- Opowiadanie: Snow - Bagno go dopadnie

Bagno go dopadnie

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Bagno go dopadnie

Bagno go dopadnie

Marcus zaklął po raz kolejny. Był spocony i śmierdział. W tej części bagna wody było ledwie poniżej kolan, a on ubrał się w spodniobuty z grubej gumy sięgające do pach. Kiedy koło piątej po południu wyszli grupą w teren, żeby odbębnić kolejny transekt, było tak gorąco, że równie dobrze mógłby pójść w trampkach. Efekt byłby ten sam. W końcu co za różnica, czy był przemoczony od potu, czy od bagiennej wody? Ciężko stwierdzić, woń potu zwiększała, czy też raczej zmniejszała atrakcje zapachowe tego miejsca. Za to na pewno przyciągał gzy. Wydało mu się, że chmara krążących naokoło niego olbrzymich paskud jest większa niż zwykle i z jeszcze większym uporem ciśnie się do uszu, ust i nosa. Odganianie jak zwykle nie przynosiło żadnego skutku, ale ciężko pozbyć się tego bezsensownego odruchu – nie ma człowieka, który nie reagowałby na robactwo łażące po twarzy. Najgorsze, że nie wystarczy pacnąć tych małych bestii, żeby je ubić. One są twarde. Nie to co ich spasieni na opalających się turystach kuzyni. Aby mieć pewność, że giez nie powróci, trzeba było chwycić go między palce i ścisnąć tak, żeby jego owadzie wnętrzności wypadają na zewnątrz z cichym pęknięciem chitynowego pancerzyka.

 

Tego typu rozmyślania bardzo pomagały w samotnych wędrówkach po bagnie. Ułatwiały i przyspieszały powolne brnięcie przez ten nieprzychylny człowiekowi teren.

 

Badali wodniczki, jeden z rzadszych europejskich wróblaków, które żyją tylko na bagnach, a i to nie wszystkich. Ponadto nie wyróżniają się specjalnie ani wyglądem, ot szaro-brązowo-piaskowe z ciemnym kreskowanie, ani niezbyt melodyjnym śpiewem. Ale są rzadkie. A zgodnie z podstawowymi prawami ekonomii dobro rzadkie jest cenne, więc trzeba je chronić. Akurat wtedy przeprowadzali inwentaryzację we wschodniej Europie.

 

Gdy półtorej godziny wcześniej szli liczyć na ostatnim już kwadracie badawczym w tej części bagna, spod nóg zerwał im się jakiś bekas.

– Dubelt, po mojemu z tokowiska na Czortskoj Ostrowie – zawyrokował momentalnie Oleg.

– Mają tu tokowisko? – zaciekawił się Marcus. Nigdy nie widział godów tego gatunku, a filmiki na youtube'ie są ledwie marną namiastką rzeczywistości. Pomyślał, że to doskonała okazja, bez niego w zespole i tak zostawało czterech Białorusinów, Niemiec i Łotysz. Świetnie sobie poradzą. Prawda, umęczą się przez to okrutnie, ale liczenia na tym nie ucierpią. Zresztą, przy obecnym stanie rzeczy, na pewno się zgodzą. Kwaterowali w rozpadającej się chałupince, w zapadłej i zrujnowanej wsi graniczącej z jednej strony z bagnami, a z drugiej otoczonej szerokim na kilkanaście metrów kanałem melioracyjnym, który pokonać można było tylko wpław lub przy pomocy „kursującego" tam ręcznego promu. Więc kiedy oni pomiędzy liczeniami wodniczek leżeli w tej sielankowej scenerii i cały dzień się obijali, Marcus objeżdżał okolicę i liczył orliki grubodziobe. W przeciwieństwie do wodniczek, metodyka badań tego małego orła zakładała liczenia zaczynające się przed południem i trwające większość dnia. Czyli kończył tuż przed tym jak wyruszali na kamyszowki (jak w Białorusi potocznie nazywają wodniczki), a zaczynał kilka dłuższych godzin po tym jak z kamyszowek wracali. Bida, nędza, smród i trzy metry mułu. Miał prawo do lekkiej samowoli.

– Andriej, a źle by było jakbym skoczył na te dubelty? Chyba sobie zasłużyłem, co?

– Hmm – Andriej się zamyślił i spojrzał na wymiętą mapę, schowaną w foliowej koszulce. Oderwał od niej wzrok. – Dobrze Marcus, masz dziś wolne. – Uniósł brwi i się uśmiechnął.

– Tylko uważaj na ten kanał – wtrącił Oleg i pokazał cienką niebieską kreskę na mapie, którą podetknął Marcusowi pod nos. – To zdradliwe miejsce, prawie w ogóle go nie widać. Odrobinę szersza przerwa między kępami, a bydlak głęboki na jakieś dwa metry. Rok temu jeden Holender tak się w nim skąpał, że potem panicznie bał się łazić po błotach.

– Dzięki za ostrzeżenie, będę pamiętał – powiedział na pożegnanie. Reszta grupy zaczęła iść dalej, a on zaznaczył na GPSie miejsce, w którym się odłączył i wprowadził współrzędne wyspy, przy której znajdowało się tokowisko.

