- Opowiadanie: Evvek - Sarees Mathaan

Sarees Mathaan

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Sarees Mathaan

Fabuła opowiadania nie jesst wymyślona przeze mnie. W znacznej części zapożyczyłam ją z animacji "Sintel", którą po prostu musiałam ubrać w słowa.

 

 

 

 

 

Zawsze była sama.

Odkąd sięgała pamięcią, nie miała własnego miejsca na świecie. Nie było nikogo, kto byłby bliski jej sercu.

Nie znała swojej przeszłości. Pamiętała siebie, jako zapomnianą przez świat pięcioletnią dziewczynkę, która ze wszystkim radziła sobie sama…

Zawsze była sama.

Tego słonecznego dnia, jak co dzień, poszukiwała czegoś do jedzenia. Była awanturnikiem, złodziejką. Nie zarabiała na swoje życie uczciwie, wychowywała ją ulica. A nawet gdyby chciała pracować, nikt nie zechciałby jej przyjąć.

Pod jej nogami, nie wiadomo skąd, znalazła się świeża pomarańcza. Dziewczyna podniosła ją, uśmiechając się pod nosem. Uwielbiała pomarańcze. A w jej kraju były naprawdę rzadkim zjawiskiem. Aby taką kupić, musiałaby wydać majątek…

Nagle coś uderzyło z impetem w skrzynie, znajdujące się na płaskim dachu jednego z pobliskich budynków.

Dziewczyna bez zastanowienia wypuściła z dłoni pomarańczę, złapała kawałek wyszczerbionej ściany i wdrapała się zwinnie na górę.

Wyjęła zza pasa sztylet, zbliżając się powoli do skrzyń. Była ciekawa. Może to ptak ze złamanym skrzydłem? Pewnie nada się do zjedzenia. Jak ona dawno nie miała w ustach mięsa!

Coś zaszeleściło, skrzynie poruszyły się.

Do uszu dziewczyny dobiegł dziwny dźwięk. Był piękny. Najpiękniejszy, jaki w swoim życiu słyszała. Przywołał do jej serca radość.

Spod skrzyń wydostał się ogon, uwieńczony czterema małymi kolcami. Miał miedziany odcień, pokryty był puszystą sierścią.

Dziewczyna przyjrzała mu się ze zdziwieniem. Pamiętała, jak okoliczny bajarz opowiadał kiedyś legendy o sarees – istotach zamieszkujących odległą, niedostępną krainę. Krainę, którą wypełniały martwe góry. Jedynym źródłem życia było magiczne drzewo, które pięło się u wylotu jaskini, zamieszkiwanej przez sarees.

Dziewczyna schowała sztylet i odsunęła skrzynie.

Spojrzały na nią piękne, wielkie oczy koloru świeżej trawy, pozbawione źrenic. Były tak niewinne…

Stworzenie nie miało pyska, który mogłoby otworzyć. Jego wydłużone ciało pokryte było puszystą, miedzianą sierścią, a z głowy wyrastały wicie, falujące na delikatnym wietrze. Nie posiadał kończyn, budową ciała przypominał nieco węża.

Miał parę upierzonych skrzydeł, jedno z nich krwawiło obficie.

Sarees – pomyślała.

Stworzenie było wystraszone, bało się. Cierpiało.

Dziewczyna wyciągnęła w jego kierunku dłoń. Wici skierowały się w jej stronę, jakby sprawdzały, czy jest godna zaufania…

 

Bezimienna bohaterka, którą pozbawiono przeszłości, jak i wszelkiej nadziei na przyszłość, odnalazła wreszcie coś, co dawało jej szczęście. Zabrała ze sobą rannego sarees, nadając mu imię.

– Kibo! – zawołała, trzymając istotę na kolanach. Opatrywała jego ranę. Naprawdę paskudną ranę. Dziewczyna nie wiedziała, czy sarees kiedykolwiek będzie mógł jeszcze polecieć.

Ale nie miała zamiaru się poddać.

Nie chciała zostawiać go samego.

– Nie wierć się, Kibo – powiedziała, chwytając go mocnej. – Wytrzymaj. Jeszcze chwilę.

