- Opowiadanie: Astrea - Komar

Komar

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Komar

Był dwudziesty siódmy listopada i właśnie tego dnia Ksawery został zwolniony z pracy. Ta szuja, Birski, wylał go na zbity pysk, a przecież spóźnił się raptem kilka razy od początku miesiąca. Stara, upierdliwa menda! Co to, już człowiekowi zaspać nie wolno?! Niech szlag trafi jego, a później jego zakichany warsztat. To, że wstał z łóżka lewą nogą, a na dzień dobry oblał się gorącą kawą, nie miało najmniejszego znaczenia. Ksawery nie wierzył w pecha. Zacisnął dłonie na kierownicy tak mocno, aż pobielały mu kostki. Bezskutecznie próbował odgonić od siebie czarne myśli. Z wściekłością dodał gazu i zaklął siarczyście. Ulżyło. Byle jak najszybciej do domu. W domu, w ulubionym fotelu, wszystko prezentuje się w korzystniejszym świetle. Nawet największe gówno, w które wdepnąłeś, cuchnie jakby słabiej. Niebieska corsa Ksawerego wtoczyła się na osiedlowy parking. Odkąd pięć lat temu, on i jego świeżo poślubiona małżonka, wprowadzili się do jednego z m-3, zawsze zajmował to samo miejsce parkingowe. Pomiędzy mieszkańcami osiedla zawiązała się bowiem niema, nieformalna umowa, wydzielająca każdemu osobisty skrawek parkingu. Dzięki temu nikt nigdy nie miał problemów z zaparkowaniem wozu, co pozwalało na wymianę życzliwych, sąsiedzkich uśmiechów. Ksawery nie wierzył własnym oczom. Pod klonem (pod jego klonem!) stała nowiutka audica, nic sobie nie robiąc z faktu, że zajmuje jego miejsce, miejsce Ksawerego Brzęczyka spod dziesiątki, blok numer cztery! Żyła na skroni zaczęła mu wściekle pulsować. Spoglądał wyzywająco przez przednią szybę, jakby zamiast świateł, audica posiadała wstrętne oczy, obrzucając go pogardliwym spojrzeniem. Cyfry i litery na tablicy rejestracyjnej, szczerzyły się do niego niby zęby.

 

– Cholerny złom! – zaklął Ksawery.

 

(Tak? Spójrz tylko na swoją furę, cwaniaczku! I co teraz powiesz, cwaniaczku?)

 

– Zamknij się – mruknął Ksawery z przekąsem. – No ślicznie, słyszę głosy i gadam do siebie…

 

Przez krótką chwilę miał przemożną ochotę, aby z całej siły docisnąć pedał gazu i rąbnąć w zaparkowane pod klonem audi. Kiedy się złościł, robił się nieco nerwowy. O tak, zmiażdżyłby tę lśniącą, czarną maskę. Załatwiłby ją… Załatwiłby na cacy! Ten cholerny goguś, który od dwóch tygodni przyjeżdża z kwiatami do młodej Malinowskiej spod trójki, najwyraźniej nie zna panujących tu zasad. A zasady panujące na parkingu pod blokiem to rzecz święta! Och, jakby tak przestawić mu tę jego wielką, kwadratową szczękę. Popamiętałby! Już nigdy więcej nie zaparkowałby pod klonem, na pewno nie! Prędzej zapomniałby nałożyć żel na włosy, a to raczej niemożliwe.

 

– Chrzanić to – wycedził Ksawery i lekko nacisnął pedał gazu. Szarpnęło i silnik samochodu zgasł. – A niechże to piekło pochłonie! Co za dzień przeklęty!

 

Nerwy, nerwy… Opanować nerwy. Ksawery przekręcił kluczyk w stacyjce i ponownie uruchomił silnik. Tym razem ruszył. Niebieska corsa z wolna zaczęła toczył się po parkingu, jakby dopiero co wstała z łóżka i ociągając się, dreptała do łazienki umyć zęby. Ksawery parsknął cicho. Kiedy to ostatnim razem zgasło mu auto? Chyba podczas trzeciej jazdy z instruktorem Babikiem, na kursie prawa jazdy. Nie pamiętał dokładnie. Ksawery, niczym jastrząb dostrzegający z wysoka drobny ruch pośród trawy, wypatrzył kawałek wolnej przestrzeni. Powinien się zmieścić. Jakimś cudem wcisnął swoją corsę między zielonego matiza a mazdę, sprawiającą wrażenie, jakby lada chwila miała rozpaść się na kawałki. Lekko uchylając drzwi, wyśliznął się z samochodu ze zwinnością, której nie powstydziłaby się żadna jaszczurka. Szybko postawił kołnierz płaszcza, osłaniając kark przed chłodnym podmuchem wiatru. Poczuł się, jakby zanurzył twarz w lodowatej wodzie, gdy tylko zimne powietrze zaczęło kąsać skórę. Ksawery odchylił głowę i mrużąc lekko oczy, spojrzał w niebo. Miało stalowo szary odcień. Za trzy dni do miasta wkroczy grudzień, a wraz z nim, zapowiadane opady śniegu. Birski… Ten szujowaty grubas nie miał żadnych skrupułów. Jak śmiał zwolnić go teraz, miesiąc przed świętami? Oby mu ość karpia w gardle stanęła! Ksawery wzdrygnął się po raz drugi, gdyż zimne, późno-listopadowe powietrze zakradło się pod płaszcz i warstwę ubrania, starając się zmrozić skórę. Rzucił ostatnie, wrogie spojrzenie w kierunku zaparkowanej nieopodal, czarnej audicy i ruszył pod blok numer cztery. Jakoś to będzie. Musi być. Za moment wpakuje stopy w ciepłe kapcie i napełni brzuch do granic możliwości. Jola na pewno przygotowała przed wyjściem do pracy kurczaka ze smażonymi ziemniakami i sałatkę warzywną. Kiedy wsuwał kluczyk do zamka w drzwiach od klatki schodowej, poczuł, że lekko się ślini. Obiad już na niego czeka. Czy to nie wspaniale? Jola, jak na dobrą żonę przystało, zawsze dba o żołądek swojego mężczyzny. Ksawery pokonywał kolejne schody, aż w końcu stanął naprzeciwko mahoniowych drzwi. Judasz przywodził na myśl oko cyklopa, nad nim zaś wisiała tabliczka z inicjałami K. i J. Brzęczykowie oraz mosiężna dziesiątka. Kolejny klucz cicho zazgrzytał w zamku. Ksawery złapał za klamkę, pchnął drzwi i czym prędzej przekroczył próg mieszkania. Przydeptując od tyłu ciężkie buty, z mozołem wysunął z nich stopy. Trzeba będzie kupić o numer większe, pomyślał. Z uczuciem rozkosznej ulgi, jego stopy zanurkowały błyskawicznie w ciepłych, kraciastych bamboszach, nieco już wytartych na piętach. Jak dobrze być w domu. Przemaszerował szybko przez mały przedpokój i wkroczył do kuchni. Tak, jak co dzień, w piekarniku czekał na niego gotowy obiad, wystarczyło tylko podgrzać. Talerz z panierowaną piersią kurczaka i czterema ziemniaczanymi kulkami wylądował w mikrofalówce. Ksawery obserwował przez moment, jak obraca się za szybką. Gdy otworzył drzwiczki i sięgnął po danie, w jego nozdrza uderzył cudowny aromat. Kolejny raz przyłapał się na tym, że ślini się jak dziecko. Zajęty pochłanianiem, przeżuwaniem i przełykaniem kolejnych kęsów, nie spostrzegł od razu białej koperty, opartej o szklankę tuż obok chlebaka. Zauważył ją dopiero wtedy, gdy syty, wrzucał brudny talerz do zlewu. Wytarł ręce o sztruksowe spodnie i sięgnął po kopertę, w zdziwieniu marszcząc gęste brwi. Ktoś napisał na niej jego imię. Niemal natychmiast rozpoznał ozdobne zawijasy i charakterystyczną literę „K". No tak, pewnie lista zakupów od Jolki. Ksawery prychnął. Jakby sama nie mogła po pracy wstąpić do supermarketu. Miała przecież po drodze. Ksawery opuścił kuchnię, w której wciąż unosiła się woń smażonych ziemniaków ze szczypiorkiem i pomaszerował do salonu. Z westchnieniem opadł na duży, brązowy fotel, ustawiony naprzeciwko telewizora. Poklepał się po pełnym brzuchu i otworzył kopertę. Wyjmując z niej list, uniósł wysoko brwi. Pachnąca, różowa papeteria z motywem kwiatowym w prawym dolnym rogu…

