- Opowiadanie: Polgard1 - Wciąż czekam... (całość, lekko poprawiona:)

Wciąż czekam... (całość, lekko poprawiona:)

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Wciąż czekam... (całość, lekko poprawiona:)

Czekam… Czekam na nią. Wiem, że do mnie wróci. Nie opuści mnie po tym, co między nami istniało i co nigdy nie przestało istnieć. Nie po tym, czego razem dokonaliśmy. Wróci, gdyż wie, czego jeszcze jesteśmy w stanie wspólnie dokonać i nie oprze się tej pokusie. Może nie pojawi się od razu, ale w końcu przybędzie, przyciągana ponadzmysłowym, niepojętym magnetyzmem. Chce tylko, abym bardziej za nią tęsknił, bardziej jej pragnął. Tak jak ja chcę, aby ona pragnęła mnie jeszcze bardziej. Muszę, więc tylko być cierpliwy. Czekam…

 

Po raz pierwszy spotkałem ją nieco ponad cztery lata temu, późnym latem albo wczesną jesienią, któż to może dokładnie pamiętać? W każdym razie było jeszcze ciepło.

George Farnsworth, mój przyjaciel jeszcze z czasów szkolnych, z którym przez cały okres swoich studiów i później, po znalezieniu pracy w szanowanym biurze maklerskim, utrzymywałem bliski kontakt (ach te wszystkie pijackie piątkowe i sobotnie noce spędzone w klubach studenckich i barach na podrywaniu panienek, zawieraniu nowych i utrwalaniu starych znajomości oraz oczywiście na wlewaniu w siebie niezmierzonych ilości piwa i whisky, pobudki następnego dnia u boku często całkowicie nieznajomych dziewczyn, ból głowy i wzajemne uzupełnianie relacji z minionej nocy – tak, mogę powiedzieć, że George był naprawdę bliskim kumplem), zaprosił mnie na imprezę. Ktoś w jego wieku i na jego stanowisku powinien to chyba nazwać przyjęciem, ale nie George. Imprezę organizował z okazji swojego awansu, lecz awans ten był, w oczywisty sposób, tylko pretekstem, gdyż przyjaciel ów mój pracował w firmie komputerowej swojego ojca i kiedyś miał się nieuchronnie stać jej właścicielem (sam tak mawiał – „nieuchronnie"). Ojciec jednakże uznał, że musi on na to „zasłużyć" przechodząc kolejne stopnie wtajemniczenia. Nie zmartwiło to bynajmniej George'a, gdyż dawało jedynie więcej okazji do imprezowania, a jak wspomniałem, mój przyjaciel lubił się rozerwać i zwykle nie potrzebował nawet do tego szczególnych pretekstów. Pomyślałem wręcz, że chyba musiał spoważnieć, aby szukać jakiegoś pretekstu do zabawy. Może pod wpływem swojej ostatniej dziewczyny – Alice, z którą spotykał się już od kilku miesięcy i aż zaczynało to wyglądać serio? Stanowczo jednak odrzuciłem te przypuszczenia – to znaczy te dotyczące spoważnienia, a nie Alice. Nie George.

Na imprezę pojechałem taksówką. Nigdy nie jeździłem na imprezy własnym samochodem, w szczególności, jeśli jechałem sam, tak jak tego dnia – też lubiłem się rozerwać, chociaż byłem w wieku George'a i, jak na tenże wiek, też pracowałem na poważnym stanowisku, a przynajmniej lubiłem tak myśleć.

Przybyłem mocno spóźniony – w eleganckiej dzielnicy zachodniego Londynu, w której mieszkał mój przyjaciel, zapadał już zmrok, chociaż jadąc widziałem jeszcze na zachodzie resztki szkarłatnej kuli słońca. Wieczór był ciepły i bardzo przyjemny, w powietrzu unosił się duch weekendu, a ja, po denerwującym dniu, z radością oczekiwałem odrobiny rozrywki i odprężenia.

Taksówka zatrzymała się i wtedy dostrzegłem błysk ciemnych włosów i wspaniałe nogi w siatkowych pończochach i krótkiej czerwonej sukience znikające w masywnych drzwiach prowadzących do holu wejściowego budynku, w którym mieścił się apartament George'a. Pomyślałem, że to pewnie żona lub kochanka któregoś z bogatych sąsiadów mojego kompana od występku, lecz zastanawiając się nad tym później doszedłem do wniosku, że już wtedy pokochałem te nogi.

Zapłaciłem taksówkarzowi i wbiegłem na schody wiodące do drzwi stylowego budynku. Liczyłem, że zdążę zabrać się windą z niezwykłą nieznajomą, lecz zanim powiedziałem portierowi, do kogo przychodzę, winda odjechała. Przez moment byłem zły, że portier nie poznał mnie jeszcze na tyle dobrze, aby wpuszczać bez żadnych pytań (a to tylko dlatego, że George mieszkał tam od niedawna), ale po chwili pomyślałem: „Trudno. Żaden problem. Idę przecież na imprezę, na której będzie mnóstwo świetnych panienek."

Dotarłem na czwarte piętro. Odgłosy imprezy były już na korytarzu nie do pomylenia z żadnymi innymi odgłosami. Drzwi otworzył mi sam gospodarz. Miał już trochę wypite, ale trudno było mu się dziwić, zabawa trwała przecież od dobrych dwóch godzin. Zamierzałem jak najszybciej pójść w jego ślady.

– Cześć, stary! – powitał mnie wylewnie i zaczął obściskiwać – Co tak późno!?

– Przepraszam, ale wiesz, musiałem jeszcze załatwić parę spraw w firmie, potem w drodze do domu utknąłem w korku i tak jakoś się zeszło.

– Nie przepraszaj tylko chodź i się ze mną napij! Mike i Colin też na ciebie czekają.

Mike Scott i Colin Travis – kolejni towarzysze nocnych eskapad.

– Jasnowidz, czy co? Właśnie chciałem, żebyś mi pokazał drogę do barku.

– A od kiedy tobie trzeba pokazywać drogę do barku? Cha, cha, cha! Chyba nie jesteś chory?

– Dobra, dobra. Chodź. Aha, gratulacje z powodu awansu.

– Nie chrzań. Kogo obchodzi awans?

– Wiem, wiem. I tak nieuchronnie…

– Właśnie.

Wszedłem do salonu mówiąc „cześć" lub „dzień dobry" mijanym ludziom. Salon George'a, wielkości przeciętnego boiska do koszykówki, urządzony znaczną, lecz nie przesadną liczbą nowoczesnych mebli oraz kilkoma dywanami w odcieniach żółci i beżu, i komponującymi się z nimi zasłonami, robił spore wrażenie. Największe jednak było udziałem kryształowego żyrandola mieniącego się tęczą barw pod sufitem. W salonie przebywało ponad trzydzieści osób. Drugie tyle, sądząc po odgłosach, tańczyło w kolejnym, niewiele mniejszym pomieszczeniu pełniącym tego dnia rolę bawialni.

Natychmiast dostrzegłem Colina i Mike'a. Siedzieli na sofie najbliżej barku. Bardziej jednak niż chęcią napicia się ze starym przyjacielem, zajęci byli dwiema ładnymi blondyneczkami usadowionymi na tejże sofie. Jedną z nich znałem, chociaż niezbyt dobrze, drugiej – niestety wcale. Pomimo tych niesprzyjających okoliczności, już miałem podejść do nich i tym samym do barku, gdy kątem oka dostrzegłem coś, co odwróciło moją uwagę od wszystkich innych spraw, jak się miało okazać na cały wieczór i na o wiele dłużej. Plama czerwieni. Nie od razu uświadomiłem sobie, c o widzę. Plama czerwieni pod oknem po przeciwnej stronie salonu. Odwróciłem się. Od razu wiedziałem, k o g o widzę. Stała tam. Odwrócona do mnie tyłem, z kieliszkiem czerwonego wina w ręce, spoglądała w zapadający za oknem zmrok. Kaskada kruczoczarnych włosów spływała na jej plecy, częściowo zakrywając odważny dekolt sukni. Słowo „krucze" nie było właściwie odpowiednie dla określenia koloru jej włosów. Były one czarne najgłębszym możliwym odcieniem czerni, zdawały się być tak ciemne, że pochłaniały wszystkie padające na nie promienie światła. Ale musiało to być tylko złudzenie. Od razu pokochałem jej włosy.

Stałem i gapiłem się na nią. Nadal nie widziałem jej twarzy, ale wiedziałem, że jest piękna. Nie chodzi o to, że tak mi się wydawało czy, że tego pragnąłem. Ja to wiedziałem. Z całkowitą i niepodważalną pewnością.

W pierwszym odruchu chciałem natychmiast do niej podejść. Bez względu na wszystko. Poczułem jednak, że George ciągnie mnie w stronę naszych przyjaciół i, aczkolwiek niechętnie, poddałem się temu. Ale nie odrywałem od niej wzroku. Stała tam nadal, nieporuszona i cudowna, jak alabastrowy grecki posąg. Po zdawkowych powitaniach z chłopakami George nalał mi drinka. Wypiłem go jednym haustem, nie wiedząc nawet, co piję. Nalał następnego. Próbował zacząć rozmowę, ale ledwie go słyszałem.