 

Kibo i Bezimienna dorastali razem. Oboje wciąż jeszcze byli dziećmi.

Stali się nierozłączni, dniem i nocą. Spędzali wspólnie każdą chwilę.

Wyglądali na szczęśliwych.

Ha.

Byli szczęśliwi. I chociaż świat wciąż o nich nie pamiętał, pamiętali o sobie nawzajem.

Dzielili każde odczucie, każdą emocję. Razem płakali, razem się śmiali.

Już nigdy nie będę sama – pomyślała pewnego dnia Bezimienna bohaterka, która odnalazła wreszcie źródło swego szczęścia. Sens swojego życia.

I wtedy Kibo poleciał po raz pierwszy. Rozwinął swoje skrzydła i wzbił się ku niebu. Wtedy też, zubożałe miasto Bezimiennej po raz ostatni miało usłyszeć śpiew tajemniczej istoty, pamiętanej wyłącznie przez legendy – śpiew sarees.

 

Dziewczyna czekała, Kibo nie wracał. Zniknął w chmurach, które tego dnia piętrzyły się na niebie wyjątkowo gęsto.

Nie wierzyła, że Kibo ją opuścił. Nie mógłby tego zrobić.

Wiedziała, że coś się stało. Coś niedobrego.

Ale wciąż miała nadzieję, że wróci.

Czekała.

W tym samym miejscu, w którym ją opuścił. Na szczycie starej świątyni, w której ludzie czcili wszechpotężnego boga słońca.

Czekała.

Kiedy padał deszcz, kiedy promienie słońca paliły skórę, kiedy piaski Pustkowia formowały się w trąby, kiedy spadł śnieg. Nocą i za dnia.

Czekała.

Wciąż w tym samym miejscu, zamknięta w swoich wspomnieniach. Słyszała jego śpiew, widziała jego piękne wielkie oczy. A żal ściskał jej serce, coraz ciaśniej zaciskając swoje obrzydliwe splugawione palce.

Pewnie dlatego była sama.

Strata kogoś bliskiego bolała znacznie bardziej, niż wieczna samotność.

Poddała się. Przez chwilę nawet przyjęła do wiadomości fakt, że już nigdy go nie spotka.

Odeszła, porzuciła miejsce rozstania. Puściła je w niepamięć. Chociaż jej serce wciąż krwawiło.

 

Znów przyszła wiosna, dziewczyna znów musiała szukać jedzenia, przemierzając brudne boczne uliczki. Pod jej stopami znów zatrzymała się wielka, soczysta pomarańcz.

Nie podniosła jej.

Zadarła głowę, zasłoniła oczy przed słońcem. Na dachu wciąż stały te same skrzynie, zniszczone. A pośród nich, zaschnięta krew jej starego przyjaciela. Jedynego przyjaciela.

Bezimienna zacisnęła dłonie w pięści.

Popędziła do swojej szopy, zabrała ze sobą dwa sztylety i krótki miecz, na plecy zarzuciła płaszcz.

 

Na niebie górował księżyc, gdy wybiegała z miasta. Pełna nowej determinacji, nowej wiary. W jej sercu znów narodziła się nadzieja.

Nie mogła uwierzyć, że straciła wiarę w swojego przyjaciela. Nie mogła uwierzyć, że go porzuciła.

Pędziła przed siebie, niczym niepowstrzymany wiatr. Na swojej drodze spotykała mnóstwo niebezpieczeństw. Walczyła z ludźmi i potworami, walczyła ze światem, który zdawał się być przeciwko niej. Walczyła z własnymi słabościami. Ze sobą.

Przemierzyła oceany i lasy. Zaśnieżone góry, lodowe pustynie pozbawione życia, jak i te, na których brakowało wody.

Rozdzierała drogę siłą, mając w głowie tylko jedną myśl. Słysząc tylko jedną pieśń. Wymawiając tylko jedno imię.

Ale zatrzymała się, w pewnym momencie upadła. Nie mogła iść dalej. Umierała.

Od miesięcy nie miała w ustach porządnego posiłku, a ciągnące się dookoła martwe górskie stoki pozbawiały ją wszelkich nadziei.

Upadła. Umierając.

