- Opowiadanie: PomrocznieJasny - Punkowe dziady

Punkowe dziady

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Punkowe dziady

Wpadłem na niego zupełnie przypadkiem. Stał na kładce dla pieszych nad Krakowską. Przechylał się mocno przez barierkę, wyglądał, jakby chciał skoczyć. Był odwrócony tyłem, ale od razu go poznałem. Nie dało się nie poznać; ten skudłacony, brudny irokez, rozpadające się glany i stara, wytarta ramoneska, to był cały on.

 

– Maniek! – krzyknąłem. Wyprostował się i obrócił w moja stronę.

Twarz miał trupio-bladą, wzrok obłędny i rozbiegany, trzęsły mu się ręce; właściwie to cały się telepał. Stał i patrzył na mnie. Nic nie mówił. Tylko gapił się, jakbym z innej planety przyleciał.

– Maniek, co jest? Życie ci zbrzydło?! – zawołałem. Dopiero wtedy mnie poznał.

– Stary, co ja przeżyłem – powiedział powoli, cichym, ledwo słyszalnym głosem i umilkł na długą chwilę. Przyglądał mi się dokładnie, jakby mnie pierwszy raz w życiu widział.

– Dwa dni… już dwa dni nie mogę wrócić – wydusił w końcu z siebie i spojrzał na mnie rozpaczliwie.

– Gdzie wrócić? – spytałem, podejrzliwie mu się przyglądając.

– Do domu. Moja hajza, stary, kurwa, nie wiem gdzie to jest.

– Jak to gdzie – parsknąłem śmiechem – tu niedaleko, na Psiaku, tydzień temu jeszcze tam mieszkałeś.

– Tak, mieszkałem. Byłem tam wczoraj, chyba wczoraj. To nie mógł być mój dom. Nie chcą wpuścić, nie pozwalają wejść.

– Kto cię nie chce wpuścić do domu? Pewnie twoja matka ma już dość widoku twego zapitego, przećpanego ryja – umierałem ze śmiechu.

– Nie! – Maniek oburzył się – byłem wczoraj, widziałem, nie było jej, tylko ten krasnoludek w drzwiach. Czerwona czapa i wredny pysk, ale on nie taki mały jak powinien, duży był, większy ode mnie i taki gruby. I on… – Maniek zaczął się jeszcze bardziej trząść. – I on mnie nie wpuścił. Kazał mi wypierdalać.

– Krasnala się boisz? – spytałem, poważnie zacząłem się o niego martwić.

– Ej! To nie tak, nie patrz na mnie jak na świra. On był naprawdę, miał taki straszny wzrok i groził mi, groził, że źle skończę – powiedział Maniek, a minę miał przy tym taką, że żal mi się go zrobiło.

 

Pomogłem mu. Odholowałem go na kwadrat, żadnych skrzatów, oczywiście, tam nie było. Tylko matka i babka. Obie szczęśliwe, że ten ochlaj morda wreszcie się odnalazł.

 

Dwa dni później Maniek powiesił się.

 

Po pogrzebie poszliśmy całą ekipą na stary, nieczynny dworzec. Siedzieliśmy na peronie i pijąc jabole, wspominaliśmy zmarłego. Ktoś opowiadał, jak grzmocił z nieboszczykiem śmierdzący benzyną, ruski spirytus; inni mówili, jak ćpali butapren, kwasy, fetę, grzybki…

Był i już go nie ma, pomyślałem i złapałem doła. Wyrzucałem sobie, że mój dobry ziomal całe swoje życie pędził autostradą do piekła, a ja nawet nie spróbowałem go zatrzymać. Chwyciłem mocno flaszkę, wstałem i chwiejąc się, uniosłem butelkę do góry.

– Maniek, nie zapomnimy cię! – krzyknąłem.

 

Życie toczyło się jednak dalej, upływ lat zrobił swoje, zapomniałem o Mańku i szalonych punkowych czasach. Pewnego dnia zdarzyło się jednak coś, że wspomnienia wróciły. To była wiosna, jakoś niedługo przed sesją, w Więziennej. Trafiłem tam z laskami, zapoznanymi na polonistyce. Pamiętam, było gorąco i duszno, w knajpie panował przyjemny mrok, łamany chybotliwym płomieniem świeczek; w ich blasku lśniły oczy dziewczyn, a na ładnych, młodych twarzach grały światła i cienie. Podobały mi się te babki.

Siedzieliśmy przy stoliku, w rogu wybrukowanego dziedzińca dawnego aresztu miejskiego, przekrzykiwaliśmy otaczający nas gwar, paliliśmy papierosy i pili wódkę nalewaną pod stołem. Gadaliśmy jak trzeba o Miłoszu, Stachurze, Bursie, Podsiadle i innych takich. Czas przyjemnie mijał i nikt nie martwił się, że jutro będzie kac. Wzrok stopniowo mętniał, język zaczynał się plątać, tematy stawały się bardziej przyziemne. Laski porzuciły poetów na rzecz ciuchów, facetów, kosmetyków i tego całego babskiego gadania. Ziewałem skrycie i zastanawiałem się, którą najłatwiej będzie zaciągnąć do łóżka, gdy za plecami usłyszałem głos.

– No! Teraz prowadzasz się z takimi eleganckimi pannami w kostiumikach, co? A pamiętasz? Sam mówiłeś – panki nie rurki z kremem. No! No! Pewnie zaraz mi opowiesz jak zajebiście lubisz śpiewaną poezje!

Obróciłem się gwałtownie, ale za mną nikogo nie było, tylko mosiężna figurka krasnala z kulą u nogi. Mam pijackie jazdy, pomyślałem i wystraszyłem się. W piciu miałem jakieś tam doświadczenie, ale omamy słuchowe, to zdarzyło się po raz pierwszy. Nie dałem jednak nic po sobie poznać, w końcu ciągle miałem nadzieję na małe tete-a-tete z którąś z koleżanek. Głos jednak nie ucichł.

