- Opowiadanie: jasoebert - Guźniczak (rozdz. I)

Guźniczak (rozdz. I)

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Guźniczak (rozdz. I)

Tego dnia wtorek spadł na świat tak niespodziewanie, jak meteoryt na popijające herbatkę dinozaury (w życiu by im nie przyszło do głowy, że cokolwiek bardziej dramatycznego niż stłuczona filiżanka może nastąpić o 17.00). Zstąpił na ziemię i natychmiast zawładnął nią całkowicie. Rozlał się wokół oszołomionej planety z przerażającą nieustępliwością, nie licząc, oczywiście, tych kilku krajów, w których czas się onegdaj zagapił, grając w brydża i teraz już zawsze będzie tam kilka godzin spóźniony. Spokojni i przeważnie statyczni obywatele wrzeszczeli na swoje zaspane budziki, parskając przy tym kawą na koszule, po czym biegli je zmienić, wracali przebrani do kuchni tylko po to, by tam usmarować drugą koszulę masłem z dżemem, znów zakładali czyste i tuż za drzwiami domu potykali się o tę wycieraczkę, którą mieli przymocować już w zeszłym tygodniu i lądowali w błocie. Do tego przez cały czas starali się zrobić jak największe zamieszanie wokół siebie i swojej pracy. Wszyscy, bez wyjątków, łącznie z szefami i pilotami, byli tego dnia spóźnieni. Nawet bezrobotni odczuwali niezrozumiały dyskomfort. Zdawało się, że ów wtorek, nie mogąc już doczekać się sam siebie, wypchnął brutalnie poniedziałek za drzwi i zniecierpliwiony nastąpił…

Także samo rzecz się miała w niewielkim, krępym, całkiem brzydkim domu, stojącym na końcu miasteczka, należącym do państwa Guźniczaków. Zaaferowany pan Guźniczak biegał od kuchni do salon i od salonu do kuchni w samych kalesonach, wymachując swoimi garniturowymi spodniami w prążki i wyklinał swój szary krawat od wszystkich psów za to, że musiał się zgubić akurat teraz.

– Ty cholerny psie! – krzyczał, pryskając kropelkami śliny z resztkami pasty do zębów, którą zapomniał wypłukać z ust. – Niech cię jasna cholera! Zagryzę jak cię dorwę! Obiecuję, zagryzę jak psa!

– A zagryzłeś już kiedyś jakiegoś psa? – spytała pani Guźniczak i dodała – Lepiej nic nie obiecuj. Nigdy nie wiadomo kto słucha obietnic…

Wyjrzała za okno, żeby sprawdzić czy przypadkiem nie stoi pod nim jakiś podły notariusz.

– Co?! – zawołał jej mąż trochę przytłumionym, bo dobiegającym spod kanapy, głosem.

– Jak kozę biją, to i świnia beczy – powiedziała, siadając. Miała w zwyczaju posługiwanie się wieloma niezbyt zrozumiałymi przysłowiami.

– Au! Nie siadaj mi na głowie! Jaka świnia, kobieto? Ja tu do pracy jestem spóźniony! Zarabiam na twoje buty, to pomóż mi chociaż znaleźć ten cholerny krawat! Wredny pies! – tak się składało, że pan Guźniczak szczerze nienawidził psów i nienawiść ta sprawiała mu dziką rozkosz. – Jak dorwę tego psa… O, tu jest.

Pani Guźniczak podeszła powoli do męża, który z twarzą przyozdobioną swoim najlepszym wyrazem zdumienia i rozdziawionymi ustami stał, wpatrując się w ogromny żyrandol zawieszony pod sufitem na środku salonu. Głęboko, wśród niezwykłej plątaniny kabelków, sztucznych świeczek, prawdziwych świeczek, strzępów jakichś balonów, dekoracji świątecznych sprzed 3 lat, świecidełek, różnych trudnych do zidentyfikowania ozdób oraz czegoś co wyglądało trochę jak martwa mysz, ale miało na głowie kapelusik i machało malutką parasolką, tkwił szary krawat pana Guźniczaka i zwisał wyzywająco.

– Jakim cudem…? – wymamrotał pan Guźniaczak.

– Ej, widziałam go tam już w zeszłym tygodniu – powiedziała jego żona – ale wtedy myślałam, że to twoja skarpetka. Wiesz, jedna z tych, które przywiozłeś w zeszłym roku z Belgii…

– Niemożliwe – przerwał jej – zgubiłem go dopiero wczoraj. A nawet pamiętam jak wieszałem go w szafie z innymi…

Zerknął podejrzliwie na krawat i sięgnął po krzesło.

