- Opowiadanie: Phoghrom - Rzeź

Rzeź

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Rzeź

UWAGA! PRZEZNACZONE DLA OSÓB POWYŻEJ 18 ROKU ŻYCIA!

Rzeź

Było ich trzech. Trzymali w drżących dłoniach widły. Wszyscy pryszczaci, niedomyci i cuchnący gównem.

Pierwszy, ubrany w białą koszulę, upstrzoną ptasimi odchodami, nie miał nosa. Wyglądał na ich przywódcę.

Byłem otoczony. Dwóch za plecami, jeden naprzeciwko. Dałbym sobie z nimi radę – wyciągałem Colty najszybciej wśród rekrutów do wojska w Warszawie, ale nie chciałem ich zabijać. W końcu szukałem swojego miejsca na świecie.

– Irlandzki wilczarz – rzekł facet bez nosa, a z ziejących dziur ciekła mu flegma. – Czego tu szukasz, wilku?

No tak. Jestem wilkołakiem. Od czterech miesięcy. Zawsze ten fakt zaskakiwał mnie tak samo. Po wydarzeniach w stolicy, kiedy podkradłem się, by okraść trupy Protektorów Królestwa Polskiego, dziwna energia obaliła mnie na glebę. Kiedy się obudziłem, moje ręce nie wyglądały jak moje, a zamiast głowy i włosów miałem wilczy łeb.

Wilkołak. Taki, którym straszy się małe dzieci. Taki, który żyje w Irlandii do sześćdziesiątki, bo potem strzelają mu w łeb.

Naprawdę, kurewsko ciężko było się przyzwyczaić.

– Schronienia, napitku i kurwy, która ogrzeje łóżko. – odpowiedziałem głosem brzmiącym jak warkot. Wieśniacy ryknęli śmiechem. Opuścili widły. – Mogę też pomóc w prostych pracach za pieniądze.

No dobra, to mi nie wyszło. Nie wyglądałem jak parobek: skórzana kurta, dwa Colty w kaburach po obu stronach ud i strzelba Krommera przewieszona przez lewe ramię. No i byłem wilkołakiem. A tacy to na polu nie pracują.

– Robota się znajdzie. – drugi wieśniak uśmiechnął się ukazując światu przegniłe korzonki zębów. Pryszcze na jego gębie przypominały wulkany, które opisywała mi kiedyś nauczycielka na Ursynowie. – Ochrony karczma potrzebuje.. Będziesz mógł tam mieszkać. Zaprowadzimy cię. A ochrony potrzebuje, bo kurewskie opętańce atakują nas co noc. Wiesz, co to opętaniec?

Zaprzeczyłem ruchem kosmatego łba. Wiedziałem, że w Królestwie dzieją się dziwne rzeczy: krowy mało mleka dają, rodzą się martwe, albo zdeformowane dzieci, a ludzie, w niektórych rejonach, zachowują się jak bestie – gwałcą i mordują bez opamiętania. Jakby poszaleli. O opętańcach nie słyszałem.

– Ksiądz tak ich nazwał. – wytłumaczył drugi wieśniak. – Podobno dusze złych ludzi, co z piekła wieją, w martwe ciała wchodzą, I pac! Nagle ci teściowa z grobu powstaje, sepleni zgniłymi ustami i do gardła ci się dobiera. Bo te duchy to krwi chcą tylko.

– Mówią – wtrącił beznosy. – Że to przez Jana VI. Bo ojca zabił i tak Niebo rozgniewał, że Bóg mści się na Polakach.

Jakoś nie mogłem w to uwierzyć. Bóg, o ile w ogóle by istniał, miałby ciekawsze rzeczy do roboty, niż wysyłanie dusz do martwych ciał.

– A mi się wydaje, że magowie coś namieszali. – wtrącił trzeci. Ten wyglądałby normalnie, gdyby nie wielki, pulsujący wrzód na czole. – Przeta król by Warszawskiej Akademii nie zamknął, i magów by nie mordował, gdyby to oni zamieszani w to nie byli.

I tak się rozgadali. Jeden, że Bóg, drugi, że to pewnie wampiry, albo duch jakiegoś Pustynnego Wilka mści się na Polakach, bo mu szkodę wyrządzili. Pan Wrzód skinął tylko brudną dłonią i powiedział:

– Do wioski niedaleko.

Szliśmy. Wieśniacy jeszcze chwilę pogadali, pojęczeli, że gnolle im burdel spaliły, ale potem wrócili do mnie.

– Jak się nazywasz, wilku? – spytał wieśniak z przegniłymi zębami.

– Józef Lecz.

– To ty nasz jesteś? – zdziwił się beznosy.– Polak?

– Pewnie, że tak. Nie tylko w Irlandii wilkołaki żyją. – powiedziałem.

– Ja tam pojęcia nie mam. – stwierdził trzeci i zmienił temat.– A, co do kurwy, jak mówiłeś, no to nie ma już u nas, w Masłowicach żadnych dziwek. Wszystkie z dymem.

– Czemu? – spytałem.

– Gnolle burdel spaliły, jak Wacek i Mirek mówili. – Pan Wrzód podrapał się po policzku. – Za to, że to nie do państwa pieniądze idą. Jakoś wolałem, jak arystokracja i żołnierze byli, niż te kundle parszywe.

Przytaknąłem. Król Jan VI Sobieski wymordował całą arystokrację, która nie chciała uznać jego władzy. Żołnierzy kazał schwytać i torturować. Zatrudnił za to całe masy gnolli, hieno-ludzkich najemników. A ci się nie pierdolili. Litości nie znali, rozkazy były dla nich świętością. Według ich religii, dobra służba prowadziła prosto do Matki Gashy – stwórczyni wszystkich gnolli. Lojalni do ostatniej korony.

