- Opowiadanie: episteme83 - W zaczekaniu

W zaczekaniu

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

W zaczekaniu

To mój debiut. Z tego też powodu z zapartym tchem wyczekuje komentarzy – i wytknięcia mi moich błędów.

 

W zaczekaniu

 

Zawsze ostrożny. Wyczulony na wszelkie zagrożenie. Zamglone oczy patrzyły w pochmurne, ciemne niebo. Było jakieś takie nienaturalne. A może to zmysły już zawodziły? Dreszcz. Ból. Sztywniejące członki ciała. Nie tego oczekiwał. Nie w taki sposób. Głupi sposób. Co gorsza dla pary starych i zniszczonych glanów.

 

– Uważaj na siebie – oznajmiła kobieta o ładnej, pociągłej buzi. Miała długie, kasztanowe włosy splecione w warkocz. Swymi niebieskimi oczami wpatrywała się z troską w stojącego przed nią mężczyznę.

– Nie martw się, skarbie. – Ton głosu Pawła działał kojąco na zmysły Lizy. – Będę przed zmrokiem. Wiesz przecież, że muszę jechać. Może coś znajdę, coś co umknęło mi wcześniej. – Wsiadł na rower.

– Wiem. Wiem. Ja tylko…Kocham cię. No dobra. Jedź już.

 

Asfaltowa droga przecinała sosnowy las. Dookoła panowała cisza – było w niej coś dziwnego i złowieszczego. U początku swych wypraw Paweł wzdrygał się, pokonując ten odcinek. Przecież jeszcze kilka lat temu pędził tędy samochód za samochodem. W końcu przebiegała tędy trasa wojewódzka. Teraz tylko, co rusz, stał jakiś przeżarty rdzą wrak najczęściej wzdłuż, z dawna zarośniętych, rowów melioracyjnych po obu stronach jezdni.

Często śmiejąc się, oznajmiał Lizie, że rowerzyści mają w końcu swój wymarzony raj. Bez pieszych. Bez pojazdów. Był to jednak pełen żalu śmiech. Taki gdy na siłę na stypie mówiło się jakiś żart o dopiero co zmarłym.

 

Mijane i wymijane wraki znał już na pamięć. Wielokrotnie przeszukiwał je z myślą, że znajdzie coś co pozwoli mu zrozumieć koszmar, albo chociaż coś zdatnego jeszcze do jedzenia. W końcu Tamtego Dnia ludzie wykonywali zwykłe, codzienne czynności – w tym także powroty z zakupów.

Las się urwał. Po obu stronach jezdni ukazały się puste, nie zadrzewione pola, na których kiedyś – jak pamiętał Paweł – uprawiano różne odmiany zbóż. Obecnie przywodziły na myśl dzikie stepy. Gdzieś w oddali dostrzegł małą sarenkę. Zatrzymał rower. Uśmiechnął się.

 

– Niestety, ale nie posiadają państwo zdolności kredytowej – oznajmił pracownik banku.

– To co? Do następnego banku? – spytał Paweł, tuż po opuszczeniu budynku.

– A mamy wyjście? – Liza nie wyglądała na zadowoloną. Zresztą nie ma się co dziwić – to już, któryś bank odsyłający ich z kwitkiem. W dodatku pierwszy wspólny wolny dzień od dłuższego czasu, a oni włóczą się po tych zimnych instytucjach. Czasem odnosili wrażenie, że ich upragnione cztery kąty były jakimś odległym i nieosiągalnym dla zwykłego człowieka lądem.

– Ta. Właśnie. A w tym wszystkim najbardziej przeszkadzają nam inni ludzie – rzucił, gdy szli zielonogórskim deptakiem.

 

Nie pamiętał już zbytnio kontekstu w jakim padły te ostatnie słowa, ale często wracały, zaprzątając przy tym jego myśli. Wywoływały poczucie winy. I na nic były wyjaśnienia Lizy, że to tylko słowa. Zdanie, które przecież nie mogło uczynić tego całego zła, że to zwykły zbieg okoliczności. Czuł, ba wiedział, że Liza ma rację. Mimo to wyrzucał sobie to jedno, głupie zdanie. Życzenie, które nie długo potem się spełniło.

