- Opowiadanie: andrzejtrybula - Dolina stwarzania rzeczy (SHERLOCKISTA 2011)

Dolina stwarzania rzeczy (SHERLOCKISTA 2011)

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Dolina stwarzania rzeczy (SHERLOCKISTA 2011)

Niebo jest przereklamowane. Człowiek spodziewa się niewiadomo jakich wspaniałości. Kojącego dotyku absolutu. Niekończącej się nirwany. Tańca w chmurach. Anielskiej muzyki, albo przynajmniej świętego spokoju, w gaciach, na ciepłej kanapie. Tymczasem przychodzi mu robić dokładnie to samo, co za życia. Gdyby miał chociaż, kurwa jakiś wybór? Ale nie. Po prostu, w jednej chwili umierasz w jakimś ciemnym zaułku, brocząc obficie krwią z przekłutej wątroby. A już w następnej, siedzisz w swoim starym, wysłużonym fotelu. Patrzysz na wypaloną papierosem plamę w blacie biurka i bezmyślnie oczekujesz na przyjście następnego klienta. Cholerna niebiańska rzeczywistość.

 

To był zwyczajny, szary dzień. Z rodzaju tych, co zaczynają się nieświeżym oddechem, a kończą czymś równie nieprzyjemnym, okraszonym w dodatku potwornym bólem głowy. Po takim dniu nikt nie spodziewa się niczego dobrego, i niczego takiego nie dostaje. Już od rana człowiek czuje się zużyty. Rozlazły, jak dwudniowa guma do żucia. Wszystko ma gdzieś. Gazety leżą nieruszone na biurku. Kawa smakuje jak szczyny, a papieros jak na złość nie chce się ciągnąć jak należy. Jedynym ratunkiem wydaje się wtedy specjalnie schowana na takie okazje butelka Old Smuglera.

 

Pukanie do drzwi zastało Petera akurat w momencie, gdy głośno gulgając, z głową podniesioną do góry, próbował przefiltrować przez gardło kolejną porcję ciemnej whisky. W takiej pozycji nie mógł spojrzeć w stronę wejścia i prawdę mówiąc, miał to głęboko gdzieś. Głowę opuścił dopiero wtedy, gdy złocisty, drapiący gardło płyn, spłynął w całości do wnętrza ciała, rozlewając się swym kojącym, leczniczym ciepłem.

 

W drzwiach stała młoda dziewczyna. Nie!, kobieta o twarzy dziewczęcia i nieziemskiej figurze bogini. Zjawiskowa, jak ją określił. Obcisła, letnia sukienka w kwiaty. Wypełniony niezbyt obfitym, lecz za to idealnie kształtnym biustem dekolt, i prosty kapelusz nasunięty niedbale na rude włosy, dodawały jej tylko zmysłowego uroku. No i nogi. Cholera, takich nóg nie widział już od bardzo, bardzo dawna. Wydawało się, że dziewczyna składa się z samych nóg. Peter dwukrotnie taksował ją od góry do dołu, nie mogąc się powstrzymać. Anioł w ludzkiej skórze, pomyślał wreszcie, nie wiedząc nawet, jak trafne było jego spostrzeżenie.

 

– Pan Peter Monroe, prywatny detektyw? – spytała głosem zbyt dojrzałym, nie pasującym do wyglądu.

 

– A co pisze na drzwiach? – odburknął z przyzwyczajenia i zaraz ugryzł się w język. Akurat w tym momencie, wcale nie miał zamiaru, być aż tak bardzo obcesowy.

 

Ruda piękność wyraźnie się zawahała. Przez chwilę nie była pewna, czy ma odejść, czy zostać.

 

– Proszę wejść – Peter podjął decyzję za nią, wskazując z premedytacją stojącą pod ścianą niską kanapę. Z perspektywy biurka, jej próby obciągnięcia na udach kusej sukienki, wyglądały dosyć zabawnie i wyjątkowo kusząco. Wreszcie zrezygnowała. Rozparła się wygodnie i spojrzała prowokująco prosto na niego. Peter zastygł bez ruchu, z rozdziawioną gębą, wpatrzony pomiędzy jej rozchylone uda. Dziewczyna najwyraźniej nie lubiła nosić bielizny.

 

– Mam pewien problem i wychodzi na to, że tylko człowiek może mi pomóc go rozwiązać.

 

Sposób w jaki wypowiedziała słowo „człowiek", a także raczej niemiły fakt, że właśnie zarzuciła nogę na nogę, sprawił, iż zaczął jej się przyglądać baczniej niż do tej pory.

 

– Opatrzność ma swoje prawa, droga pani. A konkretnie o jaki problem chodzi?

 

– Mój przyjaciel… Etehiel, Anioł wysokiej mocy… zniknął i chciałabym go odnaleźć.

 

– Acha, Anioł? – W jego ustach zabrzmiało to jeszcze bardziej dziwacznie, niż przed chwilą. – Zniknął? To znaczy zaginął, tak?

 

– Co pan wie o Aniołach, panie Monroe?

 

– Niewiele, ale zawsze można mnie oświecić. Przepraszam, nie usłyszałem z kim mam przyjemność? – Peter uznał, że po tym krótkim, acz zaskakującym wstępie, pora już przejść na wyższy poziom znajomości.

 

– Jestem Miuriel. Anielica czwartego rzędu. Etehiel był moim partnerem… Kochankiem… Przynajmniej tak mogę określić nasz związek, w waszych, ludzkich kategoriach. A teraz zniknął. Najbardziej dziwne jest to, że Anioły tak po prostu nie znikają. Nie mogą. Swój byt znaczą trwałym śladem. Zawsze można ich przywołać, odszukać. A mój partner zniknął, tak jakby go w ogóle nie było. Jakby nigdy nie istniał.

 

– Rozumiem, że zaginął-bez-śladu – Peter pozwolił sobie na lekki dowcip, całkowicie nietrafiony w stosunku do siedzącej przed nim Anielicy.

 

– Dokładnie – odpowiedziała śmiertelnie poważnie.

 

– No dobrze. A jak to się stało, że trafiłaś właśnie do mnie?

 

– Niebiańska komunikacja – odparła szczerze. – Może miał na to wpływ fakt, że Etehiel ostatnio bardzo interesował się ludźmi. Mówił, że odkryli coś bardzo ważnego, także dla nas. Że musi się z kimś spotkać, dowiedzieć się.

 

– I doszło do tego spotkania?

 

– Tego nie wiem, bo zniknął. Dlatego teraz jestem tu, w tym miejscu.

 

– Rozumiem – Peter w zamyśleniu podrapał się w brodę. – No, cóż. Nie obiecuję zbyt wiele, ale postaram się pomóc. Popytam tu i tam. Może ktoś, coś widział, albo słyszał. Albo ktoś, zna kogoś, kto cos widział, lub słyszał. W końcu Anioł, to nie jest taka zwykła sprawa. Nawet w Niebie.

 

Dziewczyna podniosła się z kanapy sprawiając wrażenie zadowolonej, choć nieco zakłopotanej.

 

– I to wszystko? – spytała.

 

– No tak… Chociaż? – Peter zmierzył ją jeszcze raz, od góry do dołu. – W zasadzie to powinnaś mi jeszcze zapłacić.

 

– Zapłacić? Ale jak? – odparła speszona.

 

– Wiesz, jest taki jeden sposób – jego sugestywne spojrzenie przesuwało się, to na nią, to na stojącą z tyłu kanapę. Dziewczyna kilkakrotnie podążyła głową za jego wzrokiem. Po pewnym czasie wydało się, że wreszcie zrozumiała, o co mu chodzi.

 

– Dobrze – powiedziała. – Tylko musisz mi pokazać, jak to się robi.

