- Opowiadanie: mamut01 - Suchotnicy

Suchotnicy

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Suchotnicy

Klakson nadzorcy zatrąbił na przerwę, kończąc tym samym koncert grupy suchotników, ostukujących ciężkimi, żelaznymi kilofami skalną ścianę. Znużeni robotnicy jeden po drugim osuwali się na kamienną posadzkę kopalni, zupełnie jakby zapadając się w sobie.

Gdy orkiestra kilofów ostatecznie zamilkła, w mroku zakładu dał się wreszcie słyszeć chórek dotychczas zagłuszanych uczestników smętnej symfonii. Dominującym jej elementem stały się na powrót ciężkie, chrapliwe oddechy robotników, poprzetykane gęsto charakterystycznym dla tej suchotniczej gromady rozdzierającym kaszlem.

Zmordowani, czekali oni dalej, leżąc pokotem tam, gdzie upadli. Ogarnąwszy szybkim spojrzeniem ów żałosny widok, był nadzorca łaskaw wezwać po wodę, co zebrani przyjęli z ponurą wdzięcznością.

Jeden głos począł powoli, acz konsekwentnie wybijać się ponad normę.

Młody, ledwie nastoletni suchotnik walczył pośrodku jaskini o oddech. Reszta przyglądała się jego zmaganiom w obojętnym milczeniu, poza może partnerką umierającego młodzieńca, starszą, niezadbaną dziewczyną. Ta, pokonując zmęczenie, doczołgała się do ukochanego i teraz klęczała nad jego wijącym się w konwulsjach ciałem z rękoma przy mokrej od łez twarzy.

Pochylona nad umierającym, łkała i krzyczała coraz głośniej, zupełnie jakby wierzyła, że jej lamenty miały uzdrawiającą moc. Zdezorientowana, nie dotykała go, zamiast tego powtarzając ciągle imię nieszczęśnika jak modlitwę.

Po kilku minutach kaszel suchotnika osiągnął agonalne crescendo, aby w końcu, ku zgrozie oszalałej już ze strachu dziewczyny, kompletnie zaniknąć.

Suchoty nie dały mu nawet możliwości pożegnania się z lubą. Zmarł w szale, walcząc o życie, nie będąc w stanie spojrzeć na opłakującą go, zdruzgotaną kobietę. Nie było pożegnania. Społeczność suchotników skwitowała to ciszą.

Nie zwróciwszy uwagi na dramat rozgrywający się kilka stóp dalej, tragarze postawili wielki, mosiężny kocioł z zagotowaną wodą w drugiej części górniczej platformy, momentalnie odwracając uwagę suchotniczej braci od tragedii młodzieńca.

Co prawda nie od razu, ale jednak i niedoszła żałobnica dołączyła do kotłującej się w walce o gotowaną wodę ciżby, zostawiając ciało zmarłego kochanka w pyle i brudzie. Nie można jej było za to winić i nikt z suchotników nigdy by jej nie potępił. Woda, zwłaszcza gotowana i odkażona, była rarytasem w getcie, a ona nie tak dawno powiła przecież dziecko. Wzniosłe morały w starciu z brutalną siłą szarej rzeczywistości poniosły kolejną, bolesną porażkę.

Nadzorca patrzył na to wszystko z mieszaniną zmieszania, obrzydzenia i strachu. Postępek „niewiernej" żałobnicy uznał tylko za kolejny dowód na moralną niższość pracujących w kopalni suchotników. Gdy spoglądał, jak odrapani, odziani w łachmany ludzie – Zaraz! – powiedział sobie – podludzie walczą między sobą o miskę wody, odraza nadzorcy malowała się na jego przystojnej twarzy tak wyraźnie, że zdawała się aż zniekształcać jej, szlachetne zazwyczaj, rysy. Opanował spazm obrzydzenia i zagwizdał na koniec zmiany.

Po wszystkim machnął ręką na tragarzy, aby pomogli mu uprzątnąć położone na wyższych poziomach kopalni biuro, zostawiając dziewczynę, klęczącą już z powrotem obok zmarłego, jej problemom.

Jako że nikt nie kwapił się, aby jej pomóc, wyniosła ona swego martwego wybranka z kopalni na własnych plecach.

Krztusiła się przy tym tak, iż zdać by się mogło, że wraz z następnym chrapliwym oddechem straci same schorowane płuca.

Robotnicy w milczeniu wrócili do „domów", do getta.

* * * * * *

 

Mała Dagny była na swoje nieszczęście zbyt młoda, aby na czas zrozumieć koszmar swojej matki. Maleństwo widziało ojca tylko kilka razy, a jego odejście nie zrobiło na niemowlęciu żadnego wrażenia.

Grette robiła początkowo wszystko, aby dać swojemu dziecku w miarę znośne dzieciństwo. Aby to osiągnąć, już cztery dni po śmierci dawnego partnera oddała swoje ciało pierwszemu lepszemu strażnikowi, i to za marne parę monet. Miała ambicję, aby być dobrą matką, w przeciwieństwie do innych, porzucających zazwyczaj swoje dzieci.

Płatną miłość uprawiała zresztą już wcześniej. Mimo to, nigdy jeszcze nie czuła się przy tym tak upokorzona, tak winna. Ale przede wszystkim samotna. Na wieczorek pożegnalny, swoistą stypę, przybyło ledwie pięciu z zaproszonych trzydziestu suchotników.

Nie odebrała tego jako wyrazu antypatii, do niej czy do osoby zmarłego. W getcie wszyscy mieli problemy i poświęcenie jednego wieczoru byłoby wydatkiem, na jaki wielu spośród zaproszonych nie mogło sobie pozwolić. Za dużo można było w jeden wieczór zrobić.

Młodzieńca pożegnali w ciszy, przerywanej salwami kaszlu. Nikomu specjalnie nie chciało się występować przed szereg z własnymi wspomnieniami dotyczącymi chłopaka. Moralny obowiązek, choć pusty i, jak się okazało, pozbawiony znaczenia, został spełniony. Dało to Grette pewnego rodzaju psychiczne ukojenie.

Gdy wspólnie z grabarzem chowali ciało zmarłego w ziemi, nie płakała już nawet, przygotowując się psychicznie na wszelkie upodlenia, z których największe miały dopiero nadejść.

Wytrzymała większość z nich – nawet gwałt, jakiego na słabej, bezbronnej suchotnicze dokonał gang młodocianych wyrzutków.

