- Opowiadanie: Wiśnia - Twarze W Ukryciu

Twarze W Ukryciu

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Twarze W Ukryciu

Nieścisłość czasu to zabieg celowy– wyjaśni się pod koniec. Enjoy :)

 

PROLOG

 

Błąd. Malfunkcja. Z angielskiego– „malfunction". Co za durne zapożyczenie, jest ich za dużo. Stara dobra „usterka" nie była dość dobra? Albo „wada"– zła? Nieistotne. Zegarek hałasuje i bezlitośnie skraca mi życie. Tik-tak, tik-tak. Błąd. Malfunkcja. Pierdolony zegarek. Wyrzuciłem wszystkie ale za każdym razem słyszę gdzieś nowy, słyszę go w oddali. A może to moja wyobraźnia psuje się tak samo jak umysł? W ogóle– czy wyobraźnia jest częścią umysłu? Niby tak, ale dla mnie zawsze zdawała się być magiczna, inna. Nie związana z rozumem, jakby niezależna. Niedługo nie będziemy mówić „niezależna" a „independentna" rozumiecie o co mi chodzi.

Ale ja nie o tym.

Zacząłem widzieć twarze kiedy miałem 9 lat. Piękne czasy, dzieciak już mniej więcej rozumie rzeczywistość ale bardzo wybiórczo, nie dostrzega globalnego ocieplenia i wojny w Iraku– a jeśli już to najwyżej w kategoriach tego, że latem będzie można dłużej grać w piłkę w krótkim rękawku i tata wyjedzie na kilka miesięcy postrzelać do złych panów, po czym przywiezie fajne zabawkowe czołgi i pokaże swój karabin. Znowu się rozpędziłem– wyobraźnia jednak szwankuje, jak przerywający telewizor albo niestabilne łącze internetowe. Tik-tak, tik-tak, tik-tak. Kurwa! Zegarek.

Twarze. Twarze w ukryciu. Nie pamiętam dokładnie kiedy dostrzegłem to niesamowite zjawisko, że praktycznie w każdym kształcie, w każdym schemacie kolorów, każdym nawet najbardziej przypadkowym układzie kamieni na podjeździe można dostrzec jakieś twarze. Wiem– żadne odkrycie, jeśli człowiek chce coś znaleźć, to zawsze to znajdzie, jak w tym filmie „23" z Jimem Carreyem. Ale dla mnie, jako 9-letniego dzieciaka to był szok. Byłem jeszcze na etapie, na którym nie szukało się naukowego wyjaśnienia dla każdej swojej paranoi i nie zastanawiało się czy wyobrażanie sobie lawy zamiast dywanu to jakaś mentalna dysfunkcja. Po prostu widziałem je i przysięgłem sobie, że będzie to moja wielka, nieprzenikniona tajemnica.

Tak odnajdywanie ich stało się moją obsesją. Im więcej elementów tym więcej schematów, więcej oczu, nosów, uszu, policzków, włosów. Wykrzywione miny, grymasy radości, niezadowolenia, nienawiści, rozczarowania. Pasjonujące odkrywanie niezliczonych, fantastycznych osób, tak bardzo innych i niepodobnych do siebie. Każda mogła mieć swoją historię, każda mogła mieć swoje problemy, przyjaciół, kochanków, swój dom, rodzinę i psa albo tchórzofretkę. Zawsze chciałem mieć tchórzofretkę. Rodzice nie widzieli niczego dziwnego w tym, że przesiadywałem godzinami na podwórku gapiąc się na stertę śmieci– cóż, mieli mnie z głowy i mogli w końcu zająć się swoimi Niesamowicie Istotnymi Czynnościami, w skrócie N.I.C. Nagle z domowego popychadła i wiecznego problemu przekształciłem się w małego cherubinka– nie żeby mi to nie odpowiadało, miałem spokój i mogłem spokojnie zająć się moimi wymyślonymi przyjaciółmi. Do czasu.

Jak to w życiu bywa– moje dziecięce pasje spłynęły ze mnie jak woda z kaczki. Nie będę wam relacjonował brutalnego okresu dorastania, bo wiem że to boleśnie przygnębiające i każdy z grubsza to zna. Po prostu, twoje wspaniałe światy wyobraźni runą pod naporem obowiązków, pokus, marzeń, ambicji i planów, tylko po to, żebyś potem żałował jak wiele straciłeś na rzecz prawie niczego, i w końcu doszedł do wniosku że twoje życie jest nic nie warte i ewentualnie popadł w depresję. Ja nie popadłem, bo jeszcze do tego etapu nie doszedłem, jeszcze nie.