Oderwał wzrok od sarenki i ruszył dalej, wojewódzką drogą usłaną pomnikami dawnych dni. Ileż to już czasu minęło kiedy, po raz ostatni, widział kogoś po za Lizą? Zdawało się, że kilka lat. Jednak dni, które wyglądały tak samo już dawno, zlewały się ze sobą. Przestały być odróżniane, liczone. Nie było takiej potrzeby. W czasie studiów filozoficznych Paweł niejednokrotnie miał do czynienia z mniej lub bardziej urojonymi koncepcjami czasu. Nawet zastanawiał się co teraz takowy myśliciel, wypocił by ze swojej głowy. Dla niego to było banalne: nie ma cywilizacji – nie ma czasu.

Liza, jedna wiedziała jak bardzo, tęsknił za ludźmi. Za zwykłym gronem znajomych bawiących się w barze. Za zakupami: zniecierpliwionymi klientami w kolejce do kasy, nieszczerym uśmiechem kasjerki. Podróżami w zatłoczonej komunikacji miejskiej, gdzie co rusz jeden pasażer ociera się o drugiego. Za zwykłym co dziennym mijaniem na chodnikach śpieszących się gdzieś obcych twarzy.

 

Tamten dzień zaczął się jak wiele innych mu podobnych.

Budzik. Przestawienie na dziesięciominutową drzemkę. Przeciąganie zaspanych członków ciała. Jeszcze ziewnięcie. Wypita filiżanka kawy pobudza żołądek. Schowane w torbie kanapki będą czekać na przerwę w pracy. Pożegnalny pocałunek na usta żony, która dziś ma wolne. Jej słowa „Miłej pracy".

Ciepły, letni poranek. Miasto budzące się ze snu. Wyjeżdżające z osiedlowego parkingu samochody. Wiatr kołyszący koronami z rzadka rosnących tu drzew. Od czasu do czasu jakaś postać mija Pawła, czasem zupełnie obca, a czasem znajoma twarz. Zwyczajny poranek jakich przeżył już wiele. Żadne znaki na niebie i ziemi nie wieszczyły zdarzeń, które miały nastąpić.

Zaczęło się jeszcze przed południem.

Wrzask. Martwe ciało zwala się na regały z towarem. Hałas. Samochód rozbijający witryny sklepu. Martwy kierowca. Panika. Bieg. Walące serce. Wrzask. Potknięcie o jakieś zwłoki. To Kacper. Kierownik sklepu. Upadek. Zranione dłonie. Trupy. Parking. Uderzenie pojazdu o pojazd. Benzyna. Iskra. Płonący człowiek szamoczę się w próbie wydostania z wraku. Krzyk. Do uszu dociera dźwięk syren. Chodnik. Kolejny trup. Chaos. Panika. Krzyki żyjących za zmarłych, ci umierali nagle. W milczeniu.

 

– Może gdzieś pójdziemy?

– Gdzie?

– Nie wiem… Choćby na głupi spacer.

– Nie mam ochoty – oznajmił Paweł nie odrywając wzroku od ekranu komputera, kliknięciami myszki walczył z kolejnymi falami Mrocznej Armii.

 

To było niczym sen. Koszmar, który budził w środku nocy. Nagła myśl: Liza. Szybko. Szybciej. Na złamanie karku. Byle zdążyć. Ktoś złapał za ramię. Próba oswobodzenia. Znajoma twarz. Usta próbujące coś powiedzieć. Nie zdołały. Martwe ciało uderza bezwładnie o chodnik. Znowu bieg. Jezdnia. Odskok. Ulga. Samochód skręca w lewo uderzając o fasadę budynku. Serce wali jak szalone, jakby chciało się wyrwać. Uciec jak najdalej stąd. Brak wytchnienia – Liza…

 

Przedmieścia. Piętrowe, jednorodzinne domki zionęły pustką. Od dawna hulał w nich wiatr, który wdzierał się przez powybijane szyby w oknach. Paweł, nie wiedzieć czemu, uśmiechnął się na myśl, że najwięcej z nich wybudowano w latach kryzysu. Na ironie tylko po to, by teraz stanowiły jedyne świadectwo istnienia swych właścicieli. W oddali widział sterczące wieżowce znajomego osiedla. To w jednym z tych molochów wynajmowali wtedy kawalerkę. Tyle twarzy mijał zupełnie mu obcych, nieinteresującyh go. Młodych. Starych. Radosnych. Smutnych. Czasem zatroskanych twarzy.

