- Opowiadanie: poszukiwacz - Błysk w oku na portrecie trumiennym - rozdział II

Błysk w oku na portrecie trumiennym - rozdział II

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Błysk w oku na portrecie trumiennym - rozdział II

[Witam, jestem tu nowy i jeśli ktoś to czyta (:P) byłbym wdzięczny za jakieś mniej lub bardziej krytyczne uwagi. Pozdrawiam – p.]

 

Rozdział II: Miasteczko Apokalipsa

Pierwszym kto tą nocą porą dojrzał Roberta, okazał się być Kulawy Joe. Właśnie pozbywał się z organizmu nadmiaru piwa, kiedy tą uroczą czynność przerwała mu postać, nadchodząca z gęstego mroku nocy.

 

– O kurwa – zaklął pod nosem, szybko zapinając rozporek.

 

Początkowo planował podzielić się obserwacją z kumplami. Szybko jednak uświadomił sobie, że zapewne nie potraktują go poważnie. Za często zmyślał.

 

– Wielebny miał rację. Przegiąłem i diabeł po mnie przyszedł – pół myślał, pół mamrotał. Szybko jednak tknęła go inna myśl: Pieprzyć to. Idę spać.

 

I jak pomyślał, tak poszedł. Oszczędził tym samym kłopotu wygrzebańcowi. Robert spokojnie zbliżył się do miasteczka. Stanął prawie na granicy świateł. Nie potrzebował dużo czasu, żeby namierzyć niewielki cmentarzyk. Znajdował się on tuż przy miasteczku. Stosunkowo blisko stał jedynie jeden dom. Pozostałe ustawiono w odpowiedniej odległości. W rzeczonym domu paliło się ostatnie, nieśmiałe światełko.

 

– Ej, Edgar – cicho zawołał Robert. – Sprawdziłbyś tamten dom?

– A dokładniej?

– Na przykład kto tam jest i czy nie szykuje się przypadkiem do wyjścia.

– Niech będzie.

 

Kruk zatoczył niewielkie koło nad domem. Zaraz potem zleciał powoli w dół i usiadł na parapecie. Zajrzał przez okno do środka. Przy niedużym stoliku siedział wiekowy, niechlujnie ubrany i zapuszczony mężczyzna. Wyglądało na to, że ostrzy nóż. Nie przykładał jednak do tej czynności zbytniej uwagi. Edgar rozejrzał się po ganku. Stał tu jedynie rozpadający się fotel na biegunach oraz zabrudzona ziemią, pordzewiała łopata. Ptak zeskoczył z parapetu, po czym wyprostował skrzydła. Nie minęło wiele czasu, jak dotarł z powrotem do Roberta.

 

– I co? – zapytał chrapliwie wygrzebaniec.

– Grabarz jak sądzę. Chociaż tutaj prawie każdy tak wygląda.

– Co robi?

– Nudzi się. Jak chyba każdy tu…

– Dobra. Idę – przerwał mu Robert.

– Powodzenia. Ja tu sobie odsapnę.

 

Wygrzebaniec skinął głową. Następnie powolnym i ostrożnym krokiem obszedł prowizoryczny płotek cmentarny. Pozostałość furtki okazała się zamknięta na rygiel. Robert odsunął go bez większego problemu. Ostrożnie otworzył furtkę, chciał uniknąć skrzypnięcia. Edgar obserwował to wszystko z bezpiecznej odległości.

 

***

 

Omiatała pomieszczenie nieobecnym wzrokiem. Znała je już na pamięć. Każdy szczegół. Każdy mebel, nierówność, rysę czy wgniecenie. Odkąd ją pojmali nie miała nic lepszego do roboty, niż dokładnie poznać swoje więzienie. Z rozmów strażników słyszała, że wkrótce mają przybyć jej oprawcy. Ci, którzy odebrali jej ostatnie, nieśmiałe marzenia, w jakich spełnienie jeszcze potrafiła wierzyć. Wielokrotnie miała ochotę się rozpłakać. Brakło jednak łez. Wiedziała też, że łzy nic tu nie dadzą. Mogłyby co najwyżej bardziej podniecić przeciwników. Wielokrotnie zadawała sobie pytanie: czy żałuję? Odpowiedź jednak zawsze była przecząca. Przynajmniej to dała radę zachować z niedawnej dumy. To i postanowienie. Postanowienie, że za nic nie da tym gnojkom odczuć jeszcze większej przyjemności. Ostatnie żywe uczucia walczyły w niej jednak z narastającą rezygnacją. Po raz kolejny życie dało jej odczuć jak bardzo jest bezsilna. Mogą mnie uwięzić ale nie złamią mnie – zaklinała się w myślach.

