- Opowiadanie: whatever - a my już chyba zostaniemy tu

a my już chyba zostaniemy tu

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

a my już chyba zostaniemy tu

Legenda głosi, że Bóg stworzył Wiszącą Skałę jako przystań dla dusz zmierzających do Nieba. Miejsce, gdzie wędrujący ku światłu zmarli mogli zatrzymać się, przysiąść w cieniu rozłożystych, wiecznie zielonych drzew na brzegu szemrzącego strumienia i odpocząć. Poczuć przedsmak Raju, a jednocześnie rzucić ostatnie spojrzenie w kierunku Ziemi, którą w pogodne dni można było czasem dostrzec między miękkimi obłokami. Jednak pewnego dnia na Wiszącej Skale spotkało się kilku ludzi, którzy zbyt długo zabawili nad brzegiem strumienia stwierdzając, że tu niczego im nie brakuje. Mieli świeże owoce i wodę, dobrze bawili się w swoim towarzystwie i cieszyli się, że mogą dać odpocząć odrętwiałym skrzydłom. Kilka miesięcy odkładali wyruszenie w dalszą drogę przekonując się, że w końcu nie mają pewności czy na pewno gdzieś dotrą – być może to był właśnie ich Raj i nic lepszego ich już nie czekało? Zajęci zabawą nie zwrócili uwagi na wypadające im pióra. Zbyt późno zorientowali się, że ich skrzydła nie są już tak piękne. Przestraszeni że spadną uciekli jak najdalej od krawędzi. Kłócili się i obwiniali nawzajem, a w szale rzucili na siebie szarpiąc skrzydła bezlitośnie, chcąc wzlecieć kosztem innych. Podobno po tym strasznym dniu całą noc przesiedzieli w milczeniu pod rozgwieżdżonym niebem, a wyszarpane pierze tańczyło wokół nich niczym płatki śniegu, mamiąc jak błędne ogniki na bagnach, wyślizgując się z dłoni i muskając twarze. Zakopali je nad ranem, gdy już opadło, głębiej niż sięgały korzenie najstarszego drzewa na Skale. Długo rozpaczali nad zaprzepaszczoną szansą, w końcu jednak założyli wioskę gdzie po wielu latach przyszedłem na świat ja.

Podobno każdy z mieszkańców Wiszącej Skały ma swoje skrzydła. Podobno wieki temu wielu z nas skakało z krawędzi i niektórzy… niektórzy odlatywali.

Ale to oczywiście tylko legenda a historia, którą chcę wam opisać wydarzyła się naprawdę.

 

I.

 

Allan od zawsze należał do tych osób, których mimo wzbudzanej zazdrości, nie dało się nie kochać. Posiadał rzadki dar nienachalnego bycia doskonałym. Ludzie tego typu wyróżniają się z tłumu swoją aurą, zdają się świecić, a Allan choć świecił mocno, to jednocześnie jakby od niechcenia, zdawał sobie z tego sprawę i czasem wręcz zdawało się go to krępować. Jak na ironię, wywodził się z rodziny do bólu normalnej. Ojciec – prosty cieśla o dłoniach równie chropowatych co drewno, w którym zwykł pracować – niegdyś znany był z porywczości, teraz patrzył na świat zaczerwienionym od pyłu spojrzeniem oczu niczym dwa, spokojne jeziora. Matka kiedyś dużo śpiewała, teraz kiedy jej rumiane policzki zapadły się, a w czarnym warkoczu pojawiły się siwe pasma więcej wolnego czasu spędzała na plotkowaniu z sąsiadkami, przez co jej głos stał się jakby bardziej skrzekliwy. Miała zawsze ręce pełne roboty – nawet gdy nic nie robiła – ale przede wszystkim, złote serce. Nigdy, przenigdy, ani słowem, ani spojrzeniem nie dała odczuć swojemu drugiemu synowi że kocha go choć trochę mnie niż Allana. Oczywiście brat Allana i bez tego zdawał sobie sprawę, że nigdy nie będzie taki jak on, ale nie miał nikomu za złe. Uważał, że tak już musiało być – na swój sposób też czuł się ważny, bo wiedział, że bez takich jak on, zwykłych szaraków, nie byłoby takich ludzi jak Allan, bo przed kim miałby się wyróżniać, gdyby wszyscy byli wspaniali? Na swój sposób, cieszył się ze swojej roli gdyż wiedział, że gdy przyjdzie czas aby Allan zrobił coś wielkiego – a na takich zawsze przychodzi odpowiedni moment – on po prostu przejmie interes ojca, znajdzie miłą żoną i będzie dalej, jak przez całe życie, pielęgnował swój skrawek szczęścia jak niewielki ogródek.