 

– Kochanie! – Paweł sapał, stał już w progu mieszkania. – Kochanie!

– Nie krzycz. – Głos dochodził z kuchennego aneksu. – Głucha nie jestem. – Słowa Lizy niczym leczniczy balsam zadziałały na Pawła. Mógł odetchnąć z ulgą – przynajmniej na chwilę. Był już przy Lizie. Mocno chwycił ją w ramiona.

– Jak dobrze…

– Nie tak mocno. Zmiażdżysz mnie – zarechotała odsuwając się nieznacznie od męża. Dopiero teraz zobaczyła jego twarz. Nienaturalnie bladą i przerażoną twarz.

– A ty co ducha zobaczyłeś? – spytała, wpatrywała się w jego oczy. Były otępiałe i… I puste. – No mów, że.

– Nic nie wiesz?

– Coś się stało? Ledwie wstałam. Syreny mnie zbudziły.

– Nie wiem. – Bo co innego mógł odpowiedzieć. Przecież nie miał pojęcia co się właściwie wydarzyło. Chaos – nie do ułożenia w słowa, w zdania. Myśli pełne zamętu. W milczeniu poszedł do pokoju. Z ławy, stojącej pośrodku pomieszczenia, wziął pilota i skierował go w stronę telewizora.

– Nie ma prądu – oznajmiła Liza wchodząc do pokoju. Była taka ładna, taka krucha. Jak on miał jej powiedzieć o tym wszystkim czego był świadkiem. Podszedł do okna. Na zewnątrz było pusto, ani żywej duszy. Zaparkowane samochody zdawały się wyczekiwać swych właścicieli. Wiatr kołysał gałęziami rosnących na osiedlu drzew. I może nic by w tym widoku nie było dziwnego i przerażającego gdyby nie te zwłoki. Walające się ciała ludzi, którzy jeszcze nie dawno szli do pracy; do sklepu; z dziećmi na plac zabaw. Wsiadali do swych samochodów, tylko po to, by w nich umrzeć. Szybko i po cichu.

– Usiądź, kochanie – poprosił kierując wzrok na Lizę, która czując powagę sytuacji spoczęła na łóżku.

– Muszę ci coś powiedzieć. – Słowa brzmiały jak z jakiegoś filmu, w którym bohater obwieszcza złe nowiny. Ale to do licha nie był film! Paweł nie miał wcześniej napisanej i wyuczonej kwestii, którą teraz mógłby płynnie odegrać. Brakowało mu słów. Odpowiednich słów. Ale czy są w ogóle jakieś słowa na tego typu okazję?

– Mów! Co się stało? – niecierpliwiła się Liza, a w dodatku zaczynała boleć ją głowa.

– Coś strasznego – zaczął siadając obok żony, chwycił ja za dłoń. – Widziałem śmierć człowieka. – Czując, że kobieta zamierza coś powiedzieć, przystawił jej palec do ust. Nie odezwała się. – Nie jednego człowieka. Widziałem Lizo, śmierć wielu ludzi. Umierali tak nagle. Robiąc to co zwykle robili…

– Co ty mówisz? – wybuchła słysząc ten bełkot.

– Proszę nie przerywaj mi. To trudne. Do cholery, nawet nie wiesz jak bardzo trudne.

– Ale to chore co mówisz.

– Chore? – Mężczyzna nie wytrzymał. Chwycił Lizę za bluzkę tak mocno, że było słychać jak puszczają szwy. – Chodź! Ja ci pokażę co jest chore! – poderwał ją z łóżka i powlókł do okna.

– Idioto. Puszczaj. To boli – oponowała próbując się wyszarpać, jednak Paweł był zbyt silny.

– Patrz! – wrzasnął i przytknął boleśnie jej twarz do szyby – I tak jest wszędzie dookoła.

