- Opowiadanie: mamut01 - Odznaki

Odznaki

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Odznaki

Krzyż Fortuny. Złota Strzała. Dwa Miecze. Stary żołnierz zerknął na swoje odznaki, po czym powoli, metodycznie i delikatnie, wyjął każdą z osobna i pełnym godności gestem przypiął z przodu munduru, pod sercem.

Emblematy lśniły w świetle, stanowiąc przeciwwagę dla szarej monotonii uniformu. Odznaki były ważne, stary wiedział o tym. Każdy porządny armista wiedział i z dumą obnosił skróconą historię swojej służby na piersi. Brak odznak oznaczał brak własnej historii. W instytucji takiej jak Armia Zjednoczenia, gdzie zamiast imion żołnierze od urodzenia identyfikowani byli za pomocą numerów rejestracyjnych, a informacje o otaczającym świecie czerpali tylko z zatwierdzonych, profesjonalnych, armijskich periodyków – brak własnej historii oznaczał brak tożsamości.

Odznaki jako takie były więc nie tylko symbolem statusu i powodem do dumy. Stanowiły w prosty, logiczny sposób o tym, co odróżnia każdego żołnierza od jego kompanów. Każda odznaka była zresztą inna, a perspektywa takiego zindywidualizowania swojej osoby, jak dodanie do kompletu odznak różniących się od tych noszonych przez innych nie tylko kształtem, ale też kolorem, działała jak narkotyk.

Żołnierz zerknął jeszcze przelotnie na swoje liberie, pozwalając sobie na chwilowe zanurzenie się w błogich wspomnieniach.

Stary miał trzy odznaki, wszystkie zdobyte za mniej lub bardziej wzorową służbę. Krzyż Fortuny, jego pierwszą odznakę, będącą dla młodego rekruta początkiem budowy własnej, odrębnej tożsamości, przyznano mu po kilku miesiącach służby aktywnej. Był on nagrodą za przetrwanie ofensywy przeciw rebeliantom z bojówki CZERWIEŃ.

– Cóż to była za historia– rozmarzył się weteran. Oczy zaszły mu czerwoną mgłą, a na usta wypłynął uśmiech spełnionego człowieka. Taką historią nie pogardziłby nawet redaktor Wojny Powszechnej, miesięcznika publikującego najchwalebniejsze w swej treści historie z frontu– stary był o tym szczerze przekonany.

 

1.Krzyż Fortuny/ Archanioł

 

443212 rzucił się w labirynt poskręcanych, porośniętych leśnym mchem ruin akurat na czas, aby uniknąć stratowania przez pędzący z naprzeciwka, rozklekotany pojazd. Naokoło inni żołnierze starali się robić to samo, chowając się za rosnące wszędzie wkoło drzewa czy wbiegając pomiędzy żelbetonowe szkielety starych budynków dawno utraconego miasta.

Niektórym się nie udawało. Dawało się wtedy słyszeć stłumione nagle krzyki i obleśny, mlaskający odgłos, gdy ciała nieszczęśników nabijały się na wystające z pojazdów ostrza czy gorzej, gdy zostawali stratowani przez kolczaste koła przeklętych anarchistycznych wagonów. Każdą prawie śmierć kwitował chór szyderczych, tryumfalnych okrzyków z rebelianckich gardeł.

Młodzieniec, który jeszcze kilka dni temu butnie zapowiadał śmierć każdemu brudnemu bojówkarzowi, jaki miałby pecha wejść mu w drogę, skulił się za rumowiskiem i zacisnął ręce na uszach. Byle tylko nie słyszeć tego koszmarnego dźwięku, mówił sobie w duchu, gorączkowo przyciskając do twarzy zaciśnięte dłonie. Nie czuł żalu, ani strachu o swoich towarzyszy, do niedawna tak mu bliskich.

Zwierzęce instynkty wzięły górę nad wieloletnim szkoleniem i powolną armijną indoktrynacją i tak oto istota, która w zamierzeniu miała być żołnierzem doskonałym, pozbawionym tak strachu, jak i litości, skomlała bezgłośnie, skryta bezpiecznie wśród gruzów i wysokiej trawy.

Miał doskonałą kryjówkę, instynkt podpowiadał mu to. Leżał w wypełnionym wodą rowie, ukryty przed wrogim wzrokiem za wysoką, ceglaną ścianą porośniętą wielowiekowym mchem. Naokoło rosła zaś wysoka, zielona trawa, charakterystyczna dla flory zachodniego Ardo.

Co prawda był doskonale widoczny dla rebeliantów tkwiących wysoko na rusztowaniach przejeżdżających akurat obok wagonów, lecz nimi nie musiał się przejmować. Pojazdy mijały jego kryjówkę z prędkością uniemożliwiająca jakiekolwiek celowanie. Żołnierz przymknął oczy i uspokoił szalejący oddech. Osiągnął względne bezpieczeństwo, wiedział o tym.

Nagle ciarki przeszły mu po plecach, a włosy na karku stanęły dęba. Oto słyszał, wszędzie naokoło swojej pozycji, tupot. Ciężki, przeraźliwie tępy odgłos obutych stóp, a także szelest deptanej rebelianckimi podeszwami roślinności. Każde jedno stąpnięcie swą głuchością zdawało mu się być podobnym do odgłosu katowskiego topora uderzającego o pieniek.