Miał już nawet upatrzoną kandydatkę na towarzyszkę życia i od kilku miesięcy zbierał się, aby w końcu bliżej ją poznać. Nazywała się Emily Wattson.

Panna Wattson, córka bednarza i tkaczki, nie należała do kobiet pięknych. Była co najwyżej ładna, chociaż z pewnością niezwykły czar znajdował się w jej okolonych kotarą rzęs oczach koloru porannej mgły. Sylwetkę miała odrobinę zbyt szczupłą, drobne piersi zwykle ledwo rysowały się pod materiałem sukienki, miała też zbyt spiczasty podbródek i zgarbiony nos, za to sposób w jaki jej przypominające płatki kwiatów wargi odsłaniały w uśmiechu drobne, białe ząbki śmiało można nazwać urzekającym. Zawsze chlubiła się włosami, długimi do pasa lokami czarnymi jak noc, lecz brat Allana najbardziej kochał jej dłonie – drobne i jasne, którymi zawsze gestykulowała płynnie, więc gdy coś mówiła, wyglądały jak dwa, tańczące łabędzie. Emily pracowała w wiejskim sklepiku i brat Allana często chodził tam, aby kupić chociaż jedną bułkę, którą później w drodze do domu karmił ptaki.

 

II.

 

– Dzień dobry Emily.

– Dzień dobry Paul, przyszedłeś po bułkę? – dziewczyna uśmiechnęła się przekrzywiając główkę w bok.

– Właściwie… – właściwie to tym razem, brat Allana przyszedł do sklepu żeby zaprosić Emily na piątkowy bal. – Właściwie to tak – wykrztusił w końcu sięgając do kieszeni po kilka srebrnych groszy.

– Naprawdę lubisz te ptaki, prawda? – spytała.

– Słucham? – brat Allana spojrzał na pannę Watson z lekkim zdziwieniem.

– Bo zawsze kupujesz po pracy tę bułkę. I wiem, że jej nie zjadasz tylko rzucasz ptakom. Dlatego pomyślałam, że je lubisz.

– Och, rzeczywiście – uśmiechnął się szeroko. – Chyba je lubię – potwierdził, po czym ruszył do drzwi. Wychodząc obejrzał się jeszcze. – Wybierasz się może na piątkową zabawę?

– Myślę, że tak.

– A czy chciałabyś wybrać się na nią ze mną?

Emily przez chwilę patrzyła w blat. Oczywiście, nie była zachwycona. Czemu miałaby się zachwycać Paulem Newmanem? Był zwykły, nie bardzo przystojny, ale też nie brzydki, wysoki, zawsze miły i grzeczny. Przecież nie liczyła, że zaprosi ją ktoś lepszy. Dobrze, że w ogóle ktoś ją zaprosił. Podniosła wzrok i napotkała jego spojrzenie jasnych, błękitnych oczu, czystych jak niebo i łagodnych. Przeszło jej przez myśl, że w takich oczach mogłaby się nawet zakochać. Z czasem może zdołałaby polubić zbyt niskie czoło i długie, niezgrabne ręce zakończone dużymi dłońmi, sprawiając że w całości przypominały wiosła. A w tych mądrych i bystrych oczach, w aksamitnym głosie i rozmarzonym, lekko nieobecnym uśmiechu mogłaby się zakochać, nawet od razu.