 

Do miasta jeździł zawsze wtedy, gdy nawiedzała go ta myśl, że może w końcu znajdzie odpowiedzi na nie kończące się pytania. Co właściwie wtedy się stało? Momentalne wymarcie gatunku ludzkiego? Jakaś zaraza zabijająca szybko i bezboleśnie? Czy ktoś jeszcze przeżył? A może, z jakiś nieznanych mu przyczyn, przy życiu został tylko on i Liza? To wszystko nie miało sensu. Było jednym wielkim absurdem – kaprysem Stwórcy, w którego istnienie nie wierzył. Czasami wyrywał się tylko po to by nie oglądać jej twarzy. Lizy, którą bądź co bądź kochał, ale ileż można. Postępował tak, gdy nie było już o czym rozmawiać, gdy nie mógł patrzeć w jej puste oczy. Łudził się może, że w końcu stanie naprzeciw innego, niż ona, człowieka.

 

Miasto było martwe. Opuścili je jeszcze tego samego dnia, w którym wszystko się zaczęło, a raczej skończyło. Szli drogą na zachód, mijali porozbijane samochody z trupami w środku. Zresztą, trupów wszędzie było pełno. Szybko przyzwyczaili się do co rusz leżących zwłok. Przecież ileż można rzygać? W końcu, najzwyczajniej w świecie, nie ma już czym. Przed nimi była wieś. Typowa, ciągnąca się wzdłuż ulicy polska wieś.

Nadzieja. Może to zło zostało za nimi? Może tu wszystko jest normalne? Może tu są ludzie? Żywi ludzie. Nienormalność dotarła i w to miejsce. Mijając kolejne budynki rozglądali się gorączkowo wokół, wypatrując jakieś żywej duszy. Daremnie.

– Zmęczyłam się – oznajmiła Liza. Przystanęła przed ostatnimi zabudowaniami wsi.

– Musimy iść, dalej.

– Ale po co? – spytała przytulając się do Pawła – Zostańmy tutaj. Ten dom mi się podoba i ma ogródek, taki jaki zawsze chciałam mieć.

– Co? Chcesz zostać wśród tych trupów. A jak….

– A jak co? Powstaną z martwych? To nas pożrą i tyle. Ale będziemy razem. Wielu z tych ludzi nie miała tego luksusu… Czaisz. Umrzeć w ramionach bliskiej ci osoby. Tak to jest to. Zostajemy. – zawyrokowała, przy czym zdawała się być nie obecna.

– Bredzisz. Jesteś w szoku…

– Pieprz się. I niby gdzie mamy się wlec? No gdzie? Myślisz, że dalej będzie inaczej. A jeśli nie, to co? Znowu gdzieś poleziemy?. Chcę tu zostać. I koniec. Poza tym podoba mi się ten dom. A tobie?

Bądź co bądź miała rację. Nawet jeśli było to tylko bredzenie, to do licha miała rację. I Paweł o tym wiedział. W końcu jak długo mogli jeszcze iść, A przede wszystkim dokąd? To nie był jeden z tych filmów, którego bohaterzy szli i szli, nie bacząc na głód i wycieńczenie.

 

Zdarzało się, że myśli kierowały Pawła w inne miejsca. Przecież świat nie kończy się na Zielonej Górze i okolicznych wioskach. Przecież gdzie indziej mogą być odpowiedzi, albo chociaż jakieś wskazówki. Jednak zawsze w takich sytuacjach, Liza oznajmiała, że ona się nigdzie nie rusza, a samego go nie puści. Poza tym jak ma coś znaleźć to i w „Zielonce" znajdzie. Pełno w niej przeróżnych „bezpańskich sklepów", więc z pustymi rękoma nie wróci. Nawet po kilku latach, można było znaleźć w nich coś, zdatnego ciągle, do jedzenia.

 

– Umierali tak szybko. Bez ostrzeżenia.

– Wiesz, Paweł, te wszystkie ciała wyglądają kiczowato.

– Trochę. Musimy je pogrzebać

– Pogrzebać? Zwariowałeś? Widzisz tu gdzieś koparkę? A może chcesz się zajechać łopatą na śmierć?

– Masz rację…Spalmy je.