 

 

***

 

 

Jeśli ktoś myśli, że wszelkie zło: przemoc, kurestwo, zbrodnia, występek, a nawet zwykły hedonizm czy innego rodzaju plugastwo związane z brudną naturą ludzi, jest domeną Ziemi, to grubo się myli. Na Ziemi panują przynajmniej jakieś zasady. Ograniczniki trzymające nas w ryzach. Prawa natury, fizyki, ekonomii. Normy: moralne i prawne, stworzone przez ludzi i dla ludzi. Dla ułatwienia życia, podtrzymania trwałości władzy, trwałości społeczeństw, kultur, cywilizacji, czy przetrwania gatunku. Wszystko determinuje materialny charakter ziemskiego bytu. Jeśli kogoś zabijesz, znika, na zawsze. Jeśli skrzywdzisz, pobijesz, zranisz, musi się leczyć. Jeśli coś zniszczysz, trzeba to naprawić. Ubytki trzeba uzupełniać, szkody pokrywać. Trwa ciągła walka o byt. W Niebie ten imperatyw nie działa. Nie obowiązują żadne reguły. Nic, ale to absolutnie nic, nie zależy od ludzi, więc nie istnieje pojęcie odpowiedzialności. Człowiek po prostu jest i tyle. Idealnie wolny od wszelkiego zewnętrznego przymusu z wyjątkiem własnych chęci i pragnień. Folguje swojej naturze w sposób bezumiarowy i bezrefleksyjny. Istnieje jak chce i gdzie chce. Choć na ogół tam, gdzie skieruje go Niebo.

 

Peter pojawił się niedaleko willi Meretrix w najmniej odpowiednim momencie. Jeśli liczył na spokojne przejście Brudnej Dzielnicy, to nie tym razem. Niebiańska rzeczywistość spłatała mu figla sprowadzając wprost na grupkę stałych bywalców pobliskiego pałacu rozrywki, którzy akurat teraz postanowili zaznać przestrzeni i przenieść zabawę, z mrocznych, ciasnych wnętrz ulubionego przez siebie przybytku, na dobrze oświetlone alejki zewnętrzne. Nawet ich rozumiał. Zawsze to jakaś odmiana. Po długich okresach spędzonych w półmroku i duchocie. W czarnych, obcisłych strojach. W dybach, brzęczących łańcuchach i innych ustrojstwach. Nierzadko, z wszystkim otworami ciała zapchanymi przez różne – anatomicznie dopasowane, lub nie – narzędzia penetrujące. W poniżeniu i wykorzystaniu, tylko po to, by potem zamienić się z poprzednim oprawcą miejscami. I tak, na okrągło. Sam pewnie długo by nie wytrzymał, lgnąc wreszcie do światła i przestrzeni. Tyle, że teraz. Ci wyposzczeni na nowe wrażenia i podniety ludzie, stali na jego drodze. A on, musiał sobie z tym jakoś poradzić.

 

Grupka nie była mała. Składała się z kilkuset osób. Różnej płci, gabarytów, koloru skóry, preferencji seksualnych, a może nawet – nie można tego całkowicie wykluczyć – zapatrywań filozoficznych na kwestię bólu. Na szczęście samotny wędrowiec wychodzący zza zakrętu nie wzbudził większego zainteresowania wśród tłumu. Jedynie kilka osób spojrzało na Petera z większą uwagą, i wyraźną ochotą na coś więcej. Lecz szybko mu odpuścili, zajęci w tej chwili o wiele większa atrakcją, niż skromny tyłek detektywa. Uwagę zgromadzonych i rozwrzeszczanych w zabawie ludzi przykuwała bowiem w całości, dwudziestka prowadzonych środkiem alei, żeńskich niewolników. Najprawdopodobniej Debili, co potwierdzała charakterystyczna poświata otaczająca ich głowy. Umęczone niewolnice prowadzone były jak ziemskie zwierzęta. Nagie. W dwóch rzędach. Połączone długą, dźwiganą na barkach rurą, od której odchodziły krótkie, mocne łańcuchy łączące żerdź z obrożą na szyjach. Ludzie idący obok niewolnic mieli niezłą zabawę popychając, kopiąc, szarpiąc i smagając bez litości bezwolne istoty, przy użyciu wszystkiego, co akurat mieli pod ręką. Rozrywka musiała być naprawdę przednia o czym świadczyły liczne okrzyki radości i szczery śmiech, wybuchający co chwilę w reakcji na wykrzykiwane z tłumu wulgarne obelgi. Co niektórzy, bardziej niecierpliwi i niewyżyci, nie wytrzymywali wytworzonego przez sytuację napięcia seksualnego, dając upust swym chuciom wprost na drodze. Takich grupek, zabawiających się ze sobą na różne sposoby, pojawiało się na trasie przechodu coraz więcej.

 

Korzystając z zamieszania Peter wmieszał się w tłum uznając, że najlepszym sposobem ochrony w tym wypadku, będzie zastosowanie w praktyce zasady mimikry. I miał rację. Wykrzykując razem z innymi obraźliwe słowa. Plując i rzucając czym popadnie. Nie niepokojony przez nikogo, powoli, acz nieubłaganie przesuwał się w stronę interesującego go przejścia. Gdy był blisko celu, uznał, że czas najwyższy wymknąć się z imprezy. Najlepiej cicho i po angielsku. Pech chciał, że akurat w tym samym momencie, cztery inne osoby postanowiły zrobić sobie przerwę na małe, grupowe co nieco. Gdy Peter obrócił się na pięcie nabierając odpowiedniej do ucieczki prędkości, potknął się o wystającą nogę kogoś z tłumu i zamiast do znajomego zaułka, wpadł prosto w objęcia mocno podnieconej dziewczyny.

 

Sytuacja wymknęła mu się spod kontroli. Stojąca przed nim w mocnym rozkroku, naga dziewczyna, o ciężkim biuście i równie ciężkim oddechu. Obściskiwana, lizana i gładzona przez dwie, równie napalone koleżanki, i jednego, ubranego w obcisłe rajtki kolesia. Najwidoczniej uznała jego wypadek, za ewidentną próbę przyłączenia się do zabawy. Nie czekając na wyjaśnienia, od razu złapała go za ramiona. By potem, z siłą, której w ogóle nie spodziewał się po kimś tak… rozedrganym, sprowadzić do parteru. Jego głowa, mocno trzymana za włosy, wylądowała gdzieś, w okolicach jej miękkiego podbrzusza. Petera uderzył w nos mocny zapach kobiety. Klęcząc na ziemi, z głową zakleszczoną silnymi udami, był skutecznie unieruchomiony. Musiał coś z tym zrobić, choć sytuacja, zważywszy na okoliczności, nie była dla niego aż tak nieprzyjemna, jak można by było przypuszczać. Nie pozostało mu nic innego, jak kolejny raz poddać się fali zdarzeń i improwizować. Po pierwsze musiał się podnieść. Aby zachować równowagę złapał rękami za pośladki dziewczyny i powoli zaczął sunąć ku górze, nie szczędząc przy tym swojej niespodziewanej partnerce szczodrych pieszczot. Na nogi stanął ponownie, gdzieś tak, na wysokości piersi, co wyraźnie przywróciło mu dawną pewności siebie i dodało sił. Działając dalej, przerzucił ręce na biust dziewczyny i delikatnie odepchnął się do tyłu. Był wolny. Teraz należało jakoś sensownie zakończyć ten krótki, i na pewno przelotny związek. Ale jak? W nagłym przebłysku przyszedł mu do głowy szalony pomysł. Najpierw wymierzył dziewczynie siarczysty policzek, a potem odepchnął ją na bok, i nie zważając na dalsze przeszkody rzucił się do panicznej ucieczki, miażdżąc po drodze krocze kolesia w rajstopkach.

 

Biec przestał dopiero wtedy, gdy zobaczył przed sobą znajome wejście. Odwrócił się przystając na chwilę, by odzyskać oddech. Na szczęście, nikt z tłumu nie rzucił się za nim w pogoń. Miał nadzieję, że uznają jego dziwne zachowanie, za jakiś nowy rodzaj perwersji, i chyba się nie mylił. Bezpieczny poczuł się jednak, dopiero przekraczając bramę posiadłości Meretrix.

 

***

 

 

 

We wnętrzu dużego salonu, urządzonego w stylu rzymskiego triclinium panował półmrok, rozjaśniony jedynie blaskiem dziesiątków świec, stojących wszędzie wokół. Peter wszedł do środka nie obawiając się, że nie zastanie właściciela. W Niebie czas płynął inaczej niż na ziemi. Zwolennicy logiki temporalnej i liniowej struktury czasu, tutaj ponieśliby całkowitą klęskę. W chaosie, krzaczastej struktury niebiańskiej rzeczywistości jedno mogło być pewne. Ilekroć chciało się kogoś odwiedzić, zawsze trafiało się akurat na ten okres, kiedy był w domu.