– Tak – powiedziała. – Bardzo chętnie pójdę z tobą na bal.

Brat Allana po umówieniu się z Emily pożegnał ją grzecznie i wyszedł. Tego dnia, w drodze do domu, zjadł swoją bułkę, a ptaki pokrzykiwały za nim zawiedzione.

 

III.

 

W dniu balu brat Allana przyszedł pod dom Emily Watson punktualnie, co do minuty. Dziewczyna ruszyła ku niemu ze szczytu schodów. Naprawdę ładnie wyglądała w błękicie, szczególnie, kiedy zachodzące słońce rzucało czerwonawy poblask na jej lśniące włosy. Chłopak grzecznie musnął ustami zgrabną dłoń i podał partnerce ramię. Spacerem ruszyli w miejsce, gdzie miała odbyć się zabawa. W powietrzu dało się już wyczuć wieczorną wilgoć i leniwą woń trawy, wchłaniającej ostatnie promienie ciepła, lecz gdy dotarli na miejsce aromat ten został całkiem wyparty przez zapach ogniska, pieczeni i potu. Senna, brzęcząca cisza w której słowa rozmowy zdawały się płynnie lawirować scalając z nią zamiast zakłócać, zmieniła się w wypełnioną skoczną muzyką, drżącą od śmiechów i rozmów kakofonię dźwięków.

Emily i Paul wymienili kilka uwag na temat dekoracji – szczególnie rozwodząc się nad zwieszającymi się z drzew kolorowymi lampionami.

Brat Allana miał właśnie zamiar zaprosić Emily do tańca, wejść z nią w środek obracającego się a takt muzyki tłumu, bezwstydnie gorącego i pełnego młodzieńczej beztroski, gdy zjawił się sam Allan. Szedł pod ramię z Katie Estell, najładniejszą dziewczyną w całej okolicy. O jej smukłej, lecz nie pozbawionej przyjemnych krągłości sylwetce każdy chłopak chociaż raz w życiu myślał w ten nieprzyzwoity sposób. Sam Paul często w marzeniach blisko zaznajamiał się z jej długimi nogami, płaskim brzuchem, idealnym biustem… Dałby się pokroić, żeby w tym momencie absolutnie wyrzucić to z pamięci, aby uniknąć zażenowania, gdy dziewczyna stanęła tuż przed nim, rzucając mu przyjazne spojrzenie swymi wielkimi, lśniącymi oczami koloru leśnego miodu. Jej różowe, pełne wargi wygięły się w lekkim uśmiechu gdy chłopak trochę niezgrabnie ujął do pocałowania śliczną rączkę, burkając przy tym nieśmiałe przywitania.

Zaraz potem ujął wiotką kibić Emily, która również wyglądała na zmieszaną. Stała z lekko opuszczoną głową jakby za czarnymi lokami chciała ukryć mankamenty urody. Allan plótł coś trzy po trzy, ale wszyscy i tak słuchali poświęcając mu całą uwagę. To była jedna z tych jego wyjątkowych cech – kiedy mówił o czymś z tym szczególnym żarem, rzucając roziskrzonym spojrzeniem błękitnych oczu spod jasnej grzywki, nie dało się z nim nie zgodzić. Nawet jeśli zachwycałby się krowim łajnem po chwili ludzie sami poczuliby nagłą chęć sprawienia sobie takiego wdzięcznego placka. Aktualnie z wielkim zaaferowaniem opowiadał o orkiestrze, światłach i pysznym jedzeniu, a Emily z trudem powstrzymywała się, aby nie patrzeć na niego z uchylonymi ustami, bo wiedziała że takie zachowanie byłoby nie na miejscu wobec Paula – w końcu on też bardzo starał się udawać, że jego partnerka podoba mu się znacznie bardziej od kasztanowłosej Katie, chociaż przy jej pięknych, lśniących złociście puklach, czarne loki Emily traciły blask. Z jednej strony Emily chciała stąd jak najszybciej uciec, z drugiej czuła się w pewien sposób zachwycona, że chociaż przez chwilę może robić to, co brat Allana zwykle nazywał „dzieleniem światła”. Stając blisko nich, czuło się ich magię, jakby samemu było się częścią tej doskonałości. Allan przez większość czasu patrzył wprost na nią, sprawiało to nawet wrażenie jakby zapomniał o pięknej Estell. Mówił jak zawsze z tą swoją namiętnością, Emily złapała się nawet na tym, że nie dociera do niej w ogóle sens słów, całą swoją uwagę poświęcając na wsłuchiwanie się w barwę głosu, intonację, ruch warg, grę skrytych pod idealnie opaloną skórą mięśni.