 

– Ona ma kompletnego fioła – mruknął Ksawery, podejrzliwie obwąchując kolorowy papier. – Walnąć listę zakupów na papeterii, chyba skonam!

 

Śmiech miał zabarwiony lekko nerwową nutą. Jakby przez mroczną otchłań jego umysłu, przemknęła nikła wiązka światła, nazywana złym przeczuciem. Czuł pismo nosem, że nikt nie posługuje się wytworną, pachnącą papeterią, by zrobić listę potrzebnych produktów. Od tego są zwykłe kartki z kratkowanego brulionu. Zadrżał. Wiedział, że trzyma w dłoniach list. List zaadresowany do niego. Nie przyszedł jednak pocztą, został napisany tu, w jego mieszkaniu. Aż za dobrze znał to dziwaczne, pełne zawijasów pismo. Oblizał suche wargi i zaczął czytać.

Ksawery!

 

Nie miałam odwagi powiedzieć ci o tym osobiście… odchodzę. Z Ryśkiem. Między nami wszystko skończone… Nie szukaj mnie i nie miej nam tego za złe, to było silniejsze od nas. Skontaktuje się z Tobą mój adwokat…

 

P.S. Obiad masz w piekarniku.

 

Jolka

 

Ksawery zamrugał kilkakrotnie, jakby pachnący list był tylko fatamorganą. Przełknął ślinę i raz jeszcze przeczytał go od początku, powoli, jak dukający pierwszoklasista. Z każdym kolejnym słowem jego spocone dłonie zaciskały się mocniej na papierze. Narastający gniew sprawił, że dzwoniło mu w uszach. Poderwał się z fotela i zaczął krążyć po pokoju. Sens informacji zawartej w liście powoli przedzierał się do jego świadomości. Nagle okrutna prawda eksplodowała mu w głowie niczym noworoczny fajerwerk.

 

– Ty świnio! – ryknął Ksawery, ciskając przed siebie pomięty list. Jego twarz przybrała niezdrowy kolor purpury. – Ty suko! Ty kanalio! Ty przeklęta, zdradliwa…

 

Potok inwektyw wypełnił całe mieszkanie. Ksawery nie mógł w to uwierzyć. Jak ona mogła? Tylko najgorsza świnia zostawia męża z dnia na dzień i to bez uprzedzenia! W dodatku ucieka z jego najlepszym kumplem. Od jak dawna robiła z niego idiotę? Tego było już za wiele. Wściekły Ksawery pobiegł do łazienki i odkręcił kurek kranu. Kilkakrotnie ochlapał twarz zimną wodą, jakby próbował obudzić się z wyjątkowo paskudnego koszmaru. Spojrzał w lustro wiszące nad umywalką. Przez chwilę patrzył na znajomą twarz, wykrzywioną w grymasie żalu i dzikiej wściekłości, okalaną kruczoczarną czupryną i przyozdobioną tak samo ciemną bródką. Wodniste, błękitne oczy patrzyły z politowaniem. Przez chwilę wydawało mu się, że z tyłu głowy wyrastają rogi. Powiększały się szybko, sięgając niemal sufitu łazienki. Ksawery zamrugał i poklepał się mocno po twarzy. Rogi zniknęły, ale i tak czuł się jak ostatni jeleń.

 

– Niech cię diabli, Rysiek… – wycedził przez zaciśnięte zęby. – I ty, Brutusie?

 

Zdrada przyjaciela bolała go bardziej, niż zdrada żony. Piekła jak otwarta rana posypana solą i polana na dokładkę spirytusem salicylowym. Ksawery zacisnął pięści i wrócił do pokoju. Jak mógł nic nie zauważyć? Wyciągnął z kieszeni telefon komórkowy i drżąc, wybrał numer. Próbował kilkakrotnie, jednak za każdym razem drażniący głos informował go, że abonent jest chwilowo niedostępny. Rozwścieczony, cisnął telefonem o ścianę, elementy obudowy rozsypały się po puszystym dywanie. Właśnie teraz powinien się napić. Schlać jak prosię! Zalać w pestkę! Lepszego powodu mieć już nie będzie. Wciąż drżąc z wściekłości, otworzył barek i sięgnął po pierwszą lepszą butelkę. Jack Daniels. Na początek może być. Jeśli jedna flaszka nie sprawi, że poczuje się lepiej, zrobi to prawdopodobnie kolejna. Ksawery płonął gniewem i postanowił się nie cackać. Niczym najwytrawniejszy, zaprawiony w bojach alkoholik, zdrowo pociągnął z gwinta.

 

– Parszywe świnie! – zawył przeciągle i nagle się rozpłakał. Nie płakał tak, odkąd skończył osiem lat. Aż do tego popołudnia. Ryczał z wprawą największej beksy w mieście, nie zważając na wścibskie uszy sąsiadów, przyklejone do ściany w sąsiednim mieszkaniu.

 

***

 

Dochodziło w pół do dwunastej. Ksawery siedział w ulubionym fotelu, pogrążony w ciemności, gdyż nie paliło się żadne światło. W pokoju unosiły się alkoholowe opary, a ciszę raz po raz zakłócały pijackie czknięcia. Ksawery zdążył się już upić, zdrzemnąć i puścić dwa pawie, teraz jednak działo się coś o wiele gorszego. Ksawery zaczynał trzeźwieć. Pierwszy raz w życiu nie wierzył, że wszystko się jakoś ułoży. Zapasy beztroskiego optymizmu najwyraźniej się wyczerpały, a to nie zwiastowało niczego dobrego. Jednego dnia stracił pracę, żonę, kumpla i dobre nastawienie. W końcu podjął decyzję, a raczej poddał się impulsowi. W tamtej chwili szczerze i z całego serca znienawidził swoją egzystencję, więc postanowił wypiąć jej tyłek. Dość tego. Żaden zasrany los nie będzie robił z niego wała.