 

Meretrix odpoczywała, leżąc wygodnie na przestronnej sofie. Naprzeciw niej żarzył się duży, szklany ekran przypominający trochę dobrze wypolerowane lustro. Peter wiedział już, że to interaktywne, swoiste kino, pozwalało jej bez przeszkód surfować po całej przestrzeni Brudnej Dzielnicy, i chyba nawet, wielkim kawale Nieba. Istny rarytas dla podglądacza, jakim bez wątpienia była Meretrix, zwłaszcza że ekran pozwalał także, na zmianę perspektywy ujęć i generowanie zbliżeń, co miało kolosalne znaczenie dla kogoś uzależnionego od wścibstwa. Kto musiał wiedzieć wszystko i o wszystkich, bo inaczej usychał ze zgryzoty.

 

Peter zbliżył się do sofy zerkając w ekran. Na lustrzanej powierzchni nie działo się nic godnego uwagi. Widać było jakieś pomieszczenie, pełne kamiennych posągów, wśród których mała grupka osób uprawiała seks. Nuda. On wolał patrzeć na Meretrix. To była prawdziwa piękność. W półmroku i blasku świec wyglądała jeszcze bardziej ponętnie niż zazwyczaj. Peter muskał wzrokiem jej śniade ramiona. Plecy wygięte w lekki łuk, osłonięte jedynie, zwiewną muślinową szatą, nie zakrywającą prawie niczego. Szerokie biodra, krągłe i ponętne. Napięte pośladki drgające wyraźnie pod skórą. Z każdą, upływającą chwilą, czuł jak miękną mu kolana i niepokojąco wzrasta poziom libido.

 

– Dawno już, nikt tak na mnie nie patrzył! – Dopiero teraz dostrzegł, że Meretrix odwróciła się od ekranu. Jej niski, zmysłowy głos wywołał u niego lekki skurcz podbrzusza, wypychając niebezpiecznie spodnie.

 

– Witaj Meretrix – powiedział, wcale niespeszony.

 

– Witaj przyjacielu. Miło cię znów widzieć. Co sprowadza sławnego detektywa w moje skromne progi?

 

– Zaginął Anioł – Peter przełknął ślinę, od razu przechodząc do sedna wizyty.

 

– Od kiedy to grzeszne, ludzkie dusze zajmują się sprawami naszych nieprzystępnych sąsiadów?

 

– Zlecenie, to zlecenie. Nie wybieram swoich klientów, sami przychodzą i odchodzą kiedy chcą. – Peter usiadł na skraju sofy, sięgając ręką po winogrona leżące w gustownej wazie, na stoliku obok. Od razu wpakował sobie do ust całą garść.

 

– Zlecenie, mówisz – Meretrix popatrzyła na niego z większym zainteresowaniem. – Z tego co wiem Anioły raczej nie znikają – stwierdziła, podnosząc się i siadając naprzeciw Petera, który miał teraz przyjemność podziwiać jej pełne piersi, uwolnione spod nacisku ciała.

 

– Ten zniknął, i to dokumentnie. Więc swoje mylne stereotypy na naturę Aniołów możesz sobie wsadzić… wiesz gdzie?

 

– Obiecanki, cacanki – Meretrix, umyślnie ściszyła głos, ponownie działając mu na zmysły.

 

– Zdaniem zleceniodawcy – kontynuował Peter, – nasz Anioł ostatnio przedstawiał niezdrowe zainteresowanie sprawami ludzi. Istnieje takie prawdopodobieństwo, że niektórym z nich mogło się to nie spodobać. Hipoteza dość prawdopodobna, a zważywszy na to, że Niebo skierowało mnie wprost pod twoje drzwi, może nawet więcej niż prawdopodobna.

 

– A może, po prostu, jesteś mi przeznaczony – Meretrix pogłaskała go czule po twarzy, obdarzając przy tym najbardziej płomiennym uśmiechem.

 

Peter zadrżał, wyraźnie czując mrowienie przechodzące mu przez plecy. Dziewczyna zachichotała a potem klasnęła w dłonie. Na ten dźwięk, zgasły płomienie świec, zastąpione teraz przez jaskrawe światło padające z góry. Zgasł także ekran, będący jej oknem na świat. Meretrix poprawiła się i siadła wygodniej na sofie. Jej oczy straciły mało wyrazisty, rozmemłany od nadmiaru wizji, zamglony wygląd, stając się teraz bardziej wyraziste.

 

– Wiesz czym naprawdę jest Niebo, Peter? – zapytała pozornie bez związku.

 

– Raczej nie. Niewiele mnie to obchodzi. Niebo… to Niebo! – odpowiedział rozbrajająco szczerze, rozgryzając ze smakiem kolejne winogrono.

 

– No właśnie. Tak jak ty, rozumuje dziewięćdziesiąt dziewięć procent ludzkich mieszkańców Nieba, i nie mówię tu wcale o Debilach, bo tych już nic nie obchodzi, nawet oni sami. Ludziom wystarcza, to co jest. To, że są. Że istnieją i w zasadzie są nieśmiertelni. Nic innego ich nie obchodzi. Żyją i tyle. Nikt nie pyta o prawdziwą istotę Nieba. Nikt nie zastanawia się dlaczego jest tu akurat tak, a nie inaczej. Nikt nie pyta, dlaczego co jakiś czas, nasze wspomnienia wzbogacają się o kolejne, przeżyte, ziemskie życia. Nikt nie pyta, dlaczego w Niebie nie ma dzieci?. Dlaczego nie ma tu roślin, zwierząt. Skąd bierze się żywność. Dlaczego większość z nas, staje się niewolnikiem cielesnych żądz, pomimo tego, że tak naprawdę nikt tutaj nie ma ciała. Kim my jesteśmy Peter?

 

– Myślałem, że ludźmi – odpowiedział bez entuzjazmu.

 

– Błąd– prychnęła – na pewno nie jesteśmy ludźmi. Definiujemy się przez pryzmat naszej ziemskiej przygody, choć jest to tylko ułamek naszego życia. A wiesz dlaczego? Bo tylko tam, byliśmy prawdziwi. Tylko tam mogliśmy umrzeć. Przynajmniej tak nam się zdawało. Tęsknisz za śmiercią Peter?

 

– Raczej nie.

 

– A ja tak. Jeżeli coś nadaje sens życiu, to jest to właśnie śmierć. Nic innego. O tak, bardzo chciałabym być człowiekiem. Niestety nie jestem. Popatrz na naszą i ziemską hierarchię. Na Ziemi szczyt ewolucji stanowią siła, mądrość i władza. Tutaj, istotą najbardziej rozwiniętą jest Debil. Pogardzana przez wszystkich, pomiatana i ruchana w dupę istota idealnie szczęśliwa. Bez myśli, bez żądz, bez pragnień. Świecący łebek. Ideał obdarzony cholerną niebiańską mocą.

 

– Skoro nie jesteśmy ludźmi, to kim jesteśmy? – Peter wreszcie wykazał jakieś zainteresowanie słowami Meretrix

 

– Niewolnikami Peter. Jesteśmy– cholernymi– niewolnikami-Nieba. Podobnie jak Anioły, i to nas łączy.

 

– Jak to?

 

– Normalnie. Niebo jest dla nas wszystkim. Jest naszym panem. Mój dobry znajomy Platon powiedział kiedyś, że Ziemia jest więzieniem dla duszy, a potem to odszczekał, i to migiem. Na Ziemi byliśmy prawdziwie wolni. Tutaj, mimo pozorów jesteśmy niczym. Robimy tylko to, co każe nam Niebo. Coś takiego jak wolna wola nie istnieje. Niebo to przestrzeń zamknięta. Wielkie więzienie dla dusz, o złagodzonym rygorze i stałej, niezmiennej obsadzie. A my i Anioły jesteśmy tylko pensjonariuszami. Nikt nie może, ot tak sobie, opuścić Nieba i zniknąć bez śladu.