– A dziewczyny zabite? Żywcem je spalili? – nie mogłem uwierzyć. Gnolle były brutalne, ale nigdy nie słyszałem żeby do tego stopnia.

– Spalone. Jak czarownice jakieś. – rzekł ponuro beznosy.

 

 

W karczmie cuchnęło jak w chlewie. Dębowy ławy łuszczyły się od brudu, kilku wieśniaków grało w kości, bezzębny bard seplenił ,, Stepy akermańskie'' Mickiewicza, a pięciu uzbrojonych mężczyzn rzucało nożami w nabazgraną na kartce podobiznę Jana VI.

Wszyscy spojrzeli na mnie, kiedy wkroczyłem spokojnie do środka. Zza szynku wyskoczyła młoda, długowłosa dziewczyna.

– Witamy, irlandzki wilku! – krzyknęła klaszcząc w dłonie. Pewnie zwietrzyła złote korony, których wilkołaki miały zawsze w nadmiarze, bo jak już przybywały do Królestwa Polskiego, to tylko w interesach. Dziewczyna miała ładną buzię w kształcie serca, piegowaty, zadarty nosek i wielkie, migdałowe oczy w których myślałem, że utonę. Urocza.

– Gorzała dla wszystkich . I to po butelce, bo Polacy z kieliszków tylko na stypie piją. – rzuciłem. Bywalcy podnieśli kufle, uzbrojeni mężczyźni ryknęli, a bezzębny bard zaczął recytować jakąś irlandzką piosenkę, nie dokończając Mickiewicza.

Dziewczyna skinęła piękną główką i zniknęła za szynkiem. Nie mogłem oderwać wzroku od jej jędrnych pośladków, których zarys był ledwo widoczny spod kwiecistej spódnicy. Wyostrzony węch podpowiadał mi dodatkowo, że jej cipka smakuje wyśmienicie.

– E, wilku! – wrzasnął jeden z najemników. Mężczyzna miał wielki, czerwony nos pijaka, który dziwnie kontrastował ze szczupłą, lisią twarzą. – Dosiądziesz się? Sam przecież siedzieć nie będziesz!

Skinąłem głową i podszedłem do jego ławy. Mężczyźni mieli wytarte, wojskowe mundury, Colty niedbale wepchnięte za paski spodni i takie same Krommery jak mój. Byli już zdrowo najebani.

– Jestem Edward Stopa, a to moje chłopaki. Od lewej: Marek, Stefan, Wojtek i Walikoń. – trzech mężczyzn wyglądało przeciętnie, ale czwarty był jeszcze chłopcem, chudym jak szczapa. Stopa klepnął go w ramię. – Gołowąs za stajennego w Warszawie robił, jeszcze za dobrego Jana V. No, a my żołnierzami byliśmy prostymi. Byłymi, bo Jan VI…

– Słyszałem, że kurwisyn armię zmienił. – warknąłem.

– Dokładnie. Wiać musieliśmy. Bo by nas torturował. – Stopa, podrapał się po łysiejącej głowie. – A jak jest twoja historia, bo widzę, że nasze uzbrojenie masz?

No właśnie: jaka?

Byłem synem zwykłego żołnierza, który za wszelką cenę nie chciał iść w ślady ojca. Kradłem. Oszukiwałem. Polowałem na zwierzynę w podwarszawskim lesie, by jakoś uwiązać koniec z końcem. A po przemianie w wilkołaka, w obszarpanych resztkach ubioru, kiedy instynktownie wróciłem do domu rodziców…

Zabiłem matkę i ojca. Żądza krwi odebrała mi kontrolę nad ciałem. Mówią, że ten, kto zabija własnych rodziców jest przeklęty w oczach Boga. Ale co wtedy, kiedy zabójca nie panuje nad sobą? Kiedy ojciec mierzy do ciebie z pistoletu, bo nie poznaje własnego syna? Kiedy matka dźga cię nożem kuchennym między żebra, bo boi się wilkołaka z legend? Co byś zrobił, nie będąc sobą? Nie będąc w swoim, tak dobrze znanym ciele? Kiedy w domu traktują cię jak opętane zwierzę?

– Nazywam się Józef Lecz, wilkołakiem jestem od niedawna – powiedziałem ponuro. Nienawidziłem swojego głosu.

A później, kiedy piękna oberżystka przyniosła wódkę, opowiedziałem całą swoją historię.

 

 

Edward Stopa podrapał się po brodzie.

– No nic. Było, minęło. Zwłaszcza, że nie ty to zrobiłeś. – powiedział, przerywając martwą ciszę po mojej opowieści.

– A kto?

– To co w tobie, Józef. Pamiętaj, że możemy tylko tego żałować, na co mamy wpływ. – Edward przechylił butelkę wódki. Dziwiło mnie z jaką łatwością przełyka płonący płyn bez popijania sokiem. Stopa parsknął. – Mocne. Po prostu, bestie czasami nami rządzą. I nic nie możemy poradzić. – zapalił papierosa. – W Królestwie źle się dzieje. Michał Dzius, dyplomata, zginął razem z Abbasem, Pustynnym Wilkiem, podczas jakiejś wyprawy.

– Coś słyszałem. – wtrąciłem.

– No, widziałbyś tego Abbasa. – Wojtek uśmiechnął się. W blasku lampy naftowej wyglądał jak upiór. – Dumny jak paw. Po dworze, jak po swoim chodził. Więcej od niego światła biło, niż od słońca latem.

– W sumie, to od tej całej wyprawy, taki burdel mamy. – zamyślił się Stopa. – Andrzejewski , najemnik, który z nimi lazł, mówił tuż przed wyjściem, że podobno po jakiegoś wampira idą. Ale nie takiego, co to w mieście cebulę po nocy sprzedaje. Jakiegoś większego. Silniejszego.