 

– Ja wam pokażę – wystękał Ksawery i wstając z fotela, ruszył w kierunku drzwi balkonowych. – Teraz wam pokażę! Koniec tego dobrego!

 

Zimny wiatr zmierzwił mu włosy. Z nieba prószył pierwszy w tym roku śnieg. W oknach sąsiedniego bloku nie paliło się żadne światło, tylko blask kilku latarni rozrzedzał nieco mrok nocy. Ksawery wziął głęboki oddech i w dość niezdarnym stylu przelazł przez balustradę. Czuł się, jakby lada chwila miał skoczyć na bungee. W głowie wciąż mu szumiało, starał się nie patrzyć w dół, aby się nie rozmyślić. Wciąż trzymając się poręczy, wychylił się maksymalnie do przodu. Zaraz będzie po wszystkim. Zagra wszystkim (żonie, Ryśkowi, życiu?) na nosie i wypełznie z tego bagna.

 

– Skończony kłopot! Dozorca śmiał się setnie… Zaraz mu nitkę przetnie Panna Atropos! – zanucił cicho. – No to Asta la Vista, pora opuszczać przyjęcie!

 

Dłonie powoli ześliznęły się z poręczy. Ksawery przechylił się do przodu i runął w dół. Chodnik zbliżał się szybko i nieubłaganie, oddech zamarł w piersi. Spadał bardzo krótko. I nagle nastała ciemność, świadomość zgasła, jakby ktoś odłączył zasilanie.

 

***

 

Dziwny hałas obudził Ksawerego. Zamrugał kilkakrotnie, ale w nieprzeniknionym mroku nie zdołał dostrzec nawet czubka własnego nosa. Spróbował unieść głowę, aby zerknąć na podświetlany budzik, i z całej siły wyrżnął potylicą w coś twardego.

 

– Ajjjj – jęknął głucho, zaskoczony i nieco zdezorientowany.

 

Przywalił w jakąś deskę, ale skąd do licha wzięła się tu deska? W dodatku tuż nad jego twarzą? Pragnąc czym prędzej rozmasować czoło, dokonał przerażającego odkrycia. Ręce ułożone miał wzdłuż ciała i za nic w świecie nie zdołał się poruszyć. Był w potrzasku, w jakimś niezwykle ciasnym pomieszczeniu, nie mógł ocenić gdzie dokładnie, gdyż panowała tam zupełna ciemność. Ksawerego ogarnęła panika i klaustrofobiczny lęk. Zaczął się szamotać i wierzgać nogami, jednak po chwili uspokoił się nieco i trzeźwo ocenił sytuację. Najprawdopodobniej śni. Zacisnął mocniej powieki, nie mogąc się uszczypnąć, i odczekał moment. Zazwyczaj ten sposób pomagał przy koszmarach. Powoli rozwarł powieki, dużo to jednak nie zmieniło, gdyż wciąż pogrążony był w ciemności. Raz jeszcze spróbował się podnieść, ale ponownie wyrżnął głową w twardą przeszkodę.

 

– Chryste, co jest grane?

 

Dziwny hałas stawał się coraz wyraźniejszy. Dochodził jakby z góry. Ksawery zastygł w bezruchu, całkowicie przerażony. Przełknął ślinę i zaczął nasłuchiwać. Łup. Łup. Łup. Ksawery wybałuszył oczy i jęknął. Łup. Trzask. Łup. Głuchy łomot rozbrzmiewał tuż nad jego głową, jakby ktoś ostukiwał deskę tępym narzędziem.

 

– Halo! – rozległ się stłumiony głos. – Jeszcze momencik… Trzyma się pan?

 

Z piersi Ksawerego wyrwał się krzyk.

 

– Spokojnie. Jeszcze chwilunia, zaraz pana uwolnię.

 

Łup. Trzask. Łup. Trzask. Zgrzyt. Zadźwięczało upiorne skrzypienie deski i nagle Ksawery został oślepiony przez żółty snop światła. Odruchowo osłonił twarz dłońmi, z ulgą stwierdzając, że odzyskał swobodę ruchu.

 

– Ejże! – krzyknął Ksawery. – Daje po oczach!

 

– Och, wybaczy pan! – odpowiedział mu męski głos. – Już wyłączam.

 

Ksawery usłyszał ciche pstryknięcie i znów zrobiło się ciemniej. Odsunął dłonie od twarzy, szeroko otwierając oczy ze zdumienia. Tuż nad nim pochylała się ciemna postać z latarką – czołówką, w prawej ręce dzierżyła łopatę. W tle za nią rozpościerało się nocne niebo, upstrzone licznymi, mrugającymi gwiazdami. Ksawery rozejrzał się dookoła. Leżał w płytkim dołku wykopanym w ziemi, w czymś drewnianym na kształt…

 

– TRUMNA!? – wychrypiał i podskoczył jak popieszczony prądem. – Chryste panie!

 

– Bardzo solidna – stwierdził pochlebnie nieznajomy. – Z sosnowego drewna, rocznik 2009. Musiałem się nieźle namordować przy tym wieku, nie ma co!

 

– To nie może dziać się naprawdę… Wstawaj! Pobudka! – Ksawery natarczywie zaczął szczypać skórę na swojej lewej ręce. Nie pomogło. W dodatku, wydała mu się dziwnie sztywna.

 

Nieznajomy odchrząknął i wyciągnął ku niemu pomocną dłoń.

 

– No, dalej. Nie będziemy przecież siedzieć w tym grobie do rana.

 

– W jakim grobie, do cholery!?

 

– W pańskim.

 

– No bez jaj!

 

– Wyjaśnię panu tę sytuację – powiedział spokojnie nieznajomy i złapał Ksawerego za rękę. – Ale najpierw stąd wyjdziemy. No, niechże się pan ruszy!

 

Po chwili oboje wygramolili się na powierzchnię. Nieznajomy odrzucił na bok łopatę i przysiadł na płycie granitowego nagrobka. Ksawery ponownie wybałuszył oczy, niedowierzając temu, co widzi. Tak. Byli na cmentarzu miejskim. Jak okiem sięgnąć, dookoła płonęło morze zniczy. Wiatr szumiał cicho wśród łysych gałęzi cmentarnych drzew i zmiatał z płyt nagrobnych warstwy śniegu. Ksawery spojrzał na swoje odzienie. Ubrany był w ciemną marynarkę, tą samą, w której pięć lat temu poślubił Jolę, eleganckie spodnie, najlepszy krawat i błyszczące lakierki. Co najdziwniejsze, nie było mu ani trochę zimno.

 

– No dobra – mruknął nieznajomy i sięgnął po papierosa. – Chyba pora na słowo wyjaśnienia… Poczęstuje się pan? – Wyciągnął w kierunku Ksawerego paczkę czerwonych marlboro.