Zapomniała o tym, co najważniejsze.

 

Obudziła się leżąc na podłodze, przykryta kocem. Do jej nozdrzy dotarł przyjemny zapach ziół.

Usiadła.

– Co tutaj robisz, moja droga? – spytał nieznajomy staruszek, mieszając jakąś ciecz w garczku nad ogniskiem. – Nie przywykłem miewać gości.

– Szukam… kogoś – odparła.

– A kogóż to szukasz w tej martwej krainie? – podał jej miskę pełną ciepłej zupy. – Kogoś bliskiego? Może bratniej duszy?

– Sarees – dziewczyna wzięła miskę, spuściła wzrok.

Do jej serca powrócił ból. Całe pokłady determinacji, które gnieździły się w jej sercu, wyczerpały się. Nadzieja zniknęła.

A ona znów była sama.

Tak, jak zawsze.

– Zgubiłam się – powiedziała, kryjąc twarz w dłoniach. – Nie wiem…

Staruszek uśmiechnął się spod siwego wąsa i rozsunął kotarę namiotu, który najwyraźniej był jego domem.

– Nie martw się. Jesteś tu, gdzie powinnaś być – dziewczyna podniosła wzrok. – Jesteś w Sarees Mathaan. W krainie opiewanej wyłącznie w legendach. Dawno zapomnianej przez ludzi.

Na jednej z martwych skał stało drzewo. Wielkie drzewo, o potężnych korzeniach piętrzących się po górskich stokach. Zdawało się lśnić, jakby wewnętrznym światłem. Pokazywało drogę do miejsca, w którym sarees miały swój dom.

 

Dziewczyna poszła do jaskini, przed którą swoją koronę rozpościerało niezwykłe drzewo.

Wnętrze jaskini było równie niesamowite. Przepełnione najróżniejszymi barwnymi kryształami, które odbijały w sobie światło świetlików, zamieszkujących to miejsce.

Ale nie to było ważne. Gdzieś tam był Kibo. Czekał. Na pewno czekał.

Nie mógł zapomnieć o Bezimiennej dziewczynie, która ocaliła jego życie.

Dziewczyna przykucnęła za jedną ze skał, wyciągnęła z pochwy swój krótki miecz. Po środku jaskini spał sarees, wielki sarees. Dorosły. Mógł być niebezpieczny.

Bezimienna przesuwała się bezszelestnie wokół niego, kryjąc się za kamieniami.

Za wielkim, miedzianym ciałem, znajdowało się gniazdo.

Dziewczyna uśmiechnęła się, jej oczy zalśniły nowym blaskiem. Pełnym życia.

Wyciągnęła dłoń w kierunku małego śpiącego sarees, chcąc go dotknąć. Była pewna…

Stworzenie obudziło się i krzyknęło swoimi niemymi ustami. Rozwinęło pierzaste skrzydła i odleciało.

– Kibo! – zawołała dziewczyna, chcąc zatrzymać stworzenie. Bezskutecznie.

Dorosły sarees nie pozwolił popędzić jej za swoim przyjacielem. Jego ciało zapłonęło żywym ogniem, gdy tylko się obudził, a z wielkich zielonych oczu biła wściekłość. Zamachnął się kolczastym ogonem, chcąc zwalić Bezimienną z nóg.

Ta jednak wykazała się niezwykłą zwinnością. Padła płasko na ziemię, a kiedy płonący ogon przeleciał tuż nad jej twarzą, przekręciła się szybko i już stała na nogach. Skoczyła do góry, wbijając miecz w plecy przeciwnika.

Sarees wydał z siebie straszliwy dźwięk, zarzucił łbem. Jego grube wici oplotły ciało kobiety i uniosły ją do góry. Miedziana istota z impetem uderzyła nią o skały, ogłuszając na dłuższą chwilę.

Sarees zatrzymał się nad Bezimienną z morderczymi intencjami. Ale coś go zatrzymało. Wyciągnął w jej kierunku wici… jakby kogoś w niej rozpoznał.

Dziewczyna nie zamierzała tracić czasu. Z głośnym krzykiem rozerwała mieczem szyję stworzenia.