– Słucham? – dziewczyna zamrugała szybko starając się zrozumieć co Allan właśnie do niej powiedział.

– Spytałem, czy jeśli mój brat i Katie nie będą mieli nic przeciwko poświęcisz mi jeden taniec.

– Ja… bardzo chętnie Allanie.

Paul bardzo długo próbował opanować zdziwienie. Nie był zły, mimo że Allan odebrał mu Emily. Oczywiście nie zrobił tego specjalnie, jak zawsze – po prostu nie zdawał sobie sprawy, że po tym jednym pytaniu, panna Watson nigdy już nie spojrzy na kogoś takiego jak Paul. Paul jednak nie był zły, tylko zdziwiony. Najbardziej zdziwiło go, że Katie nie straciła nic ze swojego uroku i uprzejmości kiedy jej partner nie wracał przez trzy, pięć, siedem piosenek. Kiedy w końcu brat Allana poprosił ją do tańca – co szczerze mówiąc wydało mu się o niebo łatwiejsze niż ciągłe zabawianie jej rozmową – zgodziła się tak niefrasobliwie, jakby nie obchodziło jej, że zamiast z chłopakiem-ideałem tańczy ze zwykłym szarakiem, który ani trochę nie zasługuje na to, aby obejmować ramieniem jej smukłą talię, wdychać zapach miękkich włosów i gładkiej skóry. Tańczył z Katie cały czas, nie mając nawet odwagi się tym cieszyć. Była doskonałą tancerką i niezwykle miłą, bystrą rozmówczynią, pachniała goździkami i cynamonem a jej Światło sprawiało że Paul czuł się błogo ogarnięty ciepłem. Od czasu do czasu na parkiecie migała czarna burza loków lub jasna grzywka Allana, lecz nie zamienili ze sobą już ani słowa.

Gdy zrobiło się już późno, brat Allana zaproponował panience Estell, że odprowadzi ją do domu. Gwiazdy na ciemnogranatowym nieboskłonie oświetlały kamienistą ścieżkę srebrzystą poświatą, powietrze, przyjemnie chłodne i świeże, tak różne od ciężkiego od woni powietrza na zabawie, muskało ich wilgotną od potu skórę przynosząc ulgę zmęczonym ciałom, a szumiące tajemniczo wysokie sosny odprężały i uspokajały po głośnej muzyce.

Szli ramię w ramię nie patrząc na siebie, jakby nagle zapomnieli o wcześniejszych uśmiechach, o nici porozumienia, która od ciepłego błysku w oku do harmonii splecionych w tańcu ciał na krótko ich złączyła.

– Bardzo mi przykro – odezwał się w końcu chłopak, kiedy w oddali zamajaczył już spadzisty dach domu Katie. – Przykro mi, że musiałaś ten wieczór spędzić ze mną zamiast z Allanem.