 

Miał do przejście półtora kilometra, niby mało. Dałoby radę przetruchtać w pięć minut. Niestety, nie po bagnie. Po bagnie szło się, jak przysłowiowy żółw. Chociaż Marcus był pewien, że żółwie poruszają się tu dużo sprawniej niż ludzie. Ot, błotny przemknie sobie tuż pod powierzchnią wody, lawirując między kępami. Natomiast człowiek, zupełnie inna bajka. Nieziemsko wkurwiająca, nie dla dzieci. Gdy teren i kępy sprzyjają wystarczy człapać jak bocian. Gdy ktoś jednak próbował brnąć normalnie, bez wyciągania nóg z wody, różne zielska, trawki i inne chabazie zaczynają blokować stopy. Zaplącze się taki i tylko czas marnuje na oswobodzenie kalosza. No, a gdy kępy nie dopiszą, to dodatkowo trzeba wynieść cały ciężar ciała, plecaka z hektolitrami wody pitnej – skwar i gruba guma od stóp do pach też robią swoje – i woderów do góry, tylko po to żeby zaraz z pluskiem wpakować się z powrotem do wody. Potem z głośnym cmoknięciem wyszarpnąć kalosz ze szlamu, wspiąć się na kolejną kępę i znowu do wody. I tak krok za krokiem. Te piekielne kępy nigdy nie dopisują. Marcus czasem myślał sobie, że grzeszników nie powinno się przypalać żywym ogniem, ale wpuszczać tutaj. Bez wody pitnej. Był przekonany, że tysiąc lat przypalania było rozkoszą w porównaniu z tysiącem lat tutaj.

 

Na bagnie pojęcie kilometra ma zupełnie inny wydźwięk, a siedemset pięćdziesiąt trzy metry do końca trasy, wyświetlane na GPSie nie mają nic wspólnego z siedemset pięćdziesięcioma trzema wzorcami metra z Sevres. Postanowił przebyć tę trasę bez zatrzymywania się. Będzie diabelnie zmęczony, zgadza się, ale toki nie zaczną się tak długo przez zmierzchem, więc wyleży się na miejscu.

 

Droga mijała spokojnie, przeleciało kilka spłoszonych czajek, krzyczących rybitw białoskrzydłych i pięknych, dość pospolitych trójkolorowych błotniaków stawowych. Co jakiś czas było słychać tokujące kszyki. Charakterystyczne beczenie wywoływane przez poddane wibracjom zewnętrzne sterówki jest nie do pomylenia z czymkolwiek innym. Norma. Marcus nie podnosił głowy, o przyłożeniu do oczu lornetki nie było nawet mowy. Zdążył się już nieźle zziajać a dodatkowy wysiłek był zbędny. I to pewnie dlatego zauważył coś, co by mu umknęło, gdyby patrzył tylko za ptakami. Przyklęknął i wyjął z kieszeni mały aparat cyfrowy.

– Co to za cholerstwo? – mruknął do siebie. – Niby wygląda jak storczyk krwisty, ale kwiaty ma czarne.

Obejrzał go dokładnie z każdej strony, ale wszystkie inne cechy pasowały. Zrobił kilka fotek. Cóż, może to jakaś rzadka odmiana barwna, o której nie słyszał? Poszedł dalej. Gdyby rozejrzał się uważniej, dojrzałby, że nie był to pojedynczy kwiat, że naokoło rośnie ich pełno, w zagęszczeniu dużo większym niż normalnie rosną storczyki. Marcus czarny kolor tu i tam wyzierający spomiędzy traw mylnie uznał za turzyce, których kwiatostany naturalnie mają taki kolor.

 

Zatrzymał się i omiótł wzrokiem okolicę, słońce było już dość nisko nad horyzontem i wszystko naokoło pokryło się charakterystycznym czerwono-rdzawym kolorytem – uwielbiał to. Pomimo insektów, grubej gumy, w którą był obleczony, wrednych kęp, które z pewnością formowały się mu na złość – uwielbiał to. Ten widok i to uczucie były tego warte. Rozejrzał się, zefirek kołysał trawami, które zdawały się falować lekko jak morze w czasie flauty. Gdzieś w oddali majaczyła ciemna ściana lasu. Kumaki powoli zaczynały swój koncert. Z niedalekiego, gęstego skupiska wierzb usłyszał krótkie, urywane popiskiwanie, którego nie kojarzył. Przez lornetkę przejrzał czubki krzewów. No tak, pomyślał, tego akurat miałem prawo nie rozpoznać, u nas w końcu ich nie ma. Jaskrawa żółć kontrastująca z czernią wyraźnie odcinały się na tle zielonych listków. Samiec pliszki cytrynowej kilka razy kiwnął długim ogonem i odleciał. Z góry dobiegł go trel skowronka. Bagno powoli budziło się do życia.

 

Gdy doszedł do lekkiego wyniesienia terenu, na bagnach dumnie podnoszonego do rangi wyspy, zdjął rękawiczkę i lekko obmacał ziemię.