I wtedy się odwróciła. O mało nie ścięło mnie z nóg. Już wcześniej, jakimś niepojętym sposobem, wiedziałem, że jest piękna, ale to, co zobaczyłem sprawiło, iż na moment przeniosłem się do innego świata – świata, w którym anioły żyją pomiędzy ludźmi, a boginie spacerują letnimi wieczorami po piasku rozgrzanych plaż. Była najpiękniejszą istotą, jaką kiedykolwiek widziały ludzkie oczy. I najpiękniejszą, jaką zobaczą aż do skończenia świata. Patrzyłem na wspaniałą linię jej twarzy. Na delikatnie wystające kości policzkowe. Na pełne usta o krwawym odcieniu purpury. Na ogromne czarne oczy, w których płonął ogień. W tym właśnie momencie te oczy spojrzały na mnie i utonąłem w nich na zawsze. Na wieki. Uśmiechnęła się lekko. I chociaż było to przecież niemożliwe, uśmiech ten sprawił, że stała się jeszcze piękniejsza. Nogi znowu o mało nie odmówiły mi posłuszeństwa, ale mężnie starałem się odwzajemnić uśmiech. Ona jednak odwróciła się, podeszła do jakiejś młodej kobiety w niebiesko-srebrnej sukni (kobiety, którą jeszcze przed chwilą uznałbym za bardzo atrakcyjną, ale po tym, gdy moje poczucie piękna uległo kilka chwil temu tak nagłemu przewartościowaniu, wyglądała dla mnie przy Niej jak szara myszka) i zaczęła z nią rozmawiać. Gwałtownie wychyliłem drinka.

George musiał dostrzec moje spojrzenie, gdyż w pewnej chwili usłyszałem jego dochodzący z oddali głos:

– Świetna dupeczka, nie?

Miałem ochotę go uderzyć, ale tego nie zrobiłem. Zamiast tego spytałem:

– Kto… to? – głos mi się łamał.

– Panienka mojego kumpla z pracy, Kevina Caldwella.

„Co mnie obchodzi jakiego Kevina?"

– Kevin coś się ostatnio rozchorował…

„Biedny Kevin."

– … i chyba dlatego przyszła sama.

„Cholernie biedny Kevin."

– Imię… – pytałem dalej. – Jak ma na imię?

– A wiesz, nie pamiętam… Ale jakoś tak dziwnie. Morgana czy Mortelia…

– Nieważne. Sam się dowiem.

– Wyluzuj, Nicky.

– Dobra, Georgie.

– Wiesz, Kevin…

– Kto to jest Kevin?

– He, he! Kawalarz z ciebie, Nicky. Nalać ci jeszcze?

– Jasne.

Stałem i rozmawiałem z Georgem, Mikiem, Colinem i dwiema blondyneczkami – Cyndi i Debbie. Przyszła też Alice, bardzo miła osóbka, a po pewnym czasie blondyneczki i ich partnerzy poszli tańczyć. Usiedliśmy na sofie. Nie wiem, ile to trwało, ale chyba niezbyt długo, bo zdążyłem wypić bardzo niewiele. Nie spuszczałem z niej oka ani na sekundę i w pewnej chwili zauważyłem, że zmierza w stronę sali tanecznej. Sama. Boże, jak ona się poruszała…

– Przepraszam – powiedziałem do moich rozmówców.

Wstałem i podążyłem za nią odprowadzany zdziwionym spojrzeniem Alice i nikłym uśmieszkiem George'a. Przeszła przez salę, odmawiając komuś, kto chciał ją porwać do tańca, otworzyła drzwi po przeciwnej stronie i weszła do następnego pomieszczenia. Tak się składało, że wiedziałem, iż była to sypialnia. Po chwili dotarłem do drzwi i, nie speszony, wszedłem za nią. Ujrzałem falujące firanki i uchylone drzwi prowadzące na długi, biegnący wzdłuż całego frontu budynku balkon. Wcześniej uważałem, że to bardzo niewygodne, że na tak duży balkon prowadzi tylko jedno wejście i nie omieszkałem o tym wspomnieć gospodarzowi, ale w tej chwili byłem głęboko wdzięczny architektowi za to, że balkon jest odcięty od intruzów z salonu i bawialni.

Zamknąłem ostrożnie drzwi. Widziałem ją poprzez firanki, stojącą z odchyloną do tyłu głową i zamkniętymi oczami, na tle wieczornego nieba, oświetlaną miękkim, zimnym światłem księżyca. Stałem tam przez chwilę niczym w transie, podziwiając ten nadzwyczajny widok, który na wieczność utrwalił się w mojej pamięci.

Nawet teraz widzę go oczyma duszy…

Po chwili wyrwałem się jakoś z tego transu i z wysiłkiem poruszyłem. Uchylając nieco bardziej drzwi, wyszedłem na balkon. W tym momencie otworzyła szeroko oczy i spojrzała prosto w moje. W jej spojrzeniu było coś mrocznego i nieokreślonego, po chwili jednak zniknęło, pozostawiając wyraz niewinności i smutku.

– Nie chciałem cię przestraszyć – powiedziałem.

Uśmiechnęła się lekko z kokieteryjnym błyskiem w oku.

– Nie przestraszyłeś mnie – odrzekła melodyjnym, aksamitnym głosem z ledwie wyczuwalnym (francuskim?) akcentem, dzięki któremu brzmiał on jeszcze bardziej seksownie.

Jej głos sprawił, że ponownie zadrżałem z podniecenia. Tak idealnie pasował do jej doskonałej urody!

Odwróciła ode mnie wzrok.

– Spójrz, ile gwiazd! – powiedziała.

Spojrzałem w górę i niemal westchnąłem – dałbym głowę, że nigdy nie widziałem tak rozgwieżdżonego nieba, nawet w czasie bezchmurnych zimowych nocy w Alpach! Patrzyłem zafascynowany przez dłuższą chwilę, a gdy wreszcie opuściłem głowę, ona spojrzała na mnie pytająco. Po powrocie z międzygwiezdnej wędrówki nie od razu zaskoczyłem, o co jej chodzi.

– Bardzo przepraszam, ofiara ze mnie. Mam na imię Nick.

– Morella.

„Morella!"

Podała mi dłoń. Ucałowałem ją rozkoszując się dotykiem delikatnej, pachnącej skóry. Kilkakrotnie powtórzyłem w myślach jej imię.

– Lubisz obserwować niebo? – spytałem.

– Uwielbiam! Robię to co noc. Najpiękniejsze jest podczas pełni księżyca.

– To prawda. Niestety, nie zawsze znajduję czas na spoglądanie w gwiazdy.

– Szkoda. Nie można sobie odmawiać drobnych przyjemności, bo jak wtedy będzie wyglądało nasze życie?

Stało się to takie oczywiste, gdy to powiedziała!

Na chwilę zapadła cisza.

– W każdym razie dzisiaj postanowiłeś to zmienić.

– Słucham?

– Postanowiłeś obserwować gwiazdy – w jej oczach dostrzegłem delikatną ironię.

Nie wiedziałem, co powiedzieć.

– Tak… To znaczy nie. Zobaczyłem, że wychodzisz i … – zawahałem się.

Zareagowała pytającym spojrzeniem, lekko unosząc przy tym brwi.

– …i musiałem cię poznać – dokończyłem niezgrabnie.

– A czemuż to?

– Gdyż, aż do dzisiejszego wieczoru, nie przypuszczałem nawet, że może istnieć tak piękna kobieta – starałem się powiedzieć to lekkim tonem, musiało jednak wyjść pompatycznie. I wyszło.

Roześmiała się. Dostrzegłem jej doskonale równe, białe zęby.

– Miły jesteś, ale co na to twoja dziewczyna?

– Nie mam dziewczyny.

Znowu się roześmiała.

– Mam uwierzyć, że taki przystojniak nie ma dziewczyny?

Ja także się uśmiechnąłem.

– Teraz ty jesteś miła, ale wiesz, jakie są kobiety – jednego dnia mówią, że cię kochają, a następnego odchodzą bez słowa.

– Nie wszystkie są takie.

– Wiem. Przepraszam.

Wzruszyła ramionami.

– Nie masz za co przepraszać.

Odwróciła się w stronę morza londyńskich świateł i migoczącej w oddali rzeki. Poszedłem za jej przykładem i przez jakiś czas staliśmy niemal stykając się ramionami.

Pomimo, iż dzień był bardzo ciepły, wraz z zapadnięciem zmroku nieco się ochłodziło i w pewnej chwili wydało mi się, że lekko zadrżała. Bez słowa delikatnie ją objąłem. Nie próbowała się odsunąć, przeciwnie – przytuliła się do mnie i oparła mi głowę na ramieniu.

Staliśmy tak dość długo.

– Może zatańczymy? – zapytałem po pewnym czasie.

Skinęła głową. Odwróciłem się, aby poprowadzić ją do środka, lecz powstrzymała mnie.

– Nie – powiedziała. – Tutaj.

