapitan.

– Nie słyszałeś? Cinda Toes kupowała mięso od Dymera Rzeźnika.

– Faktycznie, powiedział coś takiego… Ale co to ma do rzeczy? Przecież wszyscy od niego kupowali…

– Nie rozumiesz. Jednak istnieje jakieś powiązanie pomiędzy ofiarami. Teraz musimy złożyć wizytę w domu Nogilów…

– Zaraz, chwila… – przerwał Martinowi przyjaciel.

– Co znowu?

– Przecież rano Randolph mówił, że jego rodzina w ogóle nie je mięsa! – Martin zatrzymał się w pół kroku. Mężczyźni spojrzeli po sobie, po czym obaj rzucili się z powrotem do drzwi. Wpadli z impetem do mieszkania. Dwyn wyjął miecz i wskazał Valerowi salon. Sam udał się na górę. Detektyw wpadł do salonu. Nikogo tutaj nie było. Krzesło, na którym siedział Randolph Toes przysunięte było do samego stolika. Detektyw podszedł, by się przyjrzeć. Niczego nie zauważył. Usłyszał kroki na schodach. Wstał z kolan i odwrócił się. Był to Dwyn.

– Na górze nikogo nie ma.

– Tutaj też nie… Jak myślisz, co to oznacza?

– Skoro przed chwilą tu był, a teraz go nie ma… Mamy pierwszego podejrzanego?

– Fałszywe zeznania to jedno, ale gdy osoba ucieka zaraz po ponownym przesłuchaniu… Wygląda na to, że znaleźliśmy osobę odpowiedzialną za porwania.

– Ale dlaczego miałby pozorować uprowadzenie własnej żony? – dopytywał się Dwyn Rydal, próbując zrozumieć intencje zbrodniarza.

– Tego nie wiem. Musimy się dowiedzieć. Wezwij straż i zbadajcie to mieszkanie od piwnicy po strych. Nie widzieliśmy, żeby Randolph opuszczał dom, więc powinien wciąż tu być. Jeśli nie, to musi gdzieś być tajne przejście. Znajdziecie je.

– A ty?

– Ja złożę wizytę rodzinie Nogilów. Idź. Poczekam aż wrócisz ze wsparciem, żeby nikt pod naszą nieobecność nie próbował się stąd wynieść – odpowiedział Valer, rozglądając się po domu. Dwyn Rydal kiwnął głową i wybiegł na zewnątrz.

Martin przeszedł się po posiadłości. Rodzina tu mieszkająca nie należała do najbiedniejszych. Oprócz najwspanialszych dzieł na ścianach, drogiego dywanu i sofy, można było dostrzec wiele innych drobnych kosztowności. Żyrandol bogato wysadzany klejnotami, Czarne świece – najdroższe w całym Skaleronie. Gdy otworzył drzwiczki szafki, ujrzał południową porcelanę oraz kalemijskie wyroby ze szkła. Powoli przeszedł na drugą stronę korytarza. Jego uwagę przykuły nierówno ułożone cegły w ścianie z prawej strony. Podszedł bliżej. Część z nich miała jaśniejszy kolor od pozostałych. Zapukał w wyróżniające się miejsce. Usłyszał nietypowy dźwięk. Jakby za cegłami nic nie było. Popukał w inne miejsca na ścianie. Stwierdził, że tylko tutaj oddaje ona delikatne echo. Rozejrzał się po domu. Jego wzrok spoczął na krześle w salonie. Podszedł i podniósł je. Następnie wrócił do dziwnej ściany. Wziął rozpęd i natarł z całych sił krzesłem na wyróżniające się miejsce. Siedzenie zderzyło się ze ścianą, a w Martina uderzyła potężna fala energii magicznej. Odrzuciła go do tyłu. Krzesło rozleciało się w drzazgi a sam Valer wpadł na mur po drugiej stronie korytarza. Wtem do domu wpadł Dwyn Rydal w towarzystwie czterech strażników.

– Co robisz? – spytał zdziwiony, patrząc na tarzającego się po podłodze, zdezorientowanego detektywa.

– Nic takiego. Właśnie znalazłem tajne przejście. I mam dla ciebie jeszcze jedno zadanie. Lepiej sprowadź do Virgil silnego maga. Idę do Nogilów. Przeszukajcie dom w poszukiwaniu śladów. Wieczorem wpadnij do mnie, to porozmawiamy – kapitan przytaknął skinieniem głową, po czym zaczął wydawać rozkazy strażnikom. Valer opuścił mieszkanie wciąż słysząc dzwonienie w uszach.

 

 

***

 

 

– A więc przychodzi pan w sprawie naszego zaginionego synka, tak? – spytał roztrzęsionym głosem mężczyzna ubrany w kosztowne ubrania. Valer usiadł w wygodnym fotelu, obok wysadzanego drogimi kamieniami kominka. Pod jego stopami lśniła sierść wielkiego kota, z której zrobiono dywanik. Białe ściany pokrywały liczne obrazy. W rogach stały bogate i piękne rzeźby. Dom magnata wyglądał jak miniaturka królewskiego pałacu letniego. Z okna widać było długi i zadbany ogród, po którym włóczyli się bez celu trzej ogrodnicy. Valer spojrzał na parę, siedzącą przed nim. Kobieta miała twarz zakrytą rękoma, na których widniały białe, stylowe rękawiczki. Mężczyzna natomiast wytrwale przyglądał się Valerowi z nadzieją. Mimo to widać było jego niewyspane oczy. Pod gałkami malowały się ciemne ślady wielkości worków na ziemniaki.

– Tak – zaczął detektyw. – Jednak nie mam zbyt wiele pytań, bo wiem że już z kimś rozmawialiście.

– Owszem. Mówiliśmy z samym kapitanem Rydalem.

– Doprawdy? – Martin udał zdziwienie, jak przyszło mu to czynić już nie raz w przeszłości. – Cóż za zaszczyt. Sam kapitan się do was pofatygował.

– Z tego co słyszałem, zaginęło jeszcze kilka osób.

– Jest pan bardzo dobrze poinformowany, z tego co widzę. Ale wróćmy do moich pytań – Valer zrobił krótką pauzę, gdyż jego uwagę przykuł złoty sygnet na palcu mężczyzny. Miał na sobie dziwny symbol. Gdy gospodarz zorientował się, gdzie spogląda Martin, natychmiast schował rękę. Valer zmrużył oczy, jednak nie spojrzał w twarz mężczyźnie. Nie chciał dać poznać swojego zaciekawienia.