Istota zaryczała dziko, a jej ryk był niezwykle przejmujący.

Miedziany stwór upadł bezwładnie na ziemię, okrywając ciało pierzastym skrzydłem.

Wtedy do uszu dziewczyny dotarła znajoma pieśń. Najpiękniejsza, jaką w życiu słyszała.

Rzuciła szybkie spojrzenie na skrzydło stworzenia. Przecinała je głęboka blizna.

Nie… – kałuża krwi dotarła do stóp dziewczyny.

Bezimienna mogła w niej zobaczyć swoje odbicie.

Brązowe, niegdyś grube i błyszczące włosy, przyprószone były siwizną. Policzki zapadły się, a skóra pomarszczyła nieładnie. Zielone oczy pełne życia, przygasły. Zmarniały.

Poczuła, jak uginają się pod nią nogi. Dopiero wtedy poczuła skutki podróży.

To uświadomiło starej już kobiecie, jak długo szukała. Ile czasu minęło. Jak długie było jej rozstanie z przyjacielem… z przyjacielem, którego pozbawiła życia.

Wielkie zielone oko pozbawione źrenicy, po raz ostatni spojrzało na Bezimienną z głęboką miłością, a potem przysłoniła je powieka.

Kibo umarł.

Został zabity przez tą, która przed wielu laty uratowała jego życie.

Ziemia zatrzęsła się, jaskinia zaczęła się rozsypywać.

– Kibo – w oczach Bezimiennej staruszki, która zawsze była sama zatańczyły łzy.

Padła na kolana i po raz ostatni wtuliła się w miękką, wciąż jeszcze ciepłą sierść swojego najlepszego przyjaciela.

Jaskinia położona w zapomnianej krainie, osnutej mgłą tajemnicy, stała się ich wspólnym grobem.

Grobem dwójki istot, które zawsze były same. Do czasu, aż ich drogi się nie skrzyżowały.

Zawsze była sama.

Odkąd sięgała pamięcią, nie miała własnego miejsca na świecie. Nie było nikogo, kto byłby bliski jej sercu.

Nie znała swojej przeszłości. Pamiętała siebie, jako zapomnianą przez świat pięcioletnią dziewczynkę, która ze wszystkim radziła sobie sama…

Zawsze była sama.

Tego słonecznego dnia, jak co dzień, poszukiwała czegoś do jedzenia. Była awanturnikiem, złodziejką. Nie zarabiała na swoje życie uczciwie, wychowywała ją ulica. A nawet gdyby chciała pracować, nikt nie zechciałby jej przyjąć.

Pod jej nogami, nie wiadomo skąd, znalazła się świeża pomarańcza. Dziewczyna podniosła ją, uśmiechając się pod nosem. Uwielbiała pomarańcze. A w jej kraju były naprawdę rzadkim zjawiskiem. Aby taką kupić, musiałaby wydać majątek…

Nagle coś uderzyło z impetem w skrzynie, znajdujące się na płaskim dachu jednego z pobliskich budynków.

Dziewczyna bez zastanowienia wypuściła z dłoni pomarańczę, złapała kawałek wyszczerbionej ściany i wdrapała się zwinnie na górę.

Wyjęła zza pasa sztylet, zbliżając się powoli do skrzyń. Była ciekawa. Może to ptak ze złamanym skrzydłem? Pewnie nada się do zjedzenia. Jak ona dawno nie miała w ustach mięsa!

Coś zaszeleściło, skrzynie poruszyły się.

Do uszu dziewczyny dobiegł dziwny dźwięk. Był piękny. Najpiękniejszy, jaki w swoim życiu słyszała. Przywołał do jej serca radość.

Spod skrzyń wydostał się ogon, uwieńczony czterema małymi kolcami. Miał miedziany odcień, pokryty był puszystą sierścią.

Dziewczyna przyjrzała mu się ze zdziwieniem. Pamiętała, jak okoliczny bajarz opowiadał kiedyś legendy o sarees – istotach zamieszkujących odległą, niedostępną krainę. Krainę, którą wypełniały martwe góry. Jedynym źródłem życia było magiczne drzewo, które pięło się u wylotu jaskini, zamieszkiwanej przez sarees.