 

– Ale Anioł zniknął. Nie mam powodu sądzić, że jest inaczej. Mógłbym oczywiście przyjąć, że dostał misję od Nieba i przeniósł się w jakąś inną rzeczywistość, ale intuicja podpowiada mi, że jest troszkę inaczej. W tym przypadku stawiałbym raczej na bardziej prozaiczne powody. Niebo, to nie jest najbezpieczniejsze miejsce. Napady, pobicia, kradzieże, zdrady, wymuszenia, gwałty, zdarzają się tu na porządku dziennym. Myślałem o czymś bardziej w tym stylu… Chyba tracę tu czas – Peter wstał zamierzając wyjść, jednak Meretrix złapała go za rękę nie pozwalając odejść.

 

– Poczekaj, jest coś, co może ci się przydać – zaczęła.

 

– A więc jednak, komunikacja nigdy się nie myli. Zamieniam się w słuch – odparł Peter.

 

– Mówiłam, że dziewięćdziesiąt dziewięć procent ludzi, myśli i działa, tak jak ty. A to oznacza, że jeden procent tego nie robi. Są tacy, którzy nigdy nie zaakceptują istoty Nieba. Nie spoczną, dopóki nie uczynią niebiańskiej rzeczywistości poddanej sobie. Może ich właśnie szukasz?

 

– Mów!

 

– Ostatnio w Niebie dużo się zmieniło. Zbyt dużo. Pamiętasz Rynek Rzeczy?

 

– Jasne. Małe miasteczko z targiem, na którym ludzie mogli wymieniać się różnymi rzeczami. Mekka złodziei i wszelkich innych szumowin uzależnionych od posiadania i odbierania innym. Równie łatwo dostać tam w ryj, jak zdobyć cenną informację.

 

– Powinieneś zajrzeć tam teraz. Rynek się zmienił, Można tam nabyć wszystko i wszystko załatwić. Prawdziwe cuda, których do tej pory nie było w Niebie. Sama mam kilka nowych rzeczy, chciałbyś zobaczyć?

 

– Może innym razem. – Philip zbył ją ruchem ręki.

 

– No dobrze. Mój ty, niecierpliwcu. Ludzie gadają, że ktoś uzyskał możliwość stwarzania rzeczy. Wiesz, pomyślałam sobie, że jeśli ktoś potrafi stwarzać rzeczy, wyręczając w tym Niebo. To całkiem prawdopodobne, że potrafi też zniknąć Anioła.

 

– Nie można było powiedzieć tego od razu – obruszył się kokieteryjnie Peter.

 

– A rozmowa?– usta Meretrix wydęły się, w rozkosznym, prowokującym geście.

 

– W takim razie, jesteś mi winna przeprosiny – palce Petera przesunęły się wolno wzdłuż wewnętrznej części obnażonego uda Meretrix. Jej oczy przymknęły się wpół i ponownie zasnuły mgłą.

 

– Nie można było powiedzieć tego od razu – wyszeptała lubieżnie, wprost do jego ucha.

 

 

***

 

 

Widziana z góry, perspektywa nowego Rynku Rzeczy, przytłoczyła go swym ogromem. Peter, co prawda był przyzwyczajony do zmian. W niebiańskiej rzeczywistości co chwilę coś się zmieniało. Przybywało domów, zaułków, drzwi. Siedziby znanych mu osób bez przyczyny zmieniały swą lokalizację, lub znikały całkowicie, a on, odnajdywał swego dawnego informatora, siedzącego z tępą miną Debila, wprost na ulicy. Jednak to, co zobaczył teraz, przekroczyło granice jego zdolności pojmowania. Podczas ostatniej wizyty było tu tylko, małe, senne miasteczko z centralnym placem otoczonym wianuszkiem nielicznych domostw. Do tego kilka knajp i klubów, upodobanych przez niebiański półświatek złodziejski. Dwa burdele na pięć pokoi, wykorzystywane przeważnie przez stałych mieszkańców. Jedna arena walk pełniąca okazjonalnie rolę teatru, i to wszystko. Całą miejscowość można było obejść spacerowym krokiem, w czasie krótszym niż jeden, dobry numerek z miejscową panną. Tymczasem to, co widział teraz szybko spływając w dół, to była wielka metropolia. Porównywalna wielkością do Brudnej Dzielnicy. Całości tego wielkiego miasta nie sposób było ogarnąć wzrokiem, nawet z dużej wysokości.

 

Zstąpił z góry na duży deptak, otoczony zgiełkiem i gwarem tętniącej życiem ulicy. Dookoła niego przemieszczali się w różnych kierunkach ludzie. Dziesiątki tysięcy ludzi. Każdy dźwigając torby, paczki i inne pakunki. Na szczęście dla niego nie wyglądali zbyt groźnie. Wręcz przeciwnie. Wyglądali na zadowolonych, i co najważniejsze, dość przyzwoitych. Peter postanowił zasięgnąć języka. Przystanął przy grupce gapiów wpatrzonych w występ ulicznej trupy. Wśród zgromadzonych wypatrzył osobę o najbardziej poczciwym wyglądzie. I zagadnął, przybierając przy tym, najbardziej płochliwy i naiwny wyraz twarzy, jaki potrafił.

 

– Przepraszam bardzo. Czy mógłby mi pan pomóc!

 

– Oczywiście – mężczyzna odwrócił się do niego ze szczerym uśmiechem na twarzy.

 

– Jestem pierwszy raz w tym miejscu, i nie za bardzo wiem jeszcze, co robić i gdzie iść? – zapytał.

 

– To zależy, czego pan szuka? – odpowiedział mężczyzna, patrząc z politowaniem na Petera.

 

– Sam nie wiem. Po prostu, słyszałem wiele dobrego o tym miejscu i chciałem je zobaczyć.

 

Mężczyzna odłożył dźwigany przez siebie pakunek na ziemię i podrapał się w głowę.

 

– Najlepiej, powinien pan po prostu iść przed siebie. Hale wystawowe są po obu stronach ulicy. Każda jest inna. Na pewno znajdzie pan coś dla siebie.

 

– No tak. Tylko, że ja nie wziąłem niczego na wymianę – zauważył Peter, udając zakłopotanie.

 

– Teraz już nie wymienia się rzeczy – wyjaśnił mężczyzna. – Aby coś kupić, wystarczy wejść do kabiny uniesień.

 

– Do czego?

 

– Przy każdym stoisku jest taka mała kabina. Wystarczy tam wejść i czekać. Przeżywa się chwilę uniesienia, a potem rzecz jest już pana. Sam nie wiem jak to działa, ale jest to bardzo proste i przyjemne, a także podobno, zupełnie niegroźne.

 

Kiwając ze zrozumieniem, Peter uznał, że nie wyciągnie nic więcej ze swego rozmówcy. Grzecznie podziękował za pomoc i zrobił to, co mu radzono. Ruszył przed siebie w poszukiwaniu najbliższej hali handlowej.

 

Już pierwszy obiekt, który odwiedził wywołał u niego entuzjazm, jakiego wcale nie spodziewał się przejawiać, w tego typu miejscu. Okazało się bowiem, że przestronna hala wystawowa, skrywa w swym wnętrzu skarb. Prawdziwy „Salon samochodowy" z początku dwudziestego pierwszego wieku. Wypełniony po brzegi nowiutkim modelami najlepszych marek jakie pamiętał. Peterowi zakręciło się w głowie od przepychu. Nie mógł uwierzyć własnym oczom. Wszędzie wokół wprost roiło się od lśniących nowością Mercedesów, Fordów, Dodgów, Lincolnów, BMW i innych marek, których nawet nie pamiętał. Na specjalnych, obrotowych podestach stały prawdziwe cacka, perełki motoryzacji jak: Dodge Viper SRT-10, Aston Martin DB9, Bugatti Veyron, czy tajemniczy Pagani Zonda CINQUE, o którym nie wiedział nawet, że istnieje. Na środku salonu wystawiono prawdziwy bolid Formuły 1. Wywołujące kolosalne wrażenie, czerwono-krwiste Ferrari. Wszystkie auta pachniały nowością, porażając odblaskiem lakierowanej powierzchni, we wszystkich możliwych kolorach.