Lecz gdy tak zaciskała zęby z bólu, leżąc ze związanymi rękoma na okrwawionym sienniku, a pięciu rozbestwionych podludzi na przemian wkładało swoje brudne, plugawe członki w kwiat jej zwiędłej, zmaltretowanej kobiecości, rosło w niej nowe, niepohamowane uczucie.

Wystarczyło kilka kolejnych, upadlających duszę, męskich „odwiedzin". „Odwiedzin", których bała się i brzydziła ponad wszystko, a z których dla dobra własnego dziecka zrezygnować nie mogła.

Nienawiść obudziła się w jej duszy głośno, niczym erupcja zagniewanego wulkanu. Nienawiść, jakiej nie czuła jeszcze nigdy przedtem, bo nienawiść płynąca z głębi jej upokorzonego jestestwa i wbrew naturalnym odruchom. Nienawiść, która wprawiała w zakłopotanie tak jej serce, jak i wtłoczony w ramy norm społecznych umysł.

Nienawiść do własnego dziecka. To ono było przyczyną większości jej upokorzeń. To dla tej małej, niewdzięcznej duszyczki pozwalała się traktować jak worek na męskie nasienie. To dla niej zdzierała codziennie ręce do krwi, pracując w kopalni na dwie zmiany – swoją i swojego nieżyjącego oblubieńca. To jej oddawała swój własny przydział leków, aby zwalczyć pojawiające się już u dziecka pierwsze objawy odziedziczonej po rodzicach choroby.

I w końcu – to przez nie zginął jej ukochany. Odkąd się urodziła Dagny, zmuszeni byli do dwukrotnie cięższej pracy, aby zapewnić swojej małej córeczce byt. I od początku wiedzieli, że jego organizm może nie wytrzymać dodatkowej pracy, połączonej równocześnie ze zmniejszoną dawką leków. Ale nie było rady – albo dziecko, albo oni.

Wybrali dziecko, choć wielu z ich znajomych oddawało swoje potomstwo zakonom bądź porzucało na ulicy.

Ból, upokorzenie i ciągłe kłopoty z oddychaniem wciąż przypominały jej o cenie tego bolesnego poświęcenia. O cenie za życie jej dziecka.

Grette w głębi duszy wiedziała, że nie pożyje już długo. Nie bez leków, nie przy obecnym stylu życia. Klęła bezgłośnie swoje małe, ufne dziecko, nawet gdy podnosiła je ku górze, aby nakarmić jego głodne usteczka swą zmęczoną piersią.

Równocześnie nie mogła się zmusić, aby je porzucić lub zabić. Owszem, były takie momenty, gdy do drącego się wniebogłosy dziecięcia podchodziła już nie z zabawką czy kocykiem, a długim, naostrzonym zawczasu, nożem, Mimo to w chwili próby mięśnie odmawiały jej posłuszeństwa, ratując niewinne gardziołko od niechybnej zguby.

Tkwiła w takim stanie półżycia, dręczona, to przez wciąż obecny w jej sercu matczyny instynkt, to przez buzującą pod jej skórą żądzę mordu. Nie mówiła nikomu o swoich problemach. Bo i komu mogła mówić? Gwałcącym ją za pieniądze zwierzętom? Chodzącym w białych kitlach pracownikom opieki zdrowotnej, traktującym wszystkich suchotników jak szarańczę? A może innym, tak samo doświadczonym przez los i dręczącą ich od urodzenia chorobę?

Nie. Nie było do kogo się zwrócić. Emocje narastały w schorowanym, rozedrganym ciele, przydając mu cech bomby zegarowej. Bomby, która w końcu, jak można było się spodziewać – wybuchła.

Mała Dagny nie miała pogrzebu ani wieczoru pożegnalnego. Zmarła szybko i bezboleśnie. Wystarczyło delikatne uderzeni w tył nieuformowanej jeszcze główki.

Po tym haniebnym czynie Grette żyła przez dwa dni normalnie, a nawet zyskała aprobatę pozostałych suchotników. Do czasu.

Już kilka dni po popełnieniu tegoż występku, mającego w założeniu uwolnić ją od wszelkich trosk, znaleziono ją martwą.

Powiesiła się na jednym z cmentarnych drzew, niedaleko grobu swojego ukochanego mężczyzny – i tuż ponad miejscem, gdzie kilka dni wcześniej zakopała zwłoki swojego – jak się okazuje – jednak ukochanego dziecka.

 

* * * * * *

 

I czyż oni nie zasługują, aby tkwić w tym szambie?

 

* * * * * *

 

Tak filozofował nadzorca, czytając raport jednego z podległych mu pomagierów. Głębsze zbadanie historii oszalałej z bólu wdowy nie okazało się być niczym trudnym. Suchotnicy otwarcie dzielili się swoimi informacjami z każdym, kto byłby gotów zapłacić – w lekach czy monetach.

Im więcej dowiadywał się o obyczajach i życiu podległego mu regimentu chorych parobków, tym większa stawała się jego niechęć do nich. Jak jakakolwiek wyższa istota byłaby w stanie zabić włane dziecko? – Cała ta sprawa wykraczała poza jego granice pojmowania.

Oczywistym było dla nadzorcy, iż wszyscy ci podludzie to moralnie zgniłe kreatury, które do podłości z urodzenia są predestynowane, a bezwzględność wyssały, jak i chorobę, razem z mlekiem matki.

Tak brzmiała zresztą oficjalna doktryna Kościoła Nowego Miasta, którego nadzorca był gorącym zwolennikiem i wyznawcą.

Urzędnik lubił zatem te dni tygodnia, gdy pracował w schludnym, ciepłym biurze w zdrowej dzielnicy, wypełniając formularze i sprawdzając raporty dotyczące ważnych spraw podległego mu wycinka robotniczej społeczności.

Ilu było nadzorców, nie wiedział. Zatopiony po szyję w papierach doskonale zdawał sobie jednak sprawę z trudności związanych z zarządzaniem czymś tak chaotycznym i niestabilnym jak suchotnicze getto. Musiało być ich zatem co najmniej kilkanaście.

Gdy przeglądał wykazy wydatków, łapał się w zgrozie za głowę. Najchętniej uciąłby przydział darmowych medykamentów o połowę. To, ile ci plugawi osobnicy kosztowali całe miasto, oburzało go i zastanawiało. Po co dawać im więcej leków – myślał – W końcu i tak umrą, i to dekady przed normalnymi ludźmi.