Płynąłem po tafli czasu spokojnie swoim kajaczkiem i wyrzucałem za burtę stare nawyki, między innymi Twarze. Nakarmiłem nimi rybki zapomnienia i tylko pewne nostalgiczne wieczory tak nudne, że zmuszały mnie do wspominek dzieciństwa wywlekały je głęboko spomiędzy moich zwojów mózgowych. Twarze raz na zawsze zniknęły z mojego życia, ich miejsce zastąpiły realne, gadające, mało tajemnicze głowy, na których kształty i miny nie miałem bezpośredniego wpływu.

Ale, ale! Dlaczego w ogóle o tym mówię, dlaczego powinno was to interesować? Kogo obchodzą fantazje jakiegoś smarkacza? Otóż powiem wam dlaczego.

Moje wymyślone Twarze żyją.

 

ROZDZIAŁ I
PIASEK

 

-Dzień dobry, z tej strony Krystian Rogalski, sieć usług komórkowych Yellow, czy byłby pan zaintereso…

 

Kurwa, nienawidzę swojej roboty. Nędznie płatna harówa dla magistrów socjologii i takich szumowin jak ja, których nie stać na studia ani nie mają żadnych konkretnych umiejętności poza byciem troszkę ponadprzeciętnie inteligentnym. Za każdym razem, kiedy mijam próg tej gównianej firmy zadaję sobie pytanie, co ja tu właściwie robię i komu niewłaściwemu się naraziłem że muszę tu pracować, udawać że mi się to podoba i namawiać ludzi, że chcą kupić coś czego nie chcą kupić i że jest im to potrzebne, chociaż kompletnie im się do niczego nie przyda. Staram się nie przesadzać z narzekaniem, w końcu stać mnie na stancję, jakieś żarcie, od czasu do czasu ciuch i płytkę Motorhead. Tylko że to jest jeden z tych dni, kiedy moja głowa jest tak niemiłosiernie przeładowana szlamem i bagnem wszelakim że najchętniej wziąłbym tą słuchawkę i wetknął managerowi zmiany głęboko w jelita, bynajmniej nie od strony głowy. Po prostu jeden z tych wielu szarych, beznadziejnych 24-godzinników, w których masz wszystkiego dosyć i wiesz że nic sensownego ze swoim życiem dzisiaj nie zrobisz.

Zniechęcony wstałem i poszedłem do automatu po rozcieńczoną do granic możliwości, obrzydliwą kawę i śmietankę z Biedronki, po której jest mi niedobrze, i po której sram na zielono. Po drodze oczywiście zaczepił mnie ten pieprzony buc, menago, aby wygłosić swoje standardowe oświadczenie z uśmiechem błyszczącym niczym w reklamie pasty do zębów, ale równie pełnym emocji co głos Krystyny Czubówny opowiadającej o kopulacji termitów.

-Panie Rogalski, a pan dokąd to? Nie wyrobił pan zdaje się dzisiejszej normy umówionych spotkań, a do zamknięcie biura niecała godzina! Jak pan ma zamiar to nadrobić w tak krótkim czasie?

Srak, pajacu.

-Zmobilizuję się i dam radę panie kierowniku. Ostatnio jestem trochę zmęczony, wie pan, problemy w domu, ale świeża kawa na pewno postawi mnie na nogi.– odrzekłem z najbardziej sztucznym uśmiechem na jaki potrafiłem się zdobyć.

-Mam nadzieję Rogalski, nie zapominaj, liczymy na ciebie! Ta firma istnieje dzięki takim jak ty, bardzo doceniamy twoje starania i to, że zawsze umawiasz najwięcej spotkań, ale nigdy nie jest na tyle dobrze, żeby mogło być lepiej! No, idź już– odrzekł, dziarsko poklepując mnie po ramieniu i odchodząc, zapewne zatruwać życie innej, bogu ducha winnej korporacyjnej parówie.

Tak, jasne, doceniacie. Chcecie mnie wydoić jak całą resztę tych maszyn tutaj, nieistotne są dla was moje wolne dni, moje plany, marzenia. Wszystko jedzie na jednym taśmociągu do jednej niszczarki– wielkiego, korporacyjnego wysysacza życia. Eh, idę po tą kawę bo zaraz mu przypierdolę w ten uśmiechnięty łeb.

18.30– wychodzę z biura i zmierzam znudzonym krokiem na przystanek. Dzień jak co dzień, przechodnie mijają mnie obojętnie, typowy obrazek zatłoczonego miasta niczym z amerykańskich filmów o zagubionych losach. Nakładam słuchawki na uszy, odcinam się od industrialnego łomotu i puszczam jakiś depresyjny kawałek, żeby mieć to fałszywe poczucie przynależności, które o dziwo daje słuchanie przygnębiającej muzyki– wiesz, że nie siedzisz w tym bagnie sam. „Fell On Black Days" Soundgarden będzie jak najbardziej na miejscu.