– Miło słyszeć takie mądre rozmowy. Miłosz przeplatany kremem do twarzy, Bursa z modną bluzeczką. A kiedyś były bójki z łysymi, jabole, koncerty Dezertera, Apatii… Pamiętasz jeszcze? Komisariat chcieliśmy podpalić. – Ten rozgadany ktoś wyraźnie zna moją przeszłość, pomyślałem i wtedy zdałem sobie sprawę, że i ja rozpoznaję ten sepleniący, przepity głos.

 

Nie wytrzymałem. Uciekłem do kibla, chociaż trochę odpocznę, myślałem, na pewno to tylko chwilowe zaćmienie. Zamknąłem za sobą drzwi i odetchnąłem z ulgą. Wysikałem się i zadowolony poszedłem myć ręce, zupełnie przypadkiem spojrzałem w lustro. W gardle nagle zrobiło mi się przeraźliwie sucho, w płucach zabrakło powietrza, serce zaczęło bić dwa razy szybciej. W lustrze, zamiast swojego odbicia, zobaczyłem Mańka w czerwonej czapce na głowie.

– Dobrze wyglądasz – wystękałem, choć to nie była prawda. Postarzał się i to bardzo, twarz miał bladą i pooraną zmarszczkami, oczy smutne i wyblakłe, a pod nimi wielkie sińce.

– Nie kłam – parsknął śmiechem. – Jakbyś miał coś takiego u nogi – zadzwonił łańcuchem – i musiał tu siedzieć, i patrzył jak wszyscy piją, a ty nie możesz, i jeszcze te wszystkie laski, których nawet dotknąć nie możesz, oglądał, też byś się dobrze nie prezentował.

Posmutniałem, bądź co bądź Maniek kiedyś był dobrym kumplem, nawet jeśli zdawał się być pijackim majakiem, żal było patrzeć na jego krzywdę. Maniek zauważył mój pełen litości wzrok.

– Nie lituj się, to obrzydliwe – powiedział. – Nie warto. Pamiętasz? Ja już jestem martwy, a ty wciąż żywy. Wiesz co? Niczym się nie przejmuj. Dzięki tobie dziś mam wolne, Papa daje mi przepustkę, chce, żebym coś ci pokazał. Lej na te sztuki, sraj na ten cały inteligencki bełkot, dziś zobaczysz prawdziwe życie.

 

Nic nie odpowiedziałem. Wyszedłem jak najszybciej z toalety i starannie, na wszelki wypadek, zamknąłem za sobą drzwi. Odpowiadać pijackim wizjom w lustrze, to dopiero by było żałosne, pomyślałem, idąc po schodach na górę. Gdy znalazłem się z powrotem na dziedzińcu, rozejrzałem się uważnie. Wszystko było bez zmian. Prawie – tylko krasnala nie było. Została krata, łańcuch i kula, ale jego samego gdzieś wcięło.

– To jak, idziemy? – usłyszałem głos za plecami.

Spojrzałem za siebie. Dwa kroki za mną stał Maniek, był kilka razy niższy niż dawniej, ale ubrany jak zawsze. Z jednym małym wyjątkiem. Zabawnie wyglądał w tej czerwonej czapie, glanach i skórzanej kurtce. Schiza na maksa, jestem totalny świr, pomyślałem, ale już się nie bałem. Przecież raz się żyje, stwierdziłem, a z takim ziomem może zdarzyć się tylko coś szalonego, coś, co zapamiętam do końca życia. Tak właśnie, nie ma co się zastanawiać – postanowiłem i powiedziałem głośno:

– Idziemy!

I wtedy zacząłem maleć. To nawet nie było bolesne, trochę tylko nieprzyjemne, szczypała lekko skóra, drętwiały palce, a Maniek robił się coraz większy. Nie tylko on, wszystko dookoła rosło jak na drożdżach. Po kilku sekundach byłem już takiego samego wzrostu jak Maniek. Ba! On nawet był, jak dawniej, ciut wyższy ode mnie. Patrzyłem dookoła z otwartymi ze zdumienia ustami, z nowej perspektywy świat wyglądał zupełnie inaczej. Widziałem spody stołów z przylepionymi gumami do żucia, nogi dziewczyn i brudne buty ich chłopców, ale najbardziej zadziwiające były twarze, znajdowały się teraz tak wysoko, że oglądane od strony podbródka wyglądały jak małe, śmieszne baloniki dyndające na długich szyjach.

– Hej! Tu jestem – krzyknąłem, machając obiema rękami, sam nie wiem dlaczego, ale nagle poczułem potrzebę bycia zauważonym. – Heeeej! – znów zamachałem rękoma. Bezskutecznie, ani jedna osoba nie zwróciła na mnie uwagi.

Maniek zaśmiał się, widząc moje starania i wyciągnął z kieszeni czerwoną czapkę.

– Masz – powiedział – oni nas nie mogą zobaczyć, ubierz to, przynajmniej cię nie zadepczą.

 