Przez chwilę wpatrywał się w łagodną linię jasnej szyi partnerki, nie mając odwagi spojrzeć na jej twarz. Ona i tak nie spojrzała w jego stronę. Spodziewał się po niej, że zapewni go że i tak dobrze się bawiła, z takim uśmiechem jakby wcale nie kłamała – tak jak tylko Katie Estell potrafiła. Ale dziewczyna milczała.

– Myślę, że nie powinnaś się przejmować – dodał. – Emily jest naprawdę miła, ale przecież… wszyscy wiedzą, że ona… to nie ty. Jest… zwykła. Ty i Allan…

– Wiem – powiedziała cicho, podnosząc twarz ku gwiazdom. W srebrnym świetle jej gładka skóra zdawała się biała, co tylko dodawało uroku regularnym, klasycznym rysom i błyszczącym oczom. – Ale czy kiedykolwiek przyszło ci do głowy, że ja nie chcę taka być? Czasem naprawdę chciałabym, żeby nikt na mnie nie patrzył. Nikt nie próbował zbliżyć się do mojego światła. Czasami chciałabym, żeby tego światła po prostu nie było. Chciałabym… – nagle głos dziewczyny urwał się zastąpiony szlochem. Paul w pierwszym momencie nie wiedział co zrobić, w końcu niepewnie objął ramiona Katie czekając aż się uspokoi.

– Allan chciał dzisiaj ze mną odlecieć – szepnęła po chwili. – Wiem, że powinnam chcieć zrobić to z nim, ale… ja wolę zostać, Paul. Czy może jeśli wiem, że mogę, że mam możliwość zrobić coś, o czym każdy marzy to mam obowiązek…

– Myślę, że nie – odparł po prostu. – Myślę, że każdy może wybrać. Ale jeśli się nie obrazisz, bardzo chciałabym iść pożegnać się z bratem.

– Chciałabym pójść z tobą.

Ruszyli pod rękę w stronę urwiska. Słońce właśnie wstawało, muskając ich twarze pierwszymi promieniami i malując niebo przed nimi barwami głębokiego złota i namiętnej czerwieni. Nie mieli odwagi podejść do samej krawędzi. Chociaż pierwszy raz od lat, niebo było tak czyste, że być może zobaczyliby gdzieś daleko w dole ten inny świat, ziemię. Woleli jednak stanąć w cieniu starych jak sama skała sosen, na bezpiecznym, dobrze znanym gruncie. Nie zbliżyli się do Allana i Emily, którzy zdawali się ich nie zauważyć. Allan był jak zawsze piękny, w łagodnych promieniach słońca, a Emily stała się piękna razem z nim, jakby doskonałość była zaraźliwa.

Paul wycofał się głębiej w cień świadom tego, że chwila nie jest odpowiednia dla jego ingerowania. To była chwila pełna światła, całkiem nieodpowiednia dla kogoś jak on. Katie jakby przez chwilę się zawahała, w końcu jednak stanęła tuż obok niego obserwując parę na urwisku z mieszanką troski i nostalgii.

Allan mówił coś do Emily i widać było, że mówił tak właśnie, jak on tylko potrafił, mówił tak, że rozświetlił słowami wszystko dookoła i rozświetlił nimi także samą Emily, tak, że stała się jeszcze piękniejsza. Tak, że nawet gdy on sam ruszył w stronę krawędzi ona wciąż jeszcze była piękna, wciąż świeciła ze swojego wnętrza, może słabiej, może jeszcze bez tej siły, bez namiętności, ale leciutką, pulsującą poświatą pełną nadziei.