 

Wzięła głębszy oddech gdy usłyszała zza drzwi odgłos, jakby coś upadało. Chwilę później padł strzał. Towarzyszył mu krótki krzyk. Zaraz potem padł kolejny strzał. Laura spróbowała poruszyć się, mimo więzów. Na nowo rozpaliła się w niej nadzieja.

Wkrótce jednak czar prysł. W drzwiach nie pojawił się ten, kogo oczekiwała. Był to dosyć młody mężczyzna o twarzy pokrytej bliznami. W prawej dłoni wciąż trzymał rewolwer, z którego lufy unosiła się lekka smużka dymu. Zanim Laura zdążyła wykrztusić z siebie słowo, mężczyzna wyciągnął zza pasa nóż myśliwski. Dziewczyna skamieniała ze strachu. Nowo przybyły znów ją jednak zaskoczył. Rozciął bowiem krępujące ją więzy. Spojrzała na swoje oswobodzone ręce z pewnym niedowierzaniem.

 

– Jesteś wolna. Idź stąd. Jak najdalej – powiedział niskim głosem nieoczekiwany wybawca.

– Czy… czy to Rob cię przysłał? – wykrzutusiła Laura.

– Nie – odpowiedział krótko.

 

Dziewczyna, nie czekając na dalszy obrót spraw, podniosła się szybko z łóżka. Zebrała swoje rzeczy, których resztki leżały nieopodal, w tobołku. W tym czasie mężczyzna wyszedł na zewnątrz. Rozglądał się czujnie. Po wyjściu z pokoju Laura zauważyła swoich dwóch strażników. Jeden z nich miał rozbitą głowę i pojękiwał, leżąc półprzytomny na podłodze. Bliżej drzwi do jej pokoju dostrzegła ciało drugiego strażnika. Dostał dwie kulki. Jedną w okolice mostka, drugą, zapewne dobijającą, w środek czoła. W powietrzu wciąż unosił się zapach prochu. Dziewczyna pospiesznie opuściła to miejsce.

Po wyjściu na zewnątrz uderzyła w nią fala świeżego powietrza, powodując lekkie zawroty głowy. Jej wybawca siedział już na koniu. Do słupa koło chatki, przywiązany był drugi koń. Laura spojrzała pytająco na mężczyznę.

 

– Jest twój. Uciekaj – rzucił, po czym odgalopował w noc.

 

Przez chwilę Laura planowała pojechać za nim. Porzuciła jednak tę myśl. Póki co musiały wystarczyć jej domysły. Niemniej, miała nadzieję, że na odpowiedzi także przyjdzie czas.

 

***

 

Robert znalazł się między milczącymi pomnikami z kamienia. Jego nowa kondycja spowodowała, że szepty zmarłych zaczęły przepływać mu przez głowę. Nie były jednak wściekłe ani natarczywe jak te na wzgórzu, lecz ciche. Spokojne. Pobrzmiewała w nich zgoda, gotowość, czasem smutek lub sentyment za czymś odległym. Wygrzebańcowi niełatwo było się skupić pośród tego melancholijnego chórku. Z trudem odszukał dwa groby. Stały niedaleko siebie. Edward Kyle i Boyle Lafaey. Imiona dwóch towarzyszy podróży, teraz budzące jedynie nikłe i niewyraźne wspomnienia. Imiona prawie że anonimowe. Robert przyklęknął przy grobach przyjaciół, skupił się z całych sił. Usilnie próbował wyłapać ich szepty, choćby echa tych szeptów. W pewnym momencie poczuł jednak za sobą jakąś obecność. Wciąż będąc na klęczkach, podniósł lekko powieki. Dłoń odruchowo powędrowała do pasa. Nie zastał tam jednak oczekiwanej broni. Zaklął w myślach. Że też nie przyszło mu do głowy coś tak prozaicznego.