– Kiedy i gdzie widział pan swojego synka po raz ostatni? – wypalił.

– To było jakieś dwa dni temu. Wysłaliśmy go…

– Na targ? – przerwał mężczyźnie Valer. – Po mięso?

– Tak. Skąd pan…

– Jeśli tak było, nie mam więcej pytań. Dziękuję za tę krótką, ale pouczającą rozmowę.

– Ale przecież dopiero co… – zaczął zdziwiony mężczyzna, jednak Valer zerwał się na nogi i wybiegł z domu.

Biegł najszybciej jak potrafił, starannie omijając ludzi na zatłoczonych ulicach Virgil. Kilka minut zajęło mu dotarcie do domu pana Toesa. Wszedł do środka.

– Dwyn?! – wrzasnął zasapany.

– Kapitan wyszedł. Powiedział, że odwiedzi pana dziś wieczorem – odpowiedział mu jeden ze strażników, sprawdzających obrazy na ścianach. Martin doskonale zdawał sobie sprawę, że ten zabieg to nie szukanie śladów, lecz tego, co w większości bogatych domów się za obrazami kryło – dużej dziury w ścianie, w której przechowywane były ważne pamiątki rodzinne, lub połowa majątku. Valer westchnął i opuścił dom. Tym razem wolnym krokiem. Skoro miał czas do wieczora, postanowił wrócić do domu i wszystko jeszcze raz sobie poukładać.

 

 

***

 

 

Wieczorem Rydal przyszedł do domu Martina. Mężczyźni po krótkiej krzątaninie w kuchni, gdzie parzyli sobie herbatę, przeszli do pokoju i zajęli miejsca. Kapitan usiadł przy stole, natomiast Valer zajął miejsce w swoim ulubionym fotelu, naprzeciw kominka, w którym wesoło trzaskał ogień, chociaż pogoda na zewnątrz nadal dopisywała.

– A więc mówisz, że ofiary jednak były ze sobą jakoś powiązane?

– Tak. Łączył ich jeden cel. Mięso ze straganu Dymera Rzeźnika.

– Co dokładnie masz na myśli?

– Mówiłeś mi dziś rano, że ludzie znikają od trzech dni. Nieprawda! Cała trójka zniknęła tego samego dnia i o tej samej godzinie! A zgłoszenia zaginięć otrzymaliście w różnym czasie. Musisz nauczyć się lepiej przesłuchiwać świadków – Dwyn Rydal zaczerwienił się ze wstydu.

– Czyli co teraz? Jakieś sugestie, dlaczego akurat oni?

– Moim zdaniem ofiara była od początku tylko jedna. Reszta znalazła się w niewłaściwym miejscu i o nieodpowiedniej porze.

– Twierdzisz, że byli jedynie świadkami zajścia, dlatego ich również uprowadzono?

– Nie. Twierdzę, że dwoje z zaginionych już nie żyje. Jeśli uda nam się kogokolwiek odnaleźć, będzie to wyłącznie jedna osoba! Pytanie tylko kto jest tym szczęściarzem…

– Niemożliwe! Jak można porwać troje ludzi, w biały dzień, na targowisku, bez świadków?

– Na targowisku pełnym ludzi… – powtórzył niczym echo Valer. – Musimy odwiedzić miejsce zbrodni.

– Masz na myśli stragan Rzeźnika?

– Tak. Może coś znajdziemy.

– Już tam byłem z moimi ludźmi. Nic… – zaczął Dwyn jednak przerwał, gdy zobaczył pełne drwiny spojrzenie detektywa. Nadal było mu głupio, że nie przesłuchał porządnie świadków, więc postanowił posłuchać przyjaciela. Mężczyźni ubrali się i opuścili mieszkanie. Przeszli kilkanaście stóp na północny-zachód, po czym skręcili w ciasną alejkę. Wyszli na jej końcu, trafiając prosto na miejskie targowisko. Było teraz ciemne i ciche. Puste wystawy, półki i lady stały oświetlone delikatnym blaskiem księżyca. Mężczyźni pokręcili się trochę po mrocznych alejkach placu targowego. Po niedługich poszukiwaniach, wreszcie znaleźli mały stragan Dymera Rzeźnika. Od razu go rozpoznali, gdyż dochodził od niego smród surowego mięsa. Gdy podeszli bliżej, Valer rozejrzał się. Pod drewnianą ladą, gdzieniegdzie zalaną krwią, leżały jeszcze resztki mięsiwa. Oglądając stoisko nie poczuli nawet nasilającego się wiatru. Dopiero gdy ten był już na tyle silny, by porwać kapitanowi kapelusz z głowy, zwrócili nań uwagę.

– Co jest?! – zapytał Rydal nie do końca wiedząc o co chodzi. Valer uciszył go ruchem dłoni. Nienaturalny w tak pogodny dzień wicher wzmagał się z każdą chwilą.

– Nie wiem. Ale coś tu śmierdzi…

– Może to mięso? – kapitan spojrzał na stragan i uśmiechnął się. Martin obdarował go groźnym spojrzeniem.

– Bardzo śmieszne. Lepiej patrz tam! – wskazał na czarną przestrzeń przed nimi. Coś wyraźnie zasłaniało im widok. Jakby czarny obłok, który nagle pojawił się przed nimi znikąd. Mężczyźni spojrzeli po sobie. Dwyn odruchowo złapał za rękojeść miecza. Martin wystąpił krok do przodu.

Wtem potężny wiatr unosi kapitana w powietrze i ciska w ciemność. Z czarnej mgły wyłania się ludzka sylwetka w ciemnej szacie. Martin nie widzi twarzy.

– Kim jesteś?! – krzyczy próbując odgadnąć, kim jest tajemnicza postać.

– Jestem twoim największym zmartwieniem. A będę jeszcze większym, jeśli nie odpuścisz. Przychodzę z propozycją. Zaniechaj śledztwa, a puszczę wolno jedną z ofiar – Valer wsłuchiwał się uważnie w każde słowo wypowiedziane przez nekromantę, jednak nie mógł skojarzyć tonu głosu. Naszła go nawet obawa, że może nigdy się z takim głosem nie spotkał.