Szliśmy Więzienną, Maniek opowiadał, jak kiedyś po pijaku zachciało mu się skakać po samochodach, znałem tę historię, ale nie mówiłem nic, z przerażeniem patrzyłem na migające wokół nogi. Czułem się jak Guliwer w krainie wielkoludów, za grosz Mańkowi nie wierzyłem co do mocy czerwonej czapki. I jeszcze ten smród, aż zatykało. Studzienki kanalizacyjne, piwnice, walające się po kątach śmieci, obszczane mury. Nigdy nie sądziłem, że to wszystko tak okrutnie cuchnie. A przecież wystarczy tylko nieco się zniżyć. Mańkowi widać to nie przeszkadzało, szedł przodem i ciągle gadał, a ja udawałem, że słucham i starałem się dotrzymać mu kroku. Gdy doszliśmy do skrzyżowania z Nożowniczą, Maniek relacjonował, jak przyjechała policja i pałami zaprosiła go do poloneza; skręciliśmy w Uniwersytecką, wtedy droga i tak do tej pory niełatwa stała się koszmarem. Tego chodnika nie naprawiali co najmniej od czterdziestu lat. Szedłem pomału, starając się nie wpaść w żadną z dziur, betonowa płyta przypominała szwajcarski ser, jej połamane kawałki częściowo zapadły się, a częściowo niemal pionowo wystawały z ziemi. Często nie było innego wyjścia, trzeba było przeskoczyć przez ziejącą w chodniku przepaść. Spociłem się i zasapałem. Maniek, niczym niezrażony, lekko stąpał i jak baletnica lawirował między szczelinami. Cały czas nawijał. Opowiadał, jak w pijackim amoku wpadł na pomysł, by kopać w siedzenia i wyzywać siedzące z przodu psy, co skończyło się tym, że zatrzymali się, wyprowadzili go z samochodu i spuścili regularny wpierdol. Przeszliśmy przez skrzyżowanie i stanęliśmy koło bramy w otaczajacym Kalogródek murze, Maniek przestał na chwilę paplać i tęsknie spojrzał na wejście do knajpy.

– Piwko? – zaproponowałem z nadzieją, byłem potwornie zmęczony, wiedziałem, że zimne piwo to jest to, czego mi trzeba.

– Nie mogę – Maniek szybko rozwiał moje marzenia. Papa krasnal nie pozwala. Chodź, to już niedaleko.

Ruszyliśmy więc dalej, ale teraz szliśmy w milczeniu, Maniek posmutniał, mi zrobiło się głupio. Zatrzymaliśmy się dopiero przy wejściu do Ossolineum.

– Widzisz tego tam? – wskazał krasnala siedzącego na stosie książek, przy wejściu do biblioteki – to Ossolinek, gdybym cię nie spotkał, wyglądałbyś jak on, psia jego mać, inteligent.

Ossolinek, jak na krasnala, był dość stary. Na głowie miał śmiesznie przekrzywioną czapkę, na ustach niewyraźny uśmiech, wzrok utkwiony w książce. Tak był nią pochłonięty, że nawet nas nie zauważył.

– Chodź, podejdziemy bliżej – szepnął Maniek i złowieszczo się uśmiechnął.

Podeszliśmy na odległość kroku, Ossolinek nadal nas nie zauważał, nawet nie drgnął – tak był zaczytany, ale Maniek postarał się by nas zobaczył. Szybkim ruchem wyrwał mu z ręki książkę.

– Te! Czytelnik, nawet cześć nie powiesz? – szyderczo zarechotał.

Zdezorientowany Ossolinek najpierw podniósł gniewnie brew, ale gdy zobaczył Mańka momentalnie zmienił wyraz twarzy. Patrzył zaniepokojonym wzrokiem i służalczo się uśmiechał. Widać było, że się boi.

– Zostaw! Proszę. – powiedział pokornym tonem.

– Aha! – Maniek śmiał się zadowolony – Oddam, ale powiesz temu, tu – wskazał na mnie – co robi twoja córka.

– Moja córka… – Ossolinek zaciął się na chwilę i potarł zmęczone oczy – moja córka studiuje – dodał szybko.

– Aha! – Maniek aż w pas się zwinął ze śmiechu – W Pruderii tańczy na rurze i za pieniądze się puszcza, a ty – wycelował palcem w Ossolinka – pozwoliłeś, by tak się stało. Gdy się twoje dzieci rodziły, siedziałeś w bibliotece, tajniki marksistowskiej dialektyki zgłębiałeś, kiedy umarła im matka, potrzebowały opieki, wsparcia, ale ty to miałeś gdzieś, szukałeś wtedy prawdy w tekstach objawionych. Jako nastolatki cierpiały, dzieci śmiały się, że chodzą brudne i w stare szmaty ubrane. Właściwie już wtedy było za późno. Byłeś dla nich kimś obcym. Wiesz – zwrócił się do mnie – jego syn, często przychodzi na więzienną, gdy już się spije, a zazwyczaj tak się dzieje to…

– Oddaj! – Ossolinek był bliski płaczu. – Oddaj! – Powtórzył i wyciągnął rękę. Ta książka jest moja, te wszystkie książki są moje, czekają na mnie, wiem to, czuję to. W ich milczącej akceptacji ukryta jest prawdziwa miłość. Moje dzieci… one nigdy mnie nie kochały. Tak, masz rację, jestem dla nich obcy, zawsze byłem.

Maniek spojrzał na niego, przekrzywił głowę i wydął usta. Myślałem, że jeszcze mu coś powie, jakoś dokuczy, ale nie, oddał książkę i z namysłem powiedział:

– Bycie krasnalem boli. Wiesz – zwrócił się do mnie – on będzie czytał każdy z tych tomów, na których siedzi i we wszystkich znajdzie wyrzuty swoich dzieci, w najdrobniejszych szczegółach pozna, co o nim myślały, jak bardzo za nim tęskniły i jak ta tęsknota dzień po dniu zmieniła się w nienawiść. Najdziwniejsze jest to, że on wciąż kocha książki, nie wyrzuci ich, nie podrze, codziennie będzie tu siedział i czytał jedną za drugą.

– Może liczy, że Papa kiedyś się nad nim zlituje i pozwoli mu przeczytać historię szczęśliwego dzieciństwa, da mu na przykład Mikołajka, albo Dzieci z Bulerbyn.

– Może – mruknął Maniek – ale życie to nie bajka. Chodź już – ponaglił – zobaczyłeś, co powinieneś. – Odwrócił się na pięcie i poszedł bez słowa. Truchtem pobiegłem za nim.

– Maniek – spytałem, gdy go już dogoniłem.

– Co?

– Czemu Ossolinek tak się ciebie bał?

– Wpierdoliłem mu kiedyś.

– Za co? Przecież on nikomu nie szkodzi.

– Przypomina mi ojca, mojego, jego też nic, nigdy nie obchodziłem.