 

– Wyglądasz jakbyś coś zgubił, Bob – głos nowo przybyłego zionął pustką i chłodem.

 

Robert wstał, obrócił się powoli. Przed nim stał niechlujnie ubrany, niedogolony mężczyzna w średnim wieku. Pobrużdżone śladami po ospie poliki zdobiły mu gęste, ciemnobrązowe bokobrody.

 

– Ed…– mruknął wygrzebaniec, wciąż nie wiedząc czy dowierzać własnym oczom.

– Wtedy, w górach uratowałeś mi życie – Edward oparł się o jeden z nagrobków. – Myślałem, że odpłacę ci się tym samym. Chciałem zobaczyć jak przychodzisz na mój grób. No i spełniło się. Tyle, że z tym ratowaniem życia to mi chyba średnio wyszło – ironiczny uśmiech pojawił się na twarzy ducha.

– Niewiele pamiętam, Ed. Chciałem tu przyjść… zobaczyć co z tobą i Boylem.

– Jeśli szukałeś nas właśnie tutaj to chyba wiedziałeś co z nami.

 

Zapadła chwila ciszy. Żaden z mężczyzn nie patrzył na drugiego, Robert przed siebie, duch gdzieś na bok.

 

– Nie pamiętam jak się poznaliśmy. Nie pamiętam co tu robiłem. Nie pamiętam też jak to się skończyło – odezwał się w końcu wygrzebaniec.

– Śmierć musiała zabrać swoje. I tak miałeś więcej szczęścia niż ja.

– Tak sądzisz? Cóż, nie planuję tu za długo zostać, tak czy inaczej.

– To po co tu jesteś?

 

Robert odbruknął coś, co z trudem można było uznać za słowo. Tak po prawdzie, to słowa zupełnie go w tej chwili opuściły. Pomijając fakt, że sam nie do końca wiedział po co i dlaczego powrócił, to stał właśnie przed ważną częścią własnego poczucia winy. Jednego z żołnierzy, poległych na jego wojnie, o co by nie walczył.

 

– Kiedy podróżowałem przez góry, ukąsiła mnie żmija. Jadowita suka. Nie miałem kasy na specjalne zapasy. Jad rozlewał się po mnie. Szedłem tak długo jak byłem w stanie, wypatrując ewentualnej pomocy. W końcu pociemniało mi przed oczami. Następną rzeczą, którą pamiętam jest jedna z jaskiń. Leżałem tam okryty kocem, wciąż słaby… ale żywy. Niedaleko siedziałeś ty. Wpatrywałeś się z całych sił w płomień ogniska, zupełnie jakby były tam jakieś odpowiedzi. Możesz się śmiać, ale właśnie to najlepiej zapamiętałem z tamtej nocy.

 

Robert wciąż milczał. Słowa towarzysza sprawiały, że jego wyobraźnia wzięła się do pracy. Tworzyła w głowie wygrzebańca kolejne, zamglone obrazy.

 

– Następnego ranka pomagałeś mi iść. Nie gadaliśmy za dużo. Ja nie byłem w stanie a ty najwyraźniej nie miałeś ochoty. W sumie to dobrze wyszło. Cholera wie o czym mielibyśmy wtedy gadać – duch zrobił krótką pauzę. – Obaj uciekaliśmy, stary. Takie rzeczy się czuje. Zapamiętaj sobie: zbieg zawsze rozpozna innego zbiega.

– Czy wiesz przed czym uciekałem?

– Nie. Nie gadaliśmy o tym. Zostawiliśmy sobie pewne pole prywatności… w zasadzie całkiem spore – duch uśmiechnął się w ciemnościach. – Dowiedziałem się tylko, że zmierzasz do Apokalipsy. Tia, do tego paskudnego, umierającego zadupia.

– Po co tu przyszedłem?

– Nigdy tego do końca nie zrozumiałem. Mówiłeś, że chcesz choć raz być tym, który gra muzykę. I choć raz zobaczyć, jak świat do niej tańczy. Czemu wybrałeś takie miejsce? Nie mam pojęcia.

– Wybrałem to miejsce bo tutaj nie trzeba celować – Robert poczuł iskrę, przeradzającą się w jasny płomień wewnątrz jego głowy. – Tutaj praktycznie wszystko jest nie tak. Gdzie nie strzelić, trafiasz na coś ohydnego.