– Posłuchaj, Randolph – zaczął. Sylwetka poruszyła się niespokojnie. – Jeszcze jest czas, by to wszystko naprawić. Wypuść więźniów i oddaj się w ręce straży. Zachowasz twarz i co najważniejsze nie zginiesz na szubienicy! Pomyśl o…

– Randolph? – przerwał detektywowi tajemniczy mężczyzna. – Kto to taki? Masz na myśli męża Cindy Toes? Ten głupiec nie był w stanie ukryć nawet swojego sanktuarium, a co dopiero stworzyć taką iluzję. Nie porównuj mnie do tego nieudacznika!

– A więc jest was dwóch? – zapytał detektyw. Nekromanta zaśmiał się drwiąco, po czym odpowiedział:

– Dwójka nie wystarczyłaby do wykonania zadania, jakie nam powierzono. Zaniechaj śledztwa, bo w przeciwnym wypadku poleje się krew niewinnych. Twoja krew.

– Próbujesz mnie nastraszyć? Co się stało z Cindą Toes, młodym Nogilem i Dymerem Rzeźnikiem? Gdzie oni są? Które z nich przeżyło? Dlaczego akurat ich zabraliście? Ilu was jest? – dopytywał się coraz bardziej zaniepokojony Valer.

– Odpowiem na te pytania, ale potem będę musiał cię zabić – odpowiedział pozbawiony uczuć, zimny głos. Valer przełknął ślinę.

– Zaryzykuję – odpowiedział ku własnemu zdumieniu.

Wtem za plecami przeciwnika błysnęło światło. Klinga miecza kapitana Rydala odbiła przez ułamek sekundy blask księżyca, następnie zanurzając się ponownie w ciemności nocy.

– Odpowiedz, a potem weź moją duszę. Bo wam tylko na tym zależy, czyż nie? – powiedział Martin upewniwszy się, że tylko on dostrzegł błysk.

– Jak mało o nas wiesz… Cinda Toes, Timmy Nogil, a także Dymer Rzeźnik żyją i mają się dobrze. Niedługo zginą, ale powrócą do żywych po Przemianie. Dlaczego akurat oni? Bo tego wymaga ofiara. Jeśli chcesz do nas dołączyć, musisz kogoś poświęcić. Ilu nas jest? Wystarczająco, by rozpętać wojnę na całym kontynencie. A nawet poza jego granicami!

– Przemiana? Ofiara? O czym ty mówisz?! – krzyknął Valer. Jego serce coraz mocniej biło w klatkę piersiową. Oddech stawał się ciężki, nerwowy.

– Czyżbyś obawiał się śmierci? – zadrwił cień.

– On się nie obawia. Za to ty powinieneś… – szepnął ktoś za plecami nekromanty. Blask księżyca po raz kolejny odbił się od klingi miecza kapitana Rydala, zanim ta przeszyła ciało nieznajomego mężczyzny. Miecz wszedł po samą rękojeść, wychodząc przez brzuch oponenta. Valer odetchnął z ulgą.

– Myślałem, że naprawdę zginę. Nie mogłeś się pospieszyć?

– Teraz przynajmniej wiemy… – zaczął Dwyn, jednak jego słowa zagłuszył paraliżujący śmiech.

– Jesteście głupsi niż sądziłem. Detektywie! Spodziewałem się większego wyzwania. Przecież mówiłem, że to tylko iluzja! – na te słowa jak na komendę postać przebita mieczem zamienia się w mgłę. Kolejna wietrzna fala uderzyła w kapitana straży. Ten znów został wyrzucony w ciemność, jednak tym razem jego broń pozostała na ziemi. Valer przerażony odwrócił się. Za późno. Ostry ból przeszył jego lewe ramię. Upadł na kolana.

– Martin Valer. Głupiec, który próbował podstępem pokonać iluzję. Coś ci powiem: jeśliś naprawdę tak dobry, jak o tobie mówią, znajdziesz naszą kryjówkę w ciągu trzech dni. Wtedy dokończymy pojedynek. Jeśli jednak ci się nie uda, wszyscy zginą. Randolph Toes również.

– Poczekaj… – wysapał Valer, trzymając się za piekące ramię. Nie miał siły, ochoty ani odwagi spojrzeć w górę. Jego wzrok wbity był w ziemię, na którą obficie kapała błyszcząca krew. – Potrzebuję więcej czasu. Daj mi cztery dni – zapadła chwila ciszy. Przerwał ją głos nekromanty:

– Niech tak będzie. Wiem, że czekacie w tej chwili na magów, którzy pomogą wam zdjąć pieczęć z tajnego przejścia w domu Toesów. Ale dam ci małą radę: nie tam powinieneś szukać. Gdy wejdziecie do sanktuarium Randolpha, będziecie rozczarowani. Nie znajdziecie tam niczego, prócz ołtarza i kilku czarnych świec. Cztery dni, Martin. Do zobaczenia… – wyszeptała postać, po czym rozpłynęła się w czarnej mgle.

Valer ruszył w kierunku, w którym odleciał jego przyjaciel. Nie musiał szukać długo, gdyż już po chwili wymacał w mroku jego ciało. Dwyn był nieprzytomny. Ocknął się dopiero po trzech mocnych policzkach.

– C-Co jest? Gdzie ten cień? W ogóle, co to było?

– To był nasz winny…

– Randolph?

– Nie. Z tego co zrozumiałem, Randolph również jest ofiarą. Mimo że chciał być nekromantą i poświęcił swoją żonę w tym celu.

– Co masz na myśli?

– Ten mężczyzna, z którym mierzyliśmy się przed chwilą mi o tym powiedział. Zarówno Cinda, jak i mały Tommy byli ofiarą dla nekromantów, zapewniającą wstąpienie do bractwa. W Virgil jest kryjówka tych szumowin. I to nie w domu Toesów – rzekł Valer, siadając na ziemi obok przyjaciela. Dwyn poszedł w jego ślady. Dźwignął się na łokciach i usiadł, po czym powiedział:

– Więc w domu Nogilów też jest nekromanta?

– Prawdopodobnie tak. Wracamy. Rano pokaż się u mnie, to złożymy wizytę bogaczom. Potem zastanowimy się co dalej.

– Nie odpuścisz, prawda? – zapytał z nutą nadziei w głosie Dwyn. Valer wstał, po czym obrzucił go zimnym spojrzeniem.