– Był tam na pewno, pamiętam, bo te z Belgii mają…

– Nieważne. Tak czy siak, zdejmuję go, potem ja i krawat jedziemy zarabiać pieniądze, a jak wrócimy zrobimy porządek w tym paskudnym żyrandolu.

– Belgia w zeszłym roku… – spróbowała raz jeszcze lekko urażona pani Guźniczak.

Krzesło okazało się za krótkie. Im bardziej pan Guźniczak wyciągał palce u stóp i rąk, tym wyżej zdawał się wisieć żyrandol, a szary krawat bardziej wyglądał jak wystawiony język, drwiący ze wszystkiego poniżej siebie.

– Dosyć tego! Idę po drabinę! – wykrzyknął, po raz drugi gramoląc się z podłogi z obolałymi pośladkami od gwałtownych kontaktów z podłogą.

Państwo Guźniczak nie mieli drabiny od półtora roku, a dokładnie od dnia, w którym pożyczyli ją sąsiadowi z naprzeciwka, a on zapomniał im oddać przed trafieniem do paki za handel narkotykami i bronią. Wobec tego Pan Guźniczak musiał biec po nią do tych sąsiadów z lewej i w roztargnieniu zrobił to w samych kalesonach.

Pani Guźniczak nie zdążyła go powstrzymać i zmusić, żeby założył chociaż buty, zamiast pędzić po śniegu w samych klapkach. Westchnęła i usiadła na przewróconym przez jej męża krześle.

– Ech, na wiosnę nietrudno o szpadel – mruknęła. Prawdopodobnie była jedyną osobą na świecie, która rozumiała związek tego stwierdzenia z aktualną sytuacją. Jej mąż czasami podejrzewał nawet, że sama wymyśla te przysłowia.

Pani Guźniczak pochodziła z malutkiej wioski tego rodzaju, w której zna się wszystkich mieszkańców i wie ile kto ma kur, a każdego opuszczającego lub przybywającego do wioski uważa się za szaleńca. Jest to naprawdę niewielka wioska, ale gdyby ktokolwiek się nią zainteresował, mógłby napisać obszerny traktat naukowy, w którym opisywałby wszystkie niesamowite zjawiska jakie mają tam miejsce w związku z ogromną ilością starych wierzeń, tradycji, przesądów, przysłów, ludowych powiedzeń i odwiecznych zwyczajów, którymi przesączona jest tamtejsza ziemia i serca mieszkańców. W niektóre poranki słońce musi się zatrzymywać i odczekiwać, aż ostatni mieszkaniec wrzuci oślinione ziarno pszenicy utytłane w mące do studni, zanim tam wzejdzie, aby tradycji i wierzeniom stało się zadość. Oczywiście, równie dobrze mogłoby wzejść bez tego całego pajacowania, ale po prostu nie ma serca udowadniać tym biednym ludziom, że wcale się na nich nie obrazi jeśli raz w życiu zapomną obślinić ziarno pszenicy, które i tak nie jest słońcu do niczego potrzebne, zwłaszcza na dnie studni.

Hałas i szereg przekleństw, wśród których wyraźnie przebijało się słowo “pies”, oznajmiły powrót pana Guźniczaka oraz nieustającą skuteczność wycieraczki przed drzwiami.

– Ci Kowalczakowie są naprawdę jacyś dziwni. Ja ich grzecznie pytam czy mogą pożyczyć drabinę, a oni zamiast człowiekowi pomóc, to stoją i gapią się jak pies na lodówkę – wyparskał wtłaczając się do salonu z drabiną na plecach. Był cały w błotośniegu i miał rozdarte kalesony na lewym pośladku.

– Pies na lodówkę? – Pani Guźniczak starała się być jak najbardziej delikatna.

– Właśnie, pies na lodówkę!

Z bardzo profesjonalnym brakiem wprawy zdołał rozłożyć drabinę, a następnie ustawić ją mniej więcej odpowiednim końcem do góry.

– Aha! Teraz cię mam! – zawołał triumfalnie, gdy jego oczy znalazły się na wysokości szarego kawałka materiału. Z uśmiechem wyciągnął rękę.

A następnie wrzasnął tak przeraźliwie, że śpiący w łazience kot spadł z umywalki i zamiast na czterech łapach, wylądował na dwóch i jednym pysku.