Patrzyła mi prosto w oczy. Nasze twarze znalazły się bardzo blisko siebie. Schyliłem się i pocałowałem jej lekko rozchylone usta. Oddała pocałunek z niezwykłą namiętnością. Jej usta były gorące i wilgotne. I tak słodkie, że chciałem całować je do końca świata! Potem objąłem ją mocno, a ona przylgnęła do mnie całym ciałem, opierając głowę na moim ramieniu. Jej włosy pachniały mieszanką nieznanych mi kwiatów i korzeni. Napawałem się tym wspaniałym zapachem. Jej ciało było cudownie ciepłe i miękkie. Ucisk jej piersi był wręcz nieznośny.

Tańczyliśmy. Wszechświat wokół nas także wirował w szalonym tańcu. Gwiazdy łączyły się ze światłami miasta w oniryczne wzory. Rzeka, rozpalona tajemniczym, niebieskim światłem zdawała się wzbijać w przestworza i znikać w bezkresnych głębinach kosmosu. Księżyc tonął w niej, a potem eksplodował oślepiającym blaskiem.

Nie wiem jak długo to trwało, gdyż czas płynął innym rytmem. A może w ogóle nie płynął, tylko poszedł gdzieś sobie, aby wrócić w bardziej odpowiednim momencie?

Potem wróciliśmy do środka i nadal tańczyliśmy, objęci mocno. Wszystko było takie nierzeczywiste. Ona była taka nierzeczywista. A jednak tuliłem ją silnie w ramionach. I nic więcej nie istniało. Tańczyliśmy przez całą noc i byłem przekonany, że tak będzie już na zawsze.

Czekało mnie jednak rozczarowanie. W pewnej chwili zatrzymała się i odsunęła ode mnie.

– Muszę już iść – powiedziała. Czy tylko mi się zdawało, że ze smutkiem?

Chciałem protestować, ale zaniechałem tego. Nieprzytomnym wzrokiem rozejrzałem się po mocno opustoszałej sali. Musiał już zbliżać się ranek, chociaż za oknem nie było jeszcze widać oznak nadciągającego świtu.

– Odprowadzę cię.

– Nie – tym razem ton jej głosu był twardy.

Znowu nie zaprotestowałem.

– Wezwać ci taksówkę?

– Nie trzeba.

Przeszliśmy do salonu. Tu też było mniej ludzi. Gospodarz drzemał w jednym z foteli, a my go nie budziliśmy. Z kuchni dochodziły odgłosy rozmowy.

Odprowadziłem ją do przedpokoju, znalazłem w szafie jej torebkę oraz żakiet i wyszliśmy na korytarz.

– Spotkamy się jeszcze? – zapytałem.

– Na pewno.

– Kiedy?

– Nie mam daru przepowiadania przyszłości – na jej twarzy odmalował się lekki uśmiech, ale nie było to stwierdzenie ironiczne. Powiedziała to z taką powagą, że aż nasuwało się pytanie „A jakie dary posiadasz?". Nie zadałem go jednak.

Patrzyłem tylko, jak wchodzi do windy, a drzwi zasuwają się za nią. Stałem zdezorientowany. Bez fałszywej skromności mogłem powiedzieć, że byłem naprawdę atrakcyjnym mężczyzną i zwykle nie miałem kłopotów ze zdobywaniem interesujących mnie kobiet. Tak, tylko, że ona nie była zwyczajną kobietą… W każdym razie byłem nieco zaskoczony i mocno skołowany wszystkimi wydarzeniami kończącej się właśnie nocy.

Usłyszałem jak winda zatrzymuje się na dole i w tym momencie, tknięty nagłym impulsem, zacząłem zbiegać po schodach. Droga na dół nie zajęła mi nawet minuty, lecz gdy wybiegłem przed budynek, jej już nie było. Przecież to niemożliwe! Nawet, gdyby natychmiast złapała taksówkę, w co jednak nie wierzyłem o tej nocnej porze. Stałem, bezradnie się rozglądając. Panowały jeszcze zupełne ciemności, ale nie chciałem wracać na górę. Ruszyłem, więc pieszo do domu. Było to co prawda kilka kilometrów, ale jakie to miało znaczenie?

 

Wciąż czekam… Dni i noce, tygodnie i miesiące, zlewają się w jeden leniwie płynący strumień, z którego z rzadka tylko wyławiam coś, co jest w stanie zainteresować moją oszołomioną psychikę. Nie odczuwam bólu ani strachu, gdyż mam niezachwianą pewność, że przyjdzie. I to już wkrótce. Wie, że jest moim przeznaczeniem, tak jak ja jestem jej przeznaczeniem. Nauczyłem się już czekać i nauczyłem się, że po każdym oczekiwaniu następuje nagroda. Tym słodsza. Potrzebuję tylko cierpliwości… Czekam więc…

 

Świat nie był już taki jak dawniej. Zmiana była subtelna. Albo może tylko wyostrzyła się moja percepcja? Nie wiem, gdyż z nikim o tym nie rozmawiałem. W ogóle bardzo mało rozmawiałem z ludźmi. Nie miałem im nic do powiedzenia. Oni mi też nie. W każdym razie ten nowy świat był jeszcze gorszy od poprzedniego, gdyż zostało mi ukazane, jaki mógłby być piękny, lecz nie pokazano, co zrobić, aby taki się stał. A świat był nieprzyjazny – zazdrośnie strzegł swojej tajemnicy.

W moich myślach była tylko ona. Morella…

Do pracy chodziłem z rozpędu i wykonywałem ją automatycznie, mówiąc sobie, że tak trzeba. Na szczęście byłem dobry w obracaniu papierami wartościowymi i wyuczone nawyki jak najbardziej mi do tego wystarczały. Poza tym, pomimo nieukończonej jeszcze trzydziestki, miałem spory autorytet, tak że nikt nie miał do mnie żadnych zastrzeżeń. A nawet gdyby miał, to nic mnie to nie obchodziło.

Przestałem zaś chodzić na sobotnie wypady do barów z kumplami. To znaczy, poszedłem dwa czy trzy razy, lecz nie sprawiło mi to żadnej przyjemności, jak zresztą wszystko wokoło, tak więc zaniechałem tego. Telefonowali: George, Mike, Colin, a czasem i inni. Niekiedy nawet przychodzili i zostawali na krócej lub dłużej. Nie miałem nic przeciwko temu, ale też nie sprawiało mi to przyjemności.

Czekałem, kiedy znowu ją spotkam. Mijały tygodnie. Chodziłem na wszystkie przyjęcia, spotkania towarzyskie, imprezy, bankiety i balangi organizowane w gronie znajomych z imprezy u George'a; a było ich kilka. Najczęściej siadałem w jakimś spokojnym miejscu ze szklaneczką whisky lub ginu w dłoni i szukałem jej wzrokiem, w głębokim przekonaniu, że prędzej czy później na nią wpadnę. Na próżno jednak.

Wszystko działo się jak na zwolnionym, niemym filmie. Obok mnie, poza mną. Otaczający mnie świat był tak nierealny, jakby był tylko dekoracją wynajętą do sztuki dramatycznej dziejącej się wewnątrz mnie. Realny był tylko jej obraz w moich myślach. Realny aż do bólu, bo nieuchwytny.

Kilka razy zamierzałem zapytać o nią George'a, lecz było to zbyt osobiste, nie chciałem go do tego mieszać. To w końcu nie była jego sprawa, a Ona była tylko moja! I tak wiedziałem, że na pewno jeszcze ją spotkam. Sama mi to powiedziała. Obiecała mi to. I byłem pewien, że nie kłamała.

Minęły niepotrzebne Święta i nudny Sylwester. Mokra zima już wkrótce miała oddać pole niczym się od niej nie różniącej wiośnie.

Któregoś deszczowego popołudnia poszedłem po pracy do Galerii Narodowej. Lubiłem od czasu do czasu tam wstępować, by poprzechadzać się po jej wielkich salach i popatrzeć na wiszące tam płótna, w szczególności malarzy średniowiecznych. W swoisty sposób fascynował mnie tamten okres, jego mrok, niepowtarzalny klimat, monumentalna architektura. Dawno już przyznałem się przed samym sobą, że jestem w pewien sposób nawiedzony, oczywiście bez żadnych nadnaturalnych podtekstów. Interesowały mnie mroczne kultury średniowieczne i barbarzyńskie, lubiłem nawiedzone filmy i klimatyczną muzykę. I uwielbiałem noc. Wtedy zdarza się większość interesujących rzeczy w życiu człowieka i wtedy wszystko odbiera się z podwójną mocą.

Niespiesznie przechadzałem się po salach galerii, gdy nagle coś mnie zaniepokoiło. Zanim zdążyłem się nad tym zastanowić, usłyszałem za plecami głos, który mnie zelektryzował:

– Cześć, Nick!

Morella! Powiedziała to tak, jakbyśmy byli starymi przyjaciółmi i widzieli się dopiero co poprzedniego dnia. No cóż, w końcu ja też czułem się tak, jakbyśmy byli starymi przyjaciółmi. My b y l i ś m y starymi przyjaciółmi. Odwróciłem się gwałtownie. Stała przede mną, uśmiechając się promiennie. Dałbym się zabić za jej uśmiech!

– Cześć, Morry! – powiedziałem, siląc się na beztroski ton (skąd przyszło mi do głowy to zdrobnienie?).