Gdy zegar na pobliskiej wieży wybił południe, nadzorca przyjął to z ulgą. Nocna zmiana się skończyła, mógł w końcu udać się do domu, do rodziny.

Z ciężkim, zmęczonym westchnieniem złożył akta do teczki i zagwizdał na gońca.

Młody chłopak, dobrze odżywiony i zdrowy, nieskażony piętnem tej obrzydliwej choroby, stanowił obraz wręcz miły dla oka nadzorcy, przywykłego do oglądania najgorszej – w jego mniemaniu – hołoty, jaką wydała ludzka rasa.

Przekazał młodemu teczkę, po czym odprawił go szybkim ruchem ręki. Zebrał swoje drobiazgi i wyszedł na zewnątrz, na pulsującą życiem ulicę Nowego Miasta.

Idąc w kierunku swojego domu, nie mógł się powstrzymać od rozkoszowania się zdrowym, delikatnym zapachem mijających go ludzi. Całe Nowe Miasto sprawiało zresztą wrażenie bardzo przyjemne – i to nie tylko dla przyzwyczajonego do brudu getta nadzorcy. Domy były nowe i pomalowane, a ich ściany pokryte były czerwoną dachówką. Wrażenie owo psuła trochę nadzorcy wiedza, skąd wzięły się materiały na owe budynki.

Zgasił jednak w sobie ostatnie wyrzuty sumienia i dziarskim krokiem ruszył dalej, do domu. Do ukochanej żony i małego, cudownego, zdrowego dziecka. Sama myśl o bliskich dawała nadzorcy siłę, aby pracować dalej. Czuł wtedy, że jest w stanie zdusić w sobie pogardę i nienawiść, aby bez wytchnienia administrować swoim ośrodkiem, pomimo ogarniającego go coraz bardziej zniechęcenia i obrzydzenia do własnej pracy.

Choć bowiem nienawidził i gardził suchotnikami, jak zresztą wszelkim marginesem społecznym, tak wobec własnej rodziny uchodzić mógłby śmiało za najlepszego ojca i męża w Nowym Mieście. Zawsze wierny, zawsze oddany. Chociaż wszędzie naokoło znudzeni, starsi i młodsi mężowie za nic sobie mieli małżeńskie przyrzeczenia i obowiązki ojcowskie, nadzorca zawsze reprezentował postawę moralnie nienaganną. Tym samym wśród innych mężczyzn zasłużył sobie na opinię frajera i nieudacznika, bowiem głupi, ograniczeni faceci z zasady nienawidzą normalnych, odpowiedzialnych małżonków, podświadomie zazdroszcząc im ich moralnej wyższości.

Najważniejsze jednak było, że nadzorca nie był taki z przymusu czy poczucia honoru, a naprawdę kochał swoją rodzinę, całym zczarniałym od gniewu i pogardy sercem.

Na własne szczęście nie wiedział o licznych kochankach swojej młodej małżonki.

Ten właśnie człowiek sprzeczności z uśmiechem przekroczył tak miłe mu progi jego domu.

 

* * * * * *

 

– I to właśnie, drodzy słuchacze, odróżnia nas, suchotników, od reszty tego społeczeństwa. – grzmiał z naprędce skleconej ambony młody, ambitny kapłan, zwany przez kolegów po fachu pogardliwie „suchotnikiem z wyboru". – My, którzy oczyszczeni, powtarzam, oczyszczeni zostaliśmy przez naszą chorobę, my mamy potencjał. To nas wybrały suchoty, naznaczając nasze życia piętnem próby. – Obrzucił słuchaczy, których z kazania na kazanie robiło się coraz więcej, badawczym spojrzeniem. Był niemal w stanie usłyszeć brzęk trafiających na tacę monet. – I oni, słabi, podli podludzie, powtarzam, podludzie! mają nas osądzać!? – zakończył tryumfalnie, otoczony oklaskami i okrzykami solidarności. Monet na tacę wpadło tym razem więcej niż kiedykolwiek.

Zadziwiające, myślał. Nie mają pieniędzy na leki, a mimo to gotowi są wyrzucać swoje monety w błoto za kilka pocieszycielskich słów. Gardził nimi za to.

Gdy skończył, suchotnicy zgotowali mu gorącą owację. Odszedł z placu z bijącym z radości i podenerwowania sercem, jak i krzepiącą ducha, względnie dużą liczbą brzęczących monet w mocnym, skórzanym mieszku.

W ciągu zaledwie kilku dni stał się najpopularniejszym kapłanem w całym getcie. Oficjalnie kapłaństwo odebrano mu już oczywiście zeszłej wiosny. Za co dokładnie, Keller nie pamiętał. Najwyraźniej zrobił się zbyt ambitny. Poza tym, co chyba było najważniejsze, pałał nieokiełznaną niechęcią do idei posiadania własnego „opiekuna", co zresztą było w seminarium powszechnie stosowaną praktyką.

Wyleciał zatem z prędkością błyskawicy. Bardzo długo – bo ponad rok – mu zajęło, aby się zorientować, że w getcie nikt nie pyta kaznodziejów, czy mają przypadkiem licencję kapłańską.

Miał tu zresztą babkę, dobroduszną aktywistkę, u której z konieczności czasem nocował. Kochał ją, ale jej naiwność i dobroć wydawały mu się żałosne i godne politowania. Prowadziła bowiem w getcie jadłodajnię, zaopatrując najuboższych z suchotników w darmowe, całkiem niezłej jakości, jedzenie. I właśnie podczas wizyt u niej, słuchając utyskiwań i rozmów otaczających go suchotników, był w stanie dostrzec tkwiący w tej uciskanej gromadzie spory potencjał.

Nie, nie kłamał podczas kazania, kiedy mówił o „potencjale" suchotników. Mieli dla Kellera potencjał wręcz przeogromny, i to łatwo przeliczalny na srebro.

W przeciwieństwie do większości wychowanków seminarium, nie nienawidził suchotników. Nie wierzył w bujdy o diabelskim piętnie czy karze za grzechy przodków, jaką według oficjalnej doktryny była owa choroba. Nie. Keller był, można by powiedzieć, człowiekiem biznesu, i to w większym stopniu niż każdy inny kapłan. Widział w naiwności suchotników wielki zysk, tym bardziej, że inni kaznodzieje z lubością mieszali suchotników z błotem, to wzywając do pokuty za nie wiadomo jakie grzechy, to po prostu obsmarowując ich na ich własnym rynku, w imię Dobrej Wieści Kościoła Nowego Świata. Kilku zostało już zamordowanych przez doprowadzony do wściekłości tłum.