 

Ulica Szewska błyszczała licznymi, małymi światełkami latarń. Odbijały się w śliskiej powierzchni kostki brukowej i rozświetlały zimnym blaskiem stalowe nitki torów. Szliśmy po nich w milczeniu, patrzyliśmy daleko przed siebie, srebro stali i żółć świateł splatały się jak dwa powyginane węże i zlewały w jeden punkt gdzieś na linii horyzontu. Tory były przyjemnie równe i chłodne, szliśmy obok siebie – ja po jednym, Maniek po drugim. Wokół unosił się zapach starych, rozgrzanych murów, otaczał nas szum i gwar. Szliśmy dalej, wchodziliśmy w głąb Szewskiej, było coraz ciszej i zimniej, ale dopiero, gdy zrobiło się zupełnie pusto, gdy otuliła nas ciężka cisza poczułem, że coś jest nie tak. I wtedy zabrzmiał dzwon. Niski chrapliwy dźwięk złamał ciszę. Powolne dong… dong… jak jęk przetoczyło się przez pustą ulicę. Liczyłem uderzenia. Raz… dwa… trzy… cztery… pięć… To gdzieś niedaleko, pomyślałem, sześć… siedem… osiem… dziewięć… Faktycznie, dźwięk dochodził z wieży pobliskiej świątyni, z kościoła Marii Magdaleny, dziesięć… jedenaście… dwanaście… jak to? Stanąłem zaskoczony, tam przecież nie ma dzwonnicy.

– Dwanaście – wyszeptałem – dwanaście uderzeń dzwonu, którego nie ma. Maniek, to niemożliwe.

– Wszystko jest możliwe, to dzwon grzesznika. Nie każdy może go usłyszeć. Pospiesz się – powiedział, był wyraźnie zdenerwowany – ten, do którego teraz idziemy, nie będzie czekał wiecznie.

Przyśpieszyliśmy kroku i skręciliśmy w prawo, chwilę później byliśmy już na rynku. Czegoś takiego jeszcze nie widziałem – nie było tam nikogo. Parasole ogródków kiwały się na wietrze, ale nikt pod nimi nie siedział; knajpy zapraszały otwartymi drzwiami, ale ziała z nich głucha cisza. Czasem tylko jakiś chybotliwy cień przemknął pod ścianą i znów wszystko zamierało. Cisza, duszna, nieprzyjemna cisza zalewała wszystko. Chwyciłem z przerażeniem Mańka za ramię.

– Ej! Co tu się dzieje!? – syknąłem.

– Lepiej nie pytaj – mruknął.

Ciarki przeszły mi po plecach, poczułem wewnętrzny lęk, strach dławił i jeżył włosy na głowie, czułem, że coś jest wokół nas, coś lepiąco obrzydliwego i przerażającego.

– Dlaczego jest tak cicho – spytałem szeptem – gdzie są wszyscy, co to za cienie, gdzie my jesteśmy?

– Pod – Maniek był wyjątkowo lakoniczny.

– Pod czym? – nie dawałem za wygraną.

– Pod świadomym światem – Maniek rozglądał się z niepokojem – tu się spotyka wszystko, co niechciane tam – szeptał tak cicho, że ledwie go słyszałem – złe emocje, lęki i winy tu nabierają swego materialnego wymiaru, tylko tak możemy spotkać się z drugim ja Bankusia. On był szanowanym obywatelem miasta, zawsze miłym i uśmiechniętym. Jako krasnal, też chce takim być, za dnia nikt się nie pozna, dopiero o północy otwiera się przejście, malutki otwór, przez który wejść może tylko ktoś mały jak dziecko, albo krasnal. Zaraz zobaczysz jego drugie oblicze – zapowiedział i rzeczywiście, nie minęła chwila, a Bankuś wyszedł za rogu. Wyglądał młodo, ale i dostojnie, brodę miał zadbaną, ubranie skrojone na miarę, nawet czapka była bardziej elegancka niż u innych krasnali.

– Kredyty, krótko i długo terminowe, kredyty przydzielam! – Nawoływał, głos miał dźwięczny i miły dla ucha – Każdemu kredycik, byle by wypłacalny był. Duże dochody są w cenie, już dziś możesz mieć to, na co byłoby cię stać dopiero jutro. Bez obawy, zawsze można wziąć nadgodziny, pracować ciężej, ciężej… Wiesz, dlaczego to robisz! Widzisz lepsze auto, niż mają twoi sąsiedzi i czujesz to! Tę radość która cię rozpiera! Podniósł do góry rękę z zaciśniętą pięścią i krzyknął – To ja sprawię, że będziesz szczęśliwy!

I wtedy zobaczył nas. Podszedł, przywitał się mocnym uściskiem ręki i uśmiechnął się szeroko.

– Panowie po kredycik? – Zapytał. Otworzyłem usta, chciałem zaprzeczyć, ale on nie pozwolił mi dojść do głosu – Pracujecie panowie ciężko, na rodzinę czasu nie starcza – gadał dalej, mówił szybko, tak by nikt nawet nie spróbował mu przerwać – wiecie, co wam powiem? Rodzina to przeżytek, tym się zupełnie nie przejmujcie. Kobieta na stałe, nie warto, no chyba, że dom posprząta. Bo co do seksu… Znam takie miejsca. Mężczyzna zazna tam przyjemności, prawdziwej radości, nie to co z żoną. Uwierz! – zwrócił się do mnie – Za pieniądze kupisz wszystko i jeśli tylko to zrozumiesz, będziesz chciał pracować ciężej, ciężej… Widzisz te okrągłe sumki na twoim koncie? A wiesz, że wysokie zarobki, to duży kredyt? Nie bój się, spłaca się go lekko, spłaca się gładko. Tak właśnie jest! Pieniądz, robi pieniądz! To jak? Będzie kredycik? – Maniek kiwnął głową, więc Bankuś wyciągnął plik dokumentów.