Gdy Allan skoczył Katie nie powstrzymała trwożnego westchnięcia, Emily natomiast, co Paul zauważył ze zdziwieniem, tylko uśmiechnęła się szerzej patrząc w miejsce, gdzie chłopak przed chwilą zniknął. Wyłonił się stamtąd po kilku sekundach, wypełnionych szaleńczym biciem serca. Skrzydła miał tak ogromne, że zasłonił nimi całe niebo, ich majestatyczny, powolny ruch sprawiał ze pobliskie drzewa szeleściły a czarne loki Emily Watson zafalowały przecudnie. Bez strachu podeszła do Allana, który wyciągnął w jej kierunku dłoń. Gdy się dotknęli, z ramion dziewczyny także wyrosły skrzydła, choć mniejsze i nie tak oślepiająco białe. Zrobiła krok w przepaść i zamachała nimi, potem znowu, szybciej, rozpaczliwiej. Nagle z jej ust wydobył się rozdzierający jęk i dziewczyna runęła w dół.

Paul ani Katie nie byli w stanie się poruszyć, strach ściął ich serca najprawdziwszym lodem gdy dumna twarz Allana przez chwilę wykrzywiła się strachem i rozpaczom, oddechy przez przerażający moment zamarły w ich płucach gdy mrożący krew w żyłach krzyk rozległ się w ciszy poranka, słowa stanęły im w gardłach gdy anioł runął w dół za dziewczyną.

Katie załkała. Paul jak we śnie wyciągnął w jej stronę rękę chcąc ją objąć, wciąż nie mogąc uwierzyć w to, co się stało. Wszystko umilkło i jakby się zatrzymało, tylko cichy szloch Katie pobrzmiewał w ściętej grozą ciszy.

Wtedy rozległ się szelest skrzydeł.

Allan, z drobną postacią Emily na rękach znów przysłonił swą potężną postacią tarczę słońca. Spojrzał w cień sosen, wprost na brata i uśmiechnął się.

Dopiero wtedy Paul poczuł, jak łzy wolno spływają mu po policzku. Wyciągnął w górę wolną rękę w geście pożegnania patrząc jak Allan razem z Emily odlatują.

Paul i Katie stali tam długo, dopóki para aniołów nie stała się tylko czarnym punkcikiem na niebie, dopóki nie znikła zupełnie, dopóki nie zauważyli, że słońce jest już wysoko a oni wciąż stoją i wpatrują się w pustkę.

Brat Allana ściągnął z sukienki Katie Estell długie białe pióro. Dziewczyna wolno ujęła je w palce, przyjrzała mu się, po czym puściła z wiatrem patrząc jak umyka za krawędź urwiska. Potem przyjęła zaoferowane przez partnera ramię i spacerem ruszyli w kierunku jej domu.

 

Koniec

Komentarze

Jednak pewnego dnia na Wiszącej Skale spotkało się kilku ludzi...
Nie jestem polonistą, ale na moje wyczucię językowe powinno być "kilkoro ludzi". Albo "kilku mężczyzn", jeśli nie chcesz pisać "kilkoro" w odniesieniu do grupy tylko z nich złożonej. Poza tym nie dopatrzyłem się większych błędów.

Przyznam, że nie bardzo rozumiem, co jest nie tak z tym opowiadaniem. Czegoś mu brak, a nie wiem, czego. Niby powinno mi się bardzo podobać. Oryginalny świat przedstawiony z ciekawą legendą, fabuła  niby taka zwykła, ale na swój sposób interesująca. Sprawny język... Hmm, to chyba jest kwestia postaci. Są takie... bez wyrazu, płaskie. Mocno schematyczne, chociaż jest to schemat bardzo ciekawy, właściwie nałożenie na siebie kilku iezależnych schematów, dające dobry efekt. Ale wciąż coś jest z tymi postaciami nie tak. Brak im życia, cech szczególnych. Allan jest doskonły i błyszczący, ale na dobrą sprawę nie wiadomo, czym się tak naprawdę wyróżnia. Katie wyróżnia się urodą, co jest w przypadku kobiety straszliwie typowe i nudne.

Myśle, że scena rozmowy na balu jest do poprawki. Trzeba ją trochę wydłużyć i pokazać cechy szczególne postaci, zwłaszcza Allana i Katie. Udowodnić czytelnikowi, że to są rzeczywiście szczególni ludzie. To muszą być wyraziste charaktery. Tymczasem Paul ma w tym tekście dużo wyraźniej zarysowaną osobowość niż jego brat. I to jest chyba główny problem.