 

– Nie, dzięki – odparł stanowczo Ksawery. – Palenie powoduje raka płuc i takie tam.

 

– W porząsiu – mruknął nieznajomy i wetknął koniuszek papierosa do ust. Po chwili jego twarz osnuł kłąb dymu. – Chociaż z drugiej strony… Rak płuc już panu nie straszny, panie Brzęczyk.

 

– Chwileczkę… Pan mnie zna? – zdziwił się Ksawery.

 

– Proszę spojrzeć za siebie.

 

Ksawery obrócił się na pięcie, powoli, jakby spodziewał się ujrzeć za plecami samego diabła. Tuż za wykopanym dołem sterczał wetknięty w ziemię krzyż, z białą tabliczką i zarzuconym wieńcem. Ksawery zrobił krok do przodu i zmrużył oczy.

 

– Śp. Ksawery Brzęczyk… – przeczytał wolno. – Urodzony jedenastego stycznia tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego szóstego… – głośno przełknął ślinę. – Zmarł… Zmarł dwudziestego siódmego listopada dwutysięcznego jedenastego roku!

 

Ksawery przycisnął dłoń do piersi, jakby właśnie odpierał atak serca. Nogi się pod nim ugięły, więc opadł ciężko na brzeg sąsiedniego nagrobka. Wokół świeżo rozkopanego grobu, piętrzyła się sterta wieńców pogrzebowych, obok płonęły kolorowe znicze. Wiatr szarpał płomieniami tych bez wieczek, jakby za wszelką cenę starał się je zgasić. Ksaweremu zaschło w gardle, ciałem wstrząsały lekkie dreszcze. I wtedy, bardzo powoli, zaczął sobie przypominać…

 

– Sam pan widzi, panie Brzęczyk – odezwał się w końcu nieznajomy. – Jest pan, obawiam się, martwy. Martwy na amen. Takie są fakty.

 

– Ale… – wymamrotał Ksawery wpatrując się we własne dłonie. – Jak to możliwe? Ha! Wiem! – zawołał tryumfalnie, jakby właśnie odkrył tajemnicę, nieznaną ludzkości od zarania dziejów. – Naćpałem się! Naćpałem się i wciąż jestem na haju!

 

– Upił się pan i wyskoczył z balkonu – poprawił nieznajomy, odchrząkując.

 

– No dobra – zgodził się Ksawery, lecz bardzo niechętnie. – Przyznaję, że przyśniło mi się coś podobnego, ale…

 

– Całe szczęście, nie było tak wysoko – Nieznajomy zaciągnął się papierosem. – Inaczej zostałaby z pana mokra plama. A tak, ciało jest jeszcze całkiem, całkiem. Prawie nie znać, żeś pan roztrzaskał czachę!

 

Dłoń Ksawerego mimowolnie powędrowała w kierunku głowy i obmacała ją z pietyzmem.

 

– O w mordę!

 

Nieznajomy wypuścił z ust ostatni krażek dymu i rzucił niedopałek pod nogi, przygniatając go butem. Chrząknął, splunął i podrapał się po nieogolonej brodzie. Bez dobrych manier ani rusz.

 

– Widzisz pan? Mówiłem, obleci w tłumie… W nocy i tak pewnie nikt nie zauważy.

 

– Jasna cholera – mruknął Ksawery. – Nie tak miało być… Przyznaję, ostatnio nie bywałem zbyt często w Kościele, ale spodziewałem się…

 

– Kogo? – przerwał mężczyzna, ewidentnie rozbawiony. – Świętego Piotra? Charona? Allacha i czterdziestu dziewic?

 

– Nie wiem. Bynajmniej nie tego, że zostanę jakimś pieprzonym zombie!

 

Nieznajomy odchylił głowę do tyłu i ryknął perlistym śmiechem. Ksawery zmarszczył czoło i zacisnął pięści. Jeszcze chwila, pomyślał, jeszcze chwila i da mu w gębę! Czego się dziad śmieje?!

 

– Zwariował pan? – wychrypiał nieznajomy, a jego gromki śmiech wciąż przetaczał się po cmentarzu. Taki śmiech z pewnością mógł postawić na nogi niejednego nieboszczyka. – Każdy głupi wie, że zombie nie istnieją! Bujdy starego Żyda, ot co!

 

– Tylko nie głupi, kolego! – powiedział Ksawery wyzywająco.

 

– Dobra, dobra – burknął nieznajomy, powstrzymując kolejne salwy śmiechu. Spoważniał, podniósł tyłek z nagrobka i wyciągnął rękę do Ksawerego. – Już w porząsiu, koleś. W sumie, to chyba się nie przedstawiłem… Albert. Baron Albert Skarżyński.

 

Ksawery podrapał się po czarnej, koziej bródce. Dopiero teraz dokładnie przyjrzał się swojemu rozmówcy, lecz trafniejsze byłoby stwierdzenie, że bezczelnie otaksował go wzrokiem. Baron, powiada? Prawdę powiedziawszy, stojący przed nim mężczyzna nie miał w sobie ani krzty z barona, ocenił gorzko Ksawery. Właściwie to nigdy nie widział żadnego barona, ale ten tutaj, absolutnie nie wyglądał jak żaden z nich. Kojarzył mętnie, że owy tytuł musi mieć coś wspólnego ze szlachtą, wasalami królów lub z hrabiami. Kto był niżej, a kto wyżej? Baron czy hrabia? Ksawery zamrugał, porzucając dalsze rozważania. Baron Albert Skarżyński, jak przedstawił się mężczyzna, miał na sobie stare śniegowce, czapę rodem z ZSSR i grubą, pikowaną kurtkę. Szeroki nos, przywodzący na myśl duży kartofel, był biały niczym kulka śnieżna, spod włochatej czapy wyzierały krzaczaste brwi, a na daleko wysuniętej brodzie straszył ostry, ciemny zarost. (Właściwie, jak zdołał dostrzec aż tyle szczegółów? Noc była ciemna, jedyną bladą poświatę rzucały płonące znicze, a Ksawery był niemal pewny, że widzi wyraźnie małego pryszcza czającego się na nosie jego rozmówcy! Wzrok mu się wyostrzył?) Mężczyzna przewyższał Ksawerego niemal o głowę, barczysty, mocnej budowy, bardziej niż barona, przypominał zamaskowanego Conana. W dodatku, kto to widział, żeby baron wyglądał jak zakapior?!

 

– Dla przyjaciół, Al! – dodał baron Albert Skarżyński i mocno potrząsnął ściskaną dłonią Ksawerego.

 

– Aha… Brzęczyk. Ksawery Brzęczyk. Właściwie, to wciąż nie wiem…

 

– Spokojna głowa, Ksawery – przerwał mu baron. – Jak już mówiłem, nie zamieniłeś się w zombie. Zombie nie istnieją! Jeśli chcesz jakiegoś pooglądać, to tylko w tanich horrorach o wyżeraczach mózgów, kapujesz? Bajdurzenie pokręconych, karaibskich szamanów, co się za dużo nawdychali oparów ze swoich dziwnych mikstur!