Dziewczyna schowała sztylet i odsunęła skrzynie.

Spojrzały na nią piękne, wielkie oczy koloru świeżej trawy, pozbawione źrenic. Były tak niewinne…

Stworzenie nie miało pyska, który mogłoby otworzyć. Jego wydłużone ciało pokryte było puszystą, miedzianą sierścią, a z głowy wyrastały wicie, falujące na delikatnym wietrze. Nie posiadał kończyn, budową ciała przypominał nieco węża.

Miał parę upierzonych skrzydeł, jedno z nich krwawiło obficie.

Sarees – pomyślała.

Stworzenie było wystraszone, bało się. Cierpiało.

Dziewczyna wyciągnęła w jego kierunku dłoń. Wici skierowały się w jej stronę, jakby sprawdzały, czy jest godna zaufania…

 

Bezimienna bohaterka, którą pozbawiono przeszłości, jak i wszelkiej nadziei na przyszłość, odnalazła wreszcie coś, co dawało jej szczęście. Zabrała ze sobą rannego sarees, nadając mu imię.

– Kibo! – zawołała, trzymając istotę na kolanach. Opatrywała jego ranę. Naprawdę paskudną ranę. Dziewczyna nie wiedziała, czy sarees kiedykolwiek będzie mógł jeszcze polecieć.

Ale nie miała zamiaru się poddać.

Nie chciała zostawiać go samego.

– Nie wierć się, Kibo – powiedziała, chwytając go mocnej. – Wytrzymaj. Jeszcze chwilę.

 

Kibo i Bezimienna dorastali razem. Oboje wciąż jeszcze byli dziećmi.

Stali się nierozłączni, dniem i nocą. Spędzali wspólnie każdą chwilę.

Wyglądali na szczęśliwych.

Ha.

Byli szczęśliwi. I chociaż świat wciąż o nich nie pamiętał, pamiętali o sobie nawzajem.

Dzielili każde odczucie, każdą emocję. Razem płakali, razem się śmiali.

Już nigdy nie będę sama – pomyślała pewnego dnia Bezimienna bohaterka, która odnalazła wreszcie źródło swego szczęścia. Sens swojego życia.

I wtedy Kibo poleciał po raz pierwszy. Rozwinął swoje skrzydła i wzbił się ku niebu. Wtedy też, zubożałe miasto Bezimiennej po raz ostatni miało usłyszeć śpiew tajemniczej istoty, pamiętanej wyłącznie przez legendy – śpiew sarees.

 

Dziewczyna czekała, Kibo nie wracał. Zniknął w chmurach, które tego dnia piętrzyły się na niebie wyjątkowo gęsto.

Nie wierzyła, że Kibo ją opuścił. Nie mógłby tego zrobić.

Wiedziała, że coś się stało. Coś niedobrego.

Ale wciąż miała nadzieję, że wróci.

Czekała.

W tym samym miejscu, w którym ją opuścił. Na szczycie starej świątyni, w której ludzie czcili wszechpotężnego boga słońca.

Czekała.

Kiedy padał deszcz, kiedy promienie słońca paliły skórę, kiedy piaski Pustkowia formowały się w trąby, kiedy spadł śnieg. Nocą i za dnia.

Czekała.

Wciąż w tym samym miejscu, zamknięta w swoich wspomnieniach. Słyszała jego śpiew, widziała jego piękne wielkie oczy. A żal ściskał jej serce, coraz ciaśniej zaciskając swoje obrzydliwe splugawione palce.

Pewnie dlatego była sama.

Strata kogoś bliskiego bolała znacznie bardziej, niż wieczna samotność.

Poddała się. Przez chwilę nawet przyjęła do wiadomości fakt, że już nigdy go nie spotka.

Odeszła, porzuciła miejsce rozstania. Puściła je w niepamięć. Chociaż jej serce wciąż krwawiło.

 

Znów przyszła wiosna, dziewczyna znów musiała szukać jedzenia, przemierzając brudne boczne uliczki. Pod jej stopami znów zatrzymała się wielka, soczysta pomarańcz.

Nie podniosła jej.