Nie musiał też obawiać się aktywistów pokroju swojej babki. Kościół skutecznie blokował działalność większości z nich, ogłaszając swoją wyłączność na „misje pomocowe" w nowomiejskim getcie. Nie dalej jak parę miesięcy temu zamknięto pani Kellerownej jej darmową jadłodajnię, za powód podając „Niezrealizowanie misji społeczno – duchowej i nauk Kościoła". Babka zwinęła manatki i otworzyła taką samą jadłodajnię w innej części getta, ale nie odzyskała już zaufania, jakim darzyli ją suchotnicy.

Od początku swojej małej „działalności" młody wyzyskiwacz zarobił już na gładkich słowach bez mała dwa duże mieszki czystego, surowego srebra, którego znaczną część oczywiście zaraz przepił i przehulał w miejscowych zamtuzach. Jako, że był oświeconym człowiekiem, wiedział, że suchotami się zarazić nie da, toteż chętnie korzystał z usług tanich suchotniczych prostytutek. Ich kaszel go trochę drażnił, ale porafił go zignorować.

Zarabiał coraz lepiej, i coraz to więcej zagniewanych, szukających własnej tożsamości suchotników przybywało na jego kazania. Wszystko szło zgodnie z planem. Już niedługo będzie musiał się oczywiście z getta ulotnić, aby uniknąć ataków ze strony kościelnych fanatyków. Do tego czasu zdąży jednak uzbierać wystarczającą sumkę, aby na dobre wynieść się z Nowego Miasta. Może na wieś… Tak… wieśniacy uwierzą we wszystko.

Keller lubił swoją pracę. Sącząc jad w serca naiwnych biedaków czuł się jak król i pan ich losu, jak kreator, zasadzający ziarna wprost w ich umysłach. Ich zagniewane okrzyki, obelgi, narzekania były dla jego uszu najpiękniejszą muzyką. Grał na strunach ich skrywanej nienawiści i zwierzęcości niczym wirtuoz na gitarze. Rozumiał już, czemu starsi kapłani popadali w taką pychę. Czuł się niczym Bóg.

Nie zdawał sobie jednak sprawy z lawiny, jaką nieumyślnie zapoczątkował swoją perfekcyjną, poniekąd, demagogią. Lawiny, która z każdym dniem nabierała coraz to większego rozpędu. Lawiny toczącej się wprost na niczego nie spodziewające się Nowe Miasto.

 

* * * * * *

 

– Stało się coś, najdroższy? – zaszczebiotała słodko młoda, piękna żona nadzorcy. Równocześnie obserwowała jednak bystrymi, niezależnymi oczyma jego mimikę i reakcje, starając się odczytać z nich, czy strapienie jej małżonka nie wynika przypadkiem z jakichkolwiek podejrzeń co do jej osoby.

Nie było to tak, żeby kompletnie nic do niego nie czuła. Owszem, rozczulała ją jego troska i opieka, jednak tak spokojny temperament, jak i pewne irytujące obyczaje jej męża skutecznie odstraszały ją od małżeńskiego łoża, zwodząc równocześnie w objęcia innych, bardziej charyzmatycznych mężczyzn. Nie czuła się z tym dobrze, ale też nie wyszła przecież za mąż z miłości. Jak w zasadzie żadna dziewczyna w Nowym Mieście.

Spojrzał na nią znad raportu, przyniesionego przed chwilą przez gońca, ale jakby nie swoimi oczyma. Zamiast zwyczajowej łagodności i zmęczenia gorzała w nich teraz ognista nienawiść, zimna jak sopel lodu pogarda i… gniew. Jego oczy były przymrużone, ale nie tak jak zwykle, półprzymknięte ponuro. Teraz przypominały dwie szparki, przez które z tak miłego w codziennym obyciu człowieka wychodziły na zewnątrz, a raczej wylewały się, najgorsze demony.

Zmroziło ją. Wie, pomyślała. Nigdy nie widziała u niego tak silnych uczuć. Wiedziała, że jest z konserwatywnej rodziny i wedle starych obyczajów, pomimo prawa i swojej natury, mógłby ją zabić. Tak, rozważała taką możliwość całkiem na poważnie.

Odsunęła się o kilka kroków. Przez głowę przeleciało jej mnóstwo możliwych wymówek, lecz żadna nie pasowała do sytuacji.

– Kochany, to nie tak… – zaczęła – Ja nigdy…

Wyraz jego twarzy zmienił się, na masce wściekłości odmalowywało się zdziwienie.

Przerwała natychmiast, speszona.

– O co chodzi? – zapytał nadzorca. W jego duszy pulsowała taka furia i nienawiść, że nawet nie zauważył zmieszania na twarzy swojej żony, ani nie zrozumiał prawdziwego znaczenia jej słów.

– Nic, nic, kochanie. – spojrzała na niego z ukosa, odkrywając w sobie nagle nowe uczucie – Po prostu… masz taki straszny wyraz twarzy, przeraziłam się – zakończyła niezręcznie.

– Będę musiał wyjść. I to już – stwierdził nadzorca sucho i wstał. Nigdy jeszcze nie zdawał się swojej żonie tak wysoki.

Patrzyła na niego w uniesieniu, oglądając jego wcale niebrzydkie ciało pod zupełnie nowym kątem. I czuła… tak – podniecenie. Po raz ledwo któryś w czasie całego ich nudnego i szarego małżeńskiego pożycia jej własny mężczyzna jej się podobał. Groza i gniew, choć przerażające, czyniły tego pospolitego flegmatyka podobnym do bogów wojny ze starych opowieści.

– Ale… co się stało? – zapytała w zdziwieniu.

– Pierdoleni podludzie, oto, co się stało. W dupy chędożeni terroryści! Kutasy schorowane! Mordercy, kurwie syny! – miotał się i ciskał bezeceństwami na prawo i lewo, a jego oczy, oczy! otwarte były tak szeroko, jak nigdy przedtem.

Jego szał początkowo wystraszył i zraził młodą żonę. Dziecko zachlipało cicho w kołysce. Wskazała mu je milczącym gestem. Uspokoił się, choć tylko na zewnątrz, znów nabierając tej groźnej, imponującej postawy co wcześniej.