 

„Just when every day

Seem to greet me with a smile

Soon ‘bout to fade in

Now I'm doin' time

 

Cause I fell on black days"

 

Faktycznie, ciemne dni. Przydałoby mi się coś, coś innego, nowego, jakieś odświeżenie, coś nieprzewidzianego i niesamowitego. Coś ciekawego.

 

Słuchając łagodnego głosu Chrisa Cornella zobaczyłem pierwszą od 15 lat twarz. Była tak wyraźna i tak niesamowicie realna że aż przystanąłem i wstrzymałem oddech z wrażenia. Cholera, całe dzieciństwo i cały ten mistyczny, nie do końca nigdy przeze mnie zgłębiony okres zwaliły mi się na kark i wdarły do mózgu niczym potężna fala tsunami po podwodnym wybuchu. Twarz była na śmietniku. Na śmietniku, zwykłym, standardowym, polskim blaszaku, który był już tak przepełniony śmieciem wszelakim że pokrywa unosiła się na lekkim wybrzuszeniu utworzonym z czarnych worków foliowych. Worki były włosami, swoistym rodzajem tonsury, można by rzecz– mnich śmietnik. Pokrywa robiła za groteskowy kapelusz, wgięcia na korpusie idealnie udawały oczy a klasyczny przykład tzw. „sztuki wysokiej" w postaci napisu „ŁYSY TO HUJ" z daleka jawił mi się jako doskonałej formy uśmiechnięte usta. Co za bzdura, kompletny bezsens, losowa myśl. Ale była tam, widziałem ją, była sto razy ciekawsza niż gęby mijających mnie ludzi, była taka sympatyczna, niemal bajkowa, jak ożywione przedmioty codziennego użytku z programów dla dzieci– jakieś gadające czajniczki, kubeczki i inne pierdoły. Nie mogłem się otrząsnąć, uciekł mi autobus a ja stałem wpatrzony w głupi śmietnik. To było tak, jakbym na chwilę stał się kimś, kto ma siłę do działania dorosłego a spostrzegawczość i dystans do rzeczy– dzieciaka. Istota doskonała, coś, czym każdy z nas podświadomie chciałby się stać.

Niestety, jak to bywa, uczucie zniknęło dużo szybciej niż się pojawiło. Zganiłem się krótko w głowie wytwornym epitetem „pojebany jakiś" i ruszyłem na spotkanie z rzeczywistością zmaterializowaną w postać wielkiego autobusopodobnego urządzenia ze świecącą tabliczką „Osiedle Królewskie" i wąsatym, wiecznie niezadowolonym kierowcą i pojechałem do domu, na osiedle, którego nazwa niezmiennie przyprawia mnie o spazmy ironicznego śmiechu.

***

Nie mogę zasnąć. Od długiego czasu obsesyjnie brakuje mi snu. Za ścianą mój współlokator uprawia seks ze swoją dziewczyną już chyba po raz czwarty. Nie żeby mi to przeszkadzało, ludzka rzecz, ale uwierzcie– w stanie takiego bezsennego marazmu połączonego z wegetacją, podbitego nędznym dniem w pracy, wkurwić cię potrafi odgłos tykającego zegarka. Dobre sobie, wkurzać się tykającym zegarkiem, co za bezsens. Nie, taki pogrzany to Rogal jeszcze nie jesteś.

Standardowo rozpocząłem przegląd wydarzeń dzisiejszych. Nie bardzo było czym się emocjonować, przypomniałem sobie jak zwykle kilka par fajnych cycków, ciekawe książki, które widziałem w księgarni i parę niewiele znaczących rozmów z niewiele znaczącymi osobnikami. Zatrzymałem przewijanie na moim wyjściu z pracy i przywołałem twarz na śmietniku, co ostatecznie rozproszyło resztki mojego snu po kątach pokoju. Poczułem, ze zbliżam się do czegoś, że poprzez te pozornie banalne odkrycie rozpoczęła się we mnie jakaś fuzja, jakaś transformacja. Jakby coś, co dobijało się do mnie przez lata w końcu przebiło błonę, jakiś pierwiastek tego mitycznego szczęścia. Beztroskiej, błyskotliwej a jednocześnie ostrej jak brzytwa radości.

Podniecony swoim odkryciem, otworzyłem oczy i poczekałem kilka sekund aż przywykną do ciemności, aż zaczną dostrzegać kontury i kształty, potem szczegóły– na ile jest to możliwe w pokojowym półmroku. Na szczęście była pełnia, więc było dosyć jasno i w miarę wyraźnie widziałem swoje niewielkie legowisko. Nie była to willa ale urządziłem je sam– na ścianach miałem fajne, blaszane plakaty Black Sabbath i Woody'ego Harlessona na obrazku z „Natural Born Killers", na szafkach piętrzyły się w artystycznym rozpierdzielu płyty, książki, gry i wszelkie pierdoły jakie mógł mieć w pokoju młody facet prowadzący mocno średnio emocjonujące życie towarzyskie.