– Panowie się zaznajomią, przeczytają, a ja przygotuje gotówkę. – Pogrzebał chwilę w teczce i wyjął gruby plik banknotów. W tym samym momencie donośne, chrapliwe krakanie rozdarło ciszę. Nagle ze wszystkich stron zleciały się wielkie, czarne ptaki.

– Kra, kra, pieniędzy nie da się jeść – zakrakał pierwszy kruk, podleciał i wyrwał Bankusiowi z ręki pieniądze, ten, lekko zmieszany, przeprosił za kłopoty i wyciągnął z teczki kolejny plik, ale i tym razem podleciał ptak, wydzierając mu pieniądze z ręki.

– Kra! Biedy, nie widziałeś, biedę innym dałeś! Kra! Poczuj to co ja. Pamiętasz mnie? Byłeś młodym bankierem, dałeś mi debet, potem kartę kredytową, pokój dziecku pani urządzi, to tylko parę złotych – mówiłeś. Kra! Potem zachorował mój synek. Kra! Dług rósł, rósł, rósł. Nie miałeś serca, zadbałeś, by bank odzyskał wszystko co do grosza, a nawet więcej, tak, tak, zadbałeś o swoją prowizję. Wyrzucili mnie z mieszkania, dogadałeś się z komornikiem, jeszcze na tym zarobiłeś. Lokal zastępczy z miasta dadzą – śmiałeś się. Dali. Tak dali, ale na opał już nie dali, na jedzenie nie dali, na leki nie dali. Chodziłam, błagałam, dajcie czas. Spłacę wszystko, tylko dziecko wyleczę. Wynik, mówiłeś, wynik finansowy się liczy, bank z pieniędzy żyje. Dziecko zmarło. Ty dostałeś awans. Masz skurwysynu, masz – uderzyła Bankusia dziobem. Krasnal wywrócił się, a z teczki wysypały się pieniądze, nie zdążył się podnieść, kiedy nadleciał kolejny kruk.

– Opcje walutowe, pamiętasz, polecałeś, mówiłeś nowy produkt finansowy, w stu procentach bezpieczny. Byłeś moim doradcą, traktowałem cię jak przyjaciela, zapraszałem na rodzinne uroczystości, ufałem ci, a ty mnie oszukałeś. Złoty poleciał na łeb, na szyję. Kazałeś płacić, z dnia na dzień byłem ci winny więcej i więcej, nagle okazało się, że jestem ci winny setki tysięcy. Kra! Kra! Wykorzystałeś mnie. Bank przejął moją firmę, całe moje życie. Umarłem na zawał, a ty dostałeś awans. Teraz to ja zabiorę twoje oszczędności – szarpnął Bankusia za kieszeń i wyrwał zwitek banknotów. Pieniądze pofrunęły wraz z wiatrem, krasnal rzucił się, by je łapać, ale nadfrunęły kolejne kruki.

– Kra! Kra! Wielki finansista, wielki głód – krzyczały jeden przez drugiego. Kra Kra! To ty wymyśliłeś, że można dobrze zarobić na żywności, spekulowałeś cenami, tanio kup, poczekaj i drogo sprzedaj, przecież ludzie muszą jeść, zapłacą, przekonywałeś nadzorczą radę. Kra Kra – zawtórowały inne kruki – masowy morderca. Dałeś nam głód, twoja chciwość zabrała nam żywność. Byliśmy biedni, nie stać nas było, by płacić więcej i więcej. – Wszystkie kruki, zaczęły swój taniec, krążyły wokół nas. Szum i trzepot skrzydeł mieszał się z kraczącym zgrzytem – morderca – krzyczały i wydzierały Bankusiowi z każdej kieszeni pieniądze.

Stałem nieruchomo, sparaliżował mnie strach, dookoła migały czarne skrzydła i podarte banknoty. Zlatywały się kolejne ptaszydła, wymieniały swoje krzywdy i dziobały Bankusia. Robiło się coraz głośniej i ciaśniej. Już nie stałem jak słup, przerażony próbowałem przecisnąć się, uciec, wydostać się z tego skrzydlatego kręgu. Zasłaniałem twarz rękami i pchałem się, byle do przodu, myślałem, jeszcze tylko kawałek, uda się. I wtedy trafił mnie cios wymierzony skrzydłem. Uderzenie było tak silne, że straciłem równowagę, upadłem i potoczyłem się. Wszystko migało w zawrotnym tempie, nie mogłem nic zrobić, leciałem i myślałem, że to koniec, że już po mnie.

Przeżyłem. Uderzenie, na szczęście, wypchnęło mnie po za wir kruczych skrzydeł, nawet niczego nie złamałem, byłem tylko boleśnie potłuczony. Z trudem dałem radę się podnieść. Tak szybko jak tylko mogłem, kuśtykając pobiegłem przed siebie, byle dalej od tych czarnych potworów. Maniek dołączył do mnie chwilę potem. Przebiegliśmy szybko przez rynek i plac Solny.

– Wyjątkowy gnój – stwierdziłem, gdy zdyszani stanęliśmy pod Biblioteką Uniwersytecką – ale go potraktowały.

– Aha – przytaknął Maniek. – Bankuś za życia nigdy nie miał wątpliwości, pieniądze to była jego jedyna miłość, liczył się tylko szelest, dla niego gotów był poświęcić wszystko. Szanowali go i podziwiali, tak jak każdego bogatego skurwysyna.

– A te kruki, skąd się wzięły? – spytałem.

– Przewrotne jest życie. Ten doskonały finansista, maszyna do robienia pieniędzy, na starość stał się zgorzkniałym, pełnym lęków, wrakiem człowieka. Kiedy zachorował na raka, walił morfinę, dużo morfiny, dlatego wieczorem, kiedy zasypiał, dopadały go jazdy. Te kruki prześladowały go każdej nocy, a w dzień wciąż wspominał swoją wielkość. Wszystko mu się od tego pomieszało, więc kiedy zobaczył Papę gadającego o bliskiej śmierci, uznał, że to jakiś super szef bankowców, który daje mu nową, pośmiertną, pracę.