– Przepraszam.– powiedział, zaciskając zęby – Nie będę mógł wrócić na noc. Cholerni suchotnicy pomordowali całą misję duchownych, razem z kilkoma strażnikami.

Otworzyła szeroko oczy, ze zdumienia i strachu. W przeciwieństwie do męża nie wyniosła z domu uprzedzeń, choć brud getta również i ją napawał strachem i obrzydzeniem. Nie podobała jej się bezmyślna nienawiść jej męża, ale to, jak jego aparycja zmieniała się pod jej wpływem, już tak.

– Niemożliwe – Pokręciła głową w niedowierzaniu. – Ilu ludzi tam…

– Teraz to nieistotne. – Wziął ją pod rękę i, jak przystało na dżentelmena, posadził na najbliższej kanapie czułym gestem. – Ważne jest, abym jak najszybciej zjawił się na miejscu zbrodni. Razem z resztą nadzorców postaramy się opanować sytuację. – Był pewien siebie, a jasno postawiony cel dodawał mu siły i zdecydowania.

– Nie! Zostań! – krzyknęła Leure, niemal wbrew sobie. – Może ci się coś stać. – czuła troskę, ale też coś dzikszego i bardziej pierwotnego. Przysunęła się bliżej, uwieszając się na jego ramieniu.

– Nie ma takiej możliwości – odmówił, w swojej naiwności nie widząc zmian, jakie zaszły na jej twarzy. – Mordercy mogą się wymknąć i ostatecznie wmieszać w tłum, jeśli ktoś nie pokieruje działaniami straży na czas.

Pociągnęła go ku sobie, wywołując w nim zdziwienie pomieszane z irytacją. – Będą inni – wymruczała. Chciał wstać, lecz jej dłonie trzymały go zaskakująco mocno. Miała zamglone oczy. Instynkt nadzorcy nieomylnie odczytał jej intencje, mimo głupoty jego umysłu.

Zdziwił się jeszcze bardziej, lecz jego ciało pracowało już pod rządami czegoś silniejszego niż poczucie obowiązku. Wraz z pierwszym z wielu pocałunków zaklęła jego ciało w swojej mocy, w zamian dając mu władzę nad własnym.

Młoda Leure zamruczała z zadowoleniem.

 

* * * * * *

 

Naokoło czerwonego od krwi ołtarza zebrała się już spora grupa, i ludzi, i suchotników. Ci pierwsi byli tu w większości w charakterze śledczych i katów, natomiast drudzy, których nerwowy kaszel wypełniał duszne, pełne wyczekiwania powietrze – świadków i skazańców.

Gdy nadzorca dotarł na miejsce masakry, skazano już piątkę zabójców, a proces czterech był w trakcie. Ciała pomordowanych, zlinczowanych raczej kapłanów leżały owinięte białymi płótnami, oczekując przyjazdu ludzi z kostnicy. Urzędnik wymruczał do reszty zebranych nadzorców, posępnych ludzi jak on, ubranych w czarne kamizele, że coś mu wyskoczyło. Starając się nie zwracać uwagi na ich potępiające spojrzenia i równie potępiające komentarze, ogarnął wzrokiem pilnowanych przez strażników oskarżonych.

Czuł się głupio przez swoją nieodpowiedzialność, lecz był również usatysfakcjonowany jak nigdy, toteż nie żałował, ani nie gniewał się na swoją żonę. Z całych sił skupił swoją uwagę na zadaniu, które go czekało.

Dała jak zwykle o sobie znać fuszerka, której nadzorca, jako człowiek oddany swej pracy, nienawidził ponad wszystko w świecie. Wśród oskarżonych i zatrzymanych były dzieci i niedołężni starcy, którzy nijak nie mogli przyczynić się do masakry.

Znajdą się sprawcy, nadzorca wiedział o tym. Na razie trzeba dopilnować, aby nigdy więcej się takie coś nie powtórzyło. Wśród oskarżonych było pięciu suchotników z jego gromadki. W jego sercu urosło ponure postanowienie, wypierając całkowicie wspomnienia niedawnej błogości.

Jego uczynek przypieczętował los, zarówno jego, jaki i całego Nowego Miasta.

Bez chwili namysłu wytypował pięciu wyglądających podejrzanie, po czym w obliczu sędziego śledczego skazał na śmierć.

I cieszył się z tego, wyobrażając sobie siebie niby anioła zemsty. Patrzył prosto w ich przerażone, pełne niezrozumienia oczy, czując swoją władzę niemal namacalnie. Podniecało go to.

Jeden próbował rzucić się na niego. Strażnicy oszołomili go kilkoma celnymi ciosami. Reszta była zbyt zmartwiała z zaskoczenia, aby choćby protestować.

Przekonanie śledczych o winie jego podwładnych nie było trudne. Chcieli zakończyć tą męczącą sprawę jak najszybciej, choć z kompletnie innych powodów niż sam nadzorca. Byli zwyczajnie obojętni, tak na cudzą krzywdę, jak i na sprawiedliwość.

Nadzorcę zaś napędzała nienawiść i zwierzęcy, bezmyślny strach przed nieznanym, którego upatrzył w swoim umyśle jako bezosobowego „wroga" , czy „behemota".

Przekonany o słuszności swych racji, pozbawiony zdrowego rozsądku przez kuszące przemowy ideologii, podpisał ostatnie papiery, zezwalające na natychmiastowe wykonanie wyroku na pobliskim placu.

Wyroki wykonano kilka chwil po zabraniu ciał ofiar, w obecności całego tłumu suchotników, w którym byli zresztą i bliscy niektórych skazańców.

Tłum tym razem daleki był od milczenia.

 

* * * * * *

 

Krzyczeli, obserwując coś, czego nikt nie powinien nigdy musieć oglądać, i szamotali się, krzycząc do swoich kochanków, mężów, żon, rodziców czy nawet dzieci słowa o miłości, lub zawodzili przeciągle, kaszląc przy tym do taktu. Kilku skazańców podjęło pieśń, nieznaną i niezrozumiałą dla uszu katów i samozwańczych sędziów. Z tylnych rzędów suchotnicy grzmieli gniewnymi słowy, pomstując na swoich nadzorców. Przez gęstniejący tłum przetaczały się na przemian fale nienawiści i oburzenia. Kaszel i odkrztuszanie z wielu pojedynczych gardeł rodziły niesłyszalną symfonię. Moloch ludzkich serc, obudzony ze snu zobojętnienia, pokazywał nieśmiało lśniące kły.