– Sucho – szepnął i uśmiechnął od ucha do ucha. Zrzucił plecak, odrzucił szelki i padł krzyżem. Oddychał ciężko przez parę minut zanim dał radę wyjąć z plecaka butelkę. Półtora litra wody znikło błyskawicznie. Na szczęście miał jeszcze drugie tyle i małą półlitrową buteleczkę – na czarną godzinę, jakby zapomniał napełnić dużych. Każda komórka jego ciała wyła z bólu, a on i tak z uśmiechem na twarzy spoglądał w niebo. Ale jestem pojebany, stwierdził optymistycznie. Ale co tu robić, bagna to jego miejsce, jego terytorium. Tylko tutaj mógł swobodnie myśleć i obserwować. Żadnych wytłumiaczy i zagłuszaczy. Tylko natura. Spokojnie egzystujący, zamknięty system, nieprzejmujący się ani wojną w Libii, ani cenami ropy, ani tsunami w Japonii. No, może poza prezydentem, który w swojej świetności postanowił nakazać odnowę całej melioracji, psia mać. Osuszać mu się zachciało. No ale póki co Marcus miał swój zakątek. Bez polityki, mody, muzyki, filmu, bez żadnej pieprzonej popkultury, z którą trzeba było być na bieżąco, żeby mieć o czym ze znajomymi pogadać.

 

Gdy już nieco wypoczął otaksował wzrokiem okolicę i usadowił się tak, by mieć najlepszy widok na miejsce, w którym prawdopodobnie – jak ocenił – jest tokowisko.

 

Nagle przez całe bagno przetoczyło się głuche huknięcie, Marcus obejrzał się i od razu dojrzał źródło – potężną sylwetkę puchacza siedzącego na samotnym kikucie uschniętego drzewa. Uśmiechnął się – rzadko kiedy da się je obserwować w ciągu dnia i to w dodatku tak świetnie wyeksponowane. Nie ma co, dziś miał fart. Pliszka cytrynowa, puchacz, za kilka chwil walczące o samice dubelty. Może przy odrobinie szczęścia, jak będzie wracał to natknie się na jakiegoś łosia. To jego zdecydowanie najlepszy dzień na Białorusi i na pewno znajdujący się w pierwszej piątce najlepszych obserwacji – w rankingu ogólnoświatowym.

 

***

 

Usłyszał je po godzinie, pierwsze ciche popiskiwania poprzedzające delikatny terkot. Za to po kolejnej był już poważnie sfrustrowany. Słyszał je cały czas, ale te małe dranie przemykały tylko między trawą, nie racząc się pokazać. Był tak zdesperowany, że gotował się na rzut lornetką, żeby tylko wylazły na wierzch. Na szczęście nie musiał. Tuż przed zapadnięciem kompletnych ciemności jeden samiec wyszedł na wierzch kępy. Mała główka z niepasującym, nieproporcjonalnie długim dziobem osadzona na krępym tułowiu. Wreszcie to zobaczył. Dublet popiskiwał i terkotał ledwie otwierając dziobek, wyciągnął szyję. Napuszony zatrzepotał skrzydłami i rozłożył ogon ukazując szereg białych piór, kontrastujących z ciemnym tonami reszty upierzenia. Wbiegł z powrotem między trawy.

 

Marcus przewrócił się na plecy, przeciągnął i z zadowolenia przymknął powieki. O tak, myślał, te kilka sekund były tego warte.

 

Na niebie coś błysnęło, Marcus westchnął ze zdziwienia. Zorza polarna. Najprawdziwsza zorza, na białoruskich bagnach. Słyszał, że to możliwe. Nawet kiedyś, w Polsce, próbował jej szukać, kiedy we wszystkich mediach trąbiono o wzmożonej aktywności słońca i o tym, że zorza morze się pojawić daleko na południe poza swoim naturalnym zasięgiem. Ale dziś? Tutaj? Nie, coś było zdecydowanie nie tak. Sprawdził godzinę i westchnął. Nie miał czasu tego rozważać, jeśli chciał zdążyć, to musiał już teraz wyruszyć.

 

Bzyczenie komarów doprowadzało do szału, a jeszcze bardziej to, że te małe, żądne krwi bestie cięgle wlatywały pod moskitierę. Nie było na to sposobu, w obozie codziennie sprawdzał, czy ta drobna siateczka doczepiona do ronda wędkarskiego kapelusza nie podarła się, kiedy zahaczył o krzak, trzcinę, czy jakieś inne wyschłe, bagienne zielsko. Gdy na skroni rozgniótł kolejnego insekta, uzmysłowił sobie, że najwyższy czas ubrać się w polar. Niedługo po zachodzie słońca temperatura gwałtownie spadała, podobnie jak na pustyni. Obejrzał się jeszcze raz w stronę zorzy, ale migotliwe kolory jeszcze przed chwilą zdobiące niebo finezyjnymi kształtami znikły. Nie znał się na tym, może to normalne, ale poczuł dziwny niepokój. A co jeśli to nie była zorza? W końcu rzut beretem za granicą z Ukrainą znajdował się Czarnobyl. Nagle wydało mu się to dziwnie prawdopodobne, dużo bardziej niż zorza spowodowana niezapowiadaną wcześniej nadaktywnością słońca. A co jeśli sarkofag pękł?, rozmyślał, od półtorej tygodnia byli odcięci od radia, telewizji i Internetu. Kto wie co zdarzyło się w międzyczasie w wielkim świecie.

 

Wzruszył ramionami. Co jak co, ale teraz to już nie miał na to wpływu. Wyciągnął czołówkę, zapalił, ustawił trasę w GPSie – 1,43 km do celu – i udał się w drogę powrotną.