Roześmiała się dźwięcznie, aż echo poniosło się po muzealnej sali. Szybko zasłoniła usta ręką. Było w tym geście coś tak dziewczęcego, że nie mogłem też się nie uśmiechnąć.

– Nigdy nie przestaniesz mnie zaskakiwać. Nikt mnie tak jeszcze nie nazwał. Jak to wymyśliłeś?

Śmiejąc się, wzruszyłem ramionami, co miało oznaczać, że nie wiem.

– Nie podoba ci się?

– Ależ skąd! Jest cudowne!

Była jakaś podekscytowana.

– Dawno tu jesteś? Może wybralibyśmy się gdzieś na kawę lub drinka? – spytałem.

– Dopiero przyszłam. Ale chodźmy – rzuciła radośnie. Była taka naturalna i spontaniczna.

Nie było późno, lecz niebo było zachmurzone i wcześnie zaczynało się ściemniać. Znałem przyjemny bar w pobliżu, na Soho i tam właśnie poszliśmy. Zamówiliśmy drinki.

– Czemu wcześniej się ze mną nie skontaktowałaś? – zapytałem.

Spojrzała na mnie jak na przygłupa.

– Bo nie miałam twojego telefonu, ani adresu i nie wiedziałam jak się nazywasz. To chyba wystarczający powód? A poza tym…, to ty powinieneś odezwać się pierwszy.

„Ja jednak jestem idiotą, zdecydowanie i bezdyskusyjnie".

Zaczęła się śmiać:

– Nie zamierzam pytać, dlaczego tego nie zrobiłeś.

Mogłem się tylko głupio uśmiechać.

– Nazywam się Nicolas Lamont – powiedziałem po chwili, przybierając sztucznie oficjalny ton.

Zmarszczyła brwi, jakby nad czymś się zastanawiając.

– Mój ojciec pochodzi z Francji – pospieszyłem z wyjaśnieniem – ale to stare dzieje. Zdążyliśmy się już tu zadomowić przez kilka pokoleń.

– Rozumiem. Teraz moja kolej. Morella del Vizcaino.

– To hiszpańskie nazwisko? – zdziwiłem się, na nowo próbując umiejscowić jej ledwie słyszalny akcent.

– Jak najbardziej. Jestem, co prawda Francuzką, tak jak mój ojciec, ale jego korzenie sięgają Kastylii. Moja matka pochodziła z Polski – dodała.

Następne zaskoczenie.

– To po niej odziedziczyłaś tę porażającą urodę?

– Niewątpliwie – uśmiechnęła się.

– Czyli łączy nas Francja – powiedziałem.

– I odrobinę Anglia – uzupełniła.

– A tak, zapomniałem o starej, dobrej Anglii.

Śmialiśmy się oboje.

Rozmawialiśmy, sącząc kolejne drinki. Dowiedziałem się, że przyjechała na Wyspy, aby studiować historię sztuki w Cambridge, a po skończeniu studiów postanowiła zostać tu na jakiś czas, pracowała w małej galerii w dzielnicy Chelsea i wynajmowała mieszkanie na West Endzie. Powiedziała mi też o tym, że jej rodzice zginęli kilka lat temu w katastrofie lotniczej. Ja opowiadałem jej o swoim dzieciństwie w Brighton, o studiach, o pracy. Czułem, że mogę opowiedzieć jej o całym swoim życiu, a i ona robiła wrażenie bardzo swobodnej i szczerej. Okazało się, że ma ze mną wiele wspólnego – fascynuje ją średniowieczna sztuka i architektura, uwielbia noc i nastrojowe filmy; odniosłem więc wrażenie, że podobnie jak ja jest odrobinę nawiedzona – oczywiście w podobnie pozytywny i nieszkodliwy sposób. Byliśmy sobie tacy bliscy. Rozumieliśmy się bez słów. Jak bardzo jej pragnąłem! I wydawało mi się, że w jej oczach też widzę pożądanie. Nie, nie wydawało mi się – ona pożerała mnie wzrokiem. Jej oczy hipnotyzowały mnie, rozpinając nade mną pajęczą sieć swego czaru. Były niczym kryształowe kule, w których wnętrzu, gdybym chciał, mógłbym ujrzeć zamierzchłą przeszłość i niezmierzoną przyszłość; przywodziły na myśl ukryte w leśnej gęstwinie stawy, w których przegląda się bezgwiezdna noc, zapraszające do zanurzenia się w ich atramentowej głębi.

W pewnym momencie, niemal bez udziału świadomej woli, postanowiłem pójść na całość:

– Może przeniesiemy się do mnie? – zaproponowałem.

Na chwilę spoważniała, a jej oczy przybrały nieodgadniony wyraz. Zaraz jednak znowu się rozpromieniła:

– Dobrze – powiedziała po prostu i wstała.

Tak mnie tym zaskoczyła, że gwałtownie się podnosząc, omal nie przewróciłem stolika i stojących na nim szklanek.

Mój samochód stał nieopodal, lecz wypiłem już tyle, że nie powinienem jechać, a byłem jednocześnie na tyle trzeźwy, by mieć tego świadomość. Wezwaliśmy taksówkę i pół godziny później byliśmy u mnie.

Moje podniecenie sięgało zenitu. Ona też niemal płonęła. Boże, jaka była piękna! Jej dotyk elektryzował, a wzrok obiecywał zmysłom ekstazę przekraczającą ludzkie pojęcie.

Całowałem jej wiśniowe usta, jej łabędzią szyję i delikatne stópki, cudownie miękkie półkule jej piersi, sutki niczym pączki róży. Pieściłem jej drżące uda, jej aksamitny brzuch i ogniste łono. Na całym ciele czułem jedwab jej dłoni i wilgoć jej pocałunków. Zatraciłem się w niej całkowicie – bez reszty i bez nadziei na ratunek. A chciałem wciąż więcej, więcej i więcej!

Miłość z nią była jak wyprawa do krańca galaktyki, jak podróż przez najbardziej mroczne zakamarki nieba i przez najdziksze piekielne rozkosze. Wiedziałem, że nigdy się od niej nie uwolnię. I tego właśnie pragnąłem – nie uwolnić się od niej już nigdy, być z nią aż do końca czasu. I było to jedyne pragnienie. Nic innego nie istniało. Morella…!

Była jak czarna pantera. Poruszała się tak samo miękko i sprężyście, a jednocześnie miała w sobie siłę, o jaką nie podejrzewałbym na pozór tak delikatnej i kruchej istoty. Siłę zarówno fizyczną, jak i psychiczną. Była istnym wulkanem energii. W jej bezkresnych oczach czaiła się pierwotna dzikość i drapieżność, ale była w nich też niezwykła mądrość i jakaś mroczna, niezgłębiona tajemnica. Wydawało mi się, że znam ją przez całe życie, a nawet dłużej – że poznałem ją w poprzednich wcieleniach, w życiu przed życiem, w czasie przed czasem. Byłem pewien, że byliśmy sobie przeznaczeni od zarania dziejów, jeszcze zanim Wielki Wybuch zaczął z wszechobecnego chaosu kształtować zręby znanego nam Wszechświata.

Zasnąłem w jej ramionach, czy może raczej to ona zasnęła w moich… Nie jestem pewien… Nie to jest istotne. Spałem, czując dotyk jej ciała i ciepło jej oddechu. Śniłem o niej niepokojące sny, w których przychodziła do mnie w blasku księżyca, mówiła dziwne słowa i dotykała mnie, a ja odczuwałem wszechogarniającą rozkosz. Nawet we śnie czułem odurzający aromat egzotycznych kwiatów i wonnych korzeni, którym przesycone były jej włosy.

Lecz gdy obudziłem się rano, nie było jej przy mnie. Zastanowiłem się nagle, czy te wszystkie wydarzenia nie były li tylko pięknym, bardzo realistycznym snem. Ciągle jednak czułem ten zniewalający zapach i wiedziałem, że ta niezwykła noc nie mogła być snem.

Wstałem z łóżka i zakręciło mi się w głowie. Musiałem oprzeć się o ścianę i wziąć kilka głębokich oddechów. Czułem się osłabiony. Uśmiechnąłem się do siebie. Nie myślałem, że aż tak się tej nocy wyczerpałem! Widocznie nie byłem w aż tak dobrej formie, jak mi się wydawało. Poza tym, na zmęczenie nałożyły się ogromne emocje i szaleństwo uczuć.

Zawołałem ją.

Cisza.

Sprawdziłem w kuchni, w łazience i w pozostałych dwóch pokojach. Nie było jej. Poszła sobie. Wymknęła się cicho, gdy spałem! Byłem zaskoczony i rozczarowany, ale nie wpadałem w rozpacz, gdyż byłem pewien, że wróci jeszcze tego dnia lub najpóźniej nazajutrz. Nadal nie znałem jej adresu, ani numeru telefonu. Na szczęście ona znała mój.

Położyłem się znowu, zadowolony, że jest sobota i nie muszę iść do pracy. Byłem naprawdę zmęczony. Ale byłem też wściekle szczęśliwy.