Zesztywniał, zsuwając się głębiej w błoto. Raz bliski był zawału, gdy jakiś bojówkarz w zielonej koszuli i z rewolucyjnymi hasłami na ustach przebiegł tuż obok. Tupot stawał się z każdą sekundą coraz donośniejszy i szeregowiec zrozumiał, że w końcu któryś z tych przeklętych opętańców go zauważy. Musiał być gotowy. Lecz jak tu być gotowym na coś takiego? Do walki o życie trudno się psychicznie przygotować.

Wbrew jego oczekiwaniom, kroki szybko ucichły i zaraz zanikły zupełnie. Mimo to 443212 nie kwapił się aby wstać. Rozluźnił jednak mięśnie i poluzowal chwyt na rękojeści szabry. Upewnił się, że nigdzie w najbliższej okolicy nie słychać cudzej obecności, po czym powoli wstał, czujnie rozglądając się na boki.

W oddali słyszał odgłosy bitwy. Widać rebeliantom udało się przedrzeć przez pierwsze linie, pomyślał. Gdy tylko zniknęło bezpośrednie zagrożenie, lata ćwiczeń dały w końcu o sobie znać. Myśli żołnierza automatycznie zaczęły krążyć naokoło jednego tematu– musiał powrócić do swojego regimentu, i to szybko, zanim rewolucjoniści zostaną w końcu odparci. Wtedy wrócą, i to prawie na pewno tą samą drogą. Za kilka godzin nie uda mu się już uciec.

Znienacka wstyd przeszył jego pierś jak pocisk. Choć wokół niebyło nikogo, odruchowo spuścił wzrok i zaczerwienił się. Pełen był obrzydzenia dla samego siebie. Zamiast stać i walczyć jak na porządnego żołnierza przystało, dał się ponieść instynktom, jak każdy byle jaki rebeliancki zbójnik. Owa naturalna reakcja obronna zdawała mu się najcięższym z możliwych grzechów. Miał ochotę zrobić wszystko, byle tylko odzyskać… nie, nie honor. Armiści nie znają takiego pojęcia. Nie o honor szło, lecz o przydatność. Przydatność morderczemu organizmowi, jakim była Armia.

W chwili obecnej był ów nieszczęsny wojak zgniłą komórką, skazą na pięknym obliczu swojej Wspólnoty – swojej Frakcji. Wątpił, czy kiedykolwiek jeszcze nawiedzi go Archanioł, czy poczuje tę nadludzką więź ze swoimi towarzyszami, jaka czasem towarzyszyła mu na polu ćwiczebnym. Gdy zanikało pojęcie jednostki, a słabe, samolubne „ja" stawało się wszechmocnym, opiekuńczym „my".

Czyżby cały proces treningu, adaptacji spełzł na marne? Czy wszystkie zabiegi mające na celu doprowadzenie do zaniku indywidualności, całe to zacieranie różnic pomiędzy nim, a resztą żołnierzy miało okazać się bezcelowe?

Zawsze mówiono mu, że Archanioł nawiedza każdego prawdziwego żołnierza, gdy tylko proces adaptacji zostanie ukończony. Czy w takim razie był gorszym od reszty swoich kamratów? Nie chciało mu się w to wierzyć.

Nie czuł się jednak jednym ze swoimi towarzyszami. Gdy słyszał ich krzyki, wrzaski bólu, trzask ich łamanych kości, żałował ich i płakał bezgłośnie za niedolą swych przyjaciół. Wciąż taktował ich i rozumiał jako jednostki od niego i siebie oddzielne. Tymczasem ich stratę winien był traktować nie w kategoriach utraty przyjaciela– a raczej utraty narządu, jednej z części ciała.

Tak działać miał Archanioł, duch czuwający nad jedną tylko istotą. Rządzący nią. Armią. Nie pojedynczymi ludźmi. „Pojedyncze" jednostki nie były częścią Armii. Jeszcze nie. Armią była jednością – piękną i przerażającą kobietą.

Żołnierz jednak nie wiedział, iż odczuwany przez niego tak boleśnie wstyd był nie oddaleniem, a właśnie zapowiedzią nadejścia Archanioła.

443212 strzepnął z barków zaschnięte błoto i z dłonią na rękojeści szabry wyszedł spomiędzy przydrożnych ruin na pomalowany krwią gościniec. Wojna jest bardzo ekspresyjnym artystą i obraz, jaki podziwiać przyszło armiście, był tym właśnie, co w końcu przelało czarę goryczy.

Wszędzie wokół leżeli pokotem jego towarzysze i towarzyszki. A właściwiej – szczątki, jakie pozostały z ich ciał po zetknięciu się z kilkutonowymi wojennymi kolosami Rebelii. Przypominało to wielką zupę. Jedyną różnicą było to, że płyn miał kolor czerwony, a zamiast warzyw w misie pływało ludzkie mięso.

Jego przyjaciele.

Nie. Myślenie o nich w ten sposób było zbyt bolesne. Młody żołnierz czuł, że zaczyna szaleć. Oczy nabiegły mu krwią. Jego bracia. Jego ojcowie, siostry, matki. Wujkowie i ciotki. Dziadkowie. Nie, nie, nie!

Wstyd opanował już całe jego ciało, walcząc z rozpaczą panowanie nad sercem i umysłem zrujnowanego człowieka. Przyszły pytania. Słowa– czemu?, kiedy?, jak? pustoszyły jego mózg.