– Ten człowiek wplątał mnie w grę, której stawką jest życie ludzi. Zna moje słabe strony. Wie o mnie niemalże wszystko, a ja nie mam pojęcia kim on jest. Nie mogę tego tak zostawić. Za cztery dni wszystko się skończy – odpowiedział detektyw, pomagając przyjacielowi wstać. Rydal podniósł miecz, leżący kawałek dalej, po czym obaj udali się w drogę powrotną.

 

***

 

 

Następnego dnia Valer był na nogach od wczesnego ranka. Długo czekał w swoim domu na kapitana, a gdy ten się nie zjawił, udał się do dużego domu naprzeciwko koszar. Zastał Dwyna w łóżku. Oburzony obudził go i przywitał ostrą reprymendą. Bez możliwości odmowy Rydal pospiesznie ubrał się, wziął broń i obaj wyszli z domu kapitana, kierując się ku posiadłości Nogilów.

Na miejscu zostali zaproszeni do pokoju, w którym znajdowali się ostatnio. Valerowi nie spodobała się atmosfera, gdyż była dokładnie taka sama jak ta, którą rodzina stworzyła podczas jego ostatniej wizyty. Kobieta miała zasłoniętą twarz dłońmi i łkała. Mężczyzna zmartwiony, często tracący kontakt z rzeczywistością, odlatujący w krainę rozmyślań. Obejmował żonę i tępo patrzył w blat stołu, jednocześnie słuchając płaczu pani domu i będąc gdzieś daleko myślami. Takie zachowanie mogłoby być normalne w zaistniałych okolicznościach, jednakże było coś jeszcze. Valer miał wrażenie, że para nie zmieniła pozycji od ich ostatniej wizyty. Że w ogóle się nie poruszyła. Nie tak powinni zachowywać się rodzice porwanego dziecka. Uśmiechnął się kącikiem ust, po czym zaczął:

– A więc wysłaliście dzieciaka na stragan Dymera Rzeźnika po mięso, tak?

– Tak. Już to przecież ustaliliśmy… – odpowiedział mężczyzna, jednak spokojny wzrok Valera wciąż wpatrywał się w kobietę, wyczekując momentu, gdy będzie w stanie dojrzeć jej twarz w całości.

– Oczywiście nie mieliście pojęcia, że Dymer Rzeźnik to nekromanta, prawda? – wypalił. Kobieta przestała łkać. Nie oderwała rąk od twarzy, lecz słuchała teraz z zaciekawieniem słów detektywa. Martin spojrzał na innych. Ani Dwyn, ani mąż nie zauważyli tego.

– N-nekromanta? O bogowie! – przerażony pan Nogil zasłonił usta dłonią. Błysnął złoty sygnet. Gdy jego ręka znów powędrowała w dół, została gwałtownie zatrzymana przez kapitana straży. Zgodnie z planem, jaki mężczyźni ułożyli po drodze.

– Chciałbym przyjrzeć się pańskiemu sygnetowi – powiedział spokojnie Dwyn. Mężczyzna nie protestując pokiwał głową i zdjąwszy pierścień, podał go Rydalowi. Ten natychmiast oddalił się na drugi koniec wielkiego pokoju. Podszedł do okna i udając, że szuka lepszego oświetlenia stanął plecami do rozmawiających.

Valer tymczasem wciąż pracował nad odciągnięciem uwagi od kapitana.

– Co państwo robili podczas nieobecności syna? – Nie było łatwo. Mężczyzna cały czas wpatrywał się w plecy Dwyna. Kobieta słuchała.

– Zwykłe prace domowe. Żona podlewała kwiaty w ogrodzie, ja sprzątałem salon…

– Taka porządna rodzina, a nie ma gosposi? – wypalił detektyw. Podziałało. Mężczyzna z zakłopotaniem spojrzał na Valera. Ten chrząknął dość głośno. Tym samym dał znać przyjacielowi, że może zaczynać swoją pracę. Dwyn wyjął z kieszeni kostkę mydła.

– Detektywie. To że mamy dość dużo pieniędzy nie oznacza, że musimy zatrudnić obce osoby tylko po to, by już całkowicie pozbyć się codziennych obowiązków.

– Spokojnie. Proszę się tak nie oburzać. To było tylko pytanie. Coś mi się jednak nie zgadza. Gosposi możecie nie mieć, ale dlaczego taka piękna, młoda dama brudziła sobie swoje nieskazitelne dłonie ziemią, skoro w ogrodzie pracuje aż trzech ogrodników?

– W ogrodzie pracuje pięciu ogrodników – poprawił Valera mężczyzna. Wyraźnie nie dał się zbić z tropu. Martin jednak z każdą kolejną chwilą tej rozmowy miał wrażenie, że któraś z osób siedzących przed nim jest sprawcą.

– Moja żona lubi sama doglądać swoich róż. Ogrodnicy nie mają prawa wstępu na ten obszar. Jeśli pan chce, pójdziemy je obejrzeć – dokończył gospodarz.

– Nie trzeba – odpowiedział grzecznie detektyw. Wtem do stolika powrócił kapitan. Oddał sygnet właścicielowi dziękując. Mężczyzna założył błyskotkę na palec.

– Detektywie, chyba musimy już iść – powiedział Dwyn.

– Masz rację, Dwyn. Idziemy. Dziękuję za współpracę. Obiecuję, że sprowadzę waszego synka z powrotem. Do zobaczenia – powiedział Valer rzucając wymuszony uśmiech, po czym udał się w stronę drzwi. Tuż przed wyjściem z salonu odwrócił się i wycedził:

– Jeszcze jedno pytanie. Kto poprosił synka o wyjście na targ? – zapadła chwila ciszy. Nawet kapitan nie wiedział, po co Valer zadaje takie pytania.

– Ja – odpowiedział stanowczo pan domu.

– Mogłem się spodziewać takiej odpowiedzi – zaczął Martin. – Ale rozczaruję pana. To pańska małżonka wydała polecenie i skazała swojego synka na niemal pewną śmierć – kobieta wstrzymała oddech ze strachu. Teraz nawet nie śmiała drgnąć.

– Jak śmiesz!? Czy nie widzisz przez co moja żona przechodzi? – oburzony mężczyzna wstał z kanapy.