 

Wciąż czekam… Jeszcze nie nadszedł właściwy czas. Pragnę jej. Tak bardzo jej pragnę! Co noc płynę do niej we śnie… Moja miłość pełznie do niej poprzez dzielącą nas przestrzeń. Wiem, że przyjdzie, gdy tylko będzie mogła, ale nie potrafię się już doczekać. Wróci do mnie. Wróci do swojego przeznaczenia. Wróci, gdyż nie może beze mnie żyć. Ale na razie jeszcze muszę czekać…

 

Nie odezwała się ani tamtego dnia, ani następnego, ani przez cały tydzień. Próbowałem się nie przejmować, próbowałem udawać, że nie dzieje się nic złego.

Codzienne chodzenie do pracy stało się dla mnie prawdziwym utrapieniem. Moja praca zawsze wydawała mi się żałośnie przyziemna, a teraz to odczucie spotęgowało się niemiłosiernie. Wydawała mi się całkiem bezsensowna, ludzie zaś ograniczeni i prymitywni, z tymi swoimi małymi, materialistycznymi problemami, z rozmowami o pieniądzach, samochodach i kosiarkach do trawy. Starałem się jak najmniej obcować z ludźmi.

Morella stała się moją obsesją. Obsesyjnie ją kochałem. Obsesyjnie jej pożądałem. Nie przestawałem o niej myśleć ani na sekundę. Przed oczami ciągle miałem jej twarz, śliczne, delikatne rysy, w których kryło się tyle charakteru i siły. Wiele razy wydawało mi się, że widzę ją na ulicy, w sklepie, w autobusie, ale była to tylko moja owładnięta obsesją wyobraźnia.

Po kilkunastu dniach zacząłem jej szukać. Jako że wynajmowała mieszkanie, jej nazwiska nie mogło być w książce telefonicznej. Dla pewności jednak dokładnie to sprawdziłem. Nie było. W tejże książce jednak, odszukałem adresy wszystkich galerii sztuki w Chelsea oraz w przyległych obszarach i zacząłem je kolejno odwiedzać pytając o nią. Zajęło mi to kilka dni. Wraz ze zmniejszaniem się liczby nie wykreślonych adresów na mojej liście, wzrastał mój niepokój. Zacząłem pytać o nowe galerie, które mogły nie być uwzględnione w książce telefonicznej, ale nie dowiedziałem się niczego ciekawego. W końcu stało się to, czego się obawiałem – z listy zniknął ostatni adres, a ja jej nie znalazłem.

Zostało mi ostatnie wyjście – George. Ostatnio nie widywałem się z nim zbyt często, ale teraz musiałem się do niego wybrać.

Zrobiłem to jeszcze tego samego dnia. Przyjął mnie serdecznie, czyniąc wymówki, że tak rzadko go ostatnio odwiedzam. Gdzieś w głębi też ucieszyłem się ze spotkania, ale tak naprawdę nie miało to żadnego znaczenia. Porozmawialiśmy trochę o tym, co się ostatnio działo, powspominaliśmy dawne czasy, aż w końcu postanowiłem przejść do rzeczy.

– George – zacząłem – pamiętasz tę imprezę, którą urządziłeś w ubiegłym roku, w sierpniu czy wrześniu?

– Jasne, że pamiętam – odparł. – No, przynajmniej większość. Świetnie było, nie?

– Fakt, rewelacyjnie. A pamiętasz może dziewczynę, piękną brunetkę w czerwonej sukni, Morellę?

– Morellę? To tak miała na imię? Możesz być pewien, że ją pamiętam. Od razu wpadła ci w oko, co? – zrobił znaczącą minę.

Wzruszyłem bezradnie ramionami i wykrzywiłem twarz w uśmiechu.

– Taak… Pamiętam. Przejąłeś ją na całą imprezę. Ale do czego zmierzasz? – zapytał.

– Właśnie miałem do tego dojść. Znasz może jej adres albo telefon?

– Skąd. Nie widziałem jej od tamtej pory.

„No to koniec. Chyba, że… A co tam. To moja ostatnia szansa."

– Mówiłeś chyba wtedy, że spotykała się z jakimś twoim znajomym z pracy?

George momentalnie spoważniał.

– Taaa… Zupełnie o tym zapomniałem. Ale teraz sobie przypominam. Z Kevinem Caldwellem…

– Możliwe. Może, więc mógłbyś zrobić coś dla starego kumpla i jakoś delikatnie się od niego dowiedzieć…

– Kevin nie żyje.

Jego stwierdzenie było dla mnie takim zaskoczeniem, że nie od razu w pełni je pojąłem. Nie znałem gościa, ale i tak był to szok. Stałem przez chwilę z rozdziawionymi ustami, próbując przetrawić usłyszaną wiadomość.

– Chcesz powiedzieć…?

– Że umarł.

– Umarł? A ile miał lat?

– Trzydzieści dwa.

– Ile!?

– Rozchorował się wtedy, przed samą imprezą. Chyba nawet ci o tym wspominałem.

– Nie pamiętam.

– W każdym razie nie wyszedł już z tego. Zmarł jakiś miesiąc później.

– A co to było?

Pokręcił głową.

– Nie wiem. Lekarze zresztą chyba też nie do końca. Jakiś dziwny wirus czy coś w tym rodzaju.

Zastanawiałem się, czy powinienem czuć się głupio, ale było to o tyle jałowe zajęcie, że po prostu nie czułem się wcale głupio. W końcu nie miałem z tym nic wspólnego. Byłem tylko zaskoczony i przede wszystkim zły, że nie dowiem się niczego o Morelli. Nie chciałem już więcej drążyć tematu, ale po pewnej chwili George powiedział:

– A tej dziewczyny nie było na pogrzebie.

Pamiętam swoją myśl z tamtej chwili: „Po co mi to mówi? Przecież to jest oczywiste z logicznego punktu widzenia, skoro nie widział jej od imprezy"; po zastanowieniu mógłbym dodać: „Tak, zakładając że George był na pogrzebie, a nie ma wiadomości z drugiej ręki" i przede wszystkim: „Ale jakie to ma cholerne znaczenie?". Może myśl była trochę dziwna, ale dla mnie najważniejsze było to, że jak uznałem, niczego się już od niego nie dowiem. Porozmawialiśmy jeszcze trochę na różne tematy i pożegnałem się, obiecując solennie, że odwiedzę go w najbliższym czasie. Prawdę powiedziawszy, nie zwracałem nawet uwagi na to, co mówię. Myślałem tylko o niej i o tym, jak mogę ją odszukać, a co gorsza – nic nie przychodziło mi do głowy.

To był koniec. Teraz mogłem tylko wpaść w rozpacz. I wpadłem. Nie wiedziałem, co robić. Krążyłem jak błędny po okolicy, w której spodziewałem się, że może mieszkać lub pracować. Oczywiście nie przynosiło to żadnego rezultatu. Z wyjątkiem sytuacji koniecznych, nie spotykałem się niemal z ludźmi – przyjaciółmi, znajomymi. Nie było mi to potrzebne. Nie potrzebowałem niczego i nikogo, oprócz niej. A jej nie było…

Byłem pewien, że też nie byłem jej obojętny. Widziałem to w jej oczach. Tamtego dnia, tamtej nocy… A pomimo to bałem się, potwornie się bałem, że już nigdy jej nie zobaczę.

Minął jeden miesiąc, potem drugi i trzeci. Sam nie wiem jak udało mi się je przetrwać.

Pewnego letniego sobotniego wieczoru zadzwonił telefon. Podniosłem słuchawkę, chcąc jak najszybciej uciąć rozmowę i zająć się czekającą w lodówce butelką whisky.

– Cześć, Nick! – usłyszałem w słuchawce wesoły głos.

Przez moment myślałem, że odbierze mi mowę, ale zadziwiająco spokojnie udało mi się odpowiedzieć:

– Cześć, Morry. Co słychać?

– Zasadniczo wszystko w porządku, tylko jest trochę nudno. Może spotkalibyśmy się gdzieś na kolacji? Oczywiście, jeśli nie masz innych planów na wieczór.

Pomyślałem o chłodzącej się butelce i z dziką radością odpowiedziałem:

– Zasadniczo nie mam. Absolutnie żadnych.

– Świetnie. A więc o ósmej w Sheratonie.

– Okay.

Błyskawicznie się przebrałem, wskoczyłem do samochodu i pięć po ósmej byłem w restauracji w hotelu Sheraton.

Czekała na mnie przy jednym ze stolików pod oknem. Sprawiała wrażenie ucieszonej moim widokiem i była jeszcze piękniejsza niż ją pamiętałem. Miała na sobie czarną kreację, która komponując się z jej włosami dawała oszałamiający efekt.

– Cześć – powiedziała. – Fajnie, że jesteś.

– Też się cieszę – odrzekłem („Nawet sobie nie wyobrażasz, jak bardzo, cholernie, niesamowicie, obłąkańczo się cieszę!" – dodałem w myślach). – Witaj.

Podała mi dłoń. Ująłem ją, lecz nachyliłem się i pocałowałem ją w usta. Tak długo na to czekałem! Nie wydawała się zaskoczona i odwzajemniła pocałunek.

Zjedliśmy kolację i spędziliśmy wieczór na rozmowie na różne błahe tematy. Nie wspominałem o moich gorączkowych jej poszukiwaniach. Czy to miało by jakiś sens?