– Tak przynajmniej myślałeś.

– Ale myliłem się…

– Myliłeś. Niestety, w Apokalipsie trzeba celować i to kurewsko dobrze. Bo inaczej zestrzelisz jedyne anioły w tym pustynnym piekle – Ed przysiadł na ziemi, objął kolana rękoma.

– Uważasz, że tak właśnie zrobiłem? Zestrzeliłem anioła?

– Uważam, że zapatrzyłeś się w płomień tak bardzo, że nawet nie zauważyłeś jak cię oślepia.

– Ed…

– No?

– Kto wam to zrobił?

– Chyba chciałeś powiedziać „nam”.

– Nieważne. Wiesz kto?

– Wiem.

– Więc kto to był?

– Pretendent to pieprzonego tronu – duch zaharczał, po czym splunął na bok. Jego ślina zniknęła przy kontakcie z ziemią. – Ktoś, kto zdefiniował sobie na czym ten świat stoi i chciał przekonać do tego innych. Przekonać ich i móc nimi rządzić.

– To chyba było więcej niż jedna osoba…

– Zaplanowało to pięciu. Ale cztereach z nich nie miałoby jaj albo chęci żeby zrobić to samemu.

– Jak nas dorwali?

– Temu dzieciakowi, Boyle'owi, puściły nerwy. Nie chciał cierpliwie czekać. Zaczął gadać, przechwalać się jaki to jest nietykalny i silny. A diabeł nie spał – Ed westchnął. – Uważnie za to słuchał. I cierpliwie czekał.

– Ed, musisz powiedzieć mi więcej. Wszystko od począku. Chcę… chcę to skończyć.

– Nie mam czasu, Bob. Zniknę stąd szybciej niż ty. Ziemia nie jest miejscem dla zmarłych. Każda część mnie chce już stąd odejść – duch mówiąc to, patrzył na swoje ręce.

– Ed…

– Ta?

– Musisz mnie cholernie nienawidzć.

– Gówno prawda – duch wstał. Podszedł do Roberta. Wygrzebaniec dostrzegł, jak na ciele towarzysza majaczą niewyraźnie dziure po kulach. – Nie byłem dzieckiem, Bob. Wiedziałem co robię. Wiedziałem na co się porywamy. Poza tym… w pewnym sensie dałeś mi życie.

– Nie mylisz mnie przypadkiem z matką albo Bogiem? – Robert uśmiechnął się krzywo.

– Oo nie, na pewno nie – duch zaśmiał się. – Uratowałeś mnie w tamtym kanionie. A potem pokazałeś mi cel. I nawet jeśli ten cel był tylko twoim celem a życie dałeś mi tylko, żebym mógł je potem za ciebie oddać… to nie żałuję – Ed zaczął obchodzić rozmówcę wkoło. – Wtedy po raz pierwszy poczułem, że robię coś wartościowego. Coś, co ma do kurwy nędzy jakieś znaczenie. Poza tym nie zapominaj: gdybym naprawdę był mocno przywiązany do swojego życia, to nie próbowałbym uciekać.

 

Robert przetarł twarz. Słowa towarzysza odbijały się echem w jego głowie. Powodowały smutek. Paradoksalnie dawały jednak i nadzieję. Nadzieję na zrozumienie samego siebie. Tego dawnego siebie, który zapragnął rozgnieść łeb węża. Misja. Cel.

 

Z zamyślenia wyrwała go nagła cisza. Podniósł wzrok, rozejrzał się dookoła. Duch Edwarda zniknął równie szybko i równie cicho jak się pojawił. Nagle coś upadło obok Roberta. Obejrzał się. Na jednym z nagrobków przycupnął kruk. Wcześniej upuścił na ziemię rewolwer.

 

– To ci się może przydać – zakrakał. – Zabrałem to jednej z ofiar nocnych zabaw. Więcej ich teraz na ulicy niż latarni.

 

Wygrzebaniec podniósł rewolwer. Przyczepił go do pasa.

 

– Chodźmy stąd, Edgar.

– Dokąd?

– Mówiłeś, że Boyle był miejscowy. Wiesz gdzie mieszkał?

– Ano wiem.