 

Po pierwszym zachłyśnięciu towarem, Peter zwrócił baczniejszą uwagę na otaczających go ludzi. Wśród tłumu zwiedzających, dominowali ubrani podobnie do niego zwolennicy dwudziestowiecznej kultury i zachodnich zwyczajów, co było dość naturalne w tym miejscu. Pomiędzy nimi uwijali się, rozpoznawalni po jednakowych uniformach sprzedawcy, służąc fachową poradą. Jeden z nich pojawił się wkrótce, także za jego plecami. Dyskretnie, acz wyraźnie zwracając na siebie uwagę.

 

– Tylko nie mówcie, że są na chodzie? – zagadnął do niego Peter.

 

– Proszę nas nie obrażać – odpowiedział, wcale nie wyglądający na obrażonego clerk – Korporacja Marka Webera daje gwarancję najwyższej jakości. Wszystkie nasze modele są w stu procentach sprawne. Jesteśmy najlepszym salonem użytkowym z branży samochodowej w tej części miasta.

 

– Ale w Niebie nie da się przecież jeździć samochodem – zauważył ze zdziwieniem Peter. – To po co mi auto.

 

– O widzę, że pan tu nowy. Już wyjaśniam. U nas, nie tylko może pan kupić, czy wypożyczyć auto, ale także nim pojeździć. Nasze miasto – Marktown – jest przystosowane do ruchu kołowego. Obecnie posiadamy tu: dziesięć torów do jazdy szybkiej. Piętnaście do jazdy wolnej. Cztery areny stłuczkowe i dwa tory terenowe. Specjalnie wydzielone dzielnice miasta wyposażone są w odpowiednie oznakowanie i sygnalizację. Preferuje pan ruch prawo, czy lewostronny?

 

– Prawostronny.

 

– Ja też. Nie ma to jak dobre, kontynentalne zasady. Dla koneserów w przygotowaniu jest kilkusetkilometrowy odcinek autostrady, ale to…

 

Sprzedawca przestał mówić. Wzrok klienta przykuł teraz widok nowego obiektu. Peter patrzył, nie mogąc uwierzyć w to, co widzi. Tuz przed nim stał, nowiutki Dodge Chelenger Concept, wywołujący nagły przypływ cieplejszych uczuć. To było jego auto. Nawet kolor był ten sam. Groszkowa zieleń, z dwoma czarnymi pasami, przechodzącymi przez całą długość maski. Peter podszedł do auta gładząc je delikatnym ruchem ręki, jak kochane zwierzę. Pod skórą czuł zimny dotyk stali, niosący ze sobą falę wspomnień. Stojący z boku sprzedawca od razu wyczuł szansę na udaną transakcję.

 

– Widzę, że znalazł pan coś akurat dla siebie. Dobry wybór – szepnął mu za plecami.

 

– Skąd wy bierzecie… te wszystkie auta? – Mimo wzruszenia, Peter nie zapomniał, po co tak naprawdę, przyszedł do tego salonu.

 

– Całe miasto. Wszystkie salony i towary są własnością Korporacji handlowej Marka Webera – Sprzedawca wypalił wyuczoną formułkę z miną dobrze spełnionego obowiązku.

 

– No tak, ale mnie interesuje, skąd ten cały Mark Weber sprowadza te wszystkie towary. Prosto z Ziemi?

 

– Tego to ja nie wiem, proszę pana. Chciałby pan wynająć ten wóz? Polecam wynajem na próbę – wyglądało na to, że sprzedawca faktycznie nie wie nic więcej. Zrezygnowany Peter postanowił spróbować z wyższa szarżą.

 

– Czy mógłbym rozmawiać z kierownikiem? – zapytał.

 

– Z kim?

 

– Z kierownikiem? Pana przełożonym? Z osobą, która pana zatrudnia, płaci? Daje pojeździć za darmochę, po godzinach?

 

– Chodzi panu o urzędników z magistratu?

 

– Tak, tak – wreszcie trafił na trop.– Właśnie o nich. Chciałbym się z nimi zobaczyć, a najlepiej z samym Markiem Weberem.

 

– To musi iść pan do ratusza. Jest w centrum miasta. Ale… po co iść, jak… można pojechać – sprzedawca nie odpuszczał. Jego ręce otworzyły się szeroko na stojący obok samochód, a brwi znacząco uniosły się w górę.

 

Peter westchnął i wzruszył ramionami.

 

– No dobra. Wynajmę ten wóz. Ale tylko na próbę.

 

***

 

 

Plac przed miejscowym ratuszem świecił pustkami, jak w niedzielę, na jakimś cholernym zadupiu. Niestety sam ratusz okazał się równie pusty, a główne drzwi wejściowe zamknięte na wszystkie zamki. Peter walił w nie dość długo i na tyle zaciekle, że mógłby obudzić zmarłego, jednak bez żadnego odzewu. Na wszelki wypadek obszedł budynek dokoła, lecz zamknięte na głucho wrota okazały się jedynym wejściem. Cała ta sytuacja wyraźnie go poirytowała. Okazało się, że przyjechał tu na darmo. Że wrócił do punktu wyjścia. Miał ochotę coś zniszczyć i gdyby nie nowe auto, może nawet by coś zdemolował. Jednak w tej chwili postanowił zrobić co innego. Przejechać się po ulicach, uspokoić. A potem wrócić do starych, wypróbowanych metod, i zaciągnąć języka w jednej z licznych knajp mijanych po drodze. Jeśli on nie znajdzie szybko kogoś, kogo mógłby pociągnąć za język. To być może znajdzie się ktoś, kto zechce porozmawiać z nim.

 

Czwarta knajpa z kolei okazała się miejscem, którego szukał. Przyciemniona atmosfera, dym z papierosów unoszący się mgłą w powietrzu. Szeroki bar. Dwa stoły do gry w bilard okupowane przez stałych bywalców, o twarzach niezłych zakapiorów . To było to. Cisza, jak nastała po jego wejściu, i spojrzenia chłodzące kark, jak dotyk zimnego noża, potwierdziły tylko jego przypuszczenia. W tym miejscu załatwiało się interesy, i to każdego rodzaju.

 

Peter podszedł do baru i zamówił szklaneczkę whisky. Popijając wolno, rozejrzał się dyskretnie po wnętrzu. Poczekał aż ludzie w środku oswoją się z jego widokiem na tyle, by ponownie zacząć traktować go jak powietrze, lub przynajmniej, jako niechciany, acz akceptowalny, mały smrodek, który za bardzo nie przeszkadza. Wreszcie skinął ręką na barmana.

 

– Szukam kogoś… kto wie… gdzie można spotkać Marka Webera – zapytał niezbyt cicho.

 

Prowadzone w knajpie rozmowy ucichły ponownie, przechodząc w szept. Jeden z grających przy stole przerwał partię w połowie i skierował się prosto do drzwi, prowadzących na zaplecze. Pozostali, ścisnęli mocniej kije w rękach udając, że grają dalej. Peter uśmiechnął się pod nosem.

 

– To jak będzie? – rzucił jeszcze raz w stronę baru.

 

– Tutaj takich nie znajdziesz – barman obrócił pustą szklaneczkę detektywa do góry dnem, odmawiając w ten sposób podania drugiej porcji.

 

Nalej! – warknął do niego Peter – Powiedziałem, nalej! – dodał zniżając niebezpiecznie głos.

 

Szklaneczka znów przybrała właściwe położenie, zapełniając się złocistym płynem. Teraz wystarczyło już tylko czekać.

 

Po czwartym drinku uznał, że już wystarczy. Jeśli coś miało się zdarzyć, to już się stało. I tym razem przeczucie, także go nie zawiodło. Kłopoty przyszły do niego zaraz po wyjściu z baru. Już z daleka zauważył, że tuż za jego wozem – o wiele za blisko – stoi czarny Lincoln Executiv z 2003 roku. Samochód bardzo dobrze mu znany. Od lat cieszący się zasłużonym uznaniem w środowiskach przestępczych. Szczególnie z powodu dwóch podstawowych walorów. Nadzwyczaj pojemnego bagażnika, bez trudu mieszczącego: dwa ciała, sznury, łopaty, towar, walizki z pieniędzmi, broń i wszelkie inne przedmioty niezbędne w tym fachu. Oraz przestrzennej kabiny, umożliwiającej swobodne balowanie z panienkami, na tylnym siedzeniu. Obok Lincolna stało trzech typków o posturach goryli, ponurym wyglądzie i równie ponurym usposobieniu. Jeden z ich miętolił w ustach wykałaczkę, co nadawało jego twarzy psiego wyglądu.