Zadarła głowę, zasłoniła oczy przed słońcem. Na dachu wciąż stały te same skrzynie, zniszczone. A pośród nich, zaschnięta krew jej starego przyjaciela. Jedynego przyjaciela.

Bezimienna zacisnęła dłonie w pięści.

Popędziła do swojej szopy, zabrała ze sobą dwa sztylety i krótki miecz, na plecy zarzuciła płaszcz.

 

Na niebie górował księżyc, gdy wybiegała z miasta. Pełna nowej determinacji, nowej wiary. W jej sercu znów narodziła się nadzieja.

Nie mogła uwierzyć, że straciła wiarę w swojego przyjaciela. Nie mogła uwierzyć, że go porzuciła.

Pędziła przed siebie, niczym niepowstrzymany wiatr. Na swojej drodze spotykała mnóstwo niebezpieczeństw. Walczyła z ludźmi i potworami, walczyła ze światem, który zdawał się być przeciwko niej. Walczyła z własnymi słabościami. Ze sobą.

Przemierzyła oceany i lasy. Zaśnieżone góry, lodowe pustynie pozbawione życia, jak i te, na których brakowało wody.

Rozdzierała drogę siłą, mając w głowie tylko jedną myśl. Słysząc tylko jedną pieśń. Wymawiając tylko jedno imię.

Ale zatrzymała się, w pewnym momencie upadła. Nie mogła iść dalej. Umierała.

Od miesięcy nie miała w ustach porządnego posiłku, a ciągnące się dookoła martwe górskie stoki pozbawiały ją wszelkich nadziei.

Upadła. Umierając.

Zapomniała o tym, co najważniejsze.

 

Obudziła się leżąc na podłodze, przykryta kocem. Do jej nozdrzy dotarł przyjemny zapach ziół.

Usiadła.

– Co tutaj robisz, moja droga? – spytał nieznajomy staruszek, mieszając jakąś ciecz w garczku nad ogniskiem. – Nie przywykłem miewać gości.

– Szukam… kogoś – odparła.

– A kogóż to szukasz w tej martwej krainie? – podał jej miskę pełną ciepłej zupy. – Kogoś bliskiego? Może bratniej duszy?

– Sarees – dziewczyna wzięła miskę, spuściła wzrok.

Do jej serca powrócił ból. Całe pokłady determinacji, które gnieździły się w jej sercu, wyczerpały się. Nadzieja zniknęła.

A ona znów była sama.

Tak, jak zawsze.

– Zgubiłam się – powiedziała, kryjąc twarz w dłoniach. – Nie wiem…

Staruszek uśmiechnął się spod siwego wąsa i rozsunął kotarę namiotu, który najwyraźniej był jego domem.

– Nie martw się. Jesteś tu, gdzie powinnaś być – dziewczyna podniosła wzrok. – Jesteś w Sarees Mathaan. W krainie opiewanej wyłącznie w legendach. Dawno zapomnianej przez ludzi.

Na jednej z martwych skał stało drzewo. Wielkie drzewo, o potężnych korzeniach piętrzących się po górskich stokach. Zdawało się lśnić, jakby wewnętrznym światłem. Pokazywało drogę do miejsca, w którym sarees miały swój dom.

 

Dziewczyna poszła do jaskini, przed którą swoją koronę rozpościerało niezwykłe drzewo.

Wnętrze jaskini było równie niesamowite. Przepełnione najróżniejszymi barwnymi kryształami, które odbijały w sobie światło świetlików, zamieszkujących to miejsce.

Ale nie to było ważne. Gdzieś tam był Kibo. Czekał. Na pewno czekał.

Nie mógł zapomnieć o Bezimiennej dziewczynie, która ocaliła jego życie.

Dziewczyna przykucnęła za jedną ze skał, wyciągnęła z pochwy swój krótki miecz. Po środku jaskini spał sarees, wielki sarees. Dorosły. Mógł być niebezpieczny.

Bezimienna przesuwała się bezszelestnie wokół niego, kryjąc się za kamieniami.

Za wielkim, miedzianym ciałem, znajdowało się gniazdo.

Dziewczyna uśmiechnęła się, jej oczy zalśniły nowym blaskiem. Pełnym życia.