Instynkt przetrwania był w odwrocie. Desperacko próbował odzyskać kontrolę nad rozchwianym organizmem, zachować jego życie. Rozpacz była jednak za duża. Wstyd był za duży.

I właśnie gdy 443212 uniósł do swej szyi szabrę, przyszło wybawienie.

Nadszedł w jednej chwili, przyleciał raczej. Filharmonia bijących serc walczących nieopodal żołnierzy była niby uderzenia jego skrzydeł. Przyleciał, oferując największy z darów i największe z przekleństw: Prawdziwą Wspólnotę.

Nie przyjaciele, lecz palce. Nie bracia, lecz płuca. Nie siostry, lecz wątroby. Nie ojcowie, nie matki, nie wujkowie nie ciotki, nie dziadkowie, nie, nie, nie! Nie części rodziny– lecz części własnego ciała.

Ukojenie było kuszące. Co więcej, była to jedyna szansa na przetrwanie. Instynkt, do tej pory zagorzały sekularysta, a nadto zajadły przeciwnik utraty tożsamości, zapędzony przez Archanioła do narożnika stał się nagle potulny i uległy. Gambit wytrawnego stratega przyniósł spodziewane skutki.

Ziarna zasiane w długim procesie jego wychowywania wreszcie puściły pędy i naturalny instynkt został ostatecznie zmiażdżony. Głównym bowiem celem instynktu jest przetrwanie jednostki– a jedynym możliwym w danym momencie sposobem na osiągnięcie tegoż celu stało się właśnie przystanie na propozycję Archanioła. Szach i mat.

W jednej chwili 443212 zniknął z powierzchni świata, stając się częścią większej całości– tak jak zmielone owoce dają sok. Czuł umysły i ciała innych żołnierzy, jakby były jego własnymi. Słyszał ich myśli. Widział co oni widzą. Czuł ich obecność. Oni zaś tak samo odczuwali jego. Poddał się temu, wsłuchany tylko w rozkazujący głos Archanioła. Zawrócił i rzucił się na flankę formacji rebelianckich, w miejscu wskazanym przez dowódcę. Dużo zawojować jednak nie zdążył.

Armia opadła na szturmujących rebeliantów jak rój wściekłych szerszeni. Archanioł dowodził bezbłędnie i każdy żołnierz działał jak dobrze naoliwiona maszyna, lub prędzej jeden z jej trybików. W krótkim czasie bitwa została wygrana.

Nie brano jeńców. Armia wyrżnęła wszystkich.

Po wszystkim zaś, gdy Archanioł zdążył już ulecieć na skrzydłach wiatru, a każda komórka organizmu Armii z powrotem uzyskała zdolność do samodzielnego myślenia, dowódcy zebrali regimenty i rozpoczęli uroczystość przyznawania odznak.

Z każdego regimentu odznakę miał dostać jeden wybrany żołnierz, ten, który na polu bitwy odznaczył się wyjątkową przydatnością czy skutecznością w zamierzonych dla niego działaniach.

Jako, że z całego 21. Oddziału ostał się jeden jedyny szeregowiec, on również otrzymał odznaczenie. Z braku większych zasług dano mu Krzyż Fortuny – za przeżycie bitwy.

 

* * * * * *

– Cóż, lepsza jakakolwiek własna historia niż żadna, czyż nie?– mruknął w duchu stary weteran.

Wątpliwości osiadły mu na plecach niczym poranna rosa. Otrząsnął się. Owszem, zdarzało się, że był w ciągu swej służby wyśmiewany przez kilku nierozgarniętych cywili. Jednak żaden armista nie powiedziałby o jego osiągnięciu złego słowa. Ci nie posiadający jeszcze własnej odznaki za bardzo szanowali starszego kolegę– w końcu odznaka, nieważne jaka i za co, kojarzyła się z tak niedostępnymi w Armii, a przez to tak cennymi, siłą i indywidualnością. Natomiast ci, który już odznaki posiadali, za bardzo znali jej wartość, aby obśmiewać coś tak poważnego.

A jednak stary szeregowiec nie mógł się pozbyć wrażenia jakiegoś absurdu, nierealności otaczającego go świata. Za mało ostatnio czytał armijnych gazet. Zdecydowanie za mało. Jego mózg zaczynał odczuwać efekty starości, choć ciało było zahartowane jak stal.

Zdezorientowany, wyszedł z baraków na poligon ćwiczebny. Żołnierzy wybijających się ponad przeciętną szybko zabierano do innych, bardziej wyspecjalizowanych jednostek. Toteż na placu spacerowali ludzie, z którymi stary dzielił nieomal wszystko. Tak samo ubrani i ogoleni, potrafiący wszystko to co on– i nic ponadto, rozmawiający na tematy znane jemu i im równie dogłębnie. I do tej pory taka sytuacja staremu w zupełności odpowiadała.

Teraz jednak otaczająca go pospolitość zaczęła mu wadzić, niczym niedopasowane buty. Tęsknił do następnej bitwy, do Archanioła. Ale to tutaj wyzwalało w nim coś dziwnego. Nie czuł tego jeszcze nigdy wcześniej.