– To dlatego wciąż zachowuje się jak w robocie?

– No. Jutro, gdy zrobi się jasno, znów stanie dumny na rynku z workiem pełnym pieniędzy. Pełnia szczęścia, nie? Dobrze, że lęki nie opuściły go wraz ze śmiercią. Od rana zasraniec będzie próbował zapomnieć, to co zdarzyło się w nocy. Nie uda mu się. Mrok z każdą nocą będzie się w nim powiększać i już nic, nigdy nie wypełni tej pustki. Tak mówi Papa. On lubi takie okrągłe słówka.

 

Milczeliśmy, wokół była nieprzenikniona noc. Ciemność i głucha cisza. Myślałem o tym wszystkim, co widziałem, o tym jak ciężko musi być Mańkowi, jak trudno jest być małym krasnoludkiem. I po co to wszystko? – Pytałem sam siebie, ale nie znajdowałem odpowiedzi.

– Maniek! – przerwałem ciszę. – Po co to wszystko, za co, dlaczego wy wszyscy tak cierpicie?

– Chodź – powiedział, udał, że nie słyszał pytania – niewiele nocy już zostało. Chodź, musisz jeszcze kogoś poznać.

Wyszliśmy na skrzyżowanie, z ulgą przywitałem hałas miasta. Warczały silniki samochodów, szumiały opony, hałasowały rozbiegane, rozkrzyczane dzieciaki, gdzieś daleko wyła syrena karetki. Nawet Maniek odzyskał rezon. Opowiadał o dziewczynie, którą poznał na jakimś koncercie. Gorąca laska, jak ją określił. Na imię miała Anika. Po gigu zaprosiła go do pobliskiego hotelu i ledwo trzasnęły drzwi, rzuciła się na niego. Zaczęła go całować i rozbierać. Maniek niewiele myśląc zabrał się za tę laskę. I gdy już byli nadzy, i gdy prawie brał ją na stojaka na drzwiach, ona wymknęła się do pokoju. Maniek poleciał za nią. Patrzy, a pokój udekorowany cały na czarno. Kadzidełka, lekko przyciemnione światła, a na samym środku krzyż. Dziewczyna stoi pod krzyżem, na krzyżu wisi namalowany Jezus, a ona obejmuje ten krzyż udami i jęczy: przywiąż mnie, Maniek przywiąż mnie do krzyża i wychłostaj. Proszę! Zrób to! Ach! Zrób to! Teraz!

– I co? Zrobiłeś jak chciała? – Roześmiałem się, poczułem się przez moment jak za dawnych, szalonych lat, gdy wszystko było możliwe, gdy nikt nie bał się być świrem.

– No a jak – odpowiedział też się śmiejąc – zrobiłem, co chciała, wiesz, okazało się, że ten krucyfiks, to był sex-krucyfiks. Miał powycinane tu i ówdzie otwory. Jak ona była przywiązana, mogłem ją brać od tyłu; to była pozycja na krzyż, po bożemu – zarechotał. – Całą noc trwała ostra zabawa, wyszedłem dopiero nad ranem. Nigdy już się nie spotkaliśmy. Zabawne, dopiero tutaj dowiedziałem się o niej więcej. Ty wiesz, że była aktorką? Ale czekaj opowie ci wszystko Kinoman. O! Jest tam, widzisz tego co siedzi okrakiem na kamerze? Tylko mu nie mów, że z tą całą Aniką kiedykolwiek się spotkałem.

Rzeczywiście koło kina Helios na kamerze siedział skrzat. To była taka archetypowa kamera – z dwoma wielkimi szpulami u góry. Nad jedną z nich zamontowano siodełko, do drugiej przyczepiono kierownicę. Pomiędzy były pedały. Wyglądało to jak wynalazek szalonego konstruktora – coś pomiędzy rowerem a kamerą. Kinoman siedział na tym wehikule i wytrwale pedałował. Podeszliśmy bliżej i mogłem mu się przyjrzeć. Miał zadarty nos, krzaczaste brwi, wystające kości policzkowe i krótką brodę. Smutno patrzył gdzieś w dal. Czapka zsunęła mu się na tył głowy, ale nawet tego nie zauważył, równym tempem napędzał szpule.

– Hej! – zaczepiłem go – opowiesz mi swoją historię?

– A bo co – odburknął, nawet nie spoglądając na mnie.

– Nie bądź taki – wtrącił się Maniek – to swój chłop – wskazał na mnie. – Papa kazał mu pokazać jak żyją niektóre z krasnali. Nie bądź taki wstydliwy, opowiedz mu o tej jak jej tam… Amice.

– Anice – oburzył się Kinoman – mógłbyś chociaż to spamiętać. To, że ty nie pamiętasz imion tych wszystkich swoich kurewek, nie znaczy, że…

– Już dobrze, dobrze – przerwał mu Maniek, widziałem, że ledwo powstrzymał się od śmiechu. – Anice. Opowiesz o niej, czy będziesz się dąsał?

– Opowiem, co mam nie opowiedzieć, żaden z was, w całym swoim życiu, takiej kobiety nie miał. – Filmuś przestał pedałować, zszedł z roweru i stanął naprzeciw nas – Poznałem ją tuż po studiach. To był mój pierwszy, jeszcze pół-amatorski film, szukałem aktorki, która zagrałaby główna rolę. Jak tylko ją zobaczyłem, już wiedziałem; to ta kobieta. Ona zagra dla mnie! – powiedziałem sobie. – Ach! Jaka ona była piękna, jaka zmysłowa, jak cudnie się uśmiechała. Do tego genialnie zagrała. To było niezwykłe doświadczenie. Oboje poczuliśmy tę chemię. Było miedzy nami takie twórcze napięcie, wzajemna fascynacja, ja podobałem się jej, a ona mi.