– To chyba przejdę się po miasteczku.

– Tia, tylko się pospiesz. Noc się kończy a w dzień możemy narobić sobie problemów.

 

***

 

– Czysty strzał – skomentował sucho brodacz.

 

Jego elegancki towarzysz westchnął tylko przeciągle. Jego ludzie przeczesywali w tym czasie okolicę, szukając jakiegokolwiek śladu zbiegłej dziewczyny.

 

– Musisz być wkurwiony szefie – ciągnąl dalej brodacz. – Gość od początku mi się jakiś dziwny wydał. Ale żeby rozpieprzyć jednego z naszych, palnąć w łeb drugiego i uwolnić naszą „syrenkę”? Kurwa, nieźle z tym wypalił.

– To już bez większego znaczenia, Jeremy. Chciałem skończyć co zacząłem, tyle. Tak naprawdę ta suka nie jest nam do niczego potrzebna.

– Ja tam bym znalazł dla niej zastosowanie – brodacz wyszczerzył zęby.

 

Richard McCoyle, lokalny inwestor kolejowy, poczuł instynktowną odrazę do swojego rozmówcy. Sam planował zabawić się z uciekinierką, lecz wmawiał sobie, że on zrobiłby to z odpowiednią sobie klasą. Klasą, która zdecydowanie przewyższała całą zwierzęcą prymitywność, którą reprezentował sobą prostaczek Jeremy.

 

– Bez obaw, znajdziemy ci coś na noc – wyjaśnił znudzonym, protekcjonalnym tonem.

 

Brodacz odruchowo przymrużył oczy. Nie znosił kiedy traktowano go jak kogoś pośledniego. W swoim urojonym świecie był wszak czarującym, dzikim zdobywcą.

Kilku ludzi McCoyle'a wróciło właśnie z patrolu. Jeden z nich podjechał bliżej szefa.

 

– Nic nie znaleźliśmy, panie McCoyle. Ani śladu ani po Ronniem, ani po dziewczynie.

Richard wzruszył ramionami. Udał się w stronę własnego konia. Skinął też głową Jeremiemu. Nie tak wyobrażał sobie zamknięcie sprawy. Niemniej, i tak osiągnął swoje zamierzenie. Wszystkie niewygodne osoby, rozpoczynając od popleczników Roberta a kończąc na wątpliwej lojalności rewolwerowcu, zniknęły z jego życia.

 

***

 

Rozleniwiona, umierająca bestia, którą było miasteczko Apokalipsa w końcu usnęła spokojnym snem. Drapieżniki regenerowały siły przed nastaniem świtu. Wszystkie światła pogasły. Ustał nawet wiatr. W tej scenerii Robert szedł główną ulicą, wolnym krokiem. Kątem oka wypatrywał kruka, latającego między kolejnymi domami. Wyglądało na to, że namiary Edgara były co najmniej nieprecyzyjne. Z drugiej strony, większość domostw wyglądała prawie identycznie. Wygrzebańca dotknęło paskudne deja vu. Kiedyś już, przynajmniej raz, przechadzał się tą ulicą. Wtedy także omiatał wzrokiem okolicę, zastanawiając się czy w tych lichych, jednakowych domach mieszkają tacyż sami ludzie. Jeśli chodzi o wniosek, do którego wtedy doszedł, cóż… mógł się tylko domyślać.

 

Edgar usiadł na płocie jednego z domków. Zakrakał kilka razy. Robert zauważył to i podszedł do ptaka.

 

– To tutaj? – zapytał.

– Na to wygląda. Eech, mówię ci, szefie. To jak szukanie konkretnego drzewa w lesie.

– Zauważyłem – raz jeszcze się rozejrzał. – Nic dziwnego, że zanudzają się samymi sobą na śmierć.

– Śmierć to jeden z wątków, który nie chce opuścić twojej głowy, co?

– Chyba nie mam wyjścia – wygrzebaniec uśmiechnął się pod nosem. – Zmieńmy temat. Czy Boyle miał rodzinę?

– Matkę i siostrę. Obie żyją i tu mieszkają. Tak sądzę.

– „Tak sądzisz”?

– Świat się szybko zmienia, kolego.