Unikając kontaktów z przechodniami, udał się do miejsca swojego największego życiowego tryumfu. Pod strzelnicę. Na jego piersi błyszczała zaś z dumą Złota Strzała.

 

2. Złota Strzała/ Rozkaz

 

Był przyjemny, chłodny poranek. Wschodzące leniwie znad horyzontu słońce oświetlało poligon strzelniczy łagodnym, błękitnawym blaskiem. W powietrzu dało się czuć kropelki porannej mgły. Osadzały się warstwami na skórze i ubraniu, toteż mimo słońca wszyscy zgromadzeni na porannych ćwiczeniach stawali się bardzo szybko kompletnie przemoczeni.

Nad żołnierzami unosił się, niby szare chmury, nastrój zniechęcenia. Ćwiczenia trwały już ponad dwie godziny. Dwie godziny, szereg za szeregiem, metodycznie strzelali do wymienianych co jakiś czas kukieł. Archanioł jednak był głuchy na ich starania i więcej czuć było teraz między żołnierzami rywalizacji i wrogości niźli poczucia wspólnoty.

Doszło do kilku kłótni, kończonych szybko i sprawnie przez polowych komisarzy. Jedna osoba została w trybie przyspieszonym skazana na rozstrzelanie.

Nikt poza samym zainteresowanym nie zwrócił na to najmniejszej uwagi. Najwyraźniej jakiś rekrut wdał się w zwadę z przełożonym.

Młody jeszcze żołnierz, choć na szyi i brodzie znać o sobie dawały już pierwsze znaki dojrzałości, rzucał się i miotał niczym wyciągnięta z wody ryba. Odprowadzono go na bok, pod ścianę straceń, gdzie czekać miał na swojego kata.

Ten jednak nie zjawiał się zbyt szybko, co momentalnie wywołało wśród szeregów poważne zamieszanie. Nikogo na dobrą sprawę nie obchodziło, co stanie się z pechowym młodzieńcem, lecz wszyscy woleliby mieć tę smętną ceremonię już za sobą.

Nie przerywając procedury treningu, komisarze w czarnych kurtach zaczęli spokojnie chodzić wśród swoich oddziałów, poważnie się za czymś rozglądając.

Niespokojny szmer przebiegł po zebranych. Szukają kata, mówili. Wszyscy jak jeden mąż rzucili się w wir ćwiczeń, jak nigdy przedtem. Nikomu wprawdzie nie zależało, lecz kto by chciał być zmuszonym do czegoś tak nieprzyjemnego?

Tego dnia 443212, żołnierz będący już w dość zaawansowanym jak na armistę wieku, strzelał ze wszystkich spośród jego grupy najgorzej. Nigdy nie nauczył się być dobrym żołnierzem, choć bardzo chciał. Dlatego nigdy też, pomimo niezwykłej zdolności do współodczuwania z Archaniołem, nigdy nie awansował powyżej starszego szeregowca.

Wiadomo, że na polu bitwy i tak wszyscy strzelają jak popadnie(chyba że Archanioł okazywał się być wyjątkowo silnym), lecz to nie miało znaczenia. Na polu bitwy nie było przy tobie komisarzy, patrzących uważnie na każdy twój ruch i śledzących twoje postępy uważniej niż ty sam.

Na poligonie trzeba się ładnie prezentować, coby wstydu kohorcie nie przynosić. 443212 nigdy się ładnie nie prezentował. Wśród oddziałów podniosły się dotychczas stłumione głosy. Komisarze wyciągnęli już trzech „ochotników", po jednym z każdego oddziału.

Żołnierzowi zmroziło to krew w żyłach. Szybko zauważył bowiem, że „ochotnikami" mianowane zostały właśnie największe lebiegi. Desperacja przysłoniła mu rozsądek.

Uniósł kuszkiet i zaczął strzelać poza kolejką, byle tylko nadrobić stracone punkty. Pot spływał mu po twarzy, Raz, dwa, trzy. Wśród gniewnych pomruków swoich kolegów i koleżanek pospiesznie ładował broń od nowa. Naturalnie ani razu nie trafił, swoim zachowaniem tylko przyspieszając nieuniknione.

Wkrótce stał ze spuszczoną głową wśród dwunastu innych, mimowolnych katów, tworząc wraz z nimi najżałośniejszy pluton egzekucyjny, jaki ziemia wydała. Zdawać by się mogło, iż niemal równie chcieliby odwlec swoją karę, jak i nieszczęsny skazaniec.

Wszyscy znali zasady egzekucji. Ofiarę stawiano pod ścianą, a pluton złożony z trzynastu najgorszych strzelców miał na krótki rozkaz zakończyć jej życie jedną salwą. W wypadku niewykonania rozkazu, wszyscy członkowie nieszczęsnego plutonu mieli zginąć.

Płaczącego bezgłośnie rekruta podprowadzono pod mur. Pobity i zmaltretowany, nie wyrywał się już, a w jego oczach odbijała się cała pustka i bezsensowność żołnierskiego życia, jak i oszałamiająca, bezdenna rozpacz, poprzetykana drgającymi nitkami strachu.

Skazany uniósł oczy na swoich oprawców w niemym błaganiu. Większość plutonu tworzyli ludzie młodzi, nie obeznani z zabijaniem. Nawet 443212 nie zabił nigdy człowieka.