Pomyślałem sobie– poszukam moich starych kumpli.

Oczywiście nie d razu zacząłem je dostrzegać. Krystalizowały się w moich oczach razem z napływającym do głowy strumieniem głośnych emocji i zakurzonych uczuć. Butelka po piwie z opartym o nią telefonem komórkowym stanowiły twarz. Grafiki z grzbietów płyt stanowiły co najmniej kilkanaście różnych twarzy. Mały, biurowy wentylator był twarzą. Laptop i stojący na nim kubek– też. Miały wyraz, oczy, usta, patrzyły, czuły, widziały, dostrzegały. Boże, tyle historii, tyle mimiki.

Leżąc osłupiały zacząłem zwracać większą uwagę na szczegóły i nagle coś bardzo dziwnego do mnie dotarło.

Te wszystkie twarze cierpiały.

Nie było tak, jak wtedy, kiedy byłem mały, coś tu nie grało, kiedyś to ja nadawałem im ton i rozkazywałem jak mają się zachowywać.

Te nowe twarze mnie nie słuchały, były wykrzywione w agonii, pogrążone w bezbrzeżnym cierpieniu i żalu. Tak jakby coś straciły, jakby ktoś powyrywał je komuś z głów i na zawsze pozbawił możliwości kontrolowania swoich emocji. Krąg twarzy nade mną zacieśniał się, im bliżej siebie spoglądałem tym więcej ich widziałem, tym więcej ich rozróżniałem– na wzorkach pościeli, na kaloryferze obok mnie, na stoliku przy łóżku. Stopniowo zmieniały wyraz, teraz były złe. Naprawdę ZŁE. Nie takie jak małe dzieci, które nie dostaną rowerka, tylko tak jak te starodawne japońskie maski wściekłych samurajów, demonów, które żerują na ludzkim cierpieniu i odprawiają przyjęcia, na których zamiast wina piją krew. Ja pierdolę, skąd u mnie takie myśli?! Przecież kompletnie nie znam się na demonologii, w życiu nie przeczytałem ani jednego zdania o demonach pijących krew zamiast wina. Co za makabryczna wizja. Wydawałem się sam sobie bezgranicznie żałosny, że tak leżę w łóżku i trzęsę portkami przed nawałnicą laptopów i lampek ale nie mogłem ukryć i powstrzymać przerażenia. Zamknąłem oczy ale nic to nie dało– wręcz przeciwnie. Psychodeliczne wizje w mojej głowie tworzyły więcej i więcej twarzy, które łączyły się i tworzyły kopce czaszek, całe sterty kości i plątaniny mięsa, włosów, skóry. Przez oczodoły obrzydliwie prześlizgiwały się małe, czarne węże i z cichym, ohydnym stukotem przebiegało jakieś robactwo. Na szczycie kopca żerowało stado sępów, które wydłubywały resztki mięsa, nieliczne, zagubione gałki oczne i języki. Otworzyłem oczy.

Nie byłem w swoim pokoju.

Jakkolwiek głupio i nierealnie by to zabrzmiało, nie byłem u siebie. Siedziałem nagi na jakimś pustkowiu, zapiaszczonym, nienaturalnie przerysowanym i obcym. Kolory zdawały się tu zmieniać w sposób dla zwykłego człowieka niemożliwy do uchwycenia, niby w kąciku oka widziałem jakiego koloru jest niebo, ale zanim zdążyłem pomyśleć o tej barwie, zmieniała się w inną. Szaleństwo, narkotyczna wizja najbardziej zdehumanizowanej pustyni jaką mogłem sobie wyobrazić. Nie czułem żadnych warunków atmosferycznych, tak jakby wszystko było kompletnie sterylne, próżne.

To tylko sen, Rogal, uspokój się. Oddychaj. A, no tak– nie ma czym. Profilaktycznie wolałem nie zamykać oczu– cholera wie gdzie wylądowałbym tym razem.

Po kilku chwilach uspokoiłem się, rozsądek zwyciężył i postanowiłem przedsięwziąć jakieś działania. Jeżeli już mam taki porąbany sen to wypadałoby chociaż zbadać o co w nim chodzi. Wstałem i zacząłem iść przed siebie. No horyzoncie nie było nic, kompletna pustka, jakbym znajdował się na środku morza piasku. W chwili, w której o tym pomyślałem, podłoże zaczęło falować. No tak– sen, w końcu mój. O ile na początku wyglądało to nawet niegroźnie to później przestało być zabawne, falowanie było coraz większe i bardziej agresywne, przewróciło mnie, zacząłem zapadać się w piasku i krztusić pyłem.