– Przecież to było pewne – wtrącił Walikoń. – Od kiedy to Pustynne Wilki na pomioty polują? Zawsze przecież, na tych spoza Światowej Ligii Spijaczy Krwi polowania urządzali. A taki arcywampir to ci do Ligii nie przystąpi. Tato mówił…

– Młody, gówno nas obchodzi, co twój tato mówił. – warknął Stopa. – Dzius nie żyje. A to dobry facet był. Podobnie jak Andrzejewski. I to są fakty, a nie gdybania.

Pociągnął solidnego łyka. Mężczyźni spojrzeli po sobie. Dziewczyna wyjrzała zza szynku, obdarowując mnie wyzywającym spojrzeniem. Edward i jegio band uśmiechnęli się szkaradnie.

– Co, Józef? – zagadnął Sławek. – Pochędożyłbyś cipkę? Piętnastolatka, jak portmonetka. Jej stary umarł na trąd i knajpę po nim przejęła.

– Niedostępna trochę. – Edward przejechał dłonią po brudnym blacie stołu. – Ale przed wilkiem każda nogi rozłoży. Ostatniemu wieśniakowi, co się do niej dobierał, ucho nożem ujebała.

Przeczesałem czarną czuprynę i sięgnąłem po papierosa. Zawsze miałem paczkę własnoręcznie skręconych, tytoniowych rarytasów, schowaną w skórzanej kurtce. Zdałem sobie sprawę, że jestem brudny, niegolony i żądny kobiety. Ostatni raz kochałem się w Warszawie, tuż przed atakiem Czarnego Skrzydła – szalonego, polskiego smoka., jednego z ostatnich na świecie. Smocze jaja były od wieków podarunkami Watykanu dla królów poszczególnych państw, przyjmujących chrześcijaństwo. Nie ze wszystkich wykluwały się smoki, ale jak już to zrobiły, to żyły całe wieki. W końcu od czasów księcia Mieszka minęło już w świńską pizdę czasu, a Czarne Skrzydło padł dopiero niedawno, zabity przez Protektorów Królestwa Polskiego.

Nie chodziło tu jednak o smoka, a o kobietę. Wilkołaki od wieków były uważane za niesamowicie atrakcyjnych partnerów. Pewnie chodziło o tę dzikość Ale niezupełnie. Potomkami wilkołaków i ludzi były pół-wilkołaki: istoty o fizycznych cechach człowieka, które posiadały jednak siłę i grację wilkołaka. Zamieniały się w wilki podczas pełni księżyca. Każda kobieta chciała mieć takiego potomka. Zwłaszcza, jeśli samotnie zajmowała się karczmą, chociażby taką jak ta.

Zdałem sobie sprawę, że podczas rozmyślań ciągle gapiłem się na uroczą oberżystkę. A ona na mnie.

– Dobra, panowie, idziemy spać – rzucił Stopa i szepnął do mnie: – Tylko jej nie pogryź, Józef.

Piłem jeszcze przez jakiś czas w samotności. Klienci zaczęli opuszczać knajpę. Na samym końcu, po recytacji jakiegoś poematu Słowackiego, bard ruszył na piętro.

Dziewczyna podeszła do mnie.

– Jak chcesz się jebać to chodź teraz – rzuciła. Jej bezpośredniość uderzyła mnie, niczym bat. – Tylko lepiej się postaraj. Płacić nie musisz. Zjesz na górze.

Chwyciła moją kosmatą łapę i pociągnęła na piętro.

 

 

Dziewczyna przedstawiła się jako Justyna. Pokój, do którego mnie zaciągnęła był obszerny, ale skromnie urządzony: szafa, stolik z lampą naftową i duże łóżko.

– Głodny jesteś, wilku? – spytała Justynka.

Przytaknąłem głową.

– Od trzech dni, tylko wiewiórki jadłem. – powiedziałem. Kiedy uciekałem z Warszawy, nie miałem nawet czasu, by się spakować. Wziąłem tylko broń. Nawet jebanego worka. – I nazywam się Józef. Józef Lecz.

Justynka uśmiechnęła się. Miała piękne, białe, równe zęby. Wspaniały widok, zwłaszcza kiedy ciągle przebywasz w otoczeniu mężczyzn, którzy cuchną, a zamiast zębów mają brunatne korzonki.

– A co byś zjadł, Józef? Pieczoną rzepę?

Zaśmiałem się.

– Dziewucho, jestem wilkołakiem. Daj mięsa, szynki, czegokolwiek. Nawet surowe wpierdolę.

– Proszę, nie przeklinaj – skrzywiła się dziewczyna. – Wystarczy mi, że ci na dole ciągle kurwami rzucają.

– Ale sama powiedziałaś…– zacząłem, ale żwawa dziewuszka już zniknęła za drzwiami.

Nie minęły nawet trzy minuty, a Justynka wróciła z tacą, na której leżało z pół kilko parzonej szynki. Ślina pociekła mi z pyska.

– Ha, jestem ciekawa, czy to na mój widok – rzuciła dziewczyna, uśmiechając się zalotnie. -Czy na widok szynki.

Byłem głodny. I to nienażarty. W obu kwestiach.

 

Rzeź. Tylko tak mogłem to nazwać.

Obudziłem się w czyichś wnętrznościach. W jej wnętrznościach. Miała nienaturalnie wykrzywioną twarz, wyłupane oczy i rozerwane piersi. O kroczu nie wspominając…

Otworzyłem oczy. Justyna obok smacznie chrapała. Wstałem z łóżka i przejrzałem się w lustrze, którego wcześniej nie zauważyłem.