 

Wyjechał zza zakrętu. Gwałtownie zahamował. I zastygł w bezruchu. To co ujrzał, wprawiło go w osłupienie. Otóż kilkadziesiąt metrów przed nim, na środku drogi stał człowiek. Paweł z tej odległości mógł ocenić, że była to mała dziewczynka. Co najważniejsze – żywa dziewczynka. Odrzucił rower na bok i już miał ku niej pobiec. Jednak zdrowy rozsądek nakazał mu ostrożność. Ruszył powoli, krok za krokiem, obserwując to dziewczynkę, to otoczenie. Czy aby nie ma kogoś jeszcze. Serce łomotało jak szalone.

Ubrana była dość ciepło, jak na tą porę roku. Długi, różowy płaszcz sięgający jej kostek, zapięty był pod samą chudziutką szyję. Stała z zaciekawieniem patrząc na Pawła, który był coraz bliżej.

– Skąd się tu wzięłaś, Mała?

Milczała, wpatrując się ciągle w Pawła swymi małymi, podkrążonymi oczami. W jej spojrzeniu było coś dziwnego. Natłok myśli przeszkadzam mężczyźnie w dokonaniu odpowiedniej oceny. W końcu po tylu latach. Teraz wszystko się zmieni. Uśmiechnął się.

– Jest tu ktoś z tobą? – spytał kucając przy Małej.

Milczała. Nieśmiało uśmiechnęła się i wyciągnęła ramiona ku mężczyźnie. Ten ją przytulił.

 

Świtało. Pawła zbudziła Liza, która szlochała, wtulała twarz w poduszkę.

– Co się stało? – spytał wplatając palce w jej włosy.

– Oni wszyscy nie żyją. Prawda? – Poduszka tłumiła słowa kobiety.

– Nie myśl tak. Nie wolno. Trzeba mieć nadzieje.

 

Za bardzo się cieszył. I to go zgubiło. Przestał być ostrożny. Bo przecież co mogła mu zrobić mała dziewczynka, która jakimś cudem nie padła ofiarą Tamtego Dnia? A jak okiem sięgnąć nikogo prócz niej zdawało się nie być. Mała gwałtownie odepchnęła Pawła od siebie. Ten upadł na plecy. Kurczowo ściskał lewą stronę szyi. Ze zdziwieniem spojrzał na dziewczynkę i zakrwawiony nóż w jej małej rączce. Teraz już wiedział w jaki sposób patrzyła na niego. Teraz już było za późno.

Doskoczyła ku swej ofierze.

– On nic nie ma! – zawyrokowała, kończąc przeszukiwać kieszenie Pawła. – Pustak!

– Zabierz mu buty! I wracaj już! – Polecenia dochodziły, z któregoś pobliskich budynków.

– Dobrze tatusiu.

Paweł próbował coś powiedzieć, choćby krzyknąć. Nie mógł. Krztusił się krwią. Mógł tylko leżeć, zatrzymując wyciekające mu przez dłonie życie. Czuł, że zostało go już nie wiele. I nagle ta myśl… Liza…

 

– Ile słodyczy. Przyznaj się. Chcesz, żebym się spasła. Wtedy nikt inny na mnie nie spojrzy. Będę twoja. Tylko twoja.

– Dokładnie, kochanie.

 

Zapadała noc. Młoda kobieta z troską wpatrywała się w okno, wyczekując powrotu swego męża.

 

 

 

 

 

 

Koniec

Komentarze

"Koniec? Taki...marny, wręcz głupi?.
Zawsze był ostrożny. Wyczulony na wszelkie zagrożenie. Zamglonymi oczyma patrzył  w pochmurne ciemne niebo. Było jakieś takie nienaturalne. A może to zmysły już zawodziły?
 Dreszcz. Ból. Sztywniejące członki ciała. Nie tego oczekiwał. Nie w taki sposób. Głupi sposób. Co gorsza dla pary starych i zniszczonych glanów.
- Uważaj na siebie - oznajmiła kobieta o ładnej pociągłej buzi. Miała długie kasztanowe włosy splecione w warkocz. Swymi niebieskimi oczami wpatrywała się z troską w stojącego przed nią mężczyznę.
- Nie martw się, skarbie. - Ton głosu Pawła działał kojąco na zmysły Lizy. - Będę przed zmrokiem. Wiesz przecież, że muszę jechać. Może coś znajdę, coś co umknęło mi wcześniej. 
Wsiadł na rower.
- Wiem. Wiem. Ja tylko...Kocham cię. No dobra. Jedź już."
W pierwszych zdaniach pierwszego akapitu gubisz, Autorze, podmiot opowieści. 
Tutaj:  
"(Koniec? Taki...marny, wręcz głupi). Zawsze ostrożny. Wyczulony na wszelkie zagrożenie." Koniec byl wyczulony i zawsze sotrozny czy bohater opowiadania?
 Może przejrzyj opowiadanie i skorzystaj z funkcji "edycja ". Należało jednak tak postąpić wcześniej... 
Pozdro.