Po wyjściu z restauracji wziąłem ją za rękę i poprowadziłem do swojego samochodu. Wieczór był ciepły, niebo gwiaździste, a księżyc w pełni. Wiał lekki wietrzyk. Sceneria była niemal filmowo idealna dla dwojga zakochanych. Zatrzymaliśmy się na chwilę, by popatrzeć na nieboskłon. W tym właśnie momencie przeleciała spadająca gwiazda. Spojrzeliśmy sobie w oczy i pomyśleliśmy chyba o tym samym. Przycisnąłem ją mocno do siebie i zacząłem całować. Staliśmy tak dobrych kilka chwil. Potem pojechaliśmy do mnie. Nie pytałem jej o nic – jak zwykle rozumieliśmy się bez słów.

Kochaliśmy się i było jeszcze wspanialej niż poprzednio. Tym razem przekroczyliśmy granice galaktyki i ulecieliśmy w nieskończoność, a roje gwiazd oświetlały nam drogę swym mlecznym światłem w trakcie naszej podróży kosmiczną autostradą do najdalszych krańców nadziemskiego upojenia.

 

– Wprowadź się do mnie – powiedziałem, gdy leżeliśmy później zmęczeni w łóżku.

Zastanawiała się przez chwilę.

– Dobrze, wprowadzę się – odpowiedziała w końcu z uśmiechem, którego musiałem się domyślać w ciemności.

– Jutro? – zapytałem.

– Jutro.

Z radości zacząłem ją całować. Znowu się kochaliśmy.

Wydawało mi się, że dom drży w posadach.

Obudziłem się bardzo wcześnie rano, wystraszony podświadomie jeszcze zanim zdołałem przekroczyć niewyraźną barierę dzielącą sen od jawy. Ale, nie! Tym razem nie zniknęła. Była przy mnie. Pogłaskałem ją lekko. Zamruczała, przeciągnęła się jak kotka i przytuliła do mnie. Pocałowałem ją delikatnie. Nie otwierając oczu, zaczęła także mnie całować. I jeszcze raz byliśmy razem, zjednoczeni ciałami i duszami. Kochaliśmy się szaleńczo, ekstatycznie.

Potem znowu zasnęła, a ja leżałem, myśląc, jakie życie jest piękne. Postanowiłem pójść do kuchni, aby przynieść coś do picia i w tym momencie zauważyłem na jej ramieniu niewielkie zadrapanie. Spływało z niego kilka kropel krwi. Musiało powstać w trakcie naszego ostatniego miłosnego uniesienia. Wiedziony nagłym odruchem zlizałem krew i wyssałem małą rankę. Podnieciło mnie to w jakiś szczególny sposób. Morella drgnęła lekko, ale się nie obudziła. Krew przestała płynąć, a ja przyniosłem z kuchni, oprócz soku pomarańczowego, także plaster i opatrzyłem jej zadrapanie. Znowu kręciło mi się w głowie z uniesienia, ale czułem też rozpierającą mnie niezwykłą moc, przebiegającą przez wszystkie nerwy, aż do czubków palców. Położyłem się i ponownie zasnąłem

Na dobre wstaliśmy dopiero późnym przedpołudniem. Od razu, gdy się obudziła poczuła plaster na ramieniu. Spojrzała i jej oczy się rozszerzyły.

– Co się stało? – zapytała z nagłym przestrachem.

– Drobiazg – odpowiedziałem. – Musiałaś się zadrapać w czasie naszych igraszek. Opatrzyłem ci rankę.

Nie wspomniałem nic o wysysaniu, nie wiem dlaczego.

– Aha. Dzięki.

Wstałem, podszedłem do okna i wyjrzałem, uchylając lekko zasłony. Nadal było ciepło, chociaż niebo się zachmurzyło. Dla mnie jednak i tak był to najpiękniejszy poranek, a właściwie już prawie południe, w historii świata.

Zjedliśmy wspólnie posiłek, którego nie można było z premedytacją nazwać ani śniadaniem, ani obiadem. Morella jadła niewiele. W trakcie posiłku poruszyłem temat przeprowadzki, mając nadzieję, że to, co powiedziała w nocy nie było z jej strony tylko odruchem chwili, z którego wraz z nadejściem dnia, będzie chciała się wycofać.

– Po śniadaniu moglibyśmy… – zacząłem i zauważyłem jej uniesione ze zdziwienia brwi i lekki uśmieszek.

Roześmiałem się.

– …czy też po tym, jakkolwiek to nazwać, co właśnie w tej chwili jemy – starałem się poprawić – moglibyśmy pojechać po twoje rzeczy…

Spoglądała na mnie przez chwilę nic nie mówiąc.

– Pamiętasz, że miałaś się do mnie przeprowadzić? Chyba się nie rozmyśliłaś?

– Ależ nie. Ale, jeśli nie masz nic przeciwko temu, wolałabym sama pojechać po swoje rzeczy.

– Przecież sama sobie nie poradzisz. Pomogę ci.

– Nie mam zbyt dużo rzeczy. Poza tym chciałabym jeszcze załatwić parę spraw. Wezmę taksówkę.

Przekonywanie na nic się nie zdało. Uparła się. W końcu dałem za wygraną.

Wezwałem jej taksówkę i godzinę później wyszła. Ale zanim to zrobiła, przyciągnąłem ją do siebie i mocno pocałowałem.

– Kocham cię – powiedziałem; w myślach dodając „Wróć do mnie!".

Spojrzała mi głęboko w oczy, jakby zaglądała do wnętrza mojej duszy. Jej twarz miała, znany mi już, nieodgadniony wyraz.

– Ja też cię kocham – odpowiedziała po krótkim zawahaniu.

Nie musiała tego mówić. Nie oczekiwałem, że to powie. A jednak to powiedziała! Teraz byłem pewien, że mnie nie opuści.

Przyszła późno – zaczęło się już ściemniać. Rzeczywiście miała mało rzeczy, mniej nawet niż się spodziewałem. Powiedziała, że resztę zostawiła u koleżanki.

– A co z twoim mieszkaniem? – zapytałem.

– Od jakiegoś czasu już go nie wynajmuję. Ostatnio mieszkałam właśnie u koleżanki. Rzuciłam też pracę w galerii. Będę musiała znaleźć coś nowego.

 

To był najwspanialszy okres w moim życiu. Moje trzypokojowe, przestronne mieszkanie było jakby dla nas stworzone. I przede wszystkim – my dwoje byliśmy dla siebie stworzeni. W ciągu nocy kochaliśmy się z niezmienną żarliwością i frenetyczną pasją, wciąż na nowo przekraczając granice ludzkiej rozkoszy. A każda noc była pierwsza. Każdej nocy było inaczej. I każdej było cudownie.

Często wychodziliśmy na dach, by obserwować gwiazdy. Często też kochaliśmy się tam, na dachu, pod gwiazdami. Była nienasycona.

Na większość dnia zaś znikała, wychodząc wcześniej ode mnie, a wracając najczęściej, gdy zaczynał już zapadać zmrok. Za to weekendy spędzaliśmy całe w łóżku, zwykle przy zasuniętych zasłonach, gdyż tak właśnie lubiła. Czasem wybieraliśmy się wieczorem do wykwintnej restauracji lub ekskluzywnego nocnego klubu.

Niekiedy nie wracała na noc i były to dla mnie bardzo ciężkie noce. Zdarzało się też, że znikała na dwa lub trzy dni, a potem wracała kochająca i spragniona mnie tak, jak ja jej. Nauczyłem się nie zadawać pytań. I tak mówiła mi tylko to, co chciała powiedzieć, a ja darzyłem ją bezgranicznym zaufaniem. Miała w sobie coś, co sprawiało, że nie można było jej nie ufać. Gdy spoglądała na mnie swym nieprzeniknionym, a jednocześnie tak niewinnym i pełnym miłości spojrzeniem, moje serce topniało jak kostka lodu wrzucona w gorączkę piekielnych płomieni.

Była taką niezwykłą kobietą. I nie chodzi mi o to, że była niezwykła dla mnie, z powodu uczucia, jakie wobec niej żywiłem. Była naprawdę niezwykła – ze względu na swą żywiołową, nieco nawiedzoną osobowość, wielką wewnętrzną siłę, swój na pozór dziwny sposób bycia i oczywiście, ze względu na tę z niczym nieporównywalną, niemal nieziemską urodę. Niekiedy uświadamiałem sobie, że pomimo naszej niesamowitej bliskości, bardzo mało o niej wiem; że pomimo, iż jest całym moim światem, jest dla mnie ciągle zagadką, a głęboko w studni jej oczu wciąż kryje się ta niepokojąca zmysły tajemnica, której obecność dostrzegłem już przy pierwszym naszym spotkaniu. A przecież jednocześnie była tak spontaniczna, radosna i pełna życia, że człowiek zdawał się porwany jej namiętnością niczym potężnym wodospadem lub tropikalnym tornadem.