Podziwiałem przez chwilę postronki mięśni, lekko wypukły brzuch, oraz futro porastające całe ciało. Nigdy nie byłem zbyt wysoki, ale na szczęście nie byłem też kurduplem. Stopy i dłonie były takie same jak ludzkie, nie licząc lekko wydłużonych palców. Wyszczerzyłem kły. Po przemianie w wilkołaka fiut podwoił swoją wielkość. Podrapałem się po tyłku i nago zszedłem na parter.

Byłem głodny. Zajrzałem do spiżarni, która mieściła się tuż za szynkiem. Doskonale widziałem w ciemności. Fakt, obraz był czarno-biały, ale to i tak lepsze od błądzenia.

Przeglądając skrzynki z suszonym mięsem, rozmyślałem o moich snach. Zawsze były podobne. Krew. Całe rzeki krwi. I śmierć tych, z którymi obecnie łączyła mnie jakakolwiek więź.

Kiedy podnosiłem skrzyneczkę z jabłecznikiem, natknąłem się na wielkie pudło. Zaciekawiony, zajrzałem do środka.

Miecz. Wielki, jak jakiś, kurwa, niedźwiedź. To, co na początku wziąłem za plamy rdzy, okazało się wstawkami jakiegoś srebrnego metalu, jednak nie srebra. Metal był szorstki i czułem się dziwnie, kiedy go dotykałem.

Ktoś wszedł do spiżarni. Wywąchałem , że to Justynka. Odwróciłem się.

Światło lampy naftowej padało na jej wystraszoną twarz.

– Józef? Co tu robisz? – spytała, wodząc zaspanymi oczami po spiżarni. Ujrzała wielki miecz wystający z pudła. – Kurwa, zakryj to!

– Nie. – odparłem. – Skąd to masz?

– To ojca. – postawiła lampę na podłodze i podeszła do kartonu. Przejeżdżała niespokojnie palcami po szorstkim metalu. – Twierdził, że pochodzi z Grunwaldu. Po dziadku niby dostał. – Spojrzała na mnie. – Co robisz nagi w spiżarni?

– Zgłodniałem – powiedziałem szczerze. – Nie chciałem cię budzić, słodko spałaś. Jak aniołek.

– Józef, nie wkurwiaj mnie – rzuciła wściekle. – To był tylko seks. Chcę tego małego wilczka. I tyle. Swoje teksty, możesz sobie wsadzić. – przeniosła spojrzenie na wielki miecz. – Tylko tyle mi zostało po tacie.

I rozpłakała się, a ja, nie wiedząc co robić, poszedłem spać.

 

Dzień wstał piękny. Zjadłem z Justynką śniadanie, pomogłem jej posprzątać knajpę, a następnie ubrałem się i ruszyłem do pobliskiego kościółka. Chłopi pracowali już na polu.

Przed kościołem zobaczyłem grubego księdza jak rozmawia o czymś z chudym, żywiołowym człowieczkiem o wysuszonej twarzy.

Obaj spojrzeli na mnie jak na demona. Ksiądz się nawet przeżegnał.

– Witam, obu panów. Nazywam się Józef Lecz. – powiedziałem uprzejmie, ale i tak, na skutek brzmienia mojego głosu, obaj odsunęli się.

– Wiemy, kim jesteś. – rzekł chłodno ksiądz, Zmierzył mnie świńskimi oczami. – Nie wiem, czemu przybyłeś do Masłowic, ale wiedz, że nie chcemy więcej problemów.

– Jestem Ksawery – przywitał się chudy człowieczek. – Jestem wójtem. Co cię tu sprowadza, panie Lecz?

– Chciałem porozmawiać o opętańcach. – rzuciłem wprost. – Macie podobno z nimi problem.

Mężczyźni przytaknęli.

– Właśnie prosiłem księdza o spalenie zwłok z pobliskiego cmentarza – mruknął wójt. – Ale ten pierdoli, że nie! Kurwa, nie chce zostać uduszony przez swojego dziadka!

– Palenie zwłok jest grzechem wobec Pana – burknął ksiądz. – Poza tym, cmentarz jest poświęcony, nic twojemu dziadkowi nie grozi.

– Pierdolenie! – krzyknął Ksawery. – Tamci też mieli cmentarze uświęcone i co? I gówno! Wszyscy martwi! Całe Bochery, Paluchy, Śliwice…, wszystko chuj trafił!

– Panuj nad sobą! – ryknął ksiądz. – Będziesz mnie do grzechów namawiał, bezbożniku jeden!

I się zaczęli kłócić. Warknąłem wściekle. Przestali, patrząc na mnie ze strachem.

– Zamknijcie się obaj! Z lasu dolatuje smród gnijących ciał! – ryknąłem. Zwróciłem się do księdza. – Spal te zwłoki. I módl się do twojego Boga, żeby ta wioska noc ustała.

– A jak nie spalę? – ksiądz skrzyżował ramiona na tłustej piersi.

– To ci łeb upierdolę. – warknąłem. Ksiądz westchnął i wszedł do kościoła. Budynek, moim zdaniem, był zbyt mały jak na jego tłustą dupę.

– Ja ludzi zbiorę. – rzekł wójt. – Naprawdę smród ciał poczułeś, wilku?

Skinąłem łbem. Martwi nadchodzili. Czułem, że ta noc będzie prawdziwą próbą mieszkańców Masłowic.

 

– Więc – rzekł Edward Stopa. – Najpierw Abbas i cała ta wyprawa. Potem smok oszalał. Potem Jan VI wchodzi na tron. Powiązane, skurwysyństwo, nie sądzisz, Józef?

– Ale jak powiązane? – odpowiedziałem.