Owszem, biegał w panice i strzelał gdzieś w kierunku linii wroga, lecz to nie było zabijanie, a jedynie taniec – groteskowy, bezsensowny taniec życia ze śmiercią.

I owszem, Archanioł kierował jego dłońmi, by unicestwiały jego wrogów. Lecz to też nie było to. W tym wypadku 443212 był tylko narzędziem, nie zbrodniarzem.

To tutaj było czymś zdecydowanie gorszym. Teraz starszy szeregowiec miał wziąć kuszkiet w swe ręce i z pełną premedytacją nacisnąć spust, patrząc i widząc, jak z oczu ofiary wycieka życie.

Inni nie mieli lepiej. Wiedzieli że muszą zabić swojego kolegę, aby samemu nie zginąć. Od dziecka byli przygotowywani do zabijania. A mimo to ich młode serca wzdragały się przed splamieniem młodych dłoni krwią niewinnego. Nie chodziło już nawet o litość. Nikt nie chciał brudzić sobie rąk pierwszy.

Na okrzyk komisarza niemrawo podnieśli bronie. Pechowy rekrut stał w odległości czterech, czy też pięciu metrów od nich, ściskając w zmartwiałej dłoni medalik ze Świętą Śmiercią.

Mimo iż starali się nie patrzeć mu w oczy, ich spojrzenia nieustannie się spotykały. Czuli jego rozpacz, słyszeli jego wyrzuty tak wyraźnie, jakby wypowiadał je na głos.

Komisarz wydał rozkaz. Sekunda stała się wiecznością.

Nikt nie strzelił, wszyscy zamarli w oczekiwaniu na jakieś działanie ze strony kogokolwiek innego.

Działanie przyszło ze strony komisarza, który wściekłym rykiem raczył im przypomnieć, jaka kara czeka za sprzeniewierzenie się rozkazom.

Jeden z żołnierzy się rozpłakał, zupełnie jak dziecko. Wkrótce dołączył do towarzysza pod murem. Rozglądał się wokoło tępym wzrokiem, jakby nie rozumiejąc, co się stało.

Komisarz rzucił kolejną komendę i widząc brak jakichkolwiek efektów– skazał pluton egzekucyjny na egzekucję.

Czego nie mógł zdziałać rozkaz, strach zdziałał. Już po chwili obydwaj żołnierze leżeli martwi. Naokoło ich ciał zbierać się zaczęła kałuża krwi.

Dowódca uśmiechnął się szyderczo.

– No, tym razem wam daruję– zarechotał– Przyprowadzić skazańców z innych bloków!

Zesztywniały z grozy 443212 nagle uświadomił sobie, że nikt inny, a właśnie on pierwszy pociągnął za spust. Spojrzał na swoją dłoń, niemal w zdziwieniu. Nie było wyrzutów sumienia. W środku czuł kompletną, obezwładniającą pustkę.

Równocześnie, jak łuna na horyzoncie, w głębi swojego jestestwa poczuł znane i kochane ukłucie. Uczucie narastało z każdą chwilą, przybierając niczym fala przypływu.

Wahania zniknęły. Skrupuły zniknęły. Nawet myśli zniknęły wraz z odpływającą świadomością.

Z radością 443212 oddał się Archaniołowi pod rozkazy, ten zaś w zamian zabrał jego wątpliwości i rozterki.

Nie pamiętał potem, ile łącznie osób rozstrzelali tamtego szarego dnia. Wiedział jedno– Archanioł nad nim czuwa– i zabijając człowieka za człowiekiem, nie smucił się już, lecz rozkoszował współodczuwaniem z resztą plutonu, połączony z nimi w jedność.

W nagrodę zaś za „wyjątkowe zdolności strzeleckie" otrzymał jedno z najważniejszych odznaczeń– Złotą Strzałę.

 

* * * * * *

Wspomnienie uciekło. Zostawiło za sobą nie dumę i satysfakcję, na co niewątpliwie nadzieję miał stary, lecz gorycz i pustkę.

Rozejrzał się po poligonie, po strzelnicach. Nawet mur, w cieniu którego zadał śmierć tylu osobom stał tam gdzie zawsze, choć mocno tknięty zębem czasu. Teraz egzekucje przeprowadza się gdzie indziej, pomyślał stary i natychmiast zganił się za stwierdzanie wiadomych faktów.

Weteran był zdezorientowany. Przypięte do jego munduru odznaki nieznośnie mu ciążyły, jak jeszcze nigdy przedtem. Po raz pierwszy od wielu lat odczuwał wyrzuty sumienia.

Było to dla niego coś nowego, niezrozumiałego. I nie podobało mu się to. Stopniowo zbierała się w nim wściekłość na samego siebie za te nowe uczucia. Zaklął na głos.

Popadał powoli w stan podobny do alkoholowego delirium. Myśli jego, jak zresztą i nogi, błąkały się w otępieniu po poligonie.

Wędrując bezmyślnie, dotarł aż do położonej na uboczu obozu świetlicy. Był to duży, odrapany blok w kolorze bliżej nieokreślonej szarości. W środku, jak stary wyraźnie widział poprzez przeszkloną ścianę, siedziała cała kohorta żołnierzy i przy podłużnym stole ćwiczyła się w sztuce strategii.