 

Zaraz potem, spomiędzy traw zaczęła unosić się gęsta, wieczorna mgła, dodatkowo utrudniając marsz. Blokowała światło latarki. Marcus zamyślił się nad minionym dniem, nad dubeltami, puchaczem i w ogóle nad swoim szczęściem. Świetny nastrój pchał go do przodu, szło mu się niezwykle lekko. Po dwudziestu, może trzydziestu minutach zerknął na GPS.

– Kurwa jego pierdolona mać – zaklął głośno widząc strzałką skierowaną do tyłu w lewo i komunikat, że do końca trasy pozostało jeszcze 1,39 km. Szedł po łuku, nieświadomie zakręcił i zbliżył się tylko o czterdzieści metrów. Cały radosny i arkadyjski wręcz nastrój diabli wzięli. Podniósł do ust radio.

– Andriej, Andriej, słyszysz mnie? – wywoływał, jednak eter odpowiedział mu ciszą. Spróbował jeszcze kilka razy, aż w końcu nie wytrzymał. W akcie desperacji urozmaicił standardową komendę – No do chuja pana, ta gówniana motorola miała mieć zasięg do ponad pięciu kilometrów! – O dziwo, podziałało.

– Tu Andriej, Marcus strasznie słabo cię słyszę. Gdzie cię wywiało? My już prawie jesteśmy przy samochodzie.

– Mam opóźnienie, straciłem poczucie kierunku i nie wiem ile może mi zająć powrót. Nie mam na mapie opisanego tego fragmentu terenu, ale nie sądzę, żebyście musieli czekać dłużej niż pół godziny.

– Marcus, nie słyszę co tam dokładnie gadasz, ale pół godziny opóźnienia mówisz? – Z radia dobył się jakiś niesprecyzowany charkot, ale Marcus domyślał się, że mogło to być westchnięcie. – Ale ani minuty dłużej! Jak ty sobie leżałeś przy dubeltach, my zapierniczaliśmy przez bagno. A Saszka już dzwonił, że tuszonkę na patelnie wrzucił.

– Dobra, dobra, zrozumiałem – potwierdził, ale nagle wpadło mu coś jeszcze do głowy. Chciał rozwiać kilka wątpliwości. – Andriej, a wy też widzieliście tę zorzę?

– Bladź, Marcus. Co ty pieprzysz? Zorza? Na południu Białorusi? Człowieku, ty coś piłeś? Piłeś! Prawda? – Jeśli Andriej już wcześniej nie był w najlepszym humorze, to po tej krótkiej wymianie zdań i z perspektywą oddalającego się posiłku był najzwyczajniej w świecie wkurwiony. – A zresztą, nieważne. Zagęść ruchy i wracaj szybko. Bez odbioru.

Chciał spróbować załagodzić jakoś sytuację, ale szef wyłączył radio.

Marcus podświetlił ekranik urządzenia i wyruszył, wgapiony w strzałkę. Nie uszedł za daleko. GPS zgasł.

– Świetnie – mruknął pod nosem i zaczął grzebać w plecaku. Rozkręcił pokrywkę, zużyte baterie schował w kieszeni. Jak już znalazł i skompletował wrzucone luzem akumulatorki, z boku dobiegło go ciche pluśnięcie. Odruchowo odwrócił się w tamtą stronę. Zanim zdążył pomyśleć, bardzo podobne pluśnięcie usłyszał tuż obok siebie, w zasadzie pod sobą. Otworzył zaciśniętą w pięść dłoń.

– Chryste panie – wyszeptał przestraszony, momentalnie pobladł. Trzy baterie, trzy zamiast czterech. Rzeczy trzymane w dłoniach od razu znalazły się w plecaku. Zakasał rękawy, padł na kolana i zaczął po omacku szukać akumulatorka w mętnych wodach bagna.

– Boże, kurwa, ja pierdolę, święci zmiłujcie się. Który to z was był od znajdywania? Alojzy? Antoni? Niech będzie Alojzy. – Głos mu drżał, przeciętny, jak określała go dziewczyna Marcusa, teraz stał się piskliwy. Jak w czasie mutacji. Niestety składana naprędce litania nie pomagała. Ani wszyscy święci, ani Alojzy, ani jego pierdolona mać, czy nawet sam pan bóg – baterię pochłonęło bagno. Mimo tego nie przestawał. Obmacywał dno, grzebał między wodnymi roślinami, korzeniami. Trawy kuły go w twarz. Ruchy były coraz bardziej nerwowe i chaotyczne. Nie miały nic wspólnego z systematycznym przeszukiwaniem.

 

Kątem oka dostrzegł refleks światła i drobny ruch. Cud!, wykrzyknął w myślach. Wypłynęła! Rzucił się w tamtą stronę i chwycił ją. Nie czekał, aż znowu pójdzie na dno. Gdy tylko zacisnął place, puścił i odskoczył jak oparzony do tyłu. Wpadł plecami do wody, usta wypełniła mu wodno-błotna maź. Wynurzył się, wypluł i nie zamykając gęby gapił się bez ruchu. Pająk, szary, włochaty, odwłok wielkości dziecięcej pięści. Dzięki szeroko rozstawionym nogom, stał na powierzchni wody. I nie tylko stał. Marcusowi zdawało się, że przypatrywał się swoimi błyszczącymi w świetle latarki wielkimi oczami. Zaciekawiony.