 

Roberta tknęła nagła myśl. Po co on tu w zasadzie przyszedł? Nie pokaże się przecież rodzinie Boyle'a. Zapewne wiedzą, że posłano go do piachu, a nawet jeśli nie to jego wygląd powie im więcej niż chcieliby wiedzieć. Nie ma też żadnych pieniędzy, które mógłby im dać. W zasadzie odwiedzenie tego miejsca nie różniło się pod tym względem od odwiedzenia cmentarza wcześniej. Mógł tylko stać i patrzeć. I myśleć.

 

– Kruku…

– Cicho. Ktoś idzie. Lepiej się gdzieś schowaj – przerwał mu Edgar.

 

Robert pospiesznie uskoczył na bok, schował się za jedną z beczek. Postać, jakby chwilę się zawahała, po czym podeszła bliżej. Jej krok był chwiejny, niepewny. Edgar przyglądał się jej z zaciekawieniem. Przekrzywił lekko głowę.

 

– Bernice! – krzyknęła postać, ochrypłym, przepitym głosem. – Chhhdź u do mnieee!

– Zamknij mordę! – wyleciało wkrótce z jednego z pobliskich okien.

 

Mężczyzna jednak, nie zrażony, zbliżał się do domu, przed którym jeszcze przed chwilą stał Robert. Kopnął jedną z leżących na ziemi butelek. Podszedł jeszcze bliżej domu. Wygrzebaniec nie wychylał nawet głowy. Kruk za to kraknął cicho, widząc kto tu zawitał tą nocną porą.

 

– Bernice! Prrzstań się na mnie gniewać! Ja cię kurrwa kocham! To nie moja wina! Słyszysz?!

 

Ze środka dało się słyszeć pospieszne kroki i dźwięk nakładanego rygla.

 

– Nie masz prrwa mi tego robić! Suko ty jedna! – kontynuował swój groteskowy wywów pijany mężczyzna.

 

Edgar zleciał z płotka. Przeczłapał kawałek dalej, za beczkę. Robert spojrzał na niego pytającym wzrokiem.

 

– Wyjrzyj no zza tej beczki, szefie – powiedział kruk.

 

Robert wychylił się lekko, aby zobaczyć jak pijak rzuca butelką w ścianę domu. Mamrotał coś pod nosem. Wygrzebaniec poczuł nieprzyjemne ukłócie z tyłu głowy. Źrenice zwężyły mu się, niczym u drapieżnika. Powoli wstał z ziemi.

 

Śpią czujnym snem, ukojone pieśnią nocy,

W swym żalu, żalu za stratą, szukają odpoczynku.

Nie wiedzą jaki diabeł zawita pod ich drzwi,

Bezwstydny morderca, gnida, które jeszcze z nich drwi.

Ale za nic mi to, uśmiech na mej twarzy się tli

Bo wiem, wiem, że zakosztuję dziś krwi.

 

Zęby Roberta błysnęły w ciemnościach.

 

– Ccco? Spppierdalaj dziwaku! – pijany mężczyzna splunął w stronę wygrzebańca.

 

Jego zmysły słabo przyswajały rzeczywistość. Nawet nie zauważył, kiedy dziwaczny przybysz znalazł się na wyciągnięcie ręki od niego.

 

Kłamstwa i jad płyną z oślizgłej paszczy węża

 

Robert błyskawicznym ruchem chwycił pijaka za szyję. W jego oczach zobaczył dziki, zwierzęcy strach. Teraz już obaj się poznali.

 

Niedotrzymane obietnice, podstępna gra

 

Mężczyzna próbował się bronić. W amoku, nie pomyślał nawet o sięgnięciu do pasa po rewolwer. Złapał ręce wygrzebańca, starając się zabrać je ze swojej szyji.

 

Żywienie się padliną młodzieńczych snów i marzeń

 

Robert zacisnął dłonie z całej siły. Z ust pijanego mężczyzny wysunął się drżący język. Wywrócił oczy do góry. Charczał rozpaczliwie, coraz bardziej purpurowiejąc na twarzy. Nawet jeśli ktoś w okolicy mógł to usłyszeć, to najwraźniej nie zamierzał poświęcić sprawie większej uwagi.

 

Pocieszcie się oszukani, liżąc swoje rany

 

Pijany mężczyzna zmoczył się w spodnie. Jego opór słabł z każdą chwilą.