 

Peter skrzywił usta w grymasie niezadowolenia. Nadchodził najmniej lubiany przez niego moment śledztwa. Nie, żeby się bał. W Niebie przecież nie można było umrzeć. Tyle, że obicie mordy i skopanie żeber, nigdy nie należało do jego ulubionych przyjemności. Gdy podszedł do auta, gość z psią mordą zastąpił mu drogę, a dwóch pozostałych ustawiło się z tyłu, odcinając skutecznie drogę ucieczki.

 

– Ktoś chciałby się z tobą zobaczyć – rozpoczął, ten z przodu, przesuwając językiem wykałaczkę z prawej strony ust, na lewą.

 

– Nie umawiam się na randki z nieznajomymi. Jestem za młody – odpowiedział Peter próbując ręką ominąć draba i dosięgnąć klamki swojego wozu.

 

Każdej akcji odpowiada reakcja. Potężny cios w brzuch zgiął go w pół ,przypominając boleśnie, że nawet w Niebie działają podstawowe zasady dynamiki ciał stałych. Gość o psiej twarzy złapał go za kark i ustawił z powrotem do pionu, używając do tego tylko jednej ręki.

 

– Nie powiem – zaczął konwersację od początku, tym razem przesuwając wykałaczkę z lewej, na prawą. – Trochę mi zaimponowałeś, panie… wścibski. Zazwyczaj, jak grzecznie proszę to ludzie mi nie odmawiają. Od razu są przygotowani do podróży. Taki urok osobisty. A tu, proszę. I teraz nie wiem, co mam z tym zrobić?

 

– Może powinieneś poprosić jeszcze raz – sapnął Peter.

 

– Wiesz co. Masz chyba rację. Spróbuję jeszcze raz. Tak na próbę. Może teraz zaproszenie zadziała.

 

Dwóch stojących z tyłu drabów złapało Petera za ręce uniemożliwiając wykonanie jakiegokolwiek ruchu. Nim zdążył zareagować potężny prawy sierpowy wylądował na jego podbródku, burząc mu znacznie fryzurę, lecz co ważniejsze, skutecznie pozbawiając przytomności. Ciało Petera zwiędło w mocarnych dłoniach gangsterów, niczym dmuchana lalka gwałtownie pozbawiona powietrza. Teraz zdecydowanie był przygotowany do podróży.

 

***

 

 

 

Ocknął się, leżąc skulony w zupełnych ciemnościach. Wodząc rękami przed sobą próbował zorientować się w otaczającej przestrzeni, lecz z każdej strony napotykał przeszkodę, w postaci zimnej, dudniącej w charakterystyczny sposób blachy. Dobiegający z zewnątrz warkot silnika i wrażenie przemieszczania się w przestrzeni szybko pozwoliły mu zorientować się w sytuacji. W zasadzie to przeżywał Deja vu. Ileż to już razy był w podobnej sytuacji. Bagażnik, mógłby być jego drugim domem. Teraz nie pozostało mu nic innego, jak czekać na dalszy rozwój wypadków. Samochód musiał wreszcie gdzieś dojechać.

 

Jego prognozy, sprawdziły się już niebawem. Najpierw Peter poczuł, że auto wyraźnie zwalnia, a następnie zatrzymuje się w miejscu. Gdy usłyszał trzy głuche trzaśnięcia drzwiami i odgłos zbliżających się, ciężkich kroków, „był już w domu". Klapa bagażnika uniosła się w górę, wlewając do ciemnego wnętrza jaskrawe światło, porażające mu wzrok. Jakaś potężna ręka ponownie uniosła go w górę, zupełnie tak, jakby był siatką zakupów, a nie ważącą osiemdziesiąt kilo kupą wspomnień o mięśniach. Po chwili, stał już samodzielnie na własnych, chwiejnych nogach.

 

Oczy Petera szybko przyzwyczajały się do otaczającej go jasności. Jego opiekunowie prowadzili go prosto, w stronę widniejącego na wzgórzu, dużego domu, w stylu amerykańskiego południa. Bez zbędnych słów. Szybciutko i pewnie, do celu. Weszli do środka. Minęli pewnym krokiem, sporej wielkości hall, wyłożony w całości włoskim marmurem. Przeszli pod łagodnymi łukami schodów, prowadzących na górne piętra. I już stali, po drugiej stronie domu. Na wprost otwartych, szklanych drzwi, prowadzących na taras. Taras wielkością dorównujący połowie boiska do gry w football.

 

Na dworze trwała w najlepsze impreza pod gołym niebem. Tłum ludzi w niezbyt kompletnych ubraniach zgromadził się wokół czterech dużych basenów, o wymyślnych, kolistych kształtach, wypełnionych wodą w kolorze lazuru. Jedni tańczyli w rytm głośnej, dudniącej muzyki. Inni siedzieli na krzesłach i leżakach, jakich pełno było wszędzie wokół, przekrzykując się nawzajem w przerwach pomiędzy kolejnym utworem. A jeszcze inni, pluskali się wesoło, zażywając kąpieli w basenach. Wszyscy jak leci: jarali blanty, wciągali prochy i obżerali się czym popadnie, popijając to zimnym drinkiem, bez umiaru donoszonym przez nagich kelnerów i kelnerki. Ogólnie na tarasie panował „high life" i zabawa na całego. Nikt z bawiących się ludzi, nie zwrócił najmniejszej uwagi, na trzech drabów i więźnia, przemieszczających się wzdłuż ściany domu.

 

Poprowadzili go w prawo, poza obszar basenów, gdzie na sporym podeście ustawiony był namiot, urządzony z przepychem godnym tureckiego sułtana. Na podest prowadziły wyłożone czerwonym dywanem, złote schodki, którymi wprowadzono go wprost przed wielkie łoże, wypełniające prawie w całości wnętrze namiotu. Na łożu leżało swobodnie ze dwadzieścia osób, lecz zanim Peter zdążył zorientować się, kto jest kim, wylądował na kolanach, z twarzą przy ziemi. trzymany za kark w mocnym ukłonie.

 

-Postawcie go – usłyszał przed sobą.

 

Rozkaz został skwapliwie wykonany. Petera szarpnięto w górę z siłą porównywalną do tej, z jaką pchnięto go poprzednio na kolana. Tuż przed nim, na samym środku łoża, leżała kobieta o kolorowych szatach i regularnie zaokrąglonej twarzy. Azjatka. Kobieta, niedbałym ruchem ręki odgoniła otaczające ją sługi, przyjmując bardziej wygodną do rozmowy pozycję. Od razu wiadomo było, kto tu rządzi. Muzyka, cały czas głośno grająca za plecami detektywa ucichła nagle. Na karku poczuł wzrok setek osób.

 

– Czasami niebiańska rzeczywistość przynosi nam same niespodzianki. Do tej pory byłam święcie przekonania, że w Niebie można robić, co się chce. Że jest to „ziemia obiecana" ludzi. Oddana im na własność, by czynili ją sobie poddaną. Oczywiście, tylko ci, co chcą i potrafią. Że nikogo tu nie obchodzi, co robią inni. A tu proszę? Ktoś rozpytuje na lewo i prawo o moje sprawy! Mam nadzieję, że w Niebie nie ma glin.

 

Zgromadzony za jego plecami tłumek parsknął śmiechem. Przemowa była skierowana wyraźnie do nich.

 

– Radziłbym zmienić przekonania – wtrącił się Peter, lecz zaraz umilkł skarcony potężnym uderzeniem w kark.

 

Z tłumu za nim rozległo się buczenie, tupot i gwizdy.

 

– Dla kogo pracujesz, i dlaczego wypytujesz o nasze sprawy po całym mieście!? – tym razem słowa kobiety skierowane były wprost do niego. Peter podnosząc się kolejny raz z ziemi postanowił, że nie ma sensu ukrywać prawdy.