– Kurwa, topik… jaki wielki – mówił z szeroko otwartymi oczami, a słowa ledwie przechodził mu przez gardło. Zerwał się na równe nogi.

– Psia mać! – zaklął. – Jakiś mutant popromienny. – Uspokoił się trochę i zaczął myśleć, logicznie rozumować. Po pierwsze, udokumentować. Wyciągnął aparat i warknął pod nosem. Był mokry, nie włączał się. Zresztą pająk już gdzieś czmychnął.

 

Powoli zaczęła docierać do niego powaga sytuacji, w którą się wpakował. Wpadł do wody. GPS wodoodporny, ale bez baterii. Radio się nie włączało. Jedyna nadzieja w komórce. W czasie instruktażu poradzono im trzymać ją w foliówce. Właśnie na takie wypadki. Włączyła się. Na szczęście był zasięg, ale na białoruski roamingu to za długo sobie nie pogada. Wybrał numer Andrieja.

– Słucham?

– Jest problem. – Andriej chciał mu wejść w słowo, ale Marcus nie przestawał mówić. – Jedźcie beze mnie. Spotkamy się jutro. Siadł mi GPS. Spróbuję przenocować na Czortskiej i wyruszę rano, jak tylko opadną mgły. – Odpowiedziała mu cisza. Słyszał w słuchawce oddech szefa.

– Ochujałeś do reszty? Nie masz zapasowych baterii?

– Miałem, dopóki jedna nie wpadła do wody.

Andriej westchnął.

– Pomyśleć, że miałem cię za kogoś rozsądnego. Dobra, robimy tak. Śpij na wyspie, a rano broń boże nie wyruszaj sam. W dzień wcale nie jest dużo trudniej się zgubić – tłumaczył jak dziecku. – Owszem, łatwiej trzymać prostą, ale na bagnach podobnych miejsc kupa i tak naprawdę nie ma nic specjalnie wyróżniającego się. Jedne krzaki niczym nie różni się od drugich. Czekaj tam, wyślemy kogoś po ciebie.

– Ale ja trafię, zapamiętałem trasę…

– Czy ty, do kurwy, nędzy nie słuchasz? – przerwał szorstko. – Z tego co pamiętam to ja tu jestem liderem, więc się zastosuj. Tu nie bajka, tu Białoruś. Nikt nie będzie cię ze śmigłowcem po bagnach szukał. Siedź tam i czekaj. Zrozumiałeś? – Rozumiał, aż za dobrze. Nie pamiętał, kiedy ostatnio dostał taki opierdol. I to w dodatku zasłużony.

– Tak, zrozumiałem – burknął cicho.

– No, dobrze. To trzymaj się. – Marcus chciał odpowiedzieć, ale zanim otworzył usta, usłyszał trzy przeciągłe sygnały.

– No dobra – powiedział rozglądając się dookoła. Sam do siebie. Zaczęło mu to wchodzić w nawyk. Na twarzy wykwitł desperacki uśmiech, jedna brew powędrowała w górę. – To w którą stronę jest ta cholerna wyspa?

 

Postanowił przeanalizować wszystko na chłodno. Skąd przyszedł, gdzie w stosunku do niego powinna być ostrowa, a potem wyznaczyć kierunek przy pomocy gwiazd i trzymać się go.

– Kurwa – nie miał zielonego pojęcia skąd przyszedł, w którym kierunku jest wyspa, a żeglarzem nie był. Szczerze współczuł ludziom żyjącym w czasach bez nawigacji satelitarnej. Sytuacja nie była tragiczna, tłumaczył sobie, nie może być daleko od wyspy. Przemęczy się, poczeka do świtu i pójdzie do niej. Potem znajdzie go reszta. Już za parę godzin będzie spokojnie leżał na trawce przed domem.

 

Podmuch przygiął trawy, przeszył go dreszcz. Przemoczone ubranie i przenikliwy wiatr potęgowały dojmujące zimno. Odruchowo, gdy się nad czymś zastanawiał, spojrzał w górę. Zorza wróciła. Delikatnie falująca biało-niebieska zasłona, zabarwiona pasmami fioletu i czerni. Przyglądał się chwilę, wydało mu się, że pomiędzy światłem widzi jakieś mniejsze kształty, których nieregularne ruchy odcinały się na tle harmonii całości. Spojrzał przez lornetkę, ale niczego nie dostrzegł.

 

Poszedł w stronę zorzy.

Zobaczył to już z daleka. Kilka małych płomieni.

– Przecież tam nie ma prawa być żadnych ludzi, to prawie środek bagna – stwierdził, ale twardo szedł dalej. Ogniska – jak ocenił z bliższej odległości – paliły się na Czortskiej. Nie wchodząc na wyspę przykucnął i przyłożył lornetkę do oczu. Nie spodobało mu się to, co zobaczył.

Kilka ciemnych sylwetek szybko, jakby w pośpiechu, chodziło naokoło ogni. Nikłe światło refleksami odbijało się w okularach lornetki i Marcus nie był w stanie dostrzec żadnych szczegółów.