W międzyczasie Morella znalazła pracę. Zatrudniła się w pracowni konserwacji zabytków. Nie musiała tego robić. Zarabiałem wystarczająco dla nas obojga i to nie tylko na codzienne potrzeby, ale i na różne zachcianki i szaleństwa. Lecz znałem ją zbyt dobrze, aby próbować od tego odwodzić. Była zbyt niezależna i zbyt energiczna, by nic nie robić i pozostawać na czyimś utrzymaniu. Nie znosiła bezruchu, pozostawania w jednym miejscu. Dlatego, między innymi, ją kochałem.

Prowadziliśmy nawet pewne życie towarzyskie, bywając na różnych przyjęciach i bankietach, aczkolwiek niezbyt często.

Ten cudowny okres trwał prawie pół roku.

Jak ja ją kochałem! Jak niesamowicie ją kochałem!

 

Wciąż czekam… Ta chwila jest coraz bliższa. Zbliża się z każdą sekundą. A gdy wreszcie nadejdzie, wszystko inne przestanie się liczyć. Moja ukochana przyjdzie i już na zawsze będziemy razem. Jesteśmy na wieczność połączeni niewidzialną więzią, której nic nie zdoła zerwać. Ona wie o tym równie dobrze jak ja, i równie mocno pragnie być ze mną. Tego, co nas łączy nie da się opisać zwykłymi, ludzkimi słowami. Nadal czekam… Ale nie potrwa to już długo…

 

Zniknęła tak samo nagle, jak się pojawiła.

Pewnego chmurnego zimowego ranka wyszedłem wcześniej, zostawiając ją wyciągniętą rozkosznie w ciepłej pościeli. Przed wyjściem stałem nad nią przez chwilę, podziwiając rozrzucone w nieładzie na poduszce włosy, czarne jak sama noc. Nachyliłem się, wciągając ich niepokojący zapach i delikatnie musnąłem ustami jej policzek. Zamruczała cichutko.

Gdy wróciłem wieczorem, nie było jej. Nie pojawiła się ani tej nocy, ani następnej. Z początku nie denerwowałem się. Przyzwyczaiłem się i do tego, że czasem nie wracała, i do jej tajemniczości. Denerwować zacząłem się po tygodniu. Nie zabrała, co prawda prawie żadnych rzeczy, może z wyjątkiem paru ciuchów, ale przecież nie przewiozła do mnie wszystkiego. Szczerze mówiąc, nie przywiozła chyba nawet połowy swoich rzeczy.

W jej pracy powiedzieli mi, że od tygodnia się tam nie pokazała. Znowu nie miałem żadnego punktu zaczepienia. Nie znałem nazwiska ani adresu koleżanki, u której wcześniej pomieszkiwała. Dopiero wtedy pojąłem, że musiała zadbać o to z rozmysłem. Nie wiedziałem nawet, czy rzeczywiście istniała jakaś koleżanka. Przyszło mi do głowy, żeby zgłosić na policję jej zaginięcie, ale skądś podświadomie wiedziałem, że nic jej się nie stało; że po prostu odeszła, gdyż tego właśnie chciała i wróci także, gdy będzie tego chciała, a ja tylko się wygłupię wciągając w sprawę policję.

Byłem bezsilny i wściekły. Wściekły na cały świat, a najbardziej na samego siebie. Wyrzucałem sobie, że mogłem jakoś wyciągnąć z niej informacje, zamiast uparcie szanować jej nienaturalną tajemniczość, chociaż w głębi duszy wiedziałem, że nie mogłem zachować się inaczej i że na pewno bym się inaczej nie zachował. Zbyt wiele dla mnie znaczyła, abym miał ją do czegoś zmuszać lub czegoś się domagać. Byłem wdzięczny za to, co sama mi dawała – a dawała mi bardzo wiele: miłość, delikatność i rozkosz, ciepłe spojrzenie swoich płonących czarnym ogniem oczu, czułe słowa szeptane aksamitnym głosem, miękki dotyk swych pieszczących dłoni i najcudowniejszy uśmiech, jaki był sobie w stanie wyobrazić ludzki umysł. Dawała mi siebie i nie mogłem mieć żalu, że chociaż cząstkę chciała ochronić dla własnej intymności. Ale po dwóch tygodniach życie bez niej stało się nie do zniesienia. Nawet alkohol nie pomagał. Nie przypuszczałem wcześniej, że aż tak się od niej uzależniłem. A może wręcz przeciwnie – dobrze o tym wiedziałem i tego właśnie pragnąłem?

Mijające tygodnie zmieniły się w miesiące. Cztery? Pięć? Sześć? Nie pamiętam… Byłem jak żywy trup egzystujący na granicy dwóch światów. Jakby połowa mnie umarła… Brakowało mi jej wręcz fizycznie, namacalnie. I ból, który z tego powodu odczuwałem, był również prawie namacalny, a poczucie straty tak fizyczne, jakbym został okaleczony i pozostawiony samemu sobie na środku rozpalonej pustyni, abym się wykrwawił, umierając jednocześnie z wyniszczającego pragnienia.

Jedyne, co pozwoliło mi przetrwać, to jakieś irracjonalne, wewnętrzne przekonanie o tym, że na pewno do mnie wróci. Więcej niż przekonanie – niezachwiana pewność, która tkwiła w głębi mojego serca, krążyła razem z krwią po organizmie, docierając do każdej komórki mego ciała, mrowiąc niemal pod skórą. To niewytłumaczalne uczucie było tak silne, że momentami prawie uśmierzało ból. Prawie. Były to jednak rzadkie momenty. I to było wszystko. Ból i pewność. Pewność i ból.

 

Któregoś razu, mocno po północy, wracałem z nocnej wyprawy do baru. Byłem lekko podpity i nie znalazłem włącznika światła na klatce schodowej przy pierwszej próbie, a dłużej nie chciało mi się szukać. Wchodziłem, więc po ciemku i… o mało jej nie rozdeptałem. Na szczęście na korytarzu były okna, przez które wpadała odrobina księżycowego światła i tylko dzięki temu w ostatniej chwili dostrzegłem skulony na schodach kształt. Nie od razu zrozumiałem, kogo widzę, a kiedy już zrozumiałem, nie byłem pewien czy mogę ufać otumanionym zmysłom. Mogłem! Ten zapach poznałbym nawet w piekle! To była Ona! Momentalnie wytrzeźwiałem. Musiała chyba przysnąć na schodach, bo gdy prawie na nią wszedłem, poderwała gwałtownie głowę i spojrzała na mnie nieco zamglonym wzrokiem. Nawet po ciemku dostrzegłem, że jest zapłakana. I więcej nie zdążyłem zauważyć, gdyż skoczyła jak kotka i ruchem niemal zbyt szybkim, aby go dostrzec, rzuciła mi się na szyję. Objęła mnie, przycisnęła tak mocno, że prawie nie mogłem oddychać i zaczęła płakać. Pomimo że na kilka chwil osłupiałem, objąłem ją i przycisnąłem równie mocno.

– Kocham cię, kocham cię – zaczęła powtarzać przez łzy. – Nie opuszczaj mnie…

– Jestem przy tobie. Nie bój się.

– Nie opuszczaj mnie, Nick…

Gorączkowo szukałem kluczy. Znalazłem, nie bez kłopotów otworzyłem drzwi i wciągnąłem ją do środka. Przelotnie pomyślałem, że przecież powinna mieć własny komplet kluczy.

W domu nadal mnie obejmowała i płacząc powtarzała:

– Kocham cię, Nick… Chcę być tylko z tobą… Trzymaj mnie mocno… Kocham cię…

– Ja też cię kocham, najdroższa. Kocham cię, Morry. Nie opuszczę cię, nie bój się.

Przytulaliśmy się przez kilka minut. W pewnym momencie jednak odepchnęła mnie zdecydowanie. Puściłem ją. Spojrzała na mnie dziwnym wzrokiem. Zobaczyłem, że jest bardzo blada, zapłakana, ma podkrążone oczy i potargane włosy. Ale i tak wyglądała prześlicznie. Tylko była taka roztrzęsiona i wystraszona. Chciałem jej jakoś pomóc, ona jednak zrobiła coś, czego absolutnie się nie spodziewałem.

– Nienawidzę cię! – krzyknęła i zaczęła mnie okładać piąstkami. – Nienawidzę! Nienawidzę! Dlaczego mi to robisz?! A może ja nie chcę…?

– Czego nie… chcesz? – zdołałem wyjąkać.

Zawsze uważałem, że jest wyjątkowo silna jak na swoje drobne ciałko, a teraz boleśnie się o tym przekonałem.

– Nienawidzę cię…! Dlaczego mnie zmuszasz, żebym z tobą była…?!

„Zmuszam!?"

Wreszcie udało mi się ją złapać za nadgarstki. Szarpała się przez chwilę, aż w końcu opadła, dysząc ciężko ze spuszczoną głową. Ciągle ją trzymałem.

– O co ci chodzi…? – też trochę dyszałem.

Podniosła wolno głowę i spojrzała mi w oczy, jakby wystraszona.

– Przepraszam… Nie wiem… Nie chciałam… To znaczy wcale nie miałam tego na myśli… Po prostu nie chcę cię skrzywdzić…

– Dlaczego miałabyś mnie skrzywdzić?

– Nie wiem… Tak tylko pomyślałam… Kocham cię, Nick. Naprawdę cię kocham.