Lud śpiewał. Ale kaci nie słuchali.

Strzały przerwały zaśpiew. Niektórzy z obserwatorów wrzasnęli z rozpaczy. Lud umilkł, choć pieśń brzmiała dalej w sercu każdego suchotnika.

 

* * * * * *

 

Już wtedy lawina była nie do powstrzymania.

 

* * * * * *

 

Skazano jeszcze kilkoro suchotników, choć co po niektórzy śledczy mieli nieodparte wrażenie, że nawet wśród tylu skazanych odsetek naprawdę winnych był nieliczny. Milczeli jednak, zagłuszani przez pełne jadu przemowy swoich uprzedzonych kolegów.

Sami suchotnicy zaś nie zdradzali już sekretów tak ochoczo jak wcześniej.

Nadzorca, który z miejsca stał się największym orędownikiem słusznej wojny z, jak to nazwał „suchotniczym terroryzmem", zdobywał szybko coraz większe wpływy i był coraz bardziej brutalny.

Już pięć dni temu, podczas tego pamiętnego dnia, dał znak swojej bezwzględności i nienawiści, rozkazując otworzyć ogień do blokujących odjazd szwadronu śledczego suchotników. Wystraszeni nie na żarty śledczy zgodzili się.

Nikt nawet nie policzył, ile osób zginęło.

Nie uspokoiło to oczywiście suchotników, którzy z dnia na dzień byli coraz bardziej dziecy i niebezpieczni, prowokując tym samym jeszcze brutalniejszy odzew straży i nadzorców.

Już nie tylko suchotnicy, ale i obywatele Nowego Miasta czuli pod skórą zbliżającą się katastrofę. Dzieci łkały z byle powodu, zaś mężczyźni i kobiety kłócili się o najgłupsze rzeczy.

Mimo to, a nawet jakby na przekór, w domu nadzorcy działo się coraz lepiej. Leure zakończyła w tajemnicy wszystkie swoje romanse, całkowicie skupiając się na swoim silnym, imponującym teraz mężu.

Ich jałowe wcześniej noce wypełnione zostały przez radosny, uzależniający grzech. Nadzorca nigdy nie czuł się tak szczęśliwy. Spełniona seksualnie żona z miłej, acz suchej w obyciu partnerki stała się chodzącym aniołem. Ich syn, jakby wyczuwając poprawę sytuacji, w dziwny sposób również zdawał się być szczęśliwszy.

Te pięć dni. Minęły tak szybko, lecąc do przodu, jakby na spotkanie z lawiną.

Zaczęło się szóstego dnia.

 

* * * * * *

 

Keller był wniebowzięty. Praktycznie wszyscy jego konkurenci zginęli, zresztą w zasadzie z własnej woli. Idioci, pomyślał z zadowoleniem. Miał teraz przemawianie w getcie niczym towar – na wyłączność.

Był zresztą jednym z niewielu zdrowych ludzi, którym suchotnicy ufali i powszechnie akceptowali. Naprawdę stał się „suchotnikiem z wyboru". Ironia tego faktu śmieszyła go.

Owszem, ostatnie wydarzenia wystraszyły go trochę. Przez te pięć dni wstrzymywał się nawet od jakichkolwiek przemówień, dopóki suchotnicy nie zaczęli wzywać go po imieniu. Wtedy złoty zew stał się po prostu zbyt silny. Dawał już przemówienia i wygłaszał kazania, mówił sobie. Był przygotowany.

Lecz nic nie mogło go przygotować na to, co zobaczył, wchodząc tego ponurego wieczoru na honorową mównicę górującą ponad placem getta. Zobaczył bowiem nie tłum, a Molocha, rozciągniętego po całym placu, wylewającego się bocznymi alejkami. I Moloch wiwatował na jego cześć chrapliwym rykiem z tysiąca gardeł.

Na początku strach odebrał mu mowę. Stał, wpatrzony w falujące morze ludzkiej goryczy, przypominające przelewającą się czarę.

I zaczął mówić, a każdą kroplę jadu, jaką z siebie wydobywał, Moloch kwitował doniosłym śpiewem.

Lud śpiewał. A porwany natchnieniem Keller nie słuchał.

Moloch ruszył.

 

* * * * * *

 

Wyważył bramę miasta jednym, silnym uderzeniem, wlewając się do środka niczym rój szarańczy. Ucieczka nie miała sensu, a straże były nieprzygotowane na taką erupcję gwałtowności i przemocy.

Lawina miażdżyła wszystko na swojej drodze, niosąc ze sobą gwałt, ogień, wojnę i śmierć. Parła ślepo do przodu, w kierunku bogatej dzielnicy, a pod gruzami umierał nie tylko stary porządek, lecz również wszelkie ideały, deptane przez najniższe ludzkie instynkty.

Lud już nie śpiewał, a śpiew jego przerodził się w warkot.

 

* * * * * *

 

Nadzorca objął czule drżącą ze strachu żonę, po czym ucałował delikatnie w czoło i oba policzki. Łzy napływały mu do oczu, gdy patrzył, jak lawina nieludzkiego bestialstwa przetacza się po jego mieście.

Wiedział, że już niedługo, ławice wściekłych rekinów dotrą i tutaj. Po ledwie pięciu dniach prawdziwego małżeńskiego szczęścia, zmuszony był uciekać z własnego gniazda.

Chciał zostać, zabić tyle brudnych rebeliantów ile się da. Zemścić za wszelkie, prawdziwe czy urojone, krzywdy. Nienawiść paliła go w środku jak rak, a mimo to zbierało mu się na płacz, zaś strach wspinał się mu po kręgosłupie niczym pająk. Nie pokazywał jednak tego po sobie, aby nie straszyć i tak już spanikowanej żony.

Od tego wszystkiego ważniejsze było jednak dobro kobiety i dziecka, za które był odpowiedzialny. Starał się wyciszyć wszystkie uczucia, z marnym jednak skutkiem. Miał plan i musiał się go trzymać, powtarzał sobie.

Jego rodzina, jako jedna z najstarszych w mieście, od dawna miała przygotowaną drogę ucieczki na wypadek niefortunnych zdarzeń. Nie dalej jak kilkanaście metrów od jego domu było tajemne wyjście z miasta przez kanały. I tylko oni wiedzieli, jak się tam dostać.

Zabrali tylko najpotrzebniejsze rzeczy i, ponaglani przez zbliżające się monstrum o wielu ciałach, ruszyli biegiem w kierunku bocznej alejki, w której ukryty był właz.