Strategia bowiem, obok szermierki i strzelectwa, stanowiła niezbędny element szkolenia każdego, najgłupszego nawet żołnierza. Dowództwo twierdziło, że nawet najniższy rangą armista może w końcu zetknąć się z sytuacją, w której będzie musiał podjąć jakąś decyzję za innych. Przygotowaniem do takiej ewentualności była prosta gra planszowa o zgrabnie brzmiącej nazwie – „Generał".

Niewiele osób wiedziało, iż ćwiczebne rozgrywki pełnią rolę rytuału na cześć Archanioła. Armijni komisarze oglądali układy pionków i z ich na pozór przypadkowego ułożenia na polach wnioskowali potem wolę Archanioła, objawiającego się tym razem jako gra strategiczna. Komisarze i generałowie nie potrzebowali dzięki temu – oczywiście – żadnych lekcji strategii. Dowodzenie oparte na udziale labiryntów pionków było w końcu daleko bardziej skuteczne niż poleganie na słabych i pełnych zwątpienia ludzkich umysłach.

W jaki sposób dowodzący interpretowali owe nad wyraz tajemnicze szyfry – tego nie wiedział nikt.

Stary wiedział to wszystko, gdyż przez pewien czas predestynowany był do roli komisarza. Jego indoktrynacja zaszła jednak tak daleko, iż nie był w stanie, po tylu latach służby, z powrotem zacząć myśleć za siebie. Mimo nadzwyczajnej więzi z Archaniołem jego kandydatura została odrzucona. Nie żałował, gdyż wierzył w mądrość i dalekowzroczność swych przełożonych, wiedział zatem, iż nie zasługiwał, aby przebywać w tak zacnym gronie.

Przyglądając się grającym, zaczął stary mimowolnie pocierać palcami ostatnią ze swych odznak.

Dwa Miecze.

 

 

 

 

3. Dwa Miecze/ Sąd

 

Choć w świetlicy zgromadzone było kilkadziesiąt głów, z żadnych ust nie padał najlżejszy szmer. Powietrze w pomieszczeniu było duszne i gęste od oddechów zebranych graczy. Przeszywały je stukot pionków na planszach razem z rytmicznym odgłosem uderzających o posadzkę butów komisarzy.

Ci wędrowali poprzez labirynt stolików kierując swój zimny wzrok to na jedną, a to znowu na inną z rozstawionych naokoło plansz. Nie wydawali się skupieni, a z biegiem czasu na ich twarzach coraz wyraźniej odbijała się nuda i zmęczenie.

Interpretacja archanielskiej woli nie sprawiała im najwyraźniej wielkiego kłopotu. Tym większym szacunkiem, ale głównie strachem darzył swoich przełożonych podstarzały żołnierz, niedoszły kandydat na stanowisko podkomisarza.

Czuł wprawdzie na swoich zmęczonych porannymi ćwiczeniami plecach kpiące spojrzenia dowódców, lecz nie sprawiały mu one już przykrości. Wiedział, że na nie zasłużył. Nie zdał swojego testu i niezawodnie dane mu już było do końca życia pozostać skromnym starszym szeregowym. Może i to dobrze, myślał. To z pewnością łatwa i mniej odpowiedzialna praca w porównaniu do wyzwań, z jakimi mierzyć się muszą komisarze.

Jego przeciwnik zakończył drugą rundę kilkoma ruchami pionków. Wcale tym nie zaskoczony, starszy weteran pomógł mu zebrać pionki z planszy i rozstawić ponownie.

443212 nie uważał się za mistrza strategii. I całkiem słusznie, gdyż po ponad trzydziestu latach służby wciąż przegrywał około połowę swoich partii. Ile dokładnie ich było, nikt oczywiście nie wiedział. W ciągu kilku godzin, jakie każdy oddział spędzał w świetlicy, uczestnicy turnieju rozgrywali ponad sto partii na głowę. Wszystkiemu przyglądali się oczywiście znudzeni komisarze.

Każdy żołnierz dawał z siebie wszystko i choć z zewnątrz mogli wyglądać na spokojnych, w środku każdego z nich wrzało.

Nauka strategii nie wiązała się z tak dużym ryzykiem, jak treningi strzeleckie. Zazwyczaj nikt tu nie ginął.

Rutynę przerwało pojawienie się jednego z podkomisarzy. Względnie młoda dziewczyna wpadła do świetlicy z czarną torbą pod pachą. Momentalnie wszystkie oczy oderwały się od stolików i wbiły swoje pełne nadziei spojrzenia w torbę.

To w takich torbach gońcy przenosili nowe pakiety odznak. Zapadła cisza.

Dziewczyna podeszła do jednego z komisarzy i bez słowa wręczyła mu pakunek. Zaraz potem wybiegła z powrotem na zewnątrz, obrzucając grających spojrzeniem pełnym najwyższej pogardy.

Odznaki przenosili zawsze zaufani podkomisarze, mimo iż tak proste zadanie uwłaczało w pewien sposób ich godności. Lecz generałowie nie powierzyli by takiego zadania szeregowcom. Choć żołnierze byli w najwyższym stopniu zindoktrynowani, nie istniała taka rzecz której pragnęliby bardziej niż odznak. Nie było wiadome, czy w duszy przeciętnego funkcjonariusza silniejszy okazałby się być strach i posłuszeństwo, czy zwykła chciwość.

Komisarz, któremu dziewczyna wręczyła torbę, założył ją szybko na ramię i równie chyżo udał się na podium sędziowskie, skąd rozciągał się wyraźny widok na wszystkie stoliki.