 

– Sam pan… Sam mi wmawiasz, że jestem umarlakiem! – zirytował się Ksawery. – Obudziłem się w trumnie, zostałem wygrzebany z grobu i gawędzę w najlepsze na cmentarzu! W dodatku coś mi się zdaje, że nie wyczuwam u siebie pulsu… O roztrzaskanej głowie już nie wspomnę. Więc tak, czuję się jak cholerny zombie z taniego horroru o wyżeraczach mózgów! Jeśli nim nie jestem, to niby kim?!

 

– Wampirem, koleś – odparł spokojnie baron i nie zważając na wyraz twarzy Ksawerego, sięgnął po kolejnego papierosa.

 

***

 

– No bez jaj!

 

– Zawsze to samo – westchnął ciężko baron. – Czy nie da się przyjąć tej wiadomości bez wybałuszania oczu, krzyku i nóg jak z waty? Rozumiem, że można doznać lekkiego szoku, w końcu nie codziennie zostaje się…

 

– Wampirem! – wykrztusił Ksawery, ponownie zwalając się na granitowy nagrobek. – Takim… Co wysysa krew i… i sypia w trumnie?

 

– Wampirem, Nosferatu, nocnym łowcą, dzieckiem nocy, krwiopijcą… – wyliczał baron. – Nazywaj siebie jak chcesz.

 

– Nie uwierzę! – zagrzmiał Ksawery, czując, że powoli odchodzi od zmysłów.

 

– Wiem, co mówię, koleś. Sam jestem jednym z nich od przeszło stu siedemdziesięciu lat. Urodziłem się w tysiąc osiemset czterdziestym pierwszym… albo coś koło tego. Można się pogubić po takim czasie.

 

– Nie wyglądasz jak wampir! Nie wciskaj mi kitu!

 

– Czy wszyscy muszą myśleć tak stereotypowo? – zasępił się baron Skarżyński, wydmuchując kłęby siwego dymu. – A niby jak miałbym wyglądać twoim zdaniem, co?

 

– No… Dostojniej? Jakoś tak… Wampirycznie. Sam nie wiem, bardziej gotycko?

 

– Czyś ty chłopie widział prawdziwego wampira? Kiedykolwiek? – parsknął kpiąco baron.

 

– Oglądałem kilka filmów.

 

– Filmów! – zagrzmiał baron. – Oglądał kilka filmów! Ludzie kina nie mają bladego pojęcia jak wygląda prawdziwy wampir! Przyjrzyj mi się uważnie, koleś. Prawdziwe wampiry nie zwracają na siebie uwagi! Ba, noszą się tak, aby ciepłokrwiści nie mieli najmniejszej ochoty obrzucić ich nawet przelotnym spojrzeniem! Musimy zmniejszać zagrożenie zdemaskowania. Policja lubi węszyć. Wiesz, co by było, gdyby nocą po mieście przechadzali się przystojni, smukli gentelmani w pelerynach i kryzach, o nieskazitelnych, białych cerach? Od razu mieliby na karku z tuzin płatnych łowców wampirów! Poza tym, kobiety, które z reguły są naszymi posiłkami, mają się nas bać, a nie do nas wzdychać!

 

– Ja, wampirem?! – niedowierzał Ksawery.

 

– Dobra, bo powoli tracę cierpliwość… – mruknął ponuro baron. – Zobacz no, niewierny Tomaszu. Zobacz, jakie masz piękne, nowe ząbki!

 

Ksawery ostrożnie dotknął językiem górnego rzędu zębów. Jedynki jak najbardziej w porządku, jednak dalej… Kły były jakieś nienaturalne i wyraźnie spiłowane.

 

– Większe i bardziej ostre, co? A wciąż jeszcze rosną! – stwierdził tryumfalnie baron Skarżyński. – Widziałeś u kogoś takie zębiska?

 

Na kilkanaście minut zapadła krępująca cisza. Baron Albert Skarżyński uznał najwyraźniej, że musi dać nowemu trochę czasu. Wypalił wszystkie fajki i powoli zaczynał się niecierpliwić. Zerkał badawczo na Ksawerego, który z każdą chwilą zdawał się być coraz bardziej pogodzony z losem. Wszystkie symptomy śpiewały chórem, że ten dziwny facet, podający się za prawie dwustuletniego barona, może mówić prawdę. Obudził się we własnym grobie, nie odczuwał zimna, gdy na próbę wstrzymał oddech, doszedł do wniosku, że powietrze jest mu zbędne. I te zęby! Para długich, ostrych kłów w jego jamie ustnej!

 

– No to pięknie – odezwał się nagle, przerywając w końcu uporczywą ciszę. – Po prostu pięknie! Jak to w ogóle możliwe, że ktoś zostaje…

 

( no dalej, Ksawery, wypowiedz to!)

 

…wampirem?

 

– Prosta sprawa – stwierdził baron. – Jest kilka sposobów. Od ugryzienia przez innego wampira, ale tylko wtedy, gdy w ciele ofiary zostaną dokładnie cztery krople krwi. Nie mniej i nie więcej! Podczas picia ciężko ocenić ile zostało, więc takie przemiany bywają rzadkie. Wampiry narodzone w ten sposób, to wampiry niższego rzędu… Bardzo agresywne, łakome i niezbyt bystre. W drugim przypadku, wampirami zostają samobójcy. Nikt nie wie, dlaczego tak się dzieje. Nawet nasi najstarsi przedstawiciele. Wampirami zostają też osoby, które spotkała bardzo gwałtowna śmierć, bądź po prostu urodziły się mając w sobie pierwiastek wampiryzmu. Coś jakby geny. Masz to i już. Wykorkujesz, a później budzisz się w trumnie i stajesz się, kim się stajesz. Tak było od dawien dawna, jest, i zapewne będzie.

 

– A jak było z tobą? Też wyskoczyłeś z balkonu?

 

– Nie. Miałem to już od urodzenia. Wykitowałem przez gruźlicę i ocknąłem się we własnym grobie. Ech, pamiętam jak dziś…

 

– Jak na stu siedemdziesięcioletniego barona, trzymasz się nienajgorzej – zauważył Ksawery. – I gadaninę masz na czasie!

 

– Trzeba iść z duchem czasu – przyznał baron Skarżyński. – Lata mijają, życie się zmienia, a ty wraz z nim. Sztuką jest się dopasować, koleś. Właściwie to czemuś wyskoczył z tego balkonu? Życie ci obrzydło?

 

– Wolałbym do tego nie wracać – mruknął ponuro Ksawery. – A mówią, że pijanego Pan Bóg strzeże!

 

– Toś się, brachu, urządził – podsumował baron. – Nie ma jednak tego złego… Szybko się przyzwyczaisz. Życie bez słońca i blasku dnia… – Tu baron na chwilę się rozmarzył. – Ale też bez chorób i podatków! Jedyne, o co musisz się martwić, to bezpieczne lokum i konkretny posiłek raz na trzy tygodnie. Mamy coś z węży dusicieli, tak jak one, nie musimy jeść codziennie. Aha! Kurza twarz, jak mogłem zapomnieć o łowcach wampirów! Strzeż się ich, koleś, jeśli nie chcesz zostać nafaszerowany porcją srebra!