Wpadłem w panikę.

Ogarnął mnie jeden z moich najbardziej pierwotnych lęków– lęk przed ogromnymi przestrzeniami, głównie wodą. Lęk przed pustką, która znajduje się pode mną i przed stworzeniami egzystującymi w czarnej, nieprzeniknionej topieli. Kompletna nicość, żywioł, którego żaden człowiek nie jest w stanie pojąć i z którym nie jest w stanie się zjednoczyć i uznać za dom.

Piasek zalał mi gardło, czułem krew zmieszaną z pyłem, dusiłem się, moje płuca gwałtownie się kurczyły, zamiast tlenu tłoczyłem do nich piach.

Umarłem.

Brzmi groźnie, ale zamiast tego obudziłem się w swoim łóżku. Sen się skończył. Nie miałem piasku w ustach, najwyraźniej żyłem, chociaż byłem spocony i zmęczony jakbym właśnie skończył biec maraton. Uderzyła mnie wszechogarniająca cisza, nawet zegarka nie było słychać, kumpel za ścianą przestał męczyć swoją dziewczynę, nie chrapali, było tak cicho, jakby nigdy nie istnieli. Kompletne zawieszenie w czasie i przestrzeni. Bałem się oczywiście zamknąć oczy, więc leżałem usilnie gapiąc się w sufit, na którym nie tańczyły żadne kształty.

Tknięty pierwotny ostrzeżeniem, nie chciałem zobaczyć więcej twarzy.

W końcu zmęczenie wzięło górę i zasnąłem.

Nie śniło mi się już nic tej nocy.

 

 

ROZDZIAŁ II
SPOJRZENIE

 

Wstałem obolały i zmęczony, jakbym w nocy nie spał tylko biegał. Bolały mnie płuca, pomyślałem, że może mam zapalenie bo spałem przy otwartym oknie. Niewiele pamiętałem z tej strasznej nocy, wszystko było mglistym wspomnieniem. Wiedziałem co się stało, ale patrząc z dystansu wydało mi się to tylko nieistotnym nocnym rozstrojem. Małym zwarciem obwodów. Podstawowy błąd dorosłego człowieka w erze globalizacji– ignorowanie wszystkiego, co wychodzi poza schemat „normalności", zamiast uznania to za ciekawe i zbadania, przez co wejrzenia głębiej w swoją psychikę i lepszego poznania siebie samego.

Poszedłem do kuchni w celu konsumpcji śniadania i wypicia czegoś, co bardziej przypomina kawę niż niesławny płyn, którym truję się w pracy. W kuchni siedziało jak zwykle kilka osób, mój współlokator– Marcin, jego dziewczyna– Agata i dwóch znajomych, których kojarzyłem jedynie z widzenia. Studenciki, zdecydowanie nie typ moich znajomych.

-O, siemasz Rogal.-zagaił Marcin -Kurde, nie wyglądasz najlepiej stary, co ci tam robią w tej pracy? Chcesz coś, kawę, herbatę? Zrobię ci bo nie wyglądasz jakbyś był w stanie.

-Dzięki, kawę jak możesz. Byłbym wdzięczny.– odpuściłem sobie tłumaczenie się z mojego zawiłego sennika.

Kiedy tak siedziałem, zapadła nieprzyjemna cisza. Wszyscy wyczuwali, że coś jest ze mną nie w porządku i chyba nie chcieli za bardzo zaburzać mojej aury. Nie miałem im tego za złe– przynajmniej nie biadolili o melanżach, kolokwiach, fajnych i niefajnych profesorach i wiśniówkach z akademika. Nienawidziłem tego, a w takie dni stukrotnie bardziej.

Obojętnie spoglądałem na Marcina jak krzątał się przy ekspresie. Nie był zbyt przystojny. Sam nie byłem jakoś szczególnie ładny– metr siedemdziesiąt dziewięć wzrostu– niby więcej niż mało ale wciąż za mało żeby pozbyć się kompleksów i żeby laski czuły się przy tobie bezpiecznie. Miałem włosy drapiące czubek ucha, jak zwykle w artystycznym nieładzie, byłem dramatycznie chudy chociaż żarłem jak tucznik i miałem nieprzyjemną, ostro ciosaną twarz. Wiecie, taki typ czarnego charakteru z oldskulowych filmów akcji. Ludzie niespecjalnie mnie lubili, nie wierzyli że mogłem zyskać przy bliższym poznaniu, cóż– nie skłamię mówiąc, że miałem to w dupie. Nie zależało mi na lawinie znajomych i przyjaciół, którzy okazują się po dwóch miesiącach nimi nie być. Taka naturalna selekcja od pierwszego wejrzenia, tak.