Wszyscy wiedzieli, co to oznacza – dziś będą przyznawać odznaki najlepszym z nich! Ze zdwojoną determinacją „kombatanci" stanęli znów przeciwko sobie.

Komisarze z poważnymi minami zebrali się przy stole i rozłożyli tabele wyników. Wydawali się bardzo zajętych studiowaniem owych dokumentów. Wprawny słuchacz łatwo by się zorientował, iż wizualne walory uroczej podkomisarz stanowią dla nich o wiele ciekawszy temat do rozważań, niż postępy ich podopiecznych.

443212 był już na tyle stary, że czuł przegraną w kościach. Nie czuł strachu – za tą porażkę nie groziła mu(chyba) żadna kara. Z ponurą determinacją zasiadł jednakże do trzeciej, najważniejszej rundy „Generała".

Którą oczywiście przegrał z kretesem.

Rozweselony łatwym zwycięstwem, uhonorowany młodzian zapomniał się na chwilę i wybuchnął tryumfalnym śmiechem, za co został szybko i gwałtownie wyprowadzony przez zagniewanych komisarzy.

Skonfundowany weteran wojenny nawet nie zareagował, jak i jego wyprowadzili dowódcy. Ciągnięty za ramiona, wodził naokoło tępym wzrokiem.

Ustawiono ich, niedoszłego bohatera i podstarzałego wiarusa pod nową ścianą rozstrzelań. Młodzieniec wyrywał się i krzyczał, dostawszy przy okazji napadu paniki. Stary, wciąż nie pojmując, cóż mu się tak naprawdę przydarzyło.

Wtem, do nie przejawiającego wtedy absolutnie żadnych zdolności umysłowych 443212 odezwał się komisarz.

– Żołnierzu! – zakrzyknął, jak to tylko dowódcy wojskowi krzyczeć potrafią.

– Komisarzu! – wypalił jak automat 443212. nie musiał myśleć. Instynkt sam ułożył mu stopy razem, wyprostował plecy i przytknął otwartą dłoń do czoła.

– Czy wobec autorytetu wojskowego sądu, i jako naoczny świadek potwierdzisz, że żołnierz ten wykroczył, w sposób niewybaczalny, przeciw Regulaminowi?

– Rozkaz, panie oficerze!- palnął 443212, czując się jak po przedawkowaniu stimów. Gdyby nie miał tak sucho w ustach, z pewnością zacząłby się ślinić.

– No i właśnie – i z tymi słowy strzelił młodemu wojskowemu z piątego batalionu w pierś.

Wystrzał kuszkietu zadziałał na weterana jak odgłos budzika. Zbladł, stając nagle w pełnej świadomości przed całą potęgą wojskowego sądu. Strach sparaliżował go w pozycji salutującej, co nieopatrznie wzbudziło wielkie zadowolenie wśród komisarzy.

– Zuch chłopak!

– Tak się prezentuje żołnierz!

Tak mówili, zachwycając się jego pozornym spokojem. W ramach nagrody za wzorową postawę najstarszy oficer odczepił jedną z odznak młodzika– Dwa Miecze– od strzępów jego klatki piersiowej i munduru. Po czym uroczystym gestem przypiął ją staremu tuż pod sercem, obok pozostałych dwóch.

 

* * * * * *

Stary już w ogóle nie czuł się dumny ze swoich błyszczących odznak. Jego moralne wątpliwości odbijały się echem na jego ciele. Czuł dreszcze i miał nieodpartą ochotę zwymiotować.

Tak też zrobił, jednak ulga fizyczna nie pociągnęła za sobą żadnych efektów w kwestiach duchowych.

Szybkim krokiem wrócił do baraków i, pomimo że było ledwie późne popołudnie, padł na łóżko. Nie był śpiący, lecz odkąd na nowo uczuł ciężar swoich grzechów, czuł się, jakby naprawdę coś bardzo ciężkiego spoczywało na jego barkach. A skoro chodzenie sprawiało mu trudność, postanowił, że będzie leżał.

W armijnym pojmowaniu nie odnajdywał środków, aby chociaż wyrazić swoje uczucia. Jego sposób myślenia był zbyt ograniczony, aby zrozumieć własne emocje. Modlił się bezgłośnie do Archanioła. Chciał, aby ten w końcu przyszedł i ponownie przyjął do siebie. Uwolnił od wszelkich trosk i złudzeń.

Wiedział jedno– jego odznaki napełniały go teraz obrzydzeniem. Czuł się jakby to jakieś brudne muchy uczepiły się jego munduru. Zerwał z siebie odznaki i bez żadnych ceregieli wrzucił je z powrotem do pudełka. Zamknął szybko wieko, pragnąc gorący zapieczętować je tym gestem na wieki.

– Powinienem je zniszczyć– myślał.

Przez krótką chwilę był skory to uczynić. Jednak… – zniszczyć odznaki to jak zniszczyć własną historię. Tożsamość. Indywidualność.

Chociaż… może…

 

* * * * * *

Nie był w stanie tego zrobić. Wyciągnął się na pryczy i zasnął, śniąc w kółko swoje znienawidzone, a jednak tak umiłowane wspomnienia.