– Widzę. I bardzo mnie to cieszy, gdyż każdy nekromanta zasługuje na takie cierpienie. Madame. Może pani odsłonić twarz i zdjąć rękawiczki. Ja już wiem, jak wyglądają zasłonięte części – powiedział, po czym odwrócił się i wyszedł nie czekając na rezultaty swojej wypowiedzi. Dwyn Rydal jeszcze przez chwilę stał, samemu będąc ciekawym co odkrył jego przyjaciel. Gdy jednak dotarło do niego, że nikt nie ma ochoty mu niczego pokazywać, udał się za detektywem. Gospodarz odetchnął z ulgą. Kobieta odsłoniła twarz, by zdjąć rękawiczki i ukazać zapocone dłonie. Jej prawa ręka, od palców aż do nadgarstka była jedynie wystającymi kośćmi. Podrapała się nią po nosie. Prawa część twarzy nie miała policzka. Widać było wszystkie zęby.

– Kiedy się odkryłaś? – zapytał zaskoczony mąż.

– Gdy zerwałeś się, by odpowiedzieć temu błaznowi. Zrobiłeś to tak gwałtownie, że ręka na chwilę zsunęła mi się z twarzy. Czy choć przez moment nie pomyślałeś, że pytanie „Kto wysłał Timmy’iego na targ” było przynętą? Dałeś się podejść jak dziecko, Falm. Jak dziecko…

 

 

***

 

 

– Naprawdę myślisz, że to ta kobieta jest za wszystko odpowiedzialna? – zapytał Dwyn, gdy wraz z przyjacielem siedzieli w salonie państwa Toes’ów i czekali na przybycie maga. Był to przedostatni dzień gry. Martin był wyraźnie zadowolony, gdyż miał wrażenie że wszystko zakończy się przed czasem. Dziś mieli zbadać sanktuarium Randolpha i poszukać wskazówek o jego obecnym miejscu pobytu. Gdy znajdą Randolpha – znajdą całą resztę zaginionych.

– Zbadałeś ślady z sygnetu Nogila?

– Tak. Nie było łatwo, bo w tym mydle odbił się on bardzo niewyraźnie. Ale w końcu się udało. To dwa węże, oplatające koronę. Pod nimi leży topór i miecz.

– Co to oznacza?

– Nie uwierzysz. Początkowo myślałem, że to herb buntowników, ale ten topór bardzo mi nie pasował. Wreszcie znalazłem w archiwum straży taki sam symbol. Był na sygnecie mężczyzny, który sześć lat temu spalił się na środku miasta. Niejakiego…

– Hela Flantkilora – przerwał kapitanowi Valer. – Znam tą sprawę. Dużo się o niej mówiło. Wszystkich ona zszokowała. Czyli to symbol sekty?

– Lepiej! To herb gildii nekromantów, działającej legalnie na Południowych Wyspach!

– Świetnie to ująłeś, Dwyn. Legalnej na Południowych Wyspach – zaczął Martin. Kapitan zdziwił się nieco na słowa przyjaciela. Rzadko się zdarzało, żeby Valer go pochwalał. – Tam jest może i legalna, ale gdy dochodzi do aktywności w Skaleronie – jej członkowie mogą zostać nawet zabici.

– Więc co z nim zrobimy? – zapytał Dwyn.

– Mat, Aston! – krzyknął detektyw. Kilka sekund później obok rozmawiających pojawiło się dwóch dobrze zbudowanych strażników miejskich. – Kapitan wydał rozkaz aresztowania Falma Nogila. Wykonać natychmiast!

– Tak jest! – odpowiedzieli mężczyźni i opuścili dom.

– Zwariowałeś?! Zaatakujesz taką grubą rybę?!

– Jeśli to nie żarłoczny rekin – czemu nie? – Odpowiedział z powagą Valer. Rozmowę mężczyzn przerwał przybysz w czerwonej szacie maga ognia. Na todze widniał złoty feniks.

– Witajcie. Nazywam się Melid Artah. Przybywam z klasztoru. Arcykapłan Ferukar mówił, że potrzebujecie tu naszej pomocy?

– Owszem – odpowiedział Valer. – Jesteśmy na tropie szajki nekromantów i znaleźliśmy tajne przejście, otoczone silną barierą magiczną. Mógłbyś nam pomóc?

– Pokażcie. Zobaczymy, czy dam radę – uśmiechnął się mag. Mężczyźni ruszyli do ściany. Mag z zaciekawieniem obejrzał mur, postukał kilkukrotnie i posłuchał odgłosu. Następnie wyjął z torby kartkę papieru i położył sobie na dłoni. Klasnął w ręce. Spomiędzy palców buchnęły iskry. Melid Artah delikatnie rozłożył dłonie. Na lewej leżały spalone strzępy kartki.

– Bardzo słaba bariera. Proszę się odsunąć – ostrzegł. Odczekał aż wszyscy się cofną, po czym dmuchnął w dłoń. Resztki kartki poleciały na ścianę. Ku zaskoczeniu wszystkich oglądających zaczęły się one przyczepiać do miejsca, w którym ustawiona była bariera. Gdy już wszystkie zajęły swoją pozycję, mag ponownie klasnął w dłonie. Rozległo się ciche trzaśnięcie, jakby dźwięk łamania patyka. Ściana posypała się na kawałeczki. Valer zrobił krok naprzód, jednak został natychmiast zatrzymany przez ruch dłoni maga. Ten wskazał na dziurę w murze.

– Co to jest? – spytał Dwyn, spoglądając na czarne płomienie, tańczące na ziemi tuż za progiem ściany.

– Druga bariera – odpowiedział mag. – Można się było domyśleć. Ta pierwsza zrobiona była przez amatora. Z tą mi zejdzie trochę dłużej.

– Co robimy?

– Ja poczekam tutaj z panem Melidem. Ty zajmij się przesłuchaniem Nogila. Wyciągniesz za wszelką cenę informacje o jego żonie i planach nekromantów. Jeszcze dzisiaj mamy to wszystko zakończyć – odpowiedział Martin, nadal wpatrując się w czarne płomienie. Rydal kiwnął głową i opuścił mieszkanie.

Mag tymczasem zabrał się do dezaktywacji drugiej bariery. Najpierw próbował dotknąć jej ręką, jednak skończyło się to lekkim poparzeniem.

– Myślałem, że te płomienie będą raczej zimne – zagadnął Valer.