Wyciągnęła dłoń w kierunku małego śpiącego sarees, chcąc go dotknąć. Była pewna…

Stworzenie obudziło się i krzyknęło swoimi niemymi ustami. Rozwinęło pierzaste skrzydła i odleciało.

– Kibo! – zawołała dziewczyna, chcąc zatrzymać stworzenie. Bezskutecznie.

Dorosły sarees nie pozwolił popędzić jej za swoim przyjacielem. Jego ciało zapłonęło żywym ogniem, gdy tylko się obudził, a z wielkich zielonych oczu biła wściekłość. Zamachnął się kolczastym ogonem, chcąc zwalić Bezimienną z nóg.

Ta jednak wykazała się niezwykłą zwinnością. Padła płasko na ziemię, a kiedy płonący ogon przeleciał tuż nad jej twarzą, przekręciła się szybko i już stała na nogach. Skoczyła do góry, wbijając miecz w plecy przeciwnika.

Sarees wydał z siebie straszliwy dźwięk, zarzucił łbem. Jego grube wici oplotły ciało kobiety i uniosły ją do góry. Miedziana istota z impetem uderzyła nią o skały, ogłuszając na dłuższą chwilę.

Sarees zatrzymał się nad Bezimienną z morderczymi intencjami. Ale coś go zatrzymało. Wyciągnął w jej kierunku wici… jakby kogoś w niej rozpoznał.

Dziewczyna nie zamierzała tracić czasu. Z głośnym krzykiem rozerwała mieczem szyję stworzenia.

Istota zaryczała dziko, a jej ryk był niezwykle przejmujący.

Miedziany stwór upadł bezwładnie na ziemię, okrywając ciało pierzastym skrzydłem.

Wtedy do uszu dziewczyny dotarła znajoma pieśń. Najpiękniejsza, jaką w życiu słyszała.

Rzuciła szybkie spojrzenie na skrzydło stworzenia. Przecinała je głęboka blizna.

Nie… – kałuża krwi dotarła do stóp dziewczyny.

Bezimienna mogła w niej zobaczyć swoje odbicie.

Brązowe, niegdyś grube i błyszczące włosy, przyprószone były siwizną. Policzki zapadły się, a skóra pomarszczyła nieładnie. Zielone oczy pełne życia, przygasły. Zmarniały.

Poczuła, jak uginają się pod nią nogi. Dopiero wtedy poczuła skutki podróży.

To uświadomiło starej już kobiecie, jak długo szukała. Ile czasu minęło. Jak długie było jej rozstanie z przyjacielem… z przyjacielem, którego pozbawiła życia.

Wielkie zielone oko pozbawione źrenicy, po raz ostatni spojrzało na Bezimienną z głęboką miłością, a potem przysłoniła je powieka.

Kibo umarł.

Został zabity przez tą, która przed wielu laty uratowała jego życie.

Ziemia zatrzęsła się, jaskinia zaczęła się rozsypywać.

– Kibo – w oczach Bezimiennej staruszki, która zawsze była sama zatańczyły łzy.

Padła na kolana i po raz ostatni wtuliła się w miękką, wciąż jeszcze ciepłą sierść swojego najlepszego przyjaciela.

Jaskinia położona w zapomnianej krainie, osnutej mgłą tajemnicy, stała się ich wspólnym grobem.

Grobem dwójki istot, które zawsze były same. Do czasu, aż ich drogi się nie skrzyżowały.

 

Koniec

Komentarze

Zdublowałeś tekst. Masz dwa takie same opowiadania.

ta sygnaturka uległa uszkodzeniu - dzwoń na infolinie!

Usuń jeden tekst. Szkoda cyberprzestrzeni...

Tak na przyszłość - ktoś może posądzić Cie o plagiat. Fanficki, przynajmniej wg mnie, korzystają ze "świata" utwóru do którego nawiązują, a nie "zrzynają" wprost fabułę.
 Uważaj na to, bo gdybyś czerpała jakieś korzyści majątkowe z tego utworu, to szbyko mogłabyś mieć problemy.

A może podrzuć link do tej animacji - inspiracji?

Nowa Fantastyka