Nagle Marcin odwrócił się do mnie i odezwał się. Widziałem mimikę jego fizjonomii i delikatne ruchy okraszających usta mięsni kiedy wypowiadał słowa, ale coś było nie tak. Tak jakby to nie on mówił, jakby ktoś zdarł jego własną facjatę i przykleił inną, przytwierdził przeszczep, który nie do końca się przyjął i przez to wygląda jak delikatne upośledzenie, ale tylko dla uważnego obserwatora. Po chwili dotarł do mnie dźwięk jego słów:

-Przestałeś widzieć Twarze. To Twarze zaczęły widzieć ciebie.

Osłupiałem. Tym czasem on wrócił do parzenia kawy jakby nic się nie stało, jakby nigdy nic nie powiedział. Towarzystwo wydawało się być niewzruszone, albo takie udawało.

-C-co powiedziałeś?– Zapytałem drżącym głosem.

-Hę? Ja? Nic nie mówiłem. Przesłyszałeś się.-odpowiedział.

-Nie, na pewno nie. Mówiłeś coś o twarzach, o spojrzeniach, no kurwa, przed chwilą to powiedziałeś!- ostatnie słowa wymówiłem podnosząc stanowczo głos. Wkradł się w moją wypowiedź ton nieskrywanej, rozedrganej nerwowości.

-Stary, uspokój się, ok.? Nic nie mówiłem, przecież wiem. Miałeś ciężką noc, idź się jeszcze przekimaj czy coś.– Marcin zmienił ton na matczyny, wręcz taki, jakim się mówi do upośledzonych dzieci, acz nieco zaniepokojony. Laska i studenciki patrzyli na mnie jak na wariata. Będą mieli się czym podniecać na uczelni przez najbliższe 5 lat studiów. Założę się, że jeszcze ich dzieci usłyszą tą historyjkę– tacy jak oni zawsze skrzętnie zbierają jakiekolwiek ciekawe fakty ze swojego mało ciekawego życia, żeby na pokaz i zawołanie czynić je ciekawym.

-Nieważne, nie wnikaj.– rzuciłem półgłosem, zdjąłem szybko kurtkę z wieszaka, wcisnąłem się w trampki i wyszedłem. Zszedłem na dół klatki, minąwszy grupkę młodych chłopców w sportowych strojach, pozdrawiających mnie zwyczajowym „e, ty, kurwa" i poszedłem przed siebie, oby dalej od tego miejsca.

Co się ze mną dzieje do cholery? Wiem, nie jestem może do końca standardowy, ale do cholery– nie jestem jakimś świrem! Mam się za gościa, który swoje mentalne rozchwiania utrzymuje w jako takim porządku. Dragów żadnych nie brałem już dawno, tripy znudziły mi się od kiedy zacząłem chodzić do roboty bo dostawałem tylko przykrych zawiasów, a tymczasem mój mózg zachowuje się jakbym był cały czas naćpany. Tylko dlaczego to wszystko wydaje się być takie realne? Kurde, w życiu nie słyszałem głupszej historii, jak w ogóle o tym komuś opowiedzieć? Każdy widzi czasem jakąś twarz tam gdzie jej nie ma, tylko dlaczego moje twarze wymykają się spod kontroli?

Ciągnąć rozmyślania, szedłem przed siebie. Niespodziewanie, gwałtownie– znowu zaczęły się pojawiać. Na szybach samochodów, na parasolkach młodych licealistek, na krzakach, na huśtawkach, na trawnikach. Widziałem je praktycznie wszędzie, czułem się obserwowany, filtrowany. Deptałem je, deptałem te, które powstawały z pęknięć na płytach chodnikowych, miałem okrutne wyrzuty sumienia. Widziałem ich ból, agonię. Niemy krzyk udręczonej duszy uwięzionej w kształtach, bezwolnej, bezsilnej.

Odpływałem, wariowałem. Pulsowanie rozsadzało mi klatkę piersiową. Kłujący ból przeszywał moje gałki oczne od środka. Byłem cały napompowany jakimś przerażającym gorącem, jakbym płonął od środka. Nie wytrzymałem, zacząłem krzyczeć i upadłem na kolana. Odsłoniłem się, byłem kompletnie nagi i cierpiałem. Cierpiałem, a ludzie nie zatrzymywali się. Przechodzili jakbym nie istniał. A może nie istniałem? A może nie istnieję? Czy to się dzieje teraz, czy już się wydarzyło? Czy ja to opowiadam, spisuję? Które z tych wydarzeń już były, a które jeszcze będą, które są teraz? Jaka jest ich kolejność? Nie mam pojęcia, moje rzeczywistości przenikają się, wymiary się na siebie nakładają i tańczą danse macabre. Taniec śmierci, tylko że z szablami. Co ja pieprzę, nie wiem co się ze mną dzieje. Leżę i krzyczę na środku miasta ale to jest bezgłośny krzyk.