– Też się tego spodziewałem. Czarne płomienie są zimne i zamiast spalać ofiarę, po prostu ją wchłaniają. Jednak w tym przypadku nie jest to aż tak potężna magia. Z korzyścią dla nas – odpowiedział mag. Wyjął z torby kolejną kartkę papieru. Pokiwał na strażnika stojącego z boku. Szepnął mu coś do ucha. Ten natychmiast poszedł do stołu i przyniósł stamtąd atrament. Mag starannie rozlał go na kartce, układając kleksa w kształcie trójkąta. Zza pazuchy wyjął sztylet i naciął sobie lewego kciuka. Kropla krwi spadła na kartkę, dokładnie w środek figury.

– To, co teraz widzicie, to czarna magia… – zaczął mag. Valer spojrzał na niego pytająco. Doskonale zdawał sobie sprawę, że używanie mrocznych sztuk jest surowo zabronione. A fakt, że mag ognia przyznaje się do praktykowania tej dziedziny, jest równoznaczny z wyrzuceniem go ze społeczności magów i uznaniem za renegata. Melid od razu rozpoznał wyraz twarzy Valera i uśmiechnął się.

– Spokojnie. Klasztor nazywa tak zaklęcia szkoły ognia, bazujące na krwi użytkownika. Czarna Magia Ognia. To pełna nazwa. Jest udostępniana tylko nam, iluzjonistom. Właśnie do takich zadań – Valer zrozumiał i potaknął głową. Znów spojrzał pełnym zaciekawienia wzrokiem na to, co robi mag. Ten natomiast odczekał, aż atrament i krew troszkę przyschną, po czym wrzucił kartkę do ognia. Natychmiast zajęła się czarnym płomieniem. Mag usiadł wygodnie na ziemi, z wyrazem zadowolenia na twarzy. Dopiero po chwili Valerowi przyszło do głowy, że to może oznaczać koniec rytuału.

– Już? I co w tym było takiego trudnego? – zapytał zdziwiony.

– Gdy kartka się wypali, ja stracę przytomność. Od tego momentu będziesz miał niecałe dziesięć minut na przedarcie się przez ewentualne pułapki i odnalezienie tego, czego szukasz. Niestety nic więcej się nie da zrobić. Te płomienie nie działają jedynie na maga natury powietrza.– Skąd to wiesz? Co jeśli nie zdążę?

– Wiem, ponieważ teraz jestem połączony energią z magiem, który ustawił barierę. Wyraźnie wyczuwam naturę powietrza. Jeśli nie zdążysz… Cóż, wtedy ja zginę, a ty zostaniesz bez drogi powrotnej aż do momentu, w którym właściciel zdecyduje się ciebie wypuścić – powiedział mag. Ledwie skończył, gdy jego ciało bezwładnie opadło na ziemię. Martin popatrzył jeszcze chwilę na maga, przestraszony tym co przed chwilą usłyszał. Następnie wbiegł za barierę. Nic mu się nie stało. Nieuważnie przebiegł przez ciemny korytarz zapominając zupełnie o pułapkach. Tych na szczęście nie było. Chwilę później znalazł się w okrągłym pomieszczeniu, na środku której stał mały ołtarz. Na ołtarzu leżało ludzkie ciało. Valer podszedł bliżej i złapał się za głowę.

– Skurwysyn! – krzyknął z wściekłości. Rozpoznał osobę, która leżała martwa przed nim. – Timmy Nogil. Kto ci to zrobił? – zapytał sam siebie. Odpowiedź przyszła sama. Pod zimnymi nogami chłopca leżała mała karteczka. Martin podniósł ją i w słabym świetle dwóch pochodni wiszących na ścianie, przeczytał:

 

 

Przykro mi detektywie. Nie mogłem pozwolić, by mały, krzykliwy a zarazem sprytny malec pokrzyżował mi plany. Uciekł już dwa razy. Gdyby nie moi ludzie, już byś pewnie wiedział kim i gdzie jestem. Na szczęście chłopak już nic nikomu nie powie. Gra toczy się dalej. Walczysz o życie dwóch osób. Mała podpowiedź znajduje się na odwrocie… Do zobaczenia.

 

 

 

Valer chciał krzyknąć z rozpaczy. Przeciwnik trafił w jego najczulszy punkt. Niewiele osób o tym wiedziało. Martin Valer nie znosił przemocy wobec kobiet i dzieci. Przez to często w swoim życiu pakował się w kłopoty. Odwrócił notatkę. Z tyłu widniał fragment mapy, rysowany odręcznie. Detektyw natychmiast rozpoznał w nim plany ratusza miejskiego. Wybiegł z komnaty. Wpadł do domu Toes’ów. Dopiero teraz uświadomił sobie, że nie ma pojęcia jak obudzić maga. Zdenerwowany włożył rękę w czarny płomień. Ku zdziwieniu natrafił tam na kartkę papieru. Wyciągnął ją. Była to ta sama, którą Melid Artah wrzucił w płomienie, i która spaliła się na oczach detektywa. Mag ocknął się.

– Wszystko w porządku? – zapytał Valera.

– Magia… – westchnął z niesmakiem Martin, pomagając czarodziejowi wstać. Wtem do mieszkania wpadł zdyszany kapitan.

– Martin! Mamy problem! – wrzasnął od progu. Wszyscy spojrzeli w jego kierunku.

– Co się dzieje? Przesłuchałeś Nogila? Mam dla niego złe wieści…

– Nie zdążyłem. Gdy tylko dotarłem, dowiedziałem się, że Ladro Durus zmierza w tym kierunku ze swoim oddziałem strażników. Dowiedział się jakimś cudem, że żyjesz! Musisz uciekać, inaczej cię zabiją!

– Po raz drugi? – spytał Martin.

– To nie żarty! Tym razem nie będę miał nic do powiedzenia! Zbieraj się! W tej chwili gubernator jest u ciebie w domu. Więc nie masz tam po co wracać.

– Niby dokąd mam się udać?

– Tam, gdzie cię jego łapska nie dosięgną. Musisz przeczekać największą burzę w bezpiecznej jaskini. Udaj się na zachód. Do plemion barbarzyńskich. W górach szukaj mojego znajomego – Lutomira z Klanu Nieśmiertelnych. On ci pomoże. Zacznij od karczmy „Tłusty wieprz”. To tuż za przełęczą – Valer patrzył na kapitana, jakby prosił go o jeszcze trochę czasu. Jednak wiedział, że nic nie może zrobić. Po chwili zastanowienia, wręczył wiadomość od nekromanty Rydalowi.