 

– Nie jestem gliną. Jestem Peter Monroe – prywatny detektyw. Pracuję na zlecenie Aniołów i szukam jednego z nich. Anioła o imieniu Etehiel, który zaginął gdzieś w tej okolicy. Miałem nadzieję, że pan Mark Weber, jako osoba najlepiej zorientowana w sprawach Nieba, mogłaby wiedzieć co nieco na temat tego zniknięcia, to wszystko.

 

Wybuch dzikiego, histerycznego śmiechu, jaki nastąpił za plecami Petera, tuż po zakończeniu jego szczerej wypowiedzi, przebił wszystko co działo się tam, do tej pory. Ludzie chwiali się, łapali za brzuchy. Poklepywali, parskali, kichali, a niektórzy nawet tarzali po podłodze, jak na najlepszej komedii. Peter nie spodziewał się, aż takiej reakcji. Zdziwiony, spojrzał na siedzącą przed nim kobietę, która także, rechotała złośliwie razem z całą otaczającą ją świtą. Nawet powściągliwy drab o psim wyglądzie, wyglądał teraz tak, jakby usta zniekształcił mu, tłumiony, wewnętrzny chichot.

 

– Widziałeś tu ostatnio jakiegoś Anioła, Rico?– zapytała kobieta, kiedy już mogła mówić.

 

– Nie przypominam sobie. Proszę pani – odpowiedział całkiem poważnie psi pysk, wywołując w tłumie kolejny wybuch wesołości – Anioła raczej bym zapamiętał – dokończył po chwili zadumy.

 

– Widzisz panie detektywie – drwiła sobie kobieta. – Twoje poszukiwania okazały się całkowicie bezcelowe. Rico zna tu wszystkich, i jeśli on mówi, że kogoś nie widział, to znaczy, że takiego tu nigdy nie było. Ale na wszelki wypadek sprawdzę jeszcze u innych. Czy któryś z was widział tu ostatnio jakiegoś Anioła?! – krzyknęła wesoło w stronę tłumu.

 

Odpowiedział jej tylko kolejny wybuch śmiechu. Uśmiechnięta od ucha do ucha rozłożyła ręce w teatralnym geście rezygnacji.

 

– Niestety nie możemy ci pomóc… detektywie Monroe. Strasznie nas rozbawiłeś swoja bajeczką, lecz twój czas dobiegł końca. Trzeba się już pożegnać. Wszystko co dobre, kiedyś musi się skończyć.

 

– Oprócz Nieba! – zawołał ktoś z tłumu.

 

– Oprócz Nieba – powtórzyła za nim kobieta. – Nie wiem, jakie były twoje prawdziwe zamiary Monroe i nie chcę wiedzieć. Do niczego mi się ta wiedza nie przyda. Co jakiś czas odwiedzają nas tu różni dziwacy. Rico się nimi zajmuje. Nie wiem co robi, ale robi to bardzo skutecznie. Jeszcze się nie zdążyło, żeby ktoś chciał tu wrócić. Z tobą będzie tak samo, gwarantuję.

 

Niedobrze, pomyślał Peter odwracając wzrok w stronę draba o imieniu Rico, akurat na ten moment, by zobaczyć jak kolejny raz przesuwa językiem wykałaczkę w ustach. Niedobrze, pomyślał drugi raz, gdy ten ponownie położył mu swą, ciężką rękę na ramieniu. Przygotowany na najgorsze, skulił się w sobie, jednak w tym samym momencie nastąpiło coś, co skutecznie przerwało plany zgromadzonych na tarasie ludzi, w tym także i Rica. Powietrze przeszył narastający ryk. Tak głośny i przeciągły, jakby Niebo miało pęknąć na pół. Wypełniające wszystko, jasne światło, straciło swój intensywny blask, pogrążając taras, dom i całą okolicę w półmroku szarości. Gdyby rzecz działa się na Ziemi, w tym momencie powinien zerwać się wiatr, wyprzedzający rzęsisty opad deszczu. Z tym, że w Niebie nie było wiatru. Nie było też powietrza, różnic temperatur, ciśnienia i innych czynników, deszczo i wiatro twórczych. Zamiast wiatru, pojawiły się za to cienie. Wyraźne, szybko poruszające się plamy ciemności. Z początku w niewielkiej ilości, zbagatelizowane przez ludzi. Już po chwili pokryły całą powierzchnię tarasu, wywołując niezamierzoną sensację.

 

Gdy zniknął pierwszy człowiek, pękając jak bańka mydlana trafiona ostrym szpikulcem. Wszyscy pomyśleli, że to jakiś żart, albo początek magicznego występu. Rozległy się nawet nieśmiałe brawa. Gdy zaczęli znikać następni, niedowierzanie szybko zmieniło się w paniczną, bezładną, lecz zupełnie bezskuteczną ucieczkę. Plamy były szybsze.

 

Peter nie uciekał jak inni. Przytłoczony cały czas, ciężką ręką Rico, nie mógł się ruszyć. Przestraszony wpatrywał się w to, co dzieje się przed nim. Gdy plamy zbliżyły się do nich, zamknął oczy oczekując nagłego bólu, lecz nic takiego się nie nastało. Gdy otworzył je z powrotem, po wirujących plamach nie było już śladu. Poświata znów była jasna, a woda w basenie nawet bardziej lazurowa niż poprzednio. Jednak był już sam. Dookoła nie było nikogo. No, może z jednym wyjątkiem. Miejsce gdzie jeszcze niedawno, stał Rico o psiej twarzy, teraz zajmowała młoda dziewczyna. Ubrana w ciemną, wojskową bluzę i spodnie w barwach ochronnych, opadające na ciężkie buty, wydała się Peterowi dziwnie znajoma.

 

– Miuriel? – zapytał bez przekonania, mrużąc oczy.

 

– A kogo się spodziewałeś? – znajomy tembr głosu, nie pozostawił mu żadnych wątpliwości.

 

– Nie powinnaś mi czegoś wyjaśnić? – zapytał jeszcze raz, już z większym przekonaniem.

 

– Chodźmy się przejść.

 

 

***

 

Z tarasu zeszli bocznymi schodami, kierując się w stroną widniejących w oddali wzgórz. Wysypana białym żwirkiem droga była dość wygodna, pozwalając Peterowi nacieszyć się przechadzką i świeżo odzyskaną wolnością. Na razie nie pytał o nic wiedząc, że i tak uzyska odpowiedź, w odpowiednim czasie. Gdy minęli wzgórza, droga skręciła w bok, a potem w dół, wprowadzając ich na teren rozległej doliny, zupełnie niewidocznej z poziomu drogi i tarasu. Dolina po brzegi wypełniona była ludźmi. Zajmowali każdy wolny skrawek przestrzeni. Każdy kamień, półkę skalną, ścieżkę. Każde miejsce nadające się do siedzenia. Siedzieli prawie bez ruchu, od czasu do czasu tylko, kiwając się w przód i tył, jak dotknięci wiatrem. Głowy ludzi otaczała świetlista aureola potęgująca niesamowitość tego miejsca. Między nimi migały ciemne plamy, podobne do tych, które widział na tarasie.

 

– Debile? – zapytał Peter.

 

– To wy, ludzie, tak ich nazywacie. Dla nas to są, Istoty przystosowane. Ogniwo pośrednie, między Człowiekiem a Aniołem.

 

– Acha. A ilu ich tu jest?

 

– Miliardy, może więcej. Dolina ciągnie się w nieskończoność.

 

– Jeśli można spytać… To co wy, z nimi robicie?

 

– My? Nic! Uwalniamy ich.

 

Peter spojrzał na Miuriel pytającym wzrokiem.

 

– Widzisz detektywie. Niebo to jest nasz świat. Świat Aniołów. Jesteśmy za niego odpowiedzialni. Nie możemy pozwolić, żeby ktoś zagrażał naszemu domowi.

 

– Poczekaj, poczekaj, – Przerwał jej Peter, zaczynając powoli rozumieć sens tego, co się stało – Nie było żadnego Etehiela, prawda? Korporacja Marka Webera odnalazła sposób na kontrolę niebiańskiej przestrzeni. Coś, do czego potrzebni im byli Debile. To stąd, te wszystkie nowe rzeczy w Marktown.