– Uważaj, kochanie – powiedziała pani Guźniczak, do męża, który próbował jednocześnie przeklinać, ssać bolący palec i machać rękoma, by złapać równowagę. – Moja mama zawsze powtarzała, że spadanie z dużych wysokości przynosi pecha.

-On… on, on… ON MNIE UGRYZŁ! – wraz z równowagą pan Guźniczak odzyskał mowę. Stał na szczycie drabiny i przerażeniem wpatrywał się w żyrandol obracający się powoli tak niewinnie, jak tylko żyrandole potrafią – Jezu, ugryzł mnie, przysiegam na wszystko, spójrz, mam tu czerwone…

– Nie pleć głupstw – pani Guźniczak wpatrywała się w absolutnie-nie-zaczerwienione miejsce na koniuszku wskazującego palca pana Guźniczaka. – Żyrandole nigdy nie atakują nieprowokowane. No, chyba że mają młode, wtedy samica potrafi gonić człowieka nawet przez kilka kilometrów albo czekać do rana pod drzewem, na którym… eee… właściwie to mogło mi się trochę pomylić z dzikami… – zamilkła pod wpływem wycelowanych w nią uniesionych brwi męża.

Pan Guźniczak znowu skierował złowrogi wzrok na żyrandol i rzekł:

– Zaraz, tu wystają jakieś nieoilozolowane kabelki…

– Pewnie prąd cię kopnął.

– Możliwe – burknął pod nosem obrażony na świat. – No dobra, wyłącz światło.

Kiedy już armia żarówek i przewodów została pozbawiona życiodajnej energii, Guźniczak spróbował raz jeszcze. Na wszelki wypadek ściągnął podwinięty rękaw koszuli, po czym zaczął bardzo powoli manewrować dłonią między ścieżką przeszkód, pułapek, śmiercionośnymi pajęczynami, żarówkami, strzępkami starych łańcuchów choinkowych, martwymi muchami i parą całkiem dobrych butów, aż w końcu krzyknął triumfalnie:

– Mam go! – a następnie krzyknął jeszcze raz, gdyż stracił równowagę i załopotał rękami tak rozpaczliwie, iż przez chwilę wyglądało na to, że grawitacja zlituje się nad biednym nielotem, jednak jej poczucie obowiązku okazało się być silniejsze. Drabina runęła na podłogę, a pan Guźniczak zdołał, nie wiadomo jakim cudem, chwycić jedną ręką żyrandol i zawisnąć kilka metrów nad najeżoną kafelkami podłogą. Drugą ręką desperacko wymachiwał na wszystkie strony, zaś w zębach wciąż trzymał krawat, niczym dzikie zwierzę, które za nic nie odda swojej zdobyczy, nawet jeśli już rzyga z przejedzenia.

– Dafaj phanafę! – wysapał z trudem do małżonki, wyglądającej jakby jej właśnie ktoś wylał na twarz wiadro szybko stygnącej grozy.

– Co? Co? Co? – wymamrotała bezradnie, kręcąc głową na boki.

– Kanapę! – wrzasnął pan Guźniczak, a szary krawat powoli opadł z dostojnym wirowaniem,i upodabniając się do bomby spadającej na Nagasaki.

Pan domu dokonał dramatycznej próby dosięgnięcia bezpiecznego uchwytu drugą ręką, co zaowocowało jedynie kaskadą gromadzącego się przez lata kurzu, wycelowaną prosto we wszystkie otwory twarzowe dyndającego człowieka.

Pan Guźniczak nigdy nie był typem sportowca, a tym bardziej akrobaty. Raz nawet dostał zakwasów od samego oglądania jakichś zawodów i żona musiała mu masować nogi przez dobre pół godziny zanim dał radę wstać z fotela. Nie był też typem cyrkowca, a tym bardziej połykacza kurzu. Właściwie to miał potworne uczulenie na kurz. Z potężnym okrzykiem “AAPSIK!!” runął w dół.

Pani Guźniczak zdążyła w ostatniej chwili. Jej mąż odbił się pupą od starej, sprężynowej kanapy i z kolejnym kichnięciem wylądował prosto w jej ramionach.