– Co tu się do cholery dzieje? – szepnął.

– Szamani – usłyszał cieniutki głosik. Sparaliżował go strach. Przecież tu nikogo nie było! Na bagnie nie da się przemieszczać bezszelestnie, wiedział o tym aż za dobrze. Dłonie mu zesztywniały, nogi zdrętwiały. Głos kontynuował – tonem, jaki mógłby przybrać nauczyciel, odpowiadający na pytanie ciekawskiego ucznia.

– Szamani polują. Na ducha. Ducha abominację chcą złapać. Nie wiem, które duchy to abominacje, ale oni ciągle to powtarzają. Abominacja to, abominacja tamto – ostatnie słowa był chrapliwe, jakby chciał ich przedrzeźniać. Marcus ostatkiem sił napiął mięśnie szyi, z trudem obrócił głowę. Chciał krzyczeć, wrzeszczeć. Bezskutecznie. Otwierał usta, ale nie był w stanie wydobyć z siebie żadnego dźwięku.

 

Szaroskóra, nie więcej niż metrowa istota kucała tuż obok niego. Kolana nieproporcjonalnie długich nóg wystawały wysoko ponad osadzony na chudej szyi łysy czerep, który z tyłu zwężał się i cieniutkim końcem opadał na plecy. Dłonie trzymał blisko wielkich ciemnych oczu zajmujących ponad pół twarzy. Przedrzeźniał jego gest trzymania lornetki?! Stworzenie wyglądało jak naciągnięta na nieludzkich kształtów szkielet skóra. Jakby nie był w nim żadnych mięśni. Kręgi o nienaturalnych, haczykowatych wyrostkach wyraźnie uwypuklały się wzdłuż kręgosłupa. Spojrzało na Marcusa i przyłożyło palec do ust.

– Ciii, nie krzyczy, bo nas usłyszą. – Wąziutkie usta ukazały cieniutkie i przerażająco ostre rybie zęby. – Teraz zablokowałem, ale to ostatni raz. Kontrola ludzi męczy. – Cieniutki głos zmieszany z mentorskim tonem brzmiał groteskowo. Wibrował w uszach. Biolog chciał uciec, ale nie mógł nawet drgnąć.

– Nie boi się tak, nic mu i mi nie grozi. Chyba, że wyczują. – Podrapało ręką brodę i spojrzało w górę, zastanawiało się. – Tak, mogą wyczuć. Strach to mocne uczucie, łatwo wyczuć. Powinien przestać się bać. Tamten chudy umie wyczuwać. Szamani łapią duchy. Łapią, bo… nie wiem czemu łapią. Ale robią to bo są szamanami. A szamani łapią duchy

 

Ja śnię, rozpaczliwie łapał się różnych myśli Marcus, wypieprzyłem się gdzieś na bagnie i zemdlałem, albo w ogóle przysnąłem na wyspie i nie obudziłem się jeszcze. Może rano nie wstałem i leżę sobie teraz w śpiworku. Może zachorowałem i to majaki gorączkującego człowieka? To na pewno sen! Tylko czemu mam wątpliwości? Przecież w snach wszystko się przyjmuje za pewną kartę. Chryste, jak tu jest realistycznie!

 

Stworzenie gwałtownie wessało powietrze i syknęło – Idzie! – rozpływając się. Mglisty kontur w pół uderzeniu serca zlał się z normalną mgłą. Marcus usłyszał hałas z prawej. Nie zdążył się obejrzeć. Uderzenie. Lornetka wypadła mu z rak. Zanim uświadomił sobie co się stało, poczuł na policzku wilgotną trawę i chłód bijący od ziemi.

 

***

 

Oko tak przekrwione, że wydaje się wręcz całe czerwone i tylko blizna pionowej źrenicy przecina ten nieregularny deseń.

Marcus odzyskał przytomność, ale nie otworzył oczu. Słyszał rozmowy, ktoś nieustanie krzątał się wokół. Ostatnim obrazem, który wyrył mu się w pamięci tuz przed utratą przytomności było to szkarłatne oko. A co gorsza, doskonale wiedział co to było. Sasza, kwatermistrz ich projektu. Jowialny i wesoły kucharz z lekką nadwagą miał na dłoniach takie tatuaże. Tylko skąd on się tam wziął i dlaczego mnie ogłuszył?, myślał Marcus gdy coś mocno ukuło go w ramie. Jęknął odruchowo.

– Mówiłem, że udaje. – Usłyszał głos Andrieja, co go wcale nie zdziwiło. Teraz spodziewał się, że spotka tu całą ekipę. Niewiele się pomylił. Otworzył oczy. Oprócz Andrieja stali nad nim jeszcze Oleg i Sasza.

– Właściwie to fajnie, że wpadłeś – kontynuował. – Nie planowaliśmy cię w to mieszać, ale skoro sam się tu pchałeś to nie było sensu ściągać kogoś innego. Do skończenia rytuału potrzebujemy trochę krwi. – Zrobił wymowną przerwę. – W zasadzie to całkiem sporo.