Byliśmy na polu. Edward zebrał swoich ludzi i uczył chłopów podstaw walki. Stary żołnierz wziął na poważnie moje ostrzeżenie o smrodzie gnijących ciał.

– Nie wiem, jak – wyznał Stopa. – Ale ktoś to kiedyś rozwikła. I korona z łba gówniarzowi spadnie. Zdajesz sobie sprawę, że ten gnojek twierdzi, iż Jan V oszalał? I, że go w obronie zabił?

Pokręciłem głową. Jan V był powszechnie kochanym władcą. Wkopał Cesarstwu Niemieckiemu, pobił Moskali na granicy z Litwą. Podatków wielkich nie ściągał, dał wampirom pełne prawa, a co piątek zapraszał elitę artystów na obiady do siebie. Jedyne, czego nienawidził to szlachty, którą trzymał krótko za pysk. I pomyśleć, że jakiś wróżbita sto lat temu ogłosił, że Królestwo Polskie straci niepodległość. Stwierdzenie, że Jan V oszalał było niedorzeczne. Pojebało szczeniaka do końca.

Walikoń podawał wieśniakom siekiery. Robił to z nieukrywaną dumą, widać było, że czuje się od nich lepszy.

– Jak myślisz – spytał Stopa. – Kiedy zaatakują?

– Tej nocy. – zaciągnąłem się powietrzem i przymknąłem powieki. Odór gnijących ciał wzmagał się. – Są już niedaleko. Tej nocy przyjdą.

Edward skinął głową i wyciągnął papierosa. Zauważyłem, że miał piękną, srebrną papierośnicę z wygrawerowanym białym orłem w koronie. Były żołnierz pochwycił moje spojrzenie.

– Dostałem od chłopaków z oddziału. – wytłumaczył. – Jak na sierżanta mnie mianował generał Dąbrowski. Dobry chłop był z niego. Ten mały kurwisyn, Jan VI, kazał go żywcem ze skóry obedrzeć. Na oczach dzieciaków generała. Pojeb. A ten generał, Dąbrowski, to syn był tego sławnego, co z Włochami Niemcom wjebał.

Skinąłem głową. Nie wiedziałem co powiedzieć, więc ruszyłem do karczmy. Musiałem pokazać Justynce jak obchodzić się z bronią.

Spotkałem ją jak obierała ziemniaki. Zmierzyła mnie smutnym spojrzeniem wielkich, brązowych oczu.

– Słyszałam, żeś wywęszył trupy – rzuciła zamiast powitania. – Podobno w nocy przyjdą. Boję się.

Skinąłem głową. Wieści szybko się rozchodziły. To dobrze.

– Chodź, pokażę ci jak się z Krommera strzela. – zaproponowałem.

– Nie musisz. – uśmiechnęła się blado. – Ojciec, na jakiś czas w Stanach jako poganiacz bydła pracował. Kiedy wrócił, nauczył mnie strzelać. Na wypadek, jakby gdzieś wyjechał i sama bym musiała się karczmą zająć.

– A miał własną strzelbę? – spytałem niedowierzając. Kto by pomyślał, że zwykły oberżysta ma w spiżarni wielki miecz z Grunwaldu i w dodatku kawał świata zwiedził. Zacząłem podziwiać człowieka.

Justynka przytaknęła. Wstała z krzesła, odstawiła nóż i wiadro z ziemniakami.

– Chodź, Józef. Coś ci pokażę.

 

– A mówiłaś – szepnąłem z niedowierzeniem. – Że tylko miecz po nim został.

Pokój na piętrze, najbardziej po lewej zawalony był różnego rodzaju bronią i strojami. Ze ściany, z wielkiego portretu, zerkał na mnie dumnie Abraham Lincoln, amerykański prezydent. Było tu wszystko, co chciałby zbierać mężczyzna: siodła, uzdy, erotyczne rysunki, cztery srebrne zegarki kieszonkowe, około dwudziestu cylindrów i meloników w różnych kolorach. Był jeszcze typowy, amerykański kapelusz z szerokim rondem koloru czarnego. I to on najbardziej mnie urzekł, zwłaszcza, że już od dawna o takim marzyłem.

Justyna pochwyciła moje pożądliwe spojrzenie. Pragnąłem tego jebanego kapelusza. Jeszcze bardziej, niż jej poprzedniej nocy.

Uśmiechnęła się.

– Ten kapelusz był jego ulubionym. – rozejrzała się po pokoju. – To wszystko… było jego duszą. Jest jego duszą. Jesteś pierwszą osobą, której to pokazuję. To wszystko jest bardzo dużo warte. Ufam tobie, Józef.

Poczułem się niezręcznie. Odwróciłem się na pięcie i ruszyłem na podwórze.

 

Nastała noc. Wieśniacy zebrali się przed karczmą, w dłoniach trzymali zapalone lampy naftowe. Ich bronią były sierpy, cepy i siekiery, czyli to, z czym obcowali na co dzień. Myślałem, żeby wykorzystać broń ojca Justynki, ale szybko zrezygnowałem z tego pomysłu. Ci ludzie byli , kurwa, tępi– nie wiedzieliby jak przeładować broń. Jeszcze by się pozabijali nawzajem.

Zapach gnijących ciał przyprawiał mnie o mdłości. Sto metrów maksymalnie. Nie więcej, może trochę mniej. Spojrzałem w stronę kościoła. Ten tonąłby zapewne w mroku nocy, ale teraz oświetlały go płomienie palonych stosów z ciałami. Groźba najwidoczniej podziałała na księdza.

Edward wydawał ostanie polecenia. Naliczył czterdziestu pięciu chłopów, kobiety, dzieciaki i starcy poszli w świńską pizdę za wioskę. Tylko Justynka została w karczmie, twierdząc, że nie może opuścić rodzinnego interesu. Pewnie myślała, że będę ją namawiał do odejścia z resztą, ale miałem ją w dupie. To w końcu był tylko seks. Chodziło jej o mojego fiuta i nasienie, więc mi również nie powinno na niej zależeć.