Nigdy nie był typem mazgaja. Ale dla pana Guźniczaka, który jeszcze nigdy nie spóźnił się do pracy (z wyjątkiem tego razu, kiedy po powrocie z Łodzi był pewien, że ma febrę, a po dwóch dniach zwolnienia chorobowego okazało się, że to tylko zatrucie śledziem), i który jeszcze nigdy, ale to nigdy nie huśtał się na ogromnym, barokowym żyrandolu, było już tego zbyt wiele. Mężczyzna rozpłakał się jak małe dziecko prosto w kuchenny fartuch swojej żony.

Pani Guźniczak zawsze była kobietą zaradną i praktyczną. Chwyciła męża, usiadła na kanapie, z której teraz wystawało kilka ostrych sprężyn, i przytuliła do piersi. Obserwowała nieobecnym wzrokiem leżący na ziemi krawat, wsłuchana w ciche łkanie i siąpanie, przerywane co chwilę głośnym kichnięciem.

Minął jakiś czas, zanim zdołała jako tako uspokoić męża, przekonać go by dał sobie zawiązać na szyi krawat, zasznurować mu buty, wsadzić w dłoń teczkę, odprowadzić do właśnie zamówionej taksówki, zawrócić razem z nim tuż przed furtką, odmyć mu twarz, na której łzy stworzyły pogmatwany labirynt tuneli w warstwie szarego kurzu, z powrotem pójść do taksówki, wsadzić męża do środka, zatrzasnąć drzwi samochodu, czwarty raz podreptać ścieżką miedzy furtką a drzwiami domu, by w końcu znaleźć się samotnie tuż pod żyrandolem.

– Ech, wieczorem to i widły na cmentarze biorą – westchnęła niezrozumiale, po czym spojrzała na wielki, zabytkowy żyrandol i pogroziła mu palcem. – Mama nie byłaby z ciebie zadowolona… – mruknęła.

 

 

 

 

 

 

 

ciąg dalszy nastapi niebawem, jak tylko przepiszę z rękopisu na klawiaturopis.

Koniec

Komentarze

Wtorek zstąpił na ziemię i natychmiast zawładnął nią całkowicie. - W tym zdaniu mogłeś sobie odpuścić wtorek
Zdawało się, że owy wtorek, nie mogąc już doczekać się sam siebie, wypchnął brutalnie poniedziałek za drzwi i zniecierpliwiony nastąpił... - w ów wtorek

Także samo rzecz się miała w niewielkim, krępym, całkiem brzydkim domu (...) - jakoś nie pasuje mi tu słowo krępy. Krępy to może być człowiek, a nie dom.

Zaaferowany pan Guźniczak biegał od kuchni do salon i od salonu do kuchni w samych kalesonach (...) - a nie mogłoby być na przykład od kuchni do salonu i z powrotem...? 

- Ty cholerny psie! - krzyczał, pryskając kropelkami śliny z resztkami pasty do zębów, którą zapomniał wypłukać z ust. - Niech cię jasny pies! Zagryzę jak cię dorwę! Obiecuję, zagryzę jak psa! - rozumiem, że wyklinał od psów, ale trochę za dużo tych psów się tu pojawiło.

Pani Guźniczak podeszła powoli do męża, który z twarzą przyozdobioną swoim najlepszym wyrazem zdumienia i rozdziawionymi ustami, stał (...) - niepotrzebny przecinek przed stał.

Pani Guźniczak pochodziła z malutkiej, wioski tego rodzaju, w której  (...) - niepotrzebny przecinek przed wioską

- Kanapę! - wrzasnął pan Guźniczak, a szary krawat powoli opadł na ziemię, wirując dostojnie i upodobniając się do bomby spadającej na Nagasaki. - upodabniając

Miałem chwilami wrażenie, że to któraś z części Świata Dysku. Większość stwierdzeń bardzo humorystyczna, przez co musiałem tłumić śmiech przed monitorem, aby nie wyjść na wariata, śmiejącego się do komputera. Ogólnie bardzo mi się podobało, jedynie powtórzeń sporo i kilka drobnych błędów. 

Dla mnie jednak to poniedziałki bywają równie udane ;)

Ok, dzięki za błędy, poprawię. I muszę się niestety przyznać, że jestem wielkim fanem Terry'ego i, choć z całych sił starałem się go nie naśladować, to jak widać udało Ci się to wyłapać.

fajne, ale zbyt rozwidnione. tekst czyta się łatwo, ale jak na taką długość humory słownego aż tak dużo nie ma. dlatego tylko 6/10

Świetne. Doskonale przeczytać coś takiego z rana. Dobry początek dnia. Jak dobrze, że to sobota. :p

Nowa Fantastyka