Krzyk duszy. Głos duszy.

Nagle, ktoś do mnie podchodzi i łapie mnie za rękę. Patrzę oszołomiony i wciąż śmiertelnie przerażony. Jakiś starszy człowiek w szarym płaszczu, zupełnie nie wyróżniający się z tłumu, patrzy na mnie. Nie, on patrzy we mnie, przeze mnie. Nie zdradza żadnych emocji, jego nastrój jest nie do rozszyfrowania, jego oczy są zimne jak grób. Po chwili odzywa się, ale jego usta się nie poruszają. Nie mówi do mnie, tylko karmi mojego ducha swoimi słowami, nie mówi abym usłyszał i zrozumiał, tylko sprawia, że staję się kimś, kto rozumie pewien przekaz. Nie pozostawia mi pola do interpretacji słów tylko mnie przekształca, tworzy mnie od nowa– świadomego.

-Te twarze są wykrzywione w agonii ponieważ nie żyją w ludzkim tego słowa znaczeniu, a dostrzeganie omijającego je ordynarnie życia to ich kara.-zaczyna zachrypniętym, głębokim barytonem– Nie wiem za co są ukarani, nie wiem czy oni kiedyś żyli, czy są grzesznikami którzy pokutują, czy są lub byli kiedykolwiek w jakimkolwiek stopniu ludźmi. Po prostu są, twarze, odbicie naszego życia, refleksja naszych zapomnianych pragnień i marzeń. Żerują na tobie bo jako jeden z niewielu potrafisz je dostrzec. Uważają, że jesteś winny tego, że żyjesz, że widzisz je i że nie chcesz im pomóc. To nieistotne, że nie możesz– one tego nie wiedzą. Milczą w swoim obrazoburczym cierpieniu i nie potrafią ze swoją egzystencją uczynić niczego innego poza szukaniem winnych. Poza szukaniem zemsty. Są obrazoburcze, bo stanowią profanację stworzenia, karykaturę, kpinę, nie są prawdziwe a jednocześnie istnieją.

 

 

Twarze są w każdym zakątku mojego i twojego świata.

Kiedy zmrok zapada…

Okrywa swoim płaszczem ludzi i ich arogancję.

Twarze nigdy nie śpią, nigdy nie odpoczywają.

Agresywnie pokrywają nasz świat i przysysają się do codzienności jaką znamy.

Nie są prawdziwe, ale istnieją.

Nie istnieją, ale są prawdziwe.

 

EPILOG

Tik-tak, tik-tak. Dalej słyszę cholerny zegarek. Wiecie ile kształtów skrywa w sobie głupi zegarek? Miliony. Miliardy. Tyle emocji, nie chcę tu zegarka. Nie chcę nic. Codziennie maluję swoje 6 ścian na biało, żeby nie było na nich żadnych odbarwień. Każda najmniejsza plamka natychmiast staje się nosem, okiem, uchem. One słyszą, wiedzą gdzie jestem i kim jestem, patrzą na mnie i chcą być mną a jednocześnie tak bardzo mnie nienawidzą że nie mogę znieść tej cząstki ich bólu, który na mnie przelewają. Płaczę, cały czas. Nie śpię, nie zamykam oczu. Kiedy padam ze zmęczenia to w snach odwiedzam pustkowia, umieram za każdym razem coraz dłużej. Dławię się piaskiem. Nie rozumiem, dlaczego to ja, ale przestałem już próbować zrozumieć, przestałem się dręczyć. Tu nie ma żadnego morału, żadnego pouczenia.

Tylko pamiętaj, że to mogłeś być i ty.

I ty.

I ty.

I ty.

Koniec

Komentarze

Parę drobiazgów, trochę nawala interpunkcja. I to, co poniżej. Ale ogólnie to całkiem niezłe opowiadanie. Podobało mi się. Fajny pomysł. Wykonanie mogłoby być lapesze, bardziej przyciągające uwagę. Ten tekst trochę był męczący; musiałem sobie zrobić przerwę w połowie. Ale i tak mi się podobał.

Malfunkcja. Z angielskiego- „malfunction" (...) Nieistotne.
Tak naprawdę to z francuskiego: malfonction. A skoro to nieistotone, to po co się nad tym rozwodzić? Narrator, który zaczyna w ten sposób, nikogo nie zachęci do przeczytania/wysłuchania dalszego wywodu.


zdehumanizowanej
"Odczłowieczonej", jeśli już narrator tak nie znosi zapożyczeń, to niech ich nie używa. Poza tym pustynia z natury swojej nie jest ludzka, więc jak można ją odczłowieczyć?

konsumpcji
Jak wyżej.