– To dlaczego chłopie jej nie przeleciałeś? – spytał Maniek.

– Ty to wszystko do jednego sprowadzasz – zdenerwował się Kinoman.

– No, ciebie chciała, a ty jej pragnąłeś, trza było brać. Potem byście się ohajtali i mieli kupę ładnych dzieciaczków.

– Tak, to piękna wizja, szkoda, że to wszystko skończyło się inaczej.

– Co się stało? – spytałem.

– Co się miało stać – Kinoman podniósł głos i zaczerwienił się na twarzy. – Ten debiut był do dupy, wszyscy śmiali się z mojego filmu, mówili, że jest w nim tylko jeden jasny punkt: Anika Ważka. Nasze drogi rozeszły się. Wyjechała robić karierę do Warszawy, a ja zostałem tu.

– Dlaczego za nią nie pojechałeś – spytałem – może nie byłeś dobrym reżyserem, ale sam mówiłeś, że chemia i w ogóle…

– Nie starczyło mi wtedy odwagi – powiedział cicho – zabrakło rozpędu. Ona popłynęła z wiatrem, a ja nie zdążyłem nawet rozwinąć żagli. Uciekła, nie dałem rady jej dogonić. Ocean życia nas rozdzielił. – Filmuś ukradkiem otarł łzę. – Ja rzuciłem robienie filmów, pracowałem w sklepie z ciuchami, zostałem nawet jego kierownikiem. Wiele kobiet pchało mi się do łóżka, ale ja nie chciałem, ja nie mogłem, kochałem tylko tę jedną. Oglądałem każdy jej film. Powiesiłem w domu ogromny jej plakat. Wycinałem jej zdjęcia z gazet. W internecie wynajdywałem nawet najdrobniejszą wzmiankę o niej. Kino było moja pasją, chodziłem regularnie, oglądałem wszystkie nowości, ale tylko kiedy na ekranie widziałem ją, przypominała mi się niewinna młodość i ten szał, kiedy mogłem kreować światy, kiedy czułem się artystą.

– I co? Jak szukałeś informacji o swojej ukochanej, nie znalazłeś notki, że puszcza się na lewo i prawo, że zagrała w tych wszystkich filmach, bo była dobra w łóżku? – Maniek znacząco puścił oko w moja stronę.

– Kłamiesz! – Twarz Kinomana nabrała koloru buraka – do wszystkiego doszła ciężką pracą. To nie była aktoreczka, która robi karierę na tyłku. Jesteś bydle Maniek i jak zwierzę patrzysz na świat, sądzisz, że każda kobieta jest jak dziwka, a ja wiem, że Anika może i nie była świętą, ale do wszystkiego doszła uczciwie, po prostu miała talent.

– A skąd ty to wszystko wiesz, przecież w dorosłym życiu nigdy jej nie spotkałeś. – odgryzł się Maniek.

– Miałem ją zobaczyć! – Krzyknął Kinoman i zaczął się trząść – Taka szansa! Przyjechała tu, do naszego miasta, a ja zdobyłem wejściówki na spotkanie. Miałem znów ją zobaczyć, spotkać się, podać jej rękę, poczuć delikatność jej dłoni, zapach perfum… – Kinoman umilkł i skrzywił się, patrzył przez długą chwilę gdzieś w dal, po czym cichym głosem kontynuował opowieść – Nie udało się. Gdy nadszedł ten dzień, dostałem rozwolnienia. Takiego, że właściwie z sedesu nie schodziłem. Nie mogłem pokazać się w takim stanie. Ona odjechała, a ja nie dostałem już drugiej szansy. Tydzień później przebiegałem przez ulicę, usłyszałem pisk opon i zobaczyłem ciężarówkę. Wszystko działo się jak w zwolnionym tempie, całe moje życie niczym film przewinęło mi się przed oczami. Poczułem żal, że nigdy więcej już jej nie ujrzę. Potem pochłonęła mnie ciemność.

– To wszystko? – nie chciałem wierzyć. – Za co w takim razie się tu znalazłeś?

– Dlaczego tutaj jesteśmy, nie wie nikt. Są różne krasnale, na przykład jest Maniek dziwkarz i chuligan, ale jestem też ja. Porządny i uczciwy człowiek, nawet do kościoła chodziłem. Łączy nas jedno, wszyscy przed śmiercią zobaczyliśmy krasnala.

– Tak?! – Poczułem przechodzące po plecach ciarki – Opowiedz mi, co dokładnie zobaczyłeś, zanim umarłeś.

– Postanowiłem po latach wrócić do pasji z młodości. Kupiłem cyfrową kamerę i postanowiłem zrobić film. Napisałem scenariusz i w ramach spotkania integracyjnego, kazałem pracownikom wcielić się w role. To był horror na wesoło, akcja działa się w naszym sklepie. Oczywiście jak to na imprezach integrujących, wszyscy ostro pili. Był taki bajzel, że kiedy w wizjerze kamery zobaczyłem krasnoludka, początkowo w ogóle mnie to nie zdziwiło. Dopiero kiedy krasnal powiedział, wkrótce umrzesz, zrozumiałem, że coś jest nie tak. Krzyknąłem cięcie i rozejrzałem się po sklepie. Moi pracownicy poprzebierani byli za wampiry, zombie i wilkołaki, ale za krasnala nie przebrał się nikt. Spojrzałem raz jeszcze przez obiektyw kamery i znów zobaczyłem tego w czerwonej czapce.

– Zmarnowałeś swój talent, spaprałeś swoje życie – powiedział – Anika całe życie szukała ciebie. Z każdym facetem była nieszczęśliwa, gotowa była na najgorsze poniżenie, byle znaleźć tego jedynego. To mogłeś być ty.

– Nie chcę umierać – szepnąłem.

– Musisz – odparł krasnal – ale nie bój się, dostaniesz druga szansę i…

– I co dostałeś? – przerwałem.