Ledwo jednak przekroczyli próg domu, nadzorca z ceremonialnym mieczem swojego dziada w dłoni, a Leure z małym Larsem na rękach, zetknęli się oko w oko z behemotem.

Tłum wściekłych suchotników parł główną aleją, rozlewając się po okolicznych osiedlach. Ogarnięci jakby szałem krwi, mordowali wszystkich i wszystko, na co się natknęli. Krzyki zabijanych, jęki umierających, szczęk stali i śpiew płonącego naokoło ognia tworzyły razem przerażającą kakofonię.

Zbliżali się nieubłaganie. Nie było szans, aby małżonkowie zdążyli otworzyć właz i zbiec, tak, aby nikt się nie połapał. Behemot był po prostu zbyt szybki. Gdyby zatrzymać go chociaż na chwilę…

Wszystko było już zrozumiałe. Nadzorca wiedział, co musi zrobić. Czuł, że to jedyne wyjście i był zdecydowany, mimo targającego jego sercem strachu. Przez głowę przemknęło mu ostatnie pięć dni, i poczuł żal. Wspomnienia nie były jednak w tej chwili ważne, podobnie jak czułości i afekty, czy nawet nienawiść do suchotników.

Da ostateczny dowód swojej miłości, do pięknej Leure, i do cudownego synka Larsa.

Nadzorca spojrzał na swoją małżonkę, prosto w jej wystraszone, pełne rozpaczy oczy. Nie krył już nawet łez, lecz bez słowa podał jej swój pakunek z żywnością. Spojrzała na niego z przestrachem, nie wierząc nawet własnemu spojrzeniu, choć w głębi serca wiedziała, że innej drogi już nie ma.

– Bertrandzie… – zaczęła, lecz szloch wyrwał się z jej piersi, kończąc jej słowa, czegokolwiek nie chciałaby powiedzieć. Młody Lars chlipał, niepewny otaczającej go rzeczywistości. Jego matka patrzyła natomiast zmartwiała, nie wierząc nawet we własne nieszczęście.

Bertrand nie dał jej już dokończyć. Nie było czasu. Rzucił ostatnie, pełne miłości spojrzenie na swoją rodzinę, po czym obrócił się do nich plecami i samotnie, z dumnie uniesioną głową, ruszył wprost w objęcia zbliżającego się Molocha.

Wrzasnęła z rozpaczy i buntu, ale nic już nie mogła zrobić. Zebrała wszystkie siły, jakie jej jeszcze pozostały, aby ratować dziecko.

Uciekła, dźwigając na plecach nie tylko dziecko i pakunki, ale przede wszystkim owo ostatnie spojrzenie, jakim obdarował ją jej mąż, zapewne już martwy.

Bertrand zaś zginął chwalebnie, rozszarpany przez bestię, a jego ciało zostało zadeptane.

Człowiek wielkich sprzeczności nie żył.

 

* * * * * *

 

Rewolucja suchotników pociągnęła za sobą śmierć ponad połowy mieszkańców Nowego Miasta – mężczyzn, kobiet i dzieci. Reszta obywateli, po wielodniowych prześladowaniach, zepchnięta została do getta, aby pełnić rolę bezpłatnych parobków, niemalże niewolników nowej władzy.

Suchotnicy wymordowali zresztą większość jej nowomiejskich przedstawicieli, po czym stworzyli nowy, rewolucyjny rząd, którego polityka skupiła się na bezwzględnym wykorzystywaniu „czystych", jak pogardliwie zaczęto nazywać nowopowstały margines społeczny.

Kościół Nowego Miasta upadł, zadeptany przez świeżą, urosłą z lat kompleksów wiarę. Wedle doktryny Kościoła Prymatu Suchoty, ludzie nie tknięci „Błogosławieństwem Próby", jak ładnie nazwano ową nieuleczalną chorobę, to moralnie zgniłe kreatury, które do podłości z urodzenia są predestynowane, a bezwzględność wyssały, jak i „czystość", razem z mlekiem matki. Tymczasem obserwacje przeprowadzane w getcie „czystych" przynosiły coraz więcej przekonujących dowodów na słuszność kościelnego przesłania.

Leure uciekła z Nowego Miasta wraz ze swym synem i szczęśliwie znalazła nowy dom pod dachem zubożałego szlachcica z prowincji, który wkrótce zakochał się w niej bez pamięci, czyniąc jej syna własnym dziedzicem.

Podczas rewolucji zamordowano babkę Kellera. Zszokowany kleryk czym prędzej uciekł z Nowego Miasta. Czując wyrzuty sumienia, spił się w najbliższej gospodzie, po czym w przypływie żalu, strzelił sobie w głowę.

 

* * * * * *

 

Klakson nadzorcy zatrąbił na przerwę…

 

 

KONIEC

 

 

Koniec

Komentarze

Jeśli chodzi o fabułę, to w sumie nic specjalnie odkrywczego tu nie ma. Klasyczny bunt uciskanych roboli, rewolucja i stworzenie nowego aparatu władzy. NIe mam nic przeciwko tekstom o tej tematyce, ale do tego akurat wkradło się sporo byków.
Zaimków jest w niektórych zdaniach stanowczo za dużo. Błędy znaczeniowe się trafiają i niezgrabnie sklecone zdania. Rozśmieszyło mnie stwierdzenie, że dozorca grzeszył z własną żoną. Skoro robił to z żoną, to jaki to grzech?:P

Dalej co mi nie pasowało, to strasznie wielkie natężenie opisów emocji bohaterów, często kompletnie bezsensowne i sprzeczne. Najpierw piszesz, że dozorca był skurwysynem, potem, że dobrym człowiekiem bo kochal żonę, potem znów, że twardą gnidą.. OK, wiem, że chodziło o dwoistość natury ludzkiej, ale sposób w jaki to zostało pokazane jest według mnie przesadzony. Lepiej byłoby namacalnie pokazać to czytelnikowi, poprzez częstsze opisywanie zachować bohaterów, niż nazywanie ich emocji i już.

Ode mnie tyle uwag.

Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.

Fasoletti:

Cóż - zauważ, że skurwysyństwo nadzorcy pojawia się tylko w odniesieniu do suchotników i raczej chodziło mi o szkodliwy wpływ fanatyzmu i złego wychowania na dobrych, skądinąd, ludzi. lecz oczywiście o dwoistość również.