 Do poprawki. Po jej dokonaniu opowiadanie będzie piątkowe, nawet piątkowo-plusowe jak dla mnie. Masz jeszcze trochę czasu, może zdążysz. A jeśli nie, trudno, wstaw poprawioną wersję na nowo. Z chęcią przeczytam. Powodzenia. :)

Podobno po tym strasznym dniu całą noc przesiedzieli w milczeniu pod rozgwieżdżonym niebem, a wyszarpane pierze tańczyło wokół nich niczym płatki śniegu, mamiąc jak błędne ogniki na bagnach, wyślizgując się z dłoni i muskając twarze. – Nie bardzo pasuje mi tu to porównanie o mamiących błędnych ognikach. Tzn. w jakim sensie te pióra ich mamiły? Próbując je pochwycić wpadali w jakąś przepaść, zlatywali z krawędzi? Nie widzę tutaj logicznego uzasadnienia dla takiego porównania. Ładne i poetyckie, to fakt, ale kompletnie nie pasujące.

 

Allan od zawsze należał do tych osób, których mimo wzbudzanej zazdrości, nie dało się nie kochać. – Tu nie bardzo łapię sens, kto w kim wzbudzał zazdrość. Zdanie do przerobienia.

 

Ludzie tego typu wyróżniają się z tłumu swoją aurą, zdają się świecić, a Allan choć świecił mocno, to jednocześnie jakby od niechcenia, zdawał sobie z tego sprawę i czasem wręcz zdawało się go to krępować. – 2 x zdawać

 

Ojciec – prosty cieśla o dłoniach równie chropowatych co drewno, w którym zwykł pracować – niegdyś znany był z porywczości, teraz patrzył na świat zaczerwienionym od pyłu spojrzeniem oczu niczym dwa, spokojne jeziora. – Zaraz zaraz. Zaczerwienione miał oczy, czy spojrzenie? Chyba jednak oczy, ale ze zdania co innego wynika. Do tego ze zdania wynika, że spojrzenie oczu było również spokojne jak dwa jeziora. A domyślam się, że i to miało oczu dotyczyć.

 

Miała zawsze ręce pełne roboty – nawet gdy nic nie robiła – ale przede wszystkim, złote serce. – Gdzie sens? Gdzie logika? Jak nic nie robiła, to jak mogła mieć ręce pełne roboty?

 

Dałby się pokroić, żeby w tym momencie absolutnie wyrzucić to z pamięci, aby uniknąć zażenowania, gdy dziewczyna stanęła tuż przed nim, rzucając mu przyjazne spojrzenie swymi wielkimi, lśniącymi oczami koloru leśnego miodu. – rzucić spojrzenie można przelotnie, mogła minąć go, rzucając mu zalotne spojrzenie. Skoro stanęła naprzeciw niego, to spojrzała na niego przyjaźnie, a nie tylko rzuciła spojrzenie. 

 

 

Kilka uwag technicznych. Byłoby więcej, ale za cholerę nie chciało mi się wyłuskiwać. Niektóre zdania były według mnie za długie, ciężko było złapać sens, kto do kogo, po co i komu.

Co do fabuły, to mam dwie zasadnicze uwagi. Skoro skała, jak pisałaś, była miejscem odpoczynku dusz zmierzających do nieba, a biorąc pod uwagę śmiertelność ludzi w okresie, na jaki jest stylizowane opko, powinien być tam niezły ruch. Jak na bazarze w dzień targowy. Nie mogli zabrać się z jakimiś innymi aniołami? POczekać na krawędzi, zamiast spieprzać wgłąb lokacji?

 

Zgrzyt 2: Dlaczego chłopakowi wyrosły skrzydła, a dziewczynie nie? Owszem, wprowadziło to nieco dramatyzmu, ale logicznego uzasadnienia nie miało za grosz.