– To jest moja druga szansa – wskazał na stojący za plecami wehikuł. Ćwiczę. Będę najlepszym operatorem. Wierzę, że kiedyś przyjedzie raz jeszcze. Sfilmuję ją i to będzie dokładnie to. Nic dodać nic ująć. Najlepsze ujęcie jej ślicznych oczu, zgrabnego podbródka i złotych loków, jakie ktokolwiek, kiedykolwiek uchwycił. Liczę, że wtedy Papa pozwoli pokazać jej ten film. On nie jest taki zły. Wie, że każdy z nas ma jeszcze coś do zrobienia. O! Maniek na przykład. Pewnie ci się nie przyznał, co? Wiesz, dlaczego siedzi tam w więziennej? Gdy matka rano znalazła go martwego, pierwsze, co poczuła, to była ulga. Dopiero potem przyszedł żal. Maniek wie o tym i dlatego cierpi. To westchnienie ulgi prześladuje go codziennie, jest jak kula u nogi. Każdy z nas przed śmiercią zobaczył krasnala. Dla każdego Papa krasnal ma inną twarz. Dla niego to twarz matki. Czeka aż wybaczy mu wszystko, co zrobił źle w życiu. Ale co ja ci będę… Pomyśl lepiej o sobie. Nie dziwisz się, że nas spotkałeś? Wciąż udajesz, że nic nie rozumiesz. Nie pytasz się, co będzie, gdy ty umrzesz? Lepiej już wstawaj, idź w ciemność. Słyszysz?! Wstawaj! Idź już stąd! Kurwa, wszyscy jesteście tacy sami! – Nagłe poczułem mocne szarpnięcie.

– Wstawaj, kurwa! – Ktoś krzyczał do ucha.

Coś działo się dookoła, ale nie mogłem zobaczyć co. Wszystko wirowało i zlewało się w jedną boleśnie białą całość. Ktoś szarpał mnie i klął. Jasność pomału ustępowała, obraz przestał się kiwać i kręcić. Zobaczyłem szarą, nalaną twarz, unosiła się nade mną na grubym cielsku ubranym w granatowy sweter.

– Gdzie ja… – wybełkotałem.

– Wstawaj gówniarzu! – Usłyszałem – Zajezdnia! Wszyscy jesteście tacy sami, skaranie boskie z tą dzisiejszą młodzieżą. Wstawaj, ale już, bo policję zawołam, na izbę pojedziesz.

Na słowa izba i policja w jednej chwili otrzeźwiałem. Rozejrzałem się dookoła. Za oknem autobusu świtało.

 

 

Koniec

Komentarze

Gdyby nie zakończenie dałbym Ci piątkę. Od połowy tekstu zacząłem podejrzewać, że bohater obudzi się po pijackiej bibie. Jest w tekście kilka potknięć: literówki, gdzieś tam mignął mi brak myslnika, czasem przecinka, poza tym nadużywasz średnika. Mimo to, opowieść mnie wciągnęła, a najbardziej postać Mańka, dzięki której powróciło wiele fajnych wspomnień.
Pozdrawiam

Mastiff

Absolutnie świetne, podoba mi się ten klimat i luźny język. No i Punk's not dead :)

Średniki zauważyłem dopiero po tym jak przeczytałem komentarz powyżej :)

Co więcej powiedzieć? Przyjemnie spędziłem poświęcony czas i tyle.

Pozdrawiam

Przeczytałem jednym tchem. Naprawdę bardzo dobrze i rzetelnie napisane opko. Bardzo, a to bardzo pozytywna ocena. No i te wrocławskie krasnale na każdym kroku. Są wszędzie! Nawet przy mojej uczelni! Ode mnie 5+
Pzdr.

"Wszyscy jesteśmy zwierzętami, które chcą przejść na drugą stronę ulicy, tylko coś, czego nie zauważyliśmy, rozjeżdża nas w połowie drogi." - Philip K. Dick

Dziękuję wszystkim za komentarze, cieszy mnie, że sie wam podobało. Pozdrawiam. Punk's not dead :)

Heh, też mam w swoim dorobku opowiadanie inspirowane Dziadami, z tym, że u mnie całość akcji dzieje się w "Od Zmierzchu do Świtu", ale Twoje jest niebo lepsze :) Jest wciagające i klimatyczne, tylko się trochę boję, że raczej dla wąskiego grona odbiorców.

www.portal.herbatkauheleny.pl

czytając Twoje opowiadanie, myślałam cały czas o "Opowieści Wigilijnej" Dickensa. trzy duchy (~krasnale), trzy opowieści niekoniecznie związane z głównym bohaterem, przestroga przed potępieniem, tylko u Ciebie brak poprawy następnego dnia. no i dzień (a właściwie noc) raczej przypadkowy.
dobrze napisane, bo przeczytałam z zainteresowaniem - lekko wchodzi. cały czas miałam wrażenie, że "już zaraz" wyciągniesz królika z kapelusza, ale niestety nie wyciągnąłeś. no i ta interpunkcja... jednak do poprawy :P

przyzwoite - niemniej bez szaleństw.

Mauea, błagam Cię, powiedz, że sobie robisz jaja z tą "Opowieścią wigilijną" :|

www.portal.herbatkauheleny.pl

Dziękuje za komentarze.
@ Suzuki - Masz rację, chyba zawężam sobie krąg odbiorców, miałem takie obawy juz pisząc to opko, za to formę nadałem opowiadaniu taką, co by się łatwo czytało.
@ Mauea - Faktycznie, może na  interpunkcję powinienem bardziej zwrócić uwagę, ale to tylko drobiazgi jakieś umknęły mojej uwadze. Swoja drogą ciekawe, że te dwa XIX wieczne moralitety są tak podobne w wymowie, choć oczywiście inspiracją były tu mickiewiczowskie Dziady. Co do zakończenia, myślę, że dałoby się lepsze napisać, choć mi  i to sie podoba.

Nowa Fantastyka