– Dwyn. Liczę na ciebie. W tamtym pomieszczeniu leży Timmy Nogil. Znajdź jego mordercę i upewnij się, że zawiśnie. Zrobisz to? – Dwyn przytaknął skinieniem głowy. Valer ruszył w stronę wyjścia.

– Pamiętaj: Lutomir, Klan Nieśmiertelnych. Za przełęczą wypatruj „Tłustego wieprza”! – krzyknął za przyjacielem Dwyn Rydal. – Nie daj się zabić, Martin. Byłoby cię szkoda.

– Pewnie. Gdybym zginął nie mielibyście nikogo, kto za taką stawkę odwalałby za was całą brudną robotę… – wypalił, po czym opuścił dom rodziny Toes’ów i pobiegł w kierunku zachodniej bramy miasta.

Koniec

Komentarze

Mam prośbę. Załóżmy, że to jest rozdział powieści. Czego mu brakuje? I dlaczego ciągle wydaje mi się płytki i krótki? Czy w opinii osoby postronnej też jest taki?

Zakładam, że mogę się uważać za osobę postronną, ponieważ nie ja to pisałem.

Czego brakuje? Życia. W tej chwili, tej postaci, mocno, za mocno przypomina protokół policyjny. Długaśny, nużący opis mieszkania Valera. Czy jest on, ten opis, istotny dla treści oraz intrygi? Będzie trzeba wrócić do niego w którymś momencie, bo na przykład usytuowanie kominka na północnej ścianie okaże się kluczem do zrozumienia / odgadnięcia  czegoś tam występującego później? Jeśli tak nie jest i nie będzie, skróć o trzy czwarte... Taka sama uwaga dotyczy opisu pobudki i wstawania głównego bohatera. Do scen wizyt u podejrzanych / poszkodowanych przydałoby się wlać nieco więcej emocji, myślę.

Płytkie to mi się to nie wydaje, dopiero kontynuacja może taką ocenę wywołać, jeśli zawiedziesz oczekiwania na  rozwiązanie intryg, długość z kolei zależy od tego, co i jak opisujesz, więc też nie stanowi najistotniejszego kryterium. Ale poprawność językowa --- tak, wpływa na odbiór. Niestety, ujemnie, bo kilka kwiatków na grządce zakwitło...

Wtem do mieszkania wpadł zdyszany kapitan.
- Martin! Mamy problem! – wrzasnął od progu. Wszyscy spojrzeli w jego kierunku. Ten podszedł do przyjaciela.

Kto podszedł do przyjaciela? Czyżby kierunek? Pułapka zaimkowa...

Ale masz czas na przejrzenia i wprowadzenie poprawek. Przecinki, gdzieś tam rąbnięty zapis dialogu, zbędne apostrofy...

Bo, nie tylko to... W tekście potykamy się o drewniane zdania... Przykład z początku opowwiadania.

"Obok niego stał wygodny, czerwony fotel, na którym to mężczyzna zasiadał każdego wieczora, by spokojnie zapalić swoją fajkę. Ta leżała obecnie na niewielkiej półce przybitej do ściany obok."

Z poprzedzającego ten fragment zdania wynika, że fotel stałł  obok kominka. Zasiada się w fotelu, a nie " na fotelu. Bohater miał jeszcze idrugą fajkę, należacą do kogoś innego? Należalo o tym wspomnieć. A jak nie posadał, i tak wiemy, że palił własną  fajkę (zgubny, rakotwórczy nałóg).  Cenna informacja, że ściana znajdowała się obok kominka. Tylko po co Autor jej nam udziela? Przeważnie jest tak, po przewody dymne / kominowe są w ścianach. Czy półka była mała, czy duża,  może mieć znaczenie pózniej. Jak nie ma, wystarczało użyć  wyrazu "póleczka". Jeden wyraz miast dwóch, a oddaje istotę sprawy. 

A to "to" kompletnie niepotrzebne. A tak przy okazji --- obok czego? Drugie zdanie w tym szyku nie jest logicznie zakońvzone. Przy okazji --- mamy jeszcze powtorzenie wyrazu "obok".

Jak na dwa zdania, maksymalnie dużo niezręczności stylistycznych. Dalej jest podobnie.

Tekst raczej do generalnego, poważnego remontu. Przede wszystkim -- do skróceniai, zdynamizowania (akapity!), jak równiż, a właściwie przede wszystkim, wprowadzenia elementu jakieś tajemnicy.  

Pozdrówki poświąteczne.

A właśnie. Brak tempa to jedno, a co myślicie o tych fragmentach z przesłuchiwaniem. W ogóle dialogi. Ciągle mam wrażenie że w niektórych miejscach powinny być dłuższe... 

 Tak samo z resztą mam w sytuacji, kiedy opisuję jakieś miejsce. Chcę opisać je jak najdokładniej, stąd tyle byków. Waszym zdaniem opisy miejsc czy wyglądu postaci powinny być... Właśnie. Jakie? 

W opowiadaniu akcji --- a tak można nazwać i za takie uważać teksty z zagadką kryminalną --- ograniczone do minimum, potrzebnego dla samej fabuły, dla podkreślenia nastroju, charakteru miejsca i tak dalej. Inaczej: do tego, co istotne tu i teraz oraz ewentualnie w przyszłości. No i potoczyste, na ile się da, żeby nie hamowały bez potrzeby akcji.

    Wyskoczył z dorożki, którą przyjechał na miejsce zbrodni. Zapłacił dorożkarzowi, wysiadł, po czym uważnie przyjrzał się najbliższemu otoczeniu. Ogrodzenie posesji stanowił zwykły drewniany płot ze sztachet o wysokości mniej więcej równej dwóm metrom. Zanotował w myślach, że przeskoczenie takiego płotu przekracza możliwości przeciętnego mężczyzny. Potem poświęcił uwagę furtce.

Dobrze się czyta? Watpię, bardzo watpię...

  Wcisnął przygotowane zawczasu drobniaki w dłoń dorożkarza i wysiadł. Kędy morderca mógł dostać się do stojącego w głębi posesji domu? Przez dwumetrowej wysokości płot raczej nie przeskoczył. Furtka. Podszedł bliżej (...)

Dwie linijki mniej, i jedna informacja więcej. Usytuowanie domu. Co prawda nie ręczę za bezbłędność przykładu, tak zwanych kryminałów praktycznie nie czytuję od bardzo dawna, ale samą zasadę chyba dość dobrze zilustrowałem jak na pisanie bez zastanawiania się godzinami nad każdym słowem.