Najzwyczajniej w swiecie nie usunołem tekstu w nawiasie, ale już naprawione.

Gdy ma się dwie wiadomości do przekazania, dobrą i złą, powstaje dylemat, którą przekazać jako pierwszą.
Dobra jest taka: w miarę interesujące postapo. W miarę, bo obrazów zagłady stworzono już tyle, że nie da się ich policzyć. W miarę, bo los tych nielicznych, którzy ocaleli, też opisano w wielu wariantach.
Zła jest taka: tekst nadaje się do generalnego remontu. Interpunkcja, pisownia łączna i rozdzielna --- to najczęstsze błędy, i jest ich bardzo dużo. Za dużo, Autorze.
(Ale, o dziwo, niewiele jest błędów w zapisie dialogów.)
Myślę, że po usunięciu usterek tekst mógłby się podobać, warto więc podjąć trud przejrzenia i poprawienia.

" W siadł",  "w tedy",'"w prawiło:, " Nie śmiało" -- trochę tego jest- i dużo więcejdo poprawienia. 
Pomysl  znany, ale nadal ciekawy.
Niezły konspekt. Myślę, zę do przerobienia, wyczyszczenia  i rozwinięcia, bez popadania w sentymentalizm.  patos i dłużyzny - a wtedy opowiadania może być naprawdę ciekawe. Zastanowiłbym się nad tytułem.
Pozdrowienia.  

Podobało się.

Błedy - tak myślę - naprawione.
Co do fabyły i jej ewentualnych poprawkach: może kiedyś coś zmienie. Narazie opowiadanie stanowi skończoną całość - nic więcej mu nie trzeba (przynajmniej w moim zamyśle).
Jeśli  jeszcze pominołem jakieś błedy, to wnoszę, że zostaną mi wytknięte. 

Na początek: "pominąłem" i "usunąłem".

Co do tekstu, to niestety nie spodobał mi się w ogóle. W moim odczuciu jest nie tyle nieciekawy co po prostu nudny. Trzeba mieć sporo samozaparcia, żeby dotrwać do końca. I koniec też zawodzi - zupełnie niespójny logicznie z resztą historii, nie zaskakuje i pozostawia tym większy niesmak. Życzę wytrwałości.

"zupełnie niespójny logicznie z resztą historii' - po twoich tekstach w noszę, że to stwierdzenie mogę uznać za nie istotnę i zresztą resztę komentarza, też. znajdź mi coś co stanowi o niespójności, to może zmienie z danie. Bo Ja też potrafię napisać: twoje wiersze są do bani, płytkie i sztampowe myśli - wyrzygane na papier.

Przykro mi, czytałem i nie dotrwałem do końca.

@episteme83 - Mógłbym napisać, że wrzuciłeś syf i nie starasz się dostrzec kuriozalnych błędów w swojej, za przeproszeniem, twórczości, ale nie zwykłem prowadzić dyskusji na Twoim poziomie. Mógłbym też wyjaśnić Ci na czym polega błąd - niestety jesteś niegrzeczny i na to nie zasłużyłeś. W zamian za to, pełen uniżenia, piszę: "Myliłem się, jesteś super - to nic, że tekst jest nudny i nie trzyma się kupy, pisz tak dalej, będę zachwycony."

To tylko zabawa słowem – chciało by się dodać epitet pod twoim adresem, ale etyka nie pozwala. Czego niby nie chcę dostrzec – przecież napisałem, żebyœ mi pokazał. A ty tylko kolejna nic znaczšcš wišzankę pustych słów klepiesz. I to niby ja jestem niegrzeczny?

Wskaż mi proszę te nie logicznoœci w konstrukcji opowiadania, bo przecież o to chodziło.