 

Bo oto łeb węża został rozdeptany.

 

Powiedziawszy to, Robert odrzucił nieruchome ciało przeciwnika na ziemię. Kurz podniósł się w górę. Piach przykleił się do wilgotnych ust i krocza powalonego mężczyzny. Robert stanął nad ciałem. Pamiętał go. Miał na imię Dave. Był jednym z piątki.

 

Kruk przysiadł niepodal zwłok. Dziobnął je kilka razy, jakby sprawdzając czy aby na pewno nie ma w nich życia. Robert poczuł jak z każdą chwilą szał coraz bardziej ustępuje. Przypadkowa ofiara stanowiła oficjalny początek jego vendetty.

 

– Lepiej się stąd zmywać, szefie – powiedział Edgar. – Zaczekam za miastem, z tej strony, z której przyszliśmy.

 

Wygrzebaniec skinął głową. Ptak wykonał kilka zamaszystych ruchów skrzydłami, po czym wzbił się w powietrze. Robert stał w miejscu, poświęcając trupowi ostatnie spojrzenie. Nie zabiłem po raz pierwszy – pomyślał. Zapach śmierci towarzyszył mu na długo przed feralnym incydentem na Wzgórzu Wisielców. Z tą różnicą, że wcześniej to on był myśliwym.

 

– Dostał to na co zasłużył – padło nagłe stwierdzenie.

 

Robert obejrzał się szybko do tyłu. Nieopodal płotu, stała inna postać. Młody chłopak. Z jego klatki piersiowej ziały dwie dziury, rany postrzałowe.

 

– Boyle… – mruknął niepewnie wygrzebaniec.

– Nie mogłem stąd odejśc, Bob. Nie dopóki ten sukinsyn chciał się dobrać do mojej siostry.

– Mogłeś mu w tym przeszkodzić?

– Nie wiem – Boyle nie patrzył na rozmówcę, lecz na zwłoki.

– Słuchaj, Boyle… Naprawdę, kurwa, nie chciałem, żeby to wszystko się tak skończyło. Jeśli mogę coś zrobić dla twojej rodziny…

– Daj spokój. Nie mogę mieć do ciebie pretensji za własną głupotę. Moja wina.

– Namówiłem cię do tego.

– Racja. Ale ja nie musiałem słuchać. Nie musiałem za tobą iść. Nie musiałem… za ciebie umierać.

 

Obaj zamilkli. Robert spojrzał na niebo. Powoli robiła się szarówka.

 

– Będzie mi ich brakowało – Boyle wykonał ruch ręką w stronę swojego niegdysiejszego domu.

– Pomszczę was… nas, pomszczę nas, Boyle.

– Nie obchodzi mnie zemsta – duch prychnął gniewnie. – Wiesz, czego chcę? Chcę żyć! Mam… miałem pieprzone 17 lat. Nie zdążyłem prawie nic zrobić! Zabili mnie… – głos nagle mu się załamał.

– Nie umiem przywrócić ci życia – Robert schylił głowę.

– No to nic mi już nie możesz dać.

– Dlaczego w ogóle za mną poszedłeś?

– Bo obaj w coś wierzyliśmy. A ty potrafiłeś to pokazać w taki sposób… że nie mogłem po prostu odejść w swoją stronę.

– Czy teraz, kiedy ten gnojek nie żyje, dasz radę odejść w spokoju?

Boyle pokiwał głową – Jestem tu tylko dlatego, że gadamy. Potem odejdę stąd na zawsze… tak czuję.

– Jak oni ci to zrobili?

– Ech, Bob – duch westchnął. – Tak mnie podjarało to co robiłem, że nie trzymałem gęby na kłódkę. Ten tutaj, – wskazał na trupa. – zaproponował, że nam pomoże. Mówił, że jego interesy z McCoylem są skończone. Ja… zdradziłem mu gdzie się spotykaliśmy. Kiedy tylko dotarliśmy na miejsce, przywalił mi w tył głowy. Potem zza skał wyłonili się inni. Jeden z nich… taki z pobliźnioną twarzą, wypalił mi dwa razy w klatkę piersiową. O następnej rzeczy, która pamiętam… wolę chyba nie mówić.