– Kończ z tym, nie ma sensu go dłużej męczyć – przerwał mu Oleg i odszedł kawałek, żeby dorzucić szczap do ognia, który po chwili buchnął wysokim płomieniem oświetlając stojące nad otumanionym biologiem postacie. Andriej uśmiechnął się półgębkiem. Marcus dopiero teraz zauważył co on trzyma w dłoni. Nóż, ale jakiś dziwny. Ostrze było matowe i lekko wygięte. Gdy doszło do niego co się teraz stanie, wrócił ból w ramieniu. Palant już raz mnie dźgnął, pomyślał, nie dam się tym dotknąć drugi raz. Zignorował wspomnienie majaka szarego widziadła. Teraz, gdy zagrożenie miało ręce, nogi, twarz i przede wszystkim imię, mógł stawić mu czoła. Gdy oprawca się nachylał, wykrzywił twarz i zmarszczył brwi. Marcus pamiętał ten wyraz bólu na twarzy.

– Co ci jest Andriej? – spytał dwa dni wcześniej.

– Nic poważnego, miałem mały wypadek i skończyło się pięcioma szwami nad lewym biodrem. Tylko rana słabo się goi.

To był jego dar, jego atut – potrafił szybko kojarzyć fakty. Ale nigdy nie przypuszczał, że może mu to uratować życie. Zamachnął się. Andriej ryknął z bólu i upuścił nóż, który upadł gdzieś w trawie. Znalezienie ostrza zajęło kilka krótkich chwil. Gdy podniósł wzrok Marcus był już na krańcu wyspy, w połowie tej odległości biegł zasapany Sasza. Oleg nie ruszył się z miejsca.

– Co się tak gapisz? – powiedział chłodno. – Goń go.

– Nie – sarknął twardo. – Nie będę go gonił. Bagno go dopadnie.

 

***

 

Marcus miał wrażenie, że hałasuje bardziej niż zarzynana świnia, ale nie miał odwagi zwolnić. Nawet zdarł z siebie spodniobuty, żeby móc poruszać się swobodniej. Teraz trochę tego żałował. Raczej nikt go już nie gonił i gdy poziom adrenaliny spadł, zaczęło mu doskwierać dokuczliwe zimno. Oczy same mu się zamykały. Tak naprawdę nie wiedział, gdzie jest i dokąd idzie. Z prawej niebo powoli zmieniało barwę wyraźnie odcinając się od horyzontu. Niedługo będzie cieplej, pocieszał się w duchu. Miał nadzieję, że w ciągu dwóch godzin dotrze do jakiejś wioski, w której poprosi o pomoc. Niestety tamci zabrali mu telefon. I dokumenty, co mogło okazać się bardziej uciążliwe, gdy dotrze już do cywilizowanej części Białorusi.

 

Po pół godzinie coraz wolniejszego marszu stwierdził, że musi odpocząć. Przysiadł w rozwidleniu suchego osmolonego konaru, pozostałości po drzewie, którego życie prawdopodobnie zakończyła któraś wiosenna burza. Oczy momentalnie mu się zamknęły. Z niespokojnej drzemki wyrwało go pohukiwanie sowy. Powoli rozchylił powieki, półmrok niewiele się rozjaśnił, więc nie mógł spać długo. Za to na czubku gałęzi siedziała nieduża sowa. Marcus przyglądał się jej chwilę. Był dość pewny, że takiego gatunku nie powinno tu być, ale zwalał to na karb emocji i zmęczenia. Nagle ptak zerknął na niego i, po sowiemu, przekręcił głowę. Przypatrywali się sobie przez chwilę.

– Przynajmniej nie jesteś sępem – szepnął. – Chociaż z drugiej strony sowy też nigdy nie budziły zbyt wiele optymizmu.

Raczej zwiastowały śmierć, dodał w myślach. Skulił się, gdy dotarło do niego znaczenie tych słów.

Ptak przeskoczył na niższą gałąź i wyciągnął się. Bardziej niż powinno być to możliwe. Marcus patrzył, jak głowa powoli odsuwa się od tułowia odsłaniając nieopierzoną skórę sępiej szyi.

– Co do chole… – nie dokończył. Sowa zaskrzeczała jak wrona przy gnieździe i rozwarła brązowe skrzydła. Biolog cofnął się o krok, ale nie zdążył zrobić nic więcej. Sfrunęła z gałęzi ze szponami wysuniętymi do przodu i uderzyła w twarz. Ostatnie co zobaczył to małe oczka gapiące się na niego bezpretensjonalnie ze spodów nóg ptaka.

Bagno było błędem, zdążył pomyśleć zanim ogarnęła go ciemność.

 

Koniec

Komentarze

Nie znasz innego słowa na bagno? Moczary, Trzęsawiska, Oparzeliska. A tu ciągle te bagna i bagna, mógłbyś chociaż raz wymienić, że to bagna Prypeci.
Poza tym nadużywasz zaimka "który", w jednym, dłuższym zdaniu występował aż trzykrotnie, co zdecydowanie jest nadużyciem.
Samo opowiadanie napisane bez polotu, nie ma też napięcia. Najpirw jakiś zmutowany pająk, potem szamani i krwiożerzczy rytuał. Chodzi o to, że rodzaj zagrożenia powinien być jeden, ale za to lepiej wyeksponowany. A tu zmutowane pająki, czy sowy nijak nie pasują do szamanów, zresztą zupełnie nie wiadomo, o co chodziło w tym rytuale.