Na tym polega konstruktywna krytyka, a nie: fabuła do bani, jesteœ głupi, nie zniżę się do twojego poziomu ( nawiasem tylko skończone tępe ćwoki tak piszš – ci co łyknęli 3 ksišżki i sšdzš, że poznali tajemnicę wszechœwiata – po prostu mielizna).

P.S. – tekst napisany w 40 minut, cóż po nim oczekiwać. I jeœli ktoœ piszę o niespójnoœci, to niech powie gdzie? A może, najzwyczajniej w œwiecie chodzi o coœ innego niż spójnoœć, logika fabuły. Czasem się zdarza, że mówimy coœ gdzieœ nie znajšc znaczenia używanych terminów.

Uniżenie przepraszam, że napisałem iż twoja poezja jest do bani i takie tam, no cóż każdy tak bywa – to był przykład. Analogia. Jeœli ci to słowo nieznane sięgnij do Ÿródeł.

Teraz byłem nie grzeczny. Teraz można mnie zbanować, czy co tam innego. W nosie mam forum, gdzie przez konstruktywnš krytykę rozumie się: masz nie spójnš i nielogicznš fabułę. A na pytanie, gdzie pada odpowiedŸ: nie powiem ci bo jesteœ niegrzeczny i nie będę się zniżać do twego poziomu.

Rozbawiłeś mnie. Naprawdę. A teraz łyknij Valium i idź pobiegać :]

A ty dalej swoje? No nic, nie dowiem się w czym rzecz. W noszę z tego, że poprostu niepotrafisz mi wskazać owej niespójności. Bo to, że tekst nudny i słaby to ja świetnie wiem. Ale gdzie ten brak logiki? Czyżby to był jakiś mityczny artefakt, którego niepotrafisz znaleść, bo go tak naprawdę niema?

Twój bełkot zupełnie mnie nie rusza, co więcej nie zmusisz mnie do ponownego przeczytania tekstu, który sam określasz jako "nudny i słaby". Nie będę zatem z mozołem wyłuszczał Ci problemów dotyczących spójności, lecz wiedz, że choć jestem samoukiem, to pojęcia koherencji i kohezji nie są mi obce.

A teraz, by ostatecznie rozprawić się z Twoją butą...

"Bo przecież co mogła mu zrobić mała dziewczynka, która jakimś cudem nie padła ofiarą Tamtego Dnia?" Słowa "Jakimś cudem" sugerują, że bohater nie spotkał do tej pory nikogo kto przetrwał, a tutaj nagle  dziewczątko go zabija,  przeszukuje i czytamy: "Pustak!" - dziewczynka ma nazwę na takich, co nie mają przy sobie nic cennego, więc wydaje się, że jest to dla niej pewna rutyna, a skoro tak, to musiało być ich sporo. (...i gdzież tu logika?)

A teraz na dokładkę: Motyw rabunkowy jest totalnym bezsensem jeszcze z jednego względu: po wymarciu sporej części ludzkości występuje coś, co w uproszczeniu można nazwać nadwyżką dóbr - bohaterowie zasiedlają wybrany dom, nie mają problemu z zaopatrzeniem się w jedzenie, mogą sobie chodzić po wyludnionym mieście i brać co im się spodoba - ze sklepów obuwniczych zapewne też. Nie wspominając o tym, że rzeczy wartościowe przestają być wartościowe w momencie, kiedy mają zerową płynność, tj. nie można ich wymienić na inne dobra. A taką właśnie sytuację mamy. Oto Twój mityczny artefakt. Żegnam.

I co? Tak trudno było. W odpowiedzi na piszę tyle: idziesz do lasu. Od dawien dawna nikt w nim niewidział wilka. I nagle ów stoi prze tobą. Powiesz, że to nie koheretne. W końcu nie spotkałeś, już dawno wilka, na tym swoim małym wycinku rzeczywistości - las. Przecież on jest nie logiczny. Nie występuje tu. I w końcu powiedz to wilkowi, że w tym małym świecie go nie ma, musi wrócić z tam skąd przyszedł. - taka metafora, może zrozumiesz.

Hmmm... Myślałem nad finałem. Moty rabunkowy - kiepski nie powiem, ale takie są banały codzienności. Wystarczy się przyjrzeć dookolnej rzeczywistości.

Tak na poprawę nastroju.

Nowa Fantastyka