 

– A co z czosnkiem i osinowymi kołkami?

 

– Czosnek faktycznie nie jest zbyt przyjemny, ale kołki to pic na wodę! Co najwyżej zrobią ci dziurę na wylot, która wygląda wyjątkowo nieestetycznie…

 

Nagle w oddali rozbłysło jasne światło latarki. Żółta plama co chwilę oświetlała inny punkt. Baron Skarżyński poderwał się gwałtownie, sięgnął po łopatę i zaczął w pośpiechu zasypywać ziemią rozkopany grób Ksawerego.

 

– Cholera – warknął. – Chyba mamy towarzystwo.

 

– Płatny łowca wampirów? – zgadywał Ksawery.

 

– Nie. Strażnik cmentarza.

 

– No to świetnie! I co teraz?

 

Baron Skarżyński skończył zasypywać dół i z nadludzką siłą pociągnął Ksawerego za rękę.

 

– Chodu, koleś, chodu!

 

***

 

Szli ulicami Żywca, cichymi i skąpanymi w ciepłym blasku przydrożnych latarni. Gdzieś zaszczekał pies, wiatr zabębnił o jakąś szybę, nie widać było żywego ducha. Szli, trzymając się jeden drugiego, jakby każdy miał już nieźle w czubie, a w rzeczywistości starali się nie pośliznąć na oblodzonym chodniku. Baron Albert Skarżyński cierpliwie tłumaczył Ksaweremu, z jakich oczywistych powodów nie może wrócić do własnego mieszkania. Oficjalnie, od miesiąca był martwy, a jego lokum zostało wynajęte jakiejś emerytce z trzema wypielęgnowanymi pekińczykami.

 

– Zamiast haremu dziewic lub niebiańskiej łąki, czeka mnie niekończący się żywot bezdomnego wampira! – zagrzmiał Ksawery. – Hej, dokąd właściwie idziemy?

 

– Do mnie – wyjaśnił szybko baron Skarżyński. – Tak to już jest, nowy wampir pozostaje pod opieką starszego opiekuna. Chwilowo, ma się rozumieć.

 

– A Ty jesteś moim opiekunem, tak?

 

– Zgadza się, koleś.

 

– Daleko jeszcze?

 

– Nie, jesteśmy prawie na miejscu.

 

Dotarli na ulicę Wesołą. Droga oddzielająca rzędy domków jednorodzinnych była wąska i słabo oświetlona. Na szczęście, nie było już tak ślisko, więc każdy zdołał poruszać się o własnych siłach. Przy akompaniamencie ujadających psów, dotarli na koniec ulicy i zatrzymali się przed starą furtką z przyrdzewiałą skrzynką na listy. Ciemne niebo zaczęło przybierać jaśniejszy odcień granatu, blednące gwiazdy zwiastowały zaś nadejście świtu. Baron Skarżyński wkroczył śmiało na posesję i gestem ręki nakazał Ksaweremu zrobić to samo.

 

– No, śmiało! – ponaglił go dodatkowo. – To dom mojego sługi.

 

– Sługi? – zdumiał się szczerze Ksawery.

 

– Każdy stary, szanujący się wampir ma swojego sługę – odparł dumnie baron. – Ty też kiedyś sobie jakiegoś znajdziesz. Póki co, możesz korzystać z mojego.

 

Drzwi domku zaskrzypiały cicho i lekko się uchyliły. Wąska smużka światła przecięła podwórko. Zza drzwi popłynął ku nim niepewny, zaspany głos.

 

– To ty, mistrzu?

 

– A kto ma być? – zirytował się baron. – Otwieraj, bo nas wschód zastanie!

 

Drzwi otwarły się na oścież i w plamie światła stanął przed nimi wysoki, patykowaty dwudziestoparolatek. Miał długie, tłuste blond włosy, twarz pooraną bruzdami po młodzieńczym trądziku i szeroko rozstawione oczy. Drżał jak osika, stojąc w samych slipkach i czarnej koszulce Iron Maiden. Na widok Ksawerego, podrapał się po głowie i spojrzał niepewnie na barona.

 

– Co to za jeden, mistrzu?

 

– Nowy – odparł zniecierpliwiony baron Skarżyński. – Przez jakiś czas będzie pod moją opieką, wedle tradycji… Ksawery, to jest Cichy. Cichy, poznaj pana Ksawerego Brzęczyka.

 

– Tomasz Cichowski – przedstawił się chudy chłopak i z nadmierną gorliwością uścisnął dłoń Ksawerego. Na szczupłej twarzy pojawiły się pierwsze wypieki przejęcia. – Czadersko, co nie? Sam bym chciał zostać synem nocy!

 

Ksawery uśmiechnął się krzywo, nie bardzo wiedząc, co ma odpowiedzieć. Rozemocjonowany chłopak, który energicznie potrząsał jego dłonią, przypominał rozhisteryzowanego fana, który przypadkiem napotyka swojego idola.

 

– Dobra, kończcie już te uprzejmości – ponaglił baron Skarżyński i śmiało wkroczył do środka. – Chodźmy do piwnicy, zanim babcia się obudzi!

 

– Tak jest, mistrzu. Proszę za mną, panie Ksawery.

 

Drzwi do piwnicy znajdowały się po prawej stronie od wejścia. Cichy poprowadził ich na dół, po starych, skrzypiących schodach. Pociągnął za sznurek i wnętrze oświetliła brudna żarówka, przy której latem orbitowały włochate ćmy. Piwnica była ciasna i wilgotna, pełna szarych pajęczyn i mysich bobków. Pośrodku, na szerokich ławach, leżały dwie otwarte trumny, a pomiędzy nimi stał wysoki neogotycki świecznik. Jedna z trumien była elegantsza od drugiej, wyściełana szkarłatnym, lśniącym materiałem. Ksawery nie miał najmniejszych wątpliwości, że należy do barona Alberta Skarżyńskiego, natomiast druga… Przełknął cicho ślinę. Myśl, że od teraz przyjdzie sypiać mu w trumnie, w zatęchłej piwnicy, napawała go czystą grozą. Cichy najwyraźniej nie dostrzegł w jego oczach błysku przerażenia, bo szturchnął go lekko, z przejęciem wymalowanym na chudej twarzy, cały przesycony ekscytacją.

 

– Ekstra, co nie?

 

Ksawery spojrzał na niego jak na kogoś, kto podczas zbliżającego się tsunami, podśpiewując, wypływa na ryby.

 

– Przywykniesz – szepnął pocieszająco baron Skarżyński, który jako jedyny zdawał się zauważyć jego kwaśną minę.

 

– Taa… Nie ma to jak wygodna trumna – mruknął ironicznie Ksawery.

 

– Obudź nas pojutrze, Cichy. Tuż po zachodzie słońca! – polecił baron. – Przygotuj garnek, bulion, zasuszone komarze skrzydła, kurkumę i fiolkę z krwią dziewicy. Czeka nas mały rytuał.