Wrócę tu, dzisiaj w nocy i rozprawię się z tekstem:). 

Obawiam się, że nie wyszło tak, jak miało wyjść. Mutanci popromienni? Ajajaj, ile można z tym Czarnobylem... Szamańskie rytuały o niewiadomym znaczeniu, kosmita nie kosmita... Tylko pająk jest ciekawy. Wydaje się być dobrze przystosowanym do środowiska. W przeciwieństwie do bohatera. Kto zmienia baterie bez zabezpieczenia się przed ich zgubieniem w miejscu, w którym na pewno nie da rady odnaleźć?
Za plus poczytuję przeniesienie akcji na moczary, na odludzie. Bo zrujnowanych, opuszczonych miast mam po dziurki w nosie.

błędów naprawdę sporo, ale pomysł - choć nieoryginalny - dobrze wykonany. realalia biologii polowej opisane w sposób interesujący. póki co 6/10, ale po poprawkach jezykowych będzie 7/10

mógłbyś chociaż raz wymienić, że to bagna Prypeci.
Pierwowzorem nie były bagna Prypeci.
W przyszłości postaram się zwracać uwagę na ilość "który" oraz obiecuję poszerzyć swój zasób słów ;)

Mutanci popromienni? Ajajaj, ile można z tym Czarnobylem

To tylko przypuszczenie bohatera, pewnie błędne ;)
Co do nieprzystosowania bohatera - przecież wymieniając baterię nikt nie zakłada, że jest fajtłapą i ją upuści. I uwierz mi, nie takie rzeczy się zdarzają się ludziom na tych cholernych moczarach (widzicie, uczę się! ;) ). Jeśli chodzi o samo tło opowiadania to mogłoby być autentyczne. W sensie, że tego typu badania na prawdę wyglądają w ten sposób.

Dziękuję wszystkim za czytanie i komentarze. Jestem wdzięczny.

Pozdrawiam,
Snow


Sygnaturka chciałaby być obrazkiem, ale skoro nie może to będzie napisem

Ok, w tekście pojawił się wielki topik, widmo mutantów, szamani niewiadomego pochodzenia, dziwaczny stwór i rytuały Brzmi zachęcająco, jeśliby połączyć to w jedną sensowną całość. Moim zdaniem tego kluczowego elementu (połączenia) zabrakło tutaj. Czy dobrze zrozumiałem, czy właśnie szamanami okazali się towarzysze biologa? W końcu, jeśli go ściągnęli na bagno, bo potrzebna była im jego krew, to czemu go ot tak puścili? Potrzebowali jego krwi! 
Trochę łapanki: 
Aby mieć pewność, że giez nie powróci, trzeba było chwycić go między palce i ścisnąć tak, żeby jego owadzie wnętrzności wypadają na zewnątrz z cichym pęknięciem chitynowego pancerzyka.
Wypadają?

Tego typu rozmyślania bardzo pomagały w samotnych wędrówkach po bagnie. Ułatwiały i przyspieszały powolne brnięcie przez ten nieprzychylny człowiekowi teren.
Zaimek zbędny
Ponadto nie wyróżniają się specjalnie ani wyglądem, ot szaro-brązowo-piaskowe z ciemnym kreskowanie, ani niezbyt melodyjnym śpiewem
Przeczytaj Autorze to jeszcze raz, jeszcze raz, jeszcze raz.
Głos mu drżał, przeciętny, jak określała go dziewczyna Marcusa, teraz stał się piskliwy.
I znowu. Tak dla przykładu dałem ten fragment, jest tego więcej. Ściuzbizasz. Starasz się upchnąć zbyt wiele informacji w jednym zdaniu, co powoduje delikatny chaos, w efekcie nie czyta się tego dobrze.
wodno-błotna maź
Czy przypadkie błoto nie jest wodną mazią? Czym się różni błoto od wodno-błotnej mazi? Ciężki mi sobie to wyobrazić.


"Ostatnim obrazem, który wyrył mu się w pamięci tuz przed utratą przytomności było to szkarłatne oko. A co gorsza, doskonale wiedział co to było. Sasza, kwatermistrz ich projektu. Jowialny i wesoły kucharz z lekką nadwagą miał na dłoniach takie tatuaże."

"Ostatnie co zobaczył to małe oczka gapiące się na niego bezpretensjonalnie ze spodów nóg ptaka."

A Sasza jako jedyny zaczął gonić naszego biednego biologa. Więc nie puścili go ot tak. Ba, nawet złapali ;)

Momentami to ja już nie wiem, kto kogo. Ale Gollum jest. I ortografy są. Chciałoby się napisać, że wciągnęło jak chodzenie po bagnach, ale znacznie bardziej zmęczyło jak chodzenie po bagnach. No i czy storczyki wyrastają z ziemi?

No i czy storczyki wyrastają z ziemi?

Owszem, tylko te z kwiaciarni mają w doniczkach dziwny farsz ;)

Ortografy? E tam, nie ma. ;P

Sygnaturka chciałaby być obrazkiem, ale skoro nie może to będzie napisem

Przybyłam, zobaczyłam, przeczytałam. 

Smutna kobieta z ogórkiem.

Cieszy mnie to :D

Sygnaturka chciałaby być obrazkiem, ale skoro nie może to będzie napisem

Nowa Fantastyka