 

Ogólnie, taka fajna, romantyczna opowiastka. W odbiorze przyjemna, gdybyś ją dopracowała, to będzie super :)

Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.

bardzo dziękuję za opinie. Na początku chciałam zaznaczyć, że opowiadanie dość długo leżakowało u mnie na dysku, bo nie do końca wiedziałam co z nim zrobić. Tak jak Świętomir miałam wrażenie, że czegoś mu brakuje, ale nie wiedziałam czego. Sugestia, że chodzi o postacie na pewno się przyda.
Co do uwag technicznych - większość z wymienionych zdań mnie samej zgrzytało, ale albo nie potrafiłam ich sensownie przerobić, albo zbyt bardzo podobało mi się ich brzmienie (jak w przypadku ogników :)), żeby je zmieniać, ale chyba faktycznie muszę nad nimi popracować.
Jeśli chodzi o fabułę to.. cóż, legenda to tylko legenda i wcale nie jest powiedziane, że tak było naprawdę. Wyjaśnia w jakiś sposób dlaczego wyrosły im skrzydła, ale uzasadnienie mogłoby być inne. A legendy mają to do siebie, że nie są logiczne.

Dziewczynie też wyrosły skrzydła, tylko mniejsze. Dlaczego?  W zamyśle tylko jednostki szczególnie niezwykle - jak Allan - były w stanie odlecieć. Tak jak w naszym świecie tylko niektórzy mają zdolności i możliwości pozwalające osiągnąć coś wielkiego. I tacy ludzie mogą czasem pomóc słabszym się "wzbić". Trochę takie głupawe przesłanie, ale w zamyśle opowiadanie miało być trochę naiwne, takie po prostu... ładne.
Nie do końca jestem z niego zadowolona, ale postanowiłam je opublikować licząc, że opinie pomogą mi zrozumieć, co w nim nie pasuje i poprawić. Jak na razie dały mi już do myślenia i być może jeszcze coś z niego wykrzesam :)

Sama legenda - ciekawa. Potem ładnie pociągnięta fabuła, która... nagle się skończyła, jakby zabrakło Ci pomysłu. Po przeczytaniu czułem się, jak facet, który po długim (i wiele obiecującym) wieczorze w towarzystwie miłej i pięknej kobiety zostaje sam na wycieraczce przed drzwiami jej domu.
Generalnie nieźle, ciekawie operujesz językiem, ale odnoszę wrażenie, jakbyś się czegoś bała, na coś czekała - troszkę nieśmiała w pisaniu jesteś? ;)
Da się czuć kobiece pióro w opisach - i to absolutnie nie jest zarzut!

Dopracuj i będzie świetnie. Masz duży potencjał!
pzdr

Złościć się to robić sobie krzywdę za głupotę innych.

(...) i być może jeszcze coś z niego wykrzesam.
Wykrzeszę.
Warto to zrobić. Dodać postaciom ducha, przede wszystkim. Potem usunąć niedociągnięcia interpunkcyjne, bo w ładnym tekście nie powinno być miejsca na takie uchybienia. "Wyprostować" niektóre zdania też należałoby. Przykład:
(...) chwila nie jest odpowiednia dla jego ingerowania. ---> Owszem, wiadomo, o co chodzi, co Autorka chciała przez to powiedzieć, ale, wybacz, powiedziała tak niezgrabnie...
Miało być trochę naiwne, a przede wszystkim ładne. Ładne jest. Ale czy tak zwyczajnie naiwne? Nie jestem tego pewny. Naiwność ma swoje odcienie, niuanse... --- i nie musi być wadą.

i nie musi być wadą.
Masz rację. I tu właśnie mamy odrobinę tej ładnej naiwności, która wadą nie jest. To duży plus, przynajmniej w moich oczach. :) 

Nowa Fantastyka