 

– Rytuał? – zaciekawił się Ksawery.

 

– Jak każdy nowy, musisz przejść inicjację.

 

Ksawery już otwierał usta, ale baron Albert Skarżyński zgromił go wzrokiem. Kolejno zaczął zdejmować z siebie ubranie, najpierw czapę, potem pikowaną kurtkę, a na końcu śniegowce. W samym swetrze i wełnianych skarpetach, zaczął gramolić się do swojej trumny.

 

– No, na co czekasz? – zapytał zdziwiony, patrząc na oniemiałego Ksawerego. – Pakuj się do swojej, koleś.

 

***

 

– Pobudka!

 

Ksawery drgnął i bardzo powoli uniósł powieki. Zamrugał kilkakrotnie i podniósł się do pozycji siedzącej. Czuł się niezwykle wypoczęty, jakby przespał cały tydzień. Chudy, blady chłopak stał nieopodal z gromnicą, trzymając ją na tyle wysoko, by dobrze oświetlała jego twarz. Ksawery rozejrzał się dookoła. Obok, w trumnie, znajomy mężczyzna w brązowym swetrze właśnie się przeciągał. A więc to nie był sen, pomyślał gorzko Ksawery, to rzeczywistość…

 

– Pora rozprostować gnaty – powiedział wesoło baron. – Cichy! – zwrócił się do swojego sługi, jakby nagle sobie o czymś przypomniał. – Masz wszystko, co poleciłem ci zdobyć?

 

– Tak, mistrzu – zapewnił pośpiesznie Cichy.

 

W rogu piwnicy stał okrągły stolik, lekko nadgryziony przez korniki i ząb czasu. Na nim stała staroświecka waza, z której wyraźnie dymiło. Ksawery i Baron Skarżyński wygramolili się ze swoich trumien.

 

– Co to za rytuał? – zapytał Ksawery z lekką nuta niepokoju w głosie.

 

– Rytuał Ysh'garathl – powiedział tajemniczo baron. – Każdy wampir musi posiąść zdolność transformacji. Wypijesz specjalną miksturę, by móc po raz pierwszy się przepoczwarzyć.

 

Ksawery zrezygnował z zadawania pytań. Umysł próbował usilnie pojąć te wszystkie dziwaczne rzeczy, ale z kiepskim skutkiem. Nie chciał sobie nawet wyobrażać, na czym może polegać „przepoczwarzenie". Baron podszedł do stolika i powąchał wciąż gorący bulion.

 

– Kurkuma!

 

– Proszę, mistrzu.

 

– Zasuszone komarze skrzydła!

 

– Proszę, mistrzu.

 

– Fiolka z krwią dziewicy!

 

Cichy zawahał się.

 

– Nie masz?! – zagrzmiał baron wymachując chochlą.

 

– Mistrzu… – zaczął nieśmiało. – Łatwiej znaleźć na mieście walizkę pełną pieniędzy, niż dziewicę…

 

– Musimy mieć wszystkie składniki! – huknął baron. – Bez tego rytuał Ysh'garathl się nie powiedzie!

 

Cichy pogrzebał w kieszeni wytartych jeansów i wydobył z niej szpilkę. Z przepraszającą miną, pokazał ją baronowi.

 

– Będzie krew, mistrzu – powiedział zawstydzony i nakłuł sobie palec wskazujący. Do buliony skapnęły dwie krople krwi. Na bladych policzkach Cichego, wyskoczyły rumieńce zakłopotania. – No co? – wymamrotał. – Chyba się nada… Nie gapcie się tak, okej?

 

Baron odchrząknął, Ksawery wbił oczy w podłogę, starając się ukryć rozbawienie. Bulion zawrzał, mimo że pod wazą nie płonął ogień. Baron Skarżyński zamieszał w nim chochlą i zaczął mamrotać w nieznanym Ksaweremu języku. Na powierzchni wywaru pojawiły się duże bąble.

 

– Chodź no, koleś – zawołał do Ksawerego i nabrał do chochli odrobinę bulionu. – Wypij! – rozkazał.

 

– Nie dostanę po tym rozstrojenia żołądka? – upewnił się Ksawery.

 

– Może trochę zapiec w gardle, to wszystko.

 

Ksawery ostrożnie napił się wywaru. Rzeczywiście, zapiekło.

 

– I tyle? – zdziwił się Ksawery.

 

– Ekstra, co nie? – zapiszczał Cichy.

 

– No to pora na pierwszą transformację – zauważył baron i ruszył w kierunku schodów. – Chodźmy przed dom.

 

Gdy jeden za drugim ruszyli na górę, Ksaweremu po raz pierwszy zaburczało w brzuchu. Poczuł głód. Marzenie o zapachu krwi zakręciła mu w nosie, jak kuszący zapach jajecznicy na boczku. Wysypali się na podwórko, skąpane w mroku nocy. Za chmurami krył się sierpowaty księżyc, pośród gałęzi drzew drzemały uśpione ptaki.

 

– Pokażę ci, co masz robić – odezwał się baron. – Musisz z całych sił napiąć wszystkie mięśnie, zamknąć oczy i wyobrazić sobie, że nagle rozpadasz się na kawałki. Łatwizna, patrz.

 

Baron zacisnął mocno powieki, napiął mięśnie i po chwili zniknął, przy dźwięku cichego pyknięcia. Ksawery w oniemieniu rozejrzał się dookoła. Zniknął, facet zniknął na jego oczach!

 

– Teraz ty! – usłyszał nagle głos barona, ale jakby w swojej głowie. – Transformuj się, koleś, to nie boli.

 

– Gdzie jesteś?

 

– Przed twoim nosem!

 

Ksawery przyjrzał się uważnie przestrzeni przed sobą. Powoli zaczął dostrzegać maleńki, znajomy kształt. Prawie go słyszał. Cichy, niewyraźny furkot skrzydełek.

 

– Bez jaj, zamieniłeś się w komara!

 

– Co się tak dziwisz? – zapytał głos, wydobywający się gdzieś z głębi czaszki. Najwyraźniej doświadczał telepatii. – Wampiry od wieków przybierają zwierzęcą postać!

 

– Sądziłem, że postać nietoperza – mruknął Ksawery.

 

– Przemieniamy się w komary! – Upewnił go baron. – Jaki kraj, taki wampir. Tylko w Rumunii, prastarej ojczyźnie wampirów, zamieniają się w nietoperze. I tak mamy lepiej, niż Białorusini. Oni przemieniają się w pijawki. Wiesz, jak ciężko pijawce poruszać się po mieście?

 

Owad zabrzęczał cicho tuż koło lewego ucha Ksawerego.

 

– Przeżyjemy na takim mrozie?!

 

– Durniu! Jesteśmy wampirami, nie odczuwamy zimna!

 

– Nawet, jako komary?

 

– Pod każdą postacią, koleś. No, twoja kolej!