Stopa wysłał najszybszego, najżwawszego chłopa na przeszpiegi. Widziałem, jak w mroku skrada się między krzakami. Podchodził już do granicy lasu, gdy nagle, zza drzewa grzmotnęła błyskawica. Rozbłysło.

Wieśniak padł martwy na glebę. Dopiero w tym momencie skojarzyłem chłopa: był to wójt. Wieśniacy, widząc to, rzucili na ziemię to co mieli w dłoniach i rozpierzchli się w popłochu.

Tylko Edward Stopa został ze swoimi chłopakami. Wszyscy byliśmy w szoku.

– Magia – szepnął były sierżant. – Już po nas.

 

Szli na nas. Całe masy powolnych, gnijących ciał. Niektórym brakowało rąk, uszu, oczu. Brnęli jednak do przodu, jakby napędzani jakąś potężną energią.

Magia. Chuj, nie mieliśmy szans. Nie wiedząc, co robię, dobyłem strzelby. Namierzyłem. Pierwszy opętaniec, najprawdopodobniej był kiedyś kobietą, znalazł się w zasięgu strzału. Huk.

Głową pękła jak dynia, rozbryzgując resztki gnijącego mózgu. Ciało szło jednak dalej.

– O, kurwa. – szepnął Stopa. Spojrzał na mnie, a w jego oczach tańczyło czyste przerażenie. – To jest nieśmiertelne. Ja pierdolę, kurwa, zginiemy.

Walikoń się popłakał. Pozostali mężczyźni, których imion nie pamiętałem w natłoku myśli, stali jak wmurowani.

Ja jednak nie zamierzałem zginąć. Wybiegłem naprzód. Odrzuciłem strzelbę i skoczyłem na cztery łapy. Jak szarżujący niedźwiedź ruszyłem na opętańców z kłami i szponami.

Pierwszy, grubas z kępką siwych włosów, został przeze mnie rozerwany na strzępy. Nic nie zostało. Obryzgany jego wnętrznościami, biegłem dalej.

Tłukłem, szarpałem, gryzłem i rwałem. Ich zgniłe, lepkie dłonie darły mi kurtkę i spodnie, ale miałem to w dupie. Liczył się tylko szał. Czyjaś dłoń chwyciła mnie za gardło. Szarpnięciem ciała oderwałem ją od barku. Prawą łapą zmiażdżyłem to, co dyndało przy mojej szyi.

W mroku przybywało trupów. Żaden nie mógł się ze mną równać. Zawyłem radośnie, wyrywając kręgosłup niskiej kobiecie. Złamałem go w pół, tworząc prowizoryczne sztylety, których pozazdrościliby mi jaskiniowcy. Machałem nimi na lewo i prawo, masakrując zwłoki.

Zorientowałem się, że wyję. Nagle, jakby na komendę, odwróciłem głowę w lewą stronę. Czułem, że znajdę tam przywódcę, maga, który władał tymi ciałami. Nie wiedziałem skąd to wiem, po prostu wiedziałem, że ktoś nad nimi panuje. Zupełnie tak, jak kutas wie jak wejść do cipki. Podświadomie.

Ze stosu zmasakrowanych trupów wyłonił się przywódca. Był mężczyzną o wielkiej, sięgającej niemal kolan brodzie. Chudy i pomarszczony jak wymiętolona kartka, zerkał na mnie… trojgiem oczu. Trzecie oko znajdowało się na czole. Nie miało powieki. Mężczyzna uśmiechnął się, prezentując komplet spiczastych, równych zębów.

– Widzę, że mamy wilczka – oznajmił basowym, świdrującym głosem. – Czego tu szukasz, Irlandczyku? To nie twoja walka. Odejdź.

– Całuj mnie w dupę. – warknąłem. Rzuciłem kawałki kręgosłupa i dobyłem Coltów. Byłem szybszy, niż zwykle.

Oddałem po strzale. Oba powinny trafić, dzieliła nas odległość może z pięciu metrów. Stało się inaczej.

Przywódca-mag wykonał niedbały ruch dłonią i pociski opadły na zwilżoną wnętrznościami trawę. Kurwa, zakrzywił grawitację. Kutas! Jak on to zrobił?

– Och, wilczku. – mag roześmiał się. Jego trzecie oko rozbłysło czerwonym światłem. – Nic nie wiesz o magii absolutnej.

Machnął niedbale dłonią i wyleciałem do tyłu. Ostatnie, co poczułem to uderzenie w coś twardego.

Otworzyłem oczy. Rozejrzałem się. Byłem w karczmie Justynki. Wokół mnie walały się resztki szynku, jakieś rozbite butelki i potłuczone naczynia. Drzwi były wyłamane.

To przez nie wpadłem. Facet wyjebał mnie z dobre sto metrów do tyłu. Ruchem dłoni. Kurwa.

Czułem ciepło w lewej dłoni. To szkło z rozbitej butelki przebiło skórę i poraniła moje palce. Uśmiechnąłem się. Przypomniało mi się irlandzkie powiedzenie: dopóki wilki krwawi, wilk żyje

Z dworu dobiegły mnie krzyki. Rozpoznałem głosy Stopy i jego chłopaków.

– Aj, kurwa! – wrzasnął Stopa. Jego ciało wpadło do środka oberży. Było pozbawione głowy.

Przywódca-mag wkroczył do środka. Szczerzył zęby jak pies chory na wściekliznę. Ślinił się zresztą podobnie.