 

" Kilka chwil później stanęli u drzwi do mieszkania Cindy Toes. Kapitan zapukał. Odpowiedziały im kroki na schodach, a chwilę później dom stanął przed nimi otworem. Drzwi otworzył młody mężczyzna.
- Pan Randolph Toes? – spytał uprzejmym tonem Martin.
- Tak. W czym mogę pomóc?
- Pan? W niczym. To my przyszliśmy z pomocą – odpowiedział z uśmiechem Valer, po czym wszedł do domu, nie czekając na zaproszenie. Mężczyzna spojrzał na kapitana straży. Ten zmieszany jedynie się uśmiechnął i ruszył za przyjacielem.
Dom był duży i bogato zdobiony. Na ścianach wisiały drogie obrazy wyszukanych i cenionych artystów. W oknach wisiały wielkie firany, a na podłodze leżał dywan z tygrysiej skóry."

Mały, szybki lifting... Nie twierdzę, że dobry. 

" Chwilę później stanęli u drzwi mieszkania Cindy Toes. Kapitan zapukał. Odpowiedziały im kroki na schodach.  Po paru minutach młody mężczyzna otworzył drzwi.
- Pan Randolph Toes? – spytał uprzejmym tonem Martin.
- Tak. W czym mogę pomóc?
- Pan? W niczym. To my przyszliśmy z pomocą – odpowiedział z uśmiechem Valer.Wszedł do domu, nie czekając na zaproszenie.

Gospoadaz spojrzał niepewnie na kapitana straży. Ten jedynie się uśmiechnął. Rruszył za przyjacielem.

Wnętrze domu zadziwalo zbytkiem.  Na ścianach wisiały drogie obrazy znanych i cenionych artystów. Okna zakywały długie, koronkowe firany. Podłegę pokryway tygrysie skóry."

Nie ma dywanów ze skór... Wyszukani artyści? A kto ich wyszukał?

Pozdro.

Jak tu się nie zdołować... A mówią, że dobrze piszę :). Widocznie wszyscy kłamią... 

Wracając do tego o co prosiłem: Po prawdzie to opowiadanie to jedyny "kryminał", jaki kiedykolwiek pisałem. Raczej już do tego gatunku nie wrócę, może czasami tylko obiję się o to w pobocznym wątku jakimś...

To opowiadanie wstawiłem, bo wiedziałem, że gdzieś robię błędy, ale nie byłem w stanie ich wyłapać. Więc dzięki za rady. Jakbyście mieli jeszcze coś, byłbym wdzięczny bo naprawdę ciężko mi niektóre rzeczy wychwycić samemu :). Na ten przykład czytałem to opowiadanie 7 razy plus 5 trzy miesiące temu, kiedy powstało.

Nadal jednak nie uzyskałem odpowiedzi na jedno z pytań. Zapomnijcie na chwilę o fabule czy gatunku tego opowiadania. Chciałbym usłyszeć jasną i profesjonalną diagnozę: Czy opis miejsc i dialogi są tutaj znośne? Co powinienem zmienić? Czy długość i szczegółowość jest ważna? Jeżeli tak, to czy opisy pokazane tutaj spełniają "standardy"?  

Szklany, bez obrazy, ale nie rozśmieszaj nas.

(...) jasną i profesjonalną diagnozę: (...).

Co do jasności --- ilość i rodzaj uwag, a także prób podpowiedzi, chyba wyklucza prawdziwe niejasności. Co do profesjonalistów --- być może tajniaczą się tutaj literaci, krytycy i te pe, ale skoro nie ujawniają się, traktuj każdą wypowiedź o swoim tekście jako głos czytelników. Kto w końcu jest zbiorowym i ostatecznym sędzią? Czytelnicy. Czy mniej, czy bardziej obcykani z tematyką, z językiem, stylami i tak dalej to wbrew pozorom mniej istotne, niż się Tobie wydaje. Patrz na to, jakich głosów więcej - i czy dostajesz podpowiedzi.

A mówią, że dobrze piszę :)

Z całą pewnością osoby, mające podobny do Twojego gust, wywodzące się z Twojego kręgu, tak powiedzą. Ale tutaj "wychyliłeś się" poza rzeczony krąg, i spotkałeś się z krytykami.

Jak tu się nie zdołować...

Normalnie, zachować pion i poziom, z uwag skorzystać, żeby piąty czy siódmy tekst dostał więcej pochwał niż zebrał przygan.

Powodzenia.

Tekst da się czytać, chociaż przyznam, że odrobinę przynudza. Ale tylko odrobinę. Ogólnie ja się nie znam na tym, oceniam teksty tak, jak je piszę - zupełnie intuicyjnie. Zgodzę sę z poprzednikami - opisom przyda się drobny lifting. nie wgłębiaj się w w szczegółowe opisy, gdy nie sa do niczego potrzebne.

Bohaterom brakuje życia. O ile detektywa jeszcze próbowałeś zarysować wyraźniej, o tyle jego przyjaciel, a zwłaszcza pozostali, są strasznie nijacy. Bez wyrazu. Brakuje im jakichś charakterystycznych cech: zwyczajów, drobnych nawyków lub powiedzonek. Nietypowych przekonań, obsesji, czegokolwiek, co by ich wyróżniało z tłumu. W przypadku głównego bohatera jeszcze jakoś postarałeś się o to zadbać, ale informacje na ten temat "przemyciłeś" ukradkiem zamiast wyeksponować, pokazać w akcji. No i emocje; pokaż, że świat przedstawiony porusza bohaterów, emocjonuje ich. Jeśli ich nie porusza, jak ma poruszyć czytelnika?

Na plus policzę Ci za to dobre utrzymanie się w konwencji. Opowiadanie rzeczywiście zawiera poszlaki i wprowadza elementy wnioskowania, które prowadza głównego bohatera do rozwiązania. Przy ty,m tekście czułem, że rzeczywiście czytam kryminał, a to nie byle co, Ja na przykład w ogóle nie biorę się za ten gatunek, bo i nie wyobrażam sobie, jak w ogóle coś takiego miałbym ugryźć. Gratuluję.

Podsumowując, zasłużyłeś na solidna czwórkę. ;)

P.S. Adam ma absolutną rację w kwestii profesjonalizmu użytkowników tego portalu. :)

Nowa Fantastyka