 

Ksawery przez chwilę się wahał, a później solidnie napiął mięśnie i spróbował sobie wyobrazić, że rozpada się na kawałki. Usłyszał ciche pyknięcie i zniknął. Stojący obok Cichy był teraz o wiele większy, wręcz gigantyczny. Widział swoje owadzie odnóża i trzepoczące energicznie skrzydełka. Przed nim unosił się w powietrzu baron Albert Skarżyński.

 

– Niebywałe! – jęknął Ksawery.

 

– Do tego też przywykniesz – obiecał baron. – Chyba pora coś przekąsić. Wybrałeś już swoją pierwszą ofiarę?

 

– Ofiarę?!

 

– Wampiry piją ludzką krew, koleś – przypomniał delikatnie baron. – No to gdzie lecimy?

 

Ksawery ponownie usłyszał głośne burczenie, tym razem w swoim owadzim odwłoku. I nagle zobaczył sytuację w całkiem nowym świetle. Można powiedzieć, że nawet się ucieszył.

 

– Na ulicę Fabryczną – powiedział w końcu, a raczej przesłał baronowi swoją myśl. – Złożę niezapowiedzianą wizytę byłemu szefowi.

 

– W porząsiu – odparł baron.

 

I polecieli, czując narastające pragnienie. Pochłonięci przez noc, nęceni zapachem krwi, upojeni dudniącym biciem serc uśpionych w domach ludzi.

Koniec

Komentarze

Na początku bałem się, że będzie to kolejne opowiadanie o niczym, ale moje obawy, na szczęście, się nie sprawdziły. 
Jest to bardzo solidnie napisany kawałek literatury. Błędów nie znalazłem, a wierz mi, że zdarza się to bardzo rzadko. Poza tym, dawno tak nie uśmiałem się podczas czytania czegokolwiek na tym portalu. Nie wspominając o tym, że motyw komara jest tak niesamowicie absurdalny i pocieszny, że nie można go nie polubić.
Zatem ode mnie zdecydowana, mocna piątka. 

Początek poraża brakiem akapitów. Blok tekstu zaczynający się od "Nerwy, nerwy..." jest tylko dla, no, osób o silnych nerwach. Tym bardziej, że dammit, o co chodzi z tym wymienianiem krok po kroku, co robi bohater? "Obudziłem się, otworzyłem oczy, usiadłem, spuściłem z łóżka lewą nogę, spuściłem prawą, wsunąłem kapcie, przetarłem oczy, wstałem, poszedłem do łazienki, umyłem zęby..." I tak dalej, i tak dalej. Nuda! Parkowanie i wejście do domu oraz obiad można zamknąć w zadaniach dziesięciu zamiast pięćdziesięciu. Za dużo rozdrabniania się, za dużo przymiotników.

Język generalnie poprawny, drobnostek szukać mi się już teraz nie chce, dodatkowo są potknięcia interpunkcyjne.

BTW, jako klimatologa dziabie mnie "czarny cumulus", bo czarny nie jest naturalnym kolorem dla cumulusów.

"Ciaćkać się"? Naprawdę? To wyrażenie potoczne pochodzące od "cackać". Moim zdaniem brzmi okropnie. ; P

"zmiażdżyłby tą lśniącą, czarną maskę" - TĘ maskę. Za błędy tego typu (tym bardziej, że kilka zdań później jest poprawnie!) należy się bicie.

Co do fabuły - tytuł zdradza jedyny element zaskoczenia, który mógłby tu występować. No bo to, że (SPOILER ALERT) gość ma pecha, upija się, popełnia samobójstwo i budzi jako wampir, a potem mści na szefie, oklepane jest jak nie wiem. Komarzenie wprowadza drobny element humorystyczny, ale, jak mówię, tytuł psuje efekt. Jeśli chciałaś to utrzymać w lekkim, zabawnym tonie, to niestety nie za bardzo się udało.

Z innej beczki, skąd Al wiedział, że akurat ten gość powstanie jako wampir? Gdyby wszyscy samobójcy zostawali krwiopijcami, mielibyśmy nieźle przekichane.

Ogólne wrażenie: średnie. Przez początek ledwo przebrnęłam, końca nic nie uratowało. Popracuj nad płynnością warsztatu, dzięki czemu nawet proste pomysły będą wchodzić lepiej i czysto rozrywkowo.

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

Vyzart, dzięki za poświęcenie czasu na zapoznanie się z tekstem, komentarz i ocenę! Cieszy mnie fakt, że "Komar" wpędził Cię w stan wesołości, gdyż tak z założenia miało być ;) Pozdrawiam!

Joseheim, dzięki za wytknięcie kilku błędów, pędzę poprawiać ;) A i za obszerny komentarz również :) Licze się z tym, że tekst nie jest szczególnie odkrywczy, nafaszerowany oryginalnymi motywami, ale nie taki miał być. Pozdrawiam.

Na upartego da się znaleźć stalowoszary razem (kolor stalowy w tym wypadku jest odcieniem szarego).

No nie wiem, jak u Ciebie jest, drogi autorze, ale w moich okolicach mówi się gwarowo o piciu "z gwinta" a nie "z gwintu". ;D

"I tak mamy lepiej niż Białorusini..." - znakomite.

Ładne, przyjemne i niesztampowe. Warsztat pisarski jest. Czegóż chcieć więcej?

Tekstów!

Pozdrawiam Krustis

Pierwszy akapit - przerażliwie nudny. I niepotrzebny. Po co czytelnikowi obszerny, naturalistyczny opis powszedniości życia bohatera? Nxc ciekawego, nic wciągającego, zero akcji. A to jest spora część tekstu! Dalej - tak sobie, zmienia się to w humoreskę, podszsytą nieco makabrą. Do przeczytania( jak kogoś nie odstręczy pierwszy akapit - i do zapomnienia. Opowiadanie opiera sie na wciągającym czytelnika pomyśle! 
Pozdro.
3/.6

Byłam i przeczytałam. Zgadzam się z krytyką - początek zdecydowanie za długi. Co do tytułu - mnie przemiana zaskoczyła, a tytuł nie popsuł lektury. Uśmiałam się jak głupia i za to wielki plus. Ogólnie wrażenie pozytywne. 4/6

Smutna kobieta z ogórkiem.

Może i nie jest to zbyt oryginalne, ale jednak... jak dla mnie zabawa wyświechtanymi motywami, przez co autor/ka puszcza oko do czytelnika wyszła super ;) Znalazło się kilka drobnych błędów (które można zrzucić na karb niedopatrzenia), ale ogólnie lekkie i przyjemne. Ubawiłam się, to fakt :)

Dziękuje za wszystkie komentarze i cenne uwagi. Jako, że na poletku pisarskim uważam się za nowicjuszkę, będą zapewne bardzo pomocne w dalszej pracy nad warsztatem. Niestety po powtórnym przeczytaniu, muszę przyznać rację, że wstęp jest trochę przydługawy i można byłoby zwyczajnie zrezygnować z tego i owego ;D Cieszę się, że znalazły się osoby, które przy czytaniu uśmiechnęły się od czasu do czasu, taki właśnie był cel "Komara". Pozdrawiam!

Dzięki za poprawę humoru dzisiejszego dnia :D Podobało mi się.

Nowa Fantastyka