 

Z każdą chwilą robiło się coraz jaśniej. Sylwetka Boyle'a stawała się z kolei coraz mniej widoczna. Duch skrzyżował smutne spojrzenie z wygrzebańcem.

 

– Już czas, Bob. Na nas obu. Wybaczam ci, stary. Mam nadzieję, że ty mi też…

– Tak, Boyle. Pewnie, że tak.

 

***

 

Kruk co jakiś czas zataczał koła w okolicy miasteczka. Kiedy tylko zobaczył zbliżającego się Roberta, zleciał w dół.

 

– Co tak długo? – zapytał raczej z ciekawością, niż pretensją.

– Nieważne. Wsunąłem pieniądze Dave'a pod drzwi domu Boyle'a.

– Brawo. Bardzo szlachetnie.

– Kpisz? – wygrzebaniec zmierzył Edgara chłodnym spojrzeniem.

– Gdzie tam, tak sobie gadam tylko. Ale zmieniając temat, masz jakiś pomysł, gdzie teraz idziemy?

– Laura. Chcę ją zobaczyć.

– To tu już są pewne trudności. Widzisz…

– No?

– Wiem niewiele więcej niż to, że żyje.

– Co to znaczy „niewiele więcej”?

– Wiem, gdzie się zatrzymała, kiedy przybyła w te okolice.

– Hm – Robert parsknął nieprzyjemnym śmiechem. – Kolejna zagubiona dusza, którą do siebie przyciągnąłem, co?

– Ty to powiedziałeś.

– Mniejsza. Prowadź.

Koniec

Komentarze

Hm... zabicie tych, którzy stoją za wykończeniem jego i jego przyjaciół będzie łatwe, skoro ma do pomocy "instynkt", który robi z niego perfekcyjnego zabójcę. Skacze im do gardeł i już! A ptak podpowiada... Oby "łatwo" później nie znaczyło "nudno"... Bo już się zaczęło trochę robić ;)

Podobał mi się ten tekst o aniołach w Apokalipsie.
I ten tekścik też: Żywienie się padliną młodzieńczych snów i marzeń. Naprawdę świetne. Lubię wyłapywać takie smaczki ;p

Co do atmosfery, to już jej tutaj trochę mniej niż w I rozdziale... Ale intryguje, kto wydostał Laurę... Oczywiście "genialny kruk" wie, że dziewczyna żyje. Skąd, ja się pytam??? Chyba to jakoś potem wyjaśnisz, I hope...

Takie są moje luźne przemyślenia. Nie znam się zbytnio na technicznych sprawach, więc się nie wypowadam ;)
Pozdro!

Klimat jest, bardzo mi się podoba. Przeczytałem obie części, przyznam że za pierwszą zabrałem się z dystansem, powód; dialogi napisane kursywą. Co do samego tekstu, nie ma się do czego przyczepić. Więc:

& W następnej części dialogi zapisz normalnie, zwykłym tekstem. Kursywą często zapisuje się myśli bohatera. Wiem ładnie to wygląda, ale ciężko się czyta (zniechęcasz tym samym do przeczytania).

&Części wierszowane. Genialny smaczek wyróżniający twój tekst. Ja wyśrodkowałbym te fragmenty i pogrubił, ale nie mam pojęcia jak załatwić sprawę z wtrąceniami.

& „***" zauważyłem że znaczek oddzielający tekst jest przyrównany do lewej strony, warto wyśrodkować.

&Ach zapomniałbym o tytule rozdziału w tekście. Pogrub go i rozdziel od dalszego tekstu, jeśli się jeszcze dałoby to edytować (w tej części widzę że wkradł się błąd z tym).

To tyle z strony przeciętnego czytelnika jakim jestem. Pozdrawiam i gorąco zachęcam do dalszego pisania.

Ja też dołączam się po raz kolejny do prośby o niestotsowanie kursywy. 

Tutaj jest nestety jeszcze bardziej schematycznie i to na minus. Drugi minus: niepotrzebnie powtarzasz dwa razy te same informacje (kruk i duchy opowiadają bohaterowi o tym samym), to jest trochę nużące. Muszę powiedziec, że mnie ta część lekko zniechęciła, ale mam nadzieję, że jednak mnie czymś zaskoczysz.

www.portal.herbatkauheleny.pl

Nowa Fantastyka