Dzięki za rady, faktycznie trochę się pogubiłem w tych zapożyczeniach :) Nie żebym się tłumaczył ale z tym rozwodzeniem i "nieistotyzmem" chodziło o to, żeby pokazać stan psychiczny bohatera. Wiesz, nie wie której myśli się złapać, gubi się w tym co jest ważne a co nie.

Cieszę się, że mimo tego się podobało- wszak to moje pierwsze opowiadanie :) pozdr!

Pomysł rzeczywiście fajny. Ale jak dla mnie trochę za mocno go przegadałeś. Jakby to mocno skrócić, to byłoby niezłe, (a przynajmniej tak mówi zwolenniczka minimalizmu ;)). Teraz strasznie się dłuży...

A i trochę raziło mnie "od 15 lat" i "tzw." gdzieś w okolicach tekstu piosenki.

Poza tym podoba mi się. 

To ja wymienię parę rzeczy:

"Każda mogła mieć swojš historię, każda mogła mieć swoje problemy, przyjaciół, kochanków, swój dom, rodzinę i psa albo tchórzofretkę."

tchórzofretka jakoœ wybija z klimatu.

"Jak to w życiu bywa- moje dziecięce pasje spłynęły ze mnie jak woda z kaczki"

Po pierwsze, to jak poda po kaczce. Po drugie, Ÿle użyłęœ tego.

"Nakarmiłem nimi rybki zapomnienia i tylko pewne nostalgiczne wieczory tak nudne, że zmuszały mnie do wspominek dzieciństwa wywlekały je głęboko spomiędzy moich zwojów mózgowych."

Brak przecinka. Ponadto, czy mi się wydaje, czy w zwojach mózgowych nie ma obszarów zwišzanych z pamięciš, œwiadomoœciš.

"umiejętnoœci poza byciem troszkę ponadprzeciętnie inteligentnym"

Nie nazwałbym inteligencji umiejętnoœciš.

"...odrzekłem z najbardziej sztucznym uœmiechem na jaki potrafiłem się zdobyć."

Miało być szczerym/naturalnym?

"wytwornym epitetem „pojebany jakiœ""

To nie epitet.

"...bezsennego marazmu połšczonego z wegetacjš..."

To nie brzmi dobrze. Nie ma czegoœ takiego jak bezsenny marazm.

"...cichym, ohydnym stukotem przebiegało jakieœ robactwo..."

Ja wiem, że bohater mógł mieć jazdy, ale należałoby to jakoœ dodatkowo podkreœlić, ponieważ stukot wydawany przez robactwo jest... Sam wiesz, o co chodzi :)

"Szaleństwo, narkotyczna wizja najbardziej zdehumanizowanej pustyni jakš mogłem sobie wyobrazić"

Zdehumanizowany - Ÿle użyłęœ tego słowa.

"Podstawowy błšd dorosłego człowieka w erze globalizacji- ignorowanie wszystkiego, co wychodzi poza schemat „normalnoœci","

Nie zgodziłbym się. W ludzkiej naturze jest "ignorować" zjawiska(przykładowo te psychiczne, które nas przerażajš) odbiegajšce od norm. Ot, kłaniajš się proste mechanizmy obronne.

"Kłujšcy ból przeszywał moje gałki oczne od œrodka"

Masło maœlana - przeszywa zawsze od œrodka.

Pogubiłeœ też trochę przecinków. Przez opowiadanie raczej przebrnšłem niż przeczytałem - niestety dłużyło mi się. Ale nie poddawaj się, bo masz potencjał.

Fajnie, że chciało się brnąć :) Dzięki za uwagi, wezmę na pewno pod uwagę przy dalszym pisaniu.

Chciało, a to znaczy, jak dla mnie, że nie jest źle. Przepraszam za te krzaczki w moim poprzednim poście, coś widocznie się popierniczyło.

Pozdrawiam i życzę sukcesów :)

Największym minusem tego opowiadanie jest bohater, który tak zrzędzi, że ma się ochotę zdzielić go w twarz. Fabuła raczej taka lekko zarysowana, pomysł jest, ale bez fajerwerków, koniec niestety lekko patetyczno-bełkotliwy... I tyle z pojazdu. Za to wyraźnie widać, że masz lekkie pióro i sam język tekstu jest całkiem interesujący, choć oczywiście nie pozbawiony błędów. Można czytać lekko i bez znudzenia. Aż jestem ciekawa, Twojego następnego tekstu, bo wydaje mi się, że masz potencjał. Tylko, błagam, bez marudzenia, patosu i bełkotu... 

www.portal.herbatkauheleny.pl

Nowa Fantastyka