Grzeszenie w związku z nadzorcą zostało użyte wyłącznie jako zamiennik nudnego słowa "miłość" i ma sens potoczny, bez związku z moimi własnymi poglądami na dany temat :P

Jeśli chodzi o emocje, spotykałem się z różnymi podejściami do tej problematyki i wciąż staram się odnaleźć coś pośredniego między tym co Mówisz a drugą stroną medalu. Emocji mogło być w zasadzie rzeczywiście za dużo, choć osobiście nie przepadam za tekstami kompletnie pozbawionymi analizy psychologicznej działań bohaterów. To już raczej kwestia gustu. A namacalnymi dowodami są sąd nad suchotnikami i końcowe poświęcenie(w każdym razie w moim własnym zamierzeniu)

Jeśli chodzi o język, to być może racja, lecz bez konkretnych przykładów tego nie zauważę. :P

Tak czy tak, dziękuję za przeczytanie i konstruktywną krytykę. Lecz następnym razem prosiłbym o podawanie konkretnych przykładów(chociaż jednego), gdyż bez tego nie mam zbyt wielkich możliwości korekty, czy też poprawienia stylu.

Trochę ciężko się to czyta, ale przynajmniej dzięki Tobie zrozumiałem wreszcie, w czym tkwi problem Twojego i wielu jemu podobnych tekstów. To kwestia zbliżenia. abuła, którą zawarłeś w krótkim opowiadaniu nadaje się na powieść bez mała. Kłopot w tym, że nie raczyłeś jej uszczegółowić; zamiast tego opisałeś ją bardzo szkicowo i pobieżnie, nie wdając się w ogóle w szczegóły. I to do tego stopnia, że dopiero gdzieś pod koniec zorientowałem się, że świat przedstawiony dysponuje takimi nowoczesnościami jak broń palna na przykład. Z początku trudno choćby w przybliżeniu określić nawet poziom rozwoju technologicznego.

W zbliżeniu pokazałeś zaledwie 2-3 postacie, które nadal możnaby jeszcze rozbudować. Najciekawsza z nich jest chyba Leure; Keller aż się prosi, żeby bardziej go wyeksponować. Bertrand jest bardzo suchy. Piszesz dużo o jego emocjach i przekonaniach, ale nie dajesz prawie żadnych dowodów na potwierdzenie słów narratora. Ta postać zdecydowanie się nie udała. Na przyszłość więcej szczegółów, bo dla mnie ten tekst - choć ciekawy i dobry - jest jednak zmarnowanym potencjałem na naprawdę wciągającą historię.

Poniżej kilka szczegółowych potknięć, jakie udało mi się wyłapać.

Ogarnąwszy szybkim spojrzeniem ów żałosny widok, był nadzorca łaskaw wezwać po wodę, co zebrani przyjęli z ponurą wdzięcznością.
Wytłuszczony zaimek, choć ładny, mój ulubiony, akurat w tym miejscu można sobie podarować. Wzywa się (kogo? co?). Domyślam się jednak, że nadzorca nie wezwał wody, ale ludzi, którzy mieli ją przynieść. W takim razie: "posłał po wodę" lub "zawołał o wodę", a najlepiej "rozkazał (komu?) przynieść wodę".

niedoszła żałobnica
Dlaczego niedoszła? Czyżby udanie się po wodę oznaczało zarzucenie żałoby? Śmiem twierdzić, że raczej odwrotnie - wszak jeśliby się nie napiła, zmarłaby i ona, przestając tym samym opłakiwać swą stratę. :p

Już kilka dni po popełnieniu tegoż występku
 Kolejny zbędny zaimek.

Musiało być ich zatem co najmniej kilkanaście.
Kilkunastu.

ciskał bezeceństwami
Przekleństwami raczej.

Uspokoił się, choć tylko na zewnątrz, znów nabierając tej groźnej, imponującej postawy co wcześniej.
"Co wcześniej" zbędne.

choć co po niektórzy śledczy
Co to jest? "...choć niektórzy śledzczy..." wystarczy.

Ich jałowe wcześniej noce wypełnione zostały przez radosny, uzależniający grzech.
Zasmakowali w sodomii? :p

Dziękuję. Teraz jestem w stanie wyraźnie dostrzec popełnione błędy, związane właśnie z dodawaniem przeze mnie w ferworze pisarskim niepotrzebnych, wręcz "ozdobniczych" zaimków. Postaram się skorygować i "oczyścić" swój styl w najbliższej przyszłości.

Niezwykle dużo dało mi do myślenia Twoje zdanie na temat "skracania" fabuły. Gdy analizowałem swój tekst, nie przyszło mi to jakoś do głowy. A w zasadzie jak tak teraz na to patrzę, to rzeczywiście mogłem porwać się na dość głębokie wody, próbując opisać skomplikowane zjawisko rewolucji w tak krótkim tekście. Cóż, ambicja może jednak i szkodzić...

Jeśli zaś chodzi o kreację świata, był to zabieg celowy, choć chyba tym razem nieudany. Strzały z kuszy też "słychać". Tak w każdym razie to sobie wyobrażałem, gdyż na dobrą sprawę nie jest dla mnie istotne, w jakich realiach czasowych dzieje się dana opowieść (chyba że to powieść historyczna, obyczajowa, bądź z innych względów odnosząca się bezpośrednio do realiów czasowych). Wynika to raczej jednak z mojego osobistego podejścia do literatury. Starałem się zrobić coś bardziej uniwersalnego, historię, która pasowałaby do każdej epoki, gdyż zasadniczo wzorce takich zdarzeń i zjawisk są w większości epok niezwykle podobne. Coś chyba jednak nie do końca się udało, niestety. :P

Jeśli zaś chodzi o bohaterów, to mój błąd po trosze pochodzi od zamiaru pierwotnego- moi bohaterowie mieli być tylko schematem - jakby wzorcem najczęstszych zachowań w wypadku takich zdarzeń. (Typu- Keller - alegoria wyzyskiwacza, szukającego na całym problemie okazji dla siebie samego itp.) Pokręcone pomysły, wiem :P

Z Bertrandem rzeczywiście mogłem trochę przedobrzyć. Za bardzo chciałem widać pokazać tę umęczoną "dwoistość". :P Z postaci Leure rzeczywiście jestem zadowolony. W przyszłości postaram się bardziej rozwijać swoich bohaterów.

Jeszcze raz dziękuję za lekturę i konstruktywną krytykę.

Nowa Fantastyka