Słyszałem o potędze magów. W Europie, magia skupiała się na czterech pierwiastkach Arystotelesa: wodzie, ogniu, ziemi i powietrzu. Magów, władających tymi żywiołami nazywało się elementalistami. Nie znałem jednak żadnego, który potrafiłby zakrzywić pole grawitacyjne. I miał troje oczu.

Nie mogłem się jednak poddać. Nie chciałem umierać.

Mag był innego zdania. Zakrzywił palce obu dłoni, jakby pragnął coś bardzo mocno ścisnąć. Poczułem mrowienie w całym ciele. Już, kurwa, po mnie.

Wystrzał. To Justynka, zeszła z pierwszego piętra i używając strzelby ojca wypaliła prosto w pierś maga. Ten zatoczył się, chwycił dziurawą, zakrwawioną pierś…

I zarechotał. Wyglądał jak demon z postrzępioną od wystrzału brodą.

– Dziewuszko, trzeba czegoś więcej, by zabić maga absolutnego – splunął krwią.

Wskazał na nią palcem. Dziewczyna podniosła się jakieś piętnaście centymetrów nad ziemią. A później miotnął nią jak szmacianą lalką o podłogę. Głuche gruchnięcie. Justynce pękła czaszka.

Zacząłem gorączkowo myśleć. Nie chciałem umrzeć, naprawdę, kurwa, nie chciałem!

I znowu cichy głosik w głowie. Miecz. Ten w spiżarni. Rzuciłem się na oślep przed siebie, potykając o resztki zniszczonych mebli.

– Wilku, nie uciekniesz przed magią absolutną – rechotał mag. – Ta wioska to jedna z wielu. Niedługo plan zostanie wykona…

Kopnąłem skrzynkę z suszonym mięsem. Znalazłem karton. Oburącz chwyciłem miecz za rękojeść, czując jak resztki szkła wbijają się w okaleczoną dłoń. Zgrzytnąłem zębami.

Podniosłem. Myślałem, że będzie cięższy. Zamachnąłem raz. Lekki jak gałązka. Mag stanął w drzwiach do spiżarni. Jego oczy wyrażały czyste przerażenie.

– Pallad, jak? – szepnął. Zgiął palce obu rąk. Przemykały między nimi wiązki białej energii. – Nieważne!

Rzuciłem się do przodu, akurat w momencie wystrzału błyskawicy. Czułem jak jej energia przepływa przez moje ciało i zapala ubranie. A jednak, było to przyjemne uczucie. Coś jak seks. Chociaż ubranie płonęło, mojemu ciało nie stała się krzywda.

Miecz przebił brzuch maga. Warknąłem i pociągnąłem ostrze ku górze. Dojechałem do jabłka Adama, rozrywając mięso i żebra. Wyrwaem ostrze z obleśnym mlaśnięciem. Ciało przywódcy padło na podłogę.

Martwe.

 

Nie rozumiałem co się stało, ale miałem to w dupie. Wszyscy mieszkańcy nie żyli. Chłopcy Edwarda Stopy leżeli tam, gdzie widziałem ich po raz ostatni. Wszyscy z przegryzionymi gardłami. Wokół nich walały się ożywione trupy. W sumie znowu martwe trupy.

Ani śladu księdza. Jebać go.

Wróciłem do oberży. Z ciała Stopy zabrałem srebrną papierośnicę.

– Będzie mi pana przypominać, panie sierżancie. – mruknąłem do bezgłowego ciała.

Ruszyłem na piętro. W stronę ciała Justynki nawet nie spojrzałem. Nie miałem po co.

 

Założyłem czarny kapelusz z szerokim rondem. Wielki, ale lekki miecz, który podobno pochodził spod Grunwaldu wepchnąłem do skórzanej pochwy, którą znalazłem na piętrze. Pasowała do miecza, jak pięść do nosa. Po chuj trzymała go w kartonie? Nie mogła w pochwie? Nigdy nie zrozumiem kobiet.

W skórzany plecak włożyłem tyle mięsa i wody, ile mogłem. Uzupełniłem naboje. Zmyłem resztki wnętrzności, prosząc nieistniejącego Boga o brak jakiejkolwiek choroby. Na sam koniec ubrałem się w rzeczy po ojcu Justynki. Jedyne co na mnie pasowało to stara, biała koszula i ciemnobrązowy płaszcz. Zabrałem czterysta złotych koron z kuferka w pokoju dziewczyny.

Ruszyłem tą samą drogą, którą przyszedłem do Masłowic. Z papierosem w ustach, rozmyślałem, jakim, kurwa, cudem, przeżyłem porażenie błyskawicą.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Koniec

Komentarze

Będę szczery i powiem ze wcale, ale to wcale mi się to opowiadanie nie podoba.

Tak żeś nawalił tymi obleśnymi opisami, że nawet inteligentny pan wilkołak nie skłonił mnie do doczytania. A mogło być ciekawie. Za bardzo jednak przerażała mnie perspektywa zgnilizny, gówna, ropiejących ran i pryszczów-gigantów, jakie mogłeś mi zaserwować dalej.
"Z papierosem w ustach rozmyślałem, jakim, kurwa, cudem przeżyłem porażenie błyskawicą". - interpunkcja w ostatnim zdaniu mnie poraziła.
Pozdrawiam Krustis
 

Hm. Warsztat masz raczej mierny. A jednak jest coś wesoło-wciągającego w tej Rzeźni. Tylko po co to ostrzeżenie o 18? Co oni sodomie gloryfikują?

ta sygnaturka uległa uszkodzeniu - dzwoń na infolinie!

A mi się podobało. Czytało się dobrze.

Zauważyłem jeden błąd. Źle zapisujesz dialogi, np.
 I nic nie możemy poradzić. - zapalił papierosa. Wystarczy kropka po myślniku i podobnie w innych przypadkach.