 

– Dokładnie. Ingerencja w zasoby energii na taką skalę, nie mogła się obyć bez echa. Istniało ryzyko naruszenia kruchej struktury Nieba. Musieliśmy interweniować. Potraktuj to jak działanie… proekologiczne.

 

– Rozumiem. A po co ja, wam byłem potrzebny?

 

– Nie kontrolujemy ludzi. ktoś musiał doprowadzić nas do źródła zmian. Ktoś skuteczny. Naznaczony łatwą do wyśledzenia energią anielską. Padło na ciebie.

 

– Jak to naznaczony? Kiedy? – obruszył się Peter.

 

– Zgadnij – odpowiedziała Miuriel, chichocząc cicho.

 

Policzki Petera pokryły się ciemnym pąsem. Przez chwilę oboje stali w milczeniu przypatrując się siedzącym w dolinie ludziom.

 

– A co stanie się z przestępcami? Z tymi wszystkim osobami, którzy zniknęli na tarasie, w tym dużym domu, w takich teatralnych okolicznościach? Z tymi wszystkimi sprzedawcami i klientami z Marktown? Nie boicie się, że ludzie mogą wrócić do swego procederu.

 

– Nic się nie stanie. To nie jest pierwszy raz, Peter. Ludzie zapomną. Tyle jesteśmy w stanie zrobić. Po prostu obudzą się w swoich domach i będą żyć tak jak dawniej. Co najwyżej z lekkim bólem głowy, ale to szybko minie.

 

– A co będzie ze mną? – zapytał Peter, przełykając głośno ślinę.

 

– Muszę ci podziękować – odpowiedziała Miuriel, całując go czule w policzek.

 

***

 

 

 

Głośne pukanie do drzwi wybudziło Petera ze snu. Zerwał się gwałtownie, odrywając z pluskiem twarz od blatu biurka. Cholera, musiałem się urżnąć i przysnąłem, pomyślał patrząc na pustą butelkę i stertę petów, piętrzących się w popielniczce. W głowie huczało mu, jak po niezłej balandze.

 

– Wejść! – krzyknął przed siebie, próbując rozruszać zastany kark.

 

Drzwi otworzyły się z lekkim piskiem. Do biura wszedł niski, zasuszony człowieczek w typie urzędnika, dźwigając pod pachą sporych rozmiarów teczkę. Klient, czy niebiańska izba skarbowa?, pomyślał Peter w przypływie wisielczego humoru. Kolejna sprawa. Znowu się będę musiał, kurwa nachodzić. Ktoś mądry, mógłby wreszcie pomyśleć o sprowadzeniu, porządnych, ziemskich samochodów do Nieba.

 

KONIEC

Koniec

Komentarze

Bardzo dojrzały tekst. Warty ponownego doczytania. Ale już wstępnie, świetny. Podobnie wyobrażam sobie Niebo,może tylko w bardziej ponurych kolorach? Pzdr

W Niebie wszystko jest możliwe. To bardzo wdzięczne tło dla rozbujałej fantazji autora. Mozna pisać o wszystkim co tylko dusza zapragnie. Cholera, która jest u ciebie godzina. 5 rano? 

Przed pracą lubię sobie poczytać

Niezłe. Przyjemnie się czyta. Fajny pomysl. Trochę jest chyba jednak przegadane  -- nadmiar opisów. I trochę zbyt mało wciąga. Jednak w sumie -- duzy plus dla Autora. 
Pozdrowienia.   

Roger:) Masz rację. Opek jest trochę rozlazły.Kilka fragmentów mógłbym spokojnie usunąc bez szkody dla reszty tekstu. Np. przygoda Petera z drugiej sceny. Ale zostawiam wszystko jak jest, licząc, że jako praca konkursowa, będzie czytana. Dzięki za wpis. Ps. czytam teraz "Jednoroczną wdowę" Johna Irvinga - to dopiero jest droga przez mękę. Ale warto. 

To opowiadanie dobrze się czyta, mimo tego, że ma nieco dlużyzn... Nie trzeba brnąć przez tekst. Moim zdaniem, widać wpływ Chandlera, co dla mnie jest zaletą. 
Życzę przyjemnej lektury.
Pozdro.

Peter Monroe = Philip Marlowe. W pierwszej wersji dałem bohaterowi na imię Philip, ale ostatecznie zrezygnowałem z tego pomysłu. Wpływy są oczywiste i takie miały być. "Stroi pan sobie żarty- powiedziała uprzejmie głosem chłodnym niczym zupa w podłej noclegowni" Raymond Chandler "Siostrzyczka". Polecam. 

Mam dziwne wrażenie, że mocno wziąłeś sobie do serca komentarz na temat "przyzwoitości" Twoich tekstów :)

Jeśli mam być szczera, to ten tekst jest dla mnie taki sobie. Pisywałeś dużo lepsze. Ten, faktycznie, czyta się dobrze, choć mignęło mi kilka literówek, powtórzeń i takich tam, ale po prostu zupełnie mnie nie ruszył... Niby wszystko gra, nie można się do niczego doczepić, no ale tak jakby czegoś brak. Charakteru? Pazura (pomimo śmiałych scen...)? Ale może to tylko moje wrażenie :)

www.portal.herbatkauheleny.pl

Suzuki:) Dzięki za opinię. Ja sam, jestem bardzo krytycznie nastawiony do swoich opowiadań. Cały czas szukam formuły. Coś zmieniam, sprawdzam. Zdaję sobie sprawę, że w każdym z nich czegoś brakuje. Oznacza to też, że moje najlepsze teksty są ciągle jeszcze przede mną. I ten fakt nastraja mnie raczej optymistycznie. Co do śmiałości scen to musiałem je trochę tonować. W pierwszej wersji były o wiele mocniejsze. Jeszcze raz dzięki za opinię. Pozdrawiam serdecznie. 

Hmm, porządnie napisane, ale jakby czegoś brak. Sama intryga kryminalna też taka trochę mało przekonywująca, moim zdaniem. Ale opowiadanie, jako całość, czyta się przyjemnie. Przez cały czas się zastanawiałem: jeśli tak wygląda Niebo, to jak wygląda Piekło:)?

Pozdrawiam

Mastiff

Bohdan:) Piekła nie ma.

Hehe, to dobrze.

Mastiff

Niezły tekst, ale Andrzej potrafi lepsze. Poza tym, nie taki on "sherlockowy", raczej wyszło coś w stylu Chandlera. Nie, żebym porównywał. Po prostu tak widzę klimat. Ale na pewno warte to jest czytania. :)
 

A co pisze na drzwiach? - to zamierzone? Czy detektyw jest nieukiem? ;) Pomysł przypomina mi trochę "Listy z Hadesu", reszta to już wyobraźnia autora. I muszę przyznać, że jest ona naprawdę ciekawa! Jest detektyw, jest tajemnica, ale czy to trąci Holmesem? Nie wiem.

Holmesem na pewno nie trąci. Trochę przeinterpretowałem konkurs ozszerzając go na cały obszar literatury krymianalnej. Opowiadanie powinno trącić i trąci Chandlerem. Dzięki za komentarz.  

Ehh, a zaczęło się tak dobrze i przez długi czas tak też było. Czytałem z zainteresowaniem aż do samego końca, ale niestety końcówka zarżnęła bezlitośnie ten tekst i stawia sens całej intrygi pod znakiem zapytania.
Za to wizja Nieba, owładniętego przez najpierwotniejsze popędy, bardzo mi przypadła do gustu.

Ocena (tylko na potrzeby sherlocisty) - 6/10

Pozdrawiam.

No tak. Infantylna końcówka zarżnęła dobry tekst. Mogłem wykorzystać do końca pierwszą mysl, w której Anioły równie zdeprawowane, co ludzie rywalizują, niczym więzienne gangi o dostęp do Debili i wykorzystanie ich w celu ucieczki z Nieba. A tak wyszła mi mdława historyjka z podtekstem ekologicznym. Fuj. Dzięki za opinię.

Nowa Fantastyka