 

* * * * * *

 

Obudziło go łkanie. Dobiegało z sąsiedniej klatki. Mężczyzna, w tak samo zaawansowanym wieku jak 443212, siedział na pryczy i płakał jak dziecko.

W dłoniach trzymał garść błyszczących odznak i przez chwilę 443212 wręcz żałował tego wykończonego psychicznie człowieka.

– Ty też, co?– zagadnął ochrypłym, starczym głosem.

Tamten spojrzał na niego żałośnie. Nic nie odpowiedział.

443212 nie czuł już żalu. Emocje opadły z niego tak szybko, jak nadpłynęły, choć świadomość popełnionych czynów tkwiła w jego podświadomości jak cierń.

– O– o– oni wygąddd… ali takkk strasznie… gdy ginęli– wyjęczał płaczący sąsiad.

Stary rozpoznał tego człowieka. Był to jeden z członków jego „korpusu egzekucyjnego". Zaskoczyło go, że nie współczuł towarzyszowi.

Wtedy to poczuł, na policzku. Jak muśnięcie wiatru, chłodna bryza, gładkie i miłe w dotyku jak ptasie pierze.

Dotyk Archanioła.

Już rozumiał. Czemu ma mu współczuć? Jak można współczuć własnej dłoni, nawet jeśli jest ranna? Otrząsnął się i zajrzał przez okno. Była już noc.

Otrząsnął się i ułożył wygodniej na pryczy. Zapomniał o wszelkich smutkach. Już nic nie czuł. Wspomnienie pomordowanych żołnierzy nie robiło już na nim wrażenia. Ot, wycięte komórki rakowe.

Jego organ dalej jednak nie dawał za wygraną.

– Nnnnie… mog-gg…ge. Ich twarze… Oni wygglądali ttt-tak…

– Źle wyglądali. Idźmy spać. Jutro trening.

– TT-tak-k źle… Co się d-dzieje?– chlipał dalej słaby organ. Nagle odwrócił się do 443212.– To t-takie cc-ciężkie.

443212 zastanowił się przez chwilę.

– Tak. Ale trzeba iść spać.

 

Koniec

Komentarze

"Krzyż Fortuny. Złota Strzała. Dwa Miecze. Stary żołnierz zerknął na swoje odznaki" - nie wiem, nie znam się, ale czy nie byłoby bardziej trafnie, nazwać je "medalami"? Nie brzmi to trochę lepiej?
"Niektórym się nie udawało. Dawało się wtedy słyszeć" - nie błąd per se, ale "udawało" i "dawało" tuż obok siebie to praktycznie powtórzenie. Stawianie tych samych wyrazów tuż obok siebie nie wygląda za fajnie.
"przeklętych anarchistycznych wagonów" - "wagon" to coś, co porusza się po szynach, ewentualnie w kolejce linowej. Z opisu wynika, że szyn tam chyba nie było. A jeśli były, to nie rozumiem dlaczego żołnieże mieli taki problem z zejściem z drogi tego pojazdu.
"Każde jedno stąpnięcie swą głuchością" - a nie lepiej by tak po prostu "każde stąpnięcie"?
"Upewnił się, że nigdzie w najbliższej okolicy nie słychać cudzej obecności, po czym powoli wstał, czujnie rozglądając się na boki." - "nie słychać było" - jeśli już zaczynasz takie zdanie w czasie przeszłym, musisz się go konsekwentnie trzymać.
"Choć wokół niebyło nikogo" - "nie było"
"swoimi towarzyszami, jaka czasem towarzyszyła mu na polu ćwiczebnym" - a może tak jednak bez powtórzeń?
"spełzł na marne" - "spełzł na niczym"
"Wciąż taktował ich i rozumiał jako jednostki od niego i siebie oddzielne. " - "traktował"
"walcząc z rozpaczą panowanie nad sercem" - "z rozpaczą o panowanie"
"Natomiast ci, który już odznaki posiadali, za bardzo znali jej wartość, aby obśmiewać coś tak poważnego." - "którzy"
"Na poligonie trzeba się ładnie prezentować, coby wstydu kohorcie nie przynosić" - "co by"
"Wiedział jedno- Archanioł nad nim czuwa- i zabijając człowieka za człowiekiem, nie smucił się już, lecz rozkoszował współodczuwaniem z resztą plutonu, połączony z nimi w jedność." - "czuwał"

Poza tym wydaje mi się, że słowo "odznaka" pojawia się w tekście zdecydowanie za często.
Ogólnie to jestem zszokowany. Pierwszy raz spotkałem się z "tekstem o niczym", który realnie mi się spodobał. Ponadto, masz u mnie spory plus, za ciekawą konstrukcję opowiadania. Opisywanie poszczególnych historii odznak wiszło ci nad wyraz sprawnie.
Polecałbym jednak na przyszłość przeglądać własne teksty przed publikacją. Uniknąłbyś w ten sposób większości wytkniętych przeze mnie błędów, a tym samym zasłużył na większą ocenę.
Niemniej jednak, gratuluję udanego tekstu.
4/6

Dziękuję za konstruktywną krytykę. Nie miał to być "tekst o niczym" ale trudno. :P Ważne, że się spodobał.

Jasno widoczna jest inspiracja Paulo Coelho

Daje tej lekturze 9/10 punktow, chetnie przeczytam kolejne dziela

Grzegorz... -.- co za troll

Nowa Fantastyka