Walikoń rządzi;)

O to to, klimat jest odpowiednio sfermentowany!

ta sygnaturka uległa uszkodzeniu - dzwoń na infolinie!

Ostatni raz kochałem się w Warszawie, tuż przed atakiem Czarnego Skrzydła - szalonego, polskiego smoka., jednego z ostatnich na świecie.
Z tym zdaniem jest coś nie tak. 

ta sygnaturka uległa uszkodzeniu - dzwoń na infolinie!

A mi się podobało, choć Autor mógłby poświęcić więcej czasu na korekty. Niechlujstwo widać na każdym kroku, a to brakuje przecinka, a to jakaś literówka się wkradła, zauważyłem też kilka niezgrabności językowych. Nie mam też pojęcia czemu tekst po wypowiedzi bohatera ( takiej zamkniętej w klamrę z myślników ) zaczynasz małą, a nie wielką literą? Jeśli masz problem z zapisem dialogw, to radzę zojrzeć do hydeparku i znaleźć temat z poradami, tam jest wszystko dobrze opisane ;)
Jeśli zaś chodzi o resztę, to muszę przyznać, że całość jest napisana w dość intrygujący sposób. Opowiadanie jest przepełnione bluzgami i krwią, ale jeśli taki jest Twój styl, to ja nie mam nic przeciwko. Trzymasz się tego od początku do końca i jesteś w tym bardzo konsekwentny, a dodatkowo ostrzegasz, że to nie tekst dla niepełnoletnich. Akcja jest wartka, okraszona bardzo specyficznym poczuciem humoru, ale taki urok tego tekstu.
Co by nie paplać, to czytało mi się całkiem przyjemnie. Raz jeszcze podkreślam, że opowiadanie byłoby o klasę lepsze, gdyby Autor poświęcił więcej czasu na korekty i zapoznał się z zasadami zapisu dialogów. Jeśli miałbym oceniać, to byłoby to coś między 4, a 5.
Pozdrawiam i życzę kolejnych udanych tekstów ;)

Taki jest mój styl - wulgarny, obleśny. Nie zamierzam bawić się w archetypowe fantasy. Cieszę sie, że nie wszystkim się podobało.

Co do interpunkcji, to fakt, że muszę popracować. Nad warsztatem tak samo.

Dzięki za opinie ;)

Poprzednie opowiadanie lepsze. Tu nie widze glebszej mysli. A tekstow bez tego niestety nie trawie. 2/6

Z całym szacunkiem, ale nie za każdym opowiadaniem musi kryć się drugie dno ;)

Podzielam zadanie Autora. Jeśli chce pisać dla rozrywki czytelnika, co w moim odczuciu wychodzi mu całkiem nieźle, nie ma sensu na siłe upychać w tekście jakiegoś wielce głębokiego przesłania. Są teksty, któych głównym zadaniem jest zajęcie czytelnika, gdy ten się nudzi, bądź chce się oderwać od szarej rzeczywistości. Jeśli takie opowiadanie czyta się dobrze, z mniejszym, bądź większym uśmiechem na twarzy, to nie widzę powodu, aby psuć je czymś, co musiałoby zostać dodane na siłę.
Lektura ma służyć przyjemności, nikt nie każe jej być ogromne ambitną, choć gdy jest, to wspina się o klasę wyżej, ale nie dotyczy to każdego przypadku.
Pozdrawiam

Mi po prostu szkoda czasu na czytanie rzeczy, ktore sa puste. To tak, jakby ogladac Mode na Sukces, epizod 552718. Wole chocby Dextera, czy Lost. Tez rozrywkowe, a jednak...
To opowiadanie nie jest do konca takie, jak wskazany przeze mnie odcinek MnS;-), ale poprzednie story (Lowy) bylo bardzoej zajumjace. Bo mialo cos glebszego. A tutaj? Zombiaki tylko po to, zeby wilczek mial cos do rozszarpywania, piekna niewiasta jako dostarczyciel broni ostatecznej... mogloby byc bardziej interesujaco po prostu.

Ależ ja nie zaprzeczam, że mogło, ale podkreślam, że nie wszędzie ta głębia jest koniecznie niezbędna. Zgadzam się również, że drugie opowiadanie tego Autora jest lepsze i mnie też bardziej przypadło do gustu, acz oba czytało się szybko i raczej przyjemnie. Zastrzegam jedynie, że podczas oceny nie zawsze należy kierować się faktem, czy opowiadanie jest głębokie jak ocena, czy płytkie jak kałuża, a wziąc pod uwagę, jaką miało spełnić rolę. To jak, jakby wziąć pierwszy z brzegu romans i narzekać, że nie ma w nim pojedynków na kopie - porównanie może niezbyt trafne, ale chyba oddające co mam na myśli.
Nie, żebym chciał jakoś specjalnie bronić tego tekstu, po prostu wydaje mi się, że w literaturze jest też miejsce na nieco mniej ambitne pozycje :)

Nie trzeba bronić tekstu, bo literatura broni się sama.

To, że Ciebie nie interesuje, ok. Tak jak Mnie nie interesuje zabijanie smoków i jazda na jednorożcu. 

Pozdrawiam 

Panowie, Pax. Chodzilo mi o jedno - opowiadanie o Arabie mialo w sobie cos, czego to opowiadanie nie ma. A co dliteratury - masz racje, broni sie sama. Nie wszystkie jednak, a wlasciwie zdecydowana mniejszosc opowiadan na tym portalu mozna zakwalifikowac jako literature. Reszta tekstow powinna jednak umiec sie bronic. To nie jest przytyk do Twojego tekstu, ale ogolny, ponadczasowy i ponadludzki ;-) wniosek.

Nowa Fantastyka