Puściłem jej ręce. Kompletnie nic nie rozumiałem. Ale to nie było w tej chwili ważne. Ważne było tylko to, że wróciła.

– Wiesz, że ja też cię kocham – powiedziałem zbliżając usta do jej ust.

Cały ból i napięcie minionych dni opadły ze mnie jak ciemny całun, gdy ją pocałowałem. Momentalnie wszystko jej wybaczyłem. Nie miałem nawet ochoty pytać, dlaczego odeszła w taki sposób i gdzie była. Najważniejsze było to, że znowu byliśmy razem. Reszta się nie liczyła.

– Wyglądasz na zmęczoną.

Skinęła lekko głową. Wzrok ciągle miała trochę błędny. Wziąłem ją delikatnie na ręce i zaniosłem do łóżka. Zdjąłem jej buty, potem bluzkę, spódnicę i pończochy. Zawahałem się przez chwilę, po czym zdjąłem też bieliznę i przykryłem ją kołdrą.

– Połóż się koło mnie – poprosiła.

Rozebrałem się, wszedłem pod kołdrę i przytuliłem do niej, tonąc w zwiewnej mgiełce jej zmysłowego zapachu. Zamruczała tak, jak tylko ona to potrafi. Boże, jak ja uwielbiałem, gdy tak mruczała! Jak mi brakowało jej mruczenia…

Nie kochaliśmy się tej nocy. Leżeliśmy tylko przytuleni, ciesząc się swoją bliskością.

– Kocham cię – powtarzała. – Przy tobie czuję się bezpieczna. Kocham cię…

– Ja też cię kocham i zawsze będziesz przy mnie bezpieczna.

– Nie pozwolisz mnie skrzywdzić złym ludziom – powiedziała sennie.

– Kogo masz na myśli?

– Na świecie jest dużo złych ludzi.

Nie mogłem zaprzeczyć.

– To prawda, ale nikt nie chce cię skrzywdzić.

– Nie wiem… Chcę na zawsze być z tobą… Nie pozwól mnie skrzywdzić…

Zasnęła w moich ramionach. Ja też zasnąłem, sam nie wiem, kiedy.

Następne dni były jak powrót do raju z wygnania. Wziąłem długi, zaległy urlop. Napawaliśmy się sobą, żyliśmy tylko dla siebie, nie rozstawaliśmy się ani na chwilę. Prawie nie wychodziliśmy z domu. Przypominałem sobie jak smakuje jej ciało, chociaż przecież nie zapomniałem tego nawet na moment. Kochaliśmy się przy monotonnym, transowym szumie wiosennego deszczu za oknem, hipnotyzującym i przenoszącym nas do świata nieuchwytnych marzeń sennych, marzeń o elizejskim ogrodzie rozkoszy znanym tylko bogom i nam dwojgu; a ona była moją przewodniczką, ciągle czymś mnie zaskakującą, ciągle wymyślającą dla mnie coś nowego, odsłaniającą kolejne tajemnice tego nieziemskiego przybytku. Nasza miłość miała w sobie coś z niezdrowej fascynacji, wzajemnego opętania i szaleńczej obsesji. Było to uczucie tak ogromne i wszechogarniające, że powoli stawało się całym naszym światem; poza nim nie istniało nic, co mogłoby mieć jakiekolwiek znaczenie.

Morella była cudowna – tak kochająca, oddana i ciepła, jak nigdy dotąd. W nocy zaś, tak pełna energii i fantazji, że niekiedy jeszcze w południe, po kilku godzinach snu, czułem się wyczerpany. Przez większość czasu wydawała się wesoła i odprężona, lecz niekiedy w jej prześlicznych, onyksowych oczach pojawiał się dziwny niepokój i strach. Milkła wtedy i zamierała z oczyma utkwionymi w odległą pustkę. Czasem też poruszała się niespokojnie przez sen, jakby prześladowały ją koszmary. Sprawiało mi to ból. Chciałem, aby była szczęśliwa i czuła się całkowicie bezpieczna. Pytałem ją o te dziwne nastroje, ale zwykle wtedy odpowiadała:

– To nic takiego. Po prostu się zamyśliłam.

I uśmiechała się promiennie na dowód tego, że jest szczęśliwa. Ale nie mogła mnie zwieść.

– Naprawdę? Przecież widzę, że niekiedy stajesz się dziwnie smutna i niespokojna. Proszę, powiedz mi, o co chodzi. Chciałbym ci pomóc.

– Naprawdę wszystko w porządku, Nick. Nie musisz się martwić.

Przyjmowałem te wyjaśnienia. Co innego mogłem zrobić?

 

Wciąż czekam… Mógłbym jej szukać. Kiedyś myślałem, że nie mógłbym jej odnaleźć, gdyby chciała się przede mną ukryć, ale teraz wiem, że jeśli będę chciał, to zawsze ją znajdę, prowadzony łączącą nas magiczna nicią. Tylko, że nie muszę tego robić. Przyjdzie sama, gdy będzie mnie pragnęła i potrzebowała. Nie zamierzam jej do niczego zmuszać. I tak jesteśmy połączeni na wieczność. Czekam…

 

Po tygodniu zaczęliśmy trochę więcej wychodzić z domu, szczególnie wieczorami i nocami. Chodziliśmy do kin, do muzeów, czasem jedliśmy kolację w restauracji, a potem spędzaliśmy większą część nocy w jakimś barze, czy nocnym klubie lub, gdy noc była bezchmurna, starym zwyczajem obserwowaliśmy księżyc i gwiazdy. Mogliśmy to robić godzinami. Uwielbialiśmy to.

Po kilku tygodniach do głowy przyszedł mi pewien pomysł. Deszczowa wiosna, powoli i niechętnie, zmieniała się w chłodne angielskie lato. Pomyślałem, że moglibyśmy na jakiś czas wyjechać gdzieś, gdzie klimat jest łagodniejszy, dni, a szczególnie noce, cieplejsze, zaś morze szumi za oknem kołysząc do snu.

Jeden z moich przyjaciół, nota bene George Farnsworth, miał na południu Francji, w okolicach Nicei, domek nad morzem wraz z kawałkiem plaży. Wiedziałem, że bez problemu użyczy mi go na dwa lub trzy tygodnie. Któregoś wieczoru powiedziałem jej o tym.

– Moglibyśmy tam wyjechać na kilka tygodni. Co ty na to? – zapytałem.

– Chętnie bym wyjechała, ale wiesz…, jest jeden problem… – zawahała się na moment. – Cierpię na dziwną przypadłość, chorobę solarną. Moje oczy, tak jak i skóra, są uczulone na promienie słoneczne i nie mogę zbyt długo przebywać na słońcu, przynajmniej bez osłony. Dlatego nigdy się nie opalam i raczej unikam słońca – wydawała się lekko zakłopotana.

To wyjaśniało mi kilka spraw.

– Nigdy mi o tym nie mówiłaś, ale to przecież żaden problem. Dnie możemy spędzać w domku – uśmiechnąłem się szelmowsko – a na plażę chodzić w nocy.

Milczała przez chwilę, po czym uśmiechnęła się w podobny sposób jak ja.

– W takim razie jedziemy!

Kochałem jej spontaniczność.

Wyjechaliśmy następnego dnia, bez tracenia czasu na zbędne przygotowania. Pamiętam zdziwioną twarz George'a, gdy na jego pytanie, kiedy chcemy wyjechać, odpowiedziałem „Dzisiaj!". Jeszcze poprzedniego wieczoru zarezerwowaliśmy bilety na samolot do Nicei.

Na Lazurowym Wybrzeżu było wspaniale. Mały, ale bardzo komfortowo urządzony domek, czy może raczej bungalow, znajdował się na plaży, nad samym morzem. Plażę tę mieliśmy tylko do naszej dyspozycji. Pogoda była słoneczna, więc zgodnie z wcześniejszym planem, większą część dnia przesypialiśmy w domku, prowadząc nocny tryb życia. Prawdę mówiąc, też nie przepadałem za zbyt ostrym słońcem. W ciemności wychodziliśmy na plażę, kąpaliśmy się w rozgrzanym, czarnym nocnym morzu, a potem odprawialiśmy na piasku miłosne misterium pod kopułą rozgwieżdżonego, śródziemnomorskiego nieba, owiewani rzadkimi podmuchami ciepłej, morskiej bryzy. Niekiedy, szczególnie w ciągu nielicznych deszczowych nocy, zostawaliśmy w bungalowie i kochaliśmy się przed płonącym kominkiem, na puszystych skórach i dywanach odnajdując nasze małe, wewnętrzne Elizjum. Czasem wypływaliśmy motorówką w morze. Kilka razy pojechaliśmy do Nicei i spędziliśmy noc wśród tamtejszych rozrywek – kasyn, kin, barów, hoteli i nocnych klubów.

Było naprawdę cudownie. Do czasu…

To, co mną tak wstrząsnęło, wydarzyło się po jakichś trzech tygodniach naszego pobytu we Francji. Któregoś wieczoru, wkrótce po zapadnięciu zmroku, Morella, ubrana tylko w moją koszulę, która sięgała jej niemal do kolan, wyszła na spacer na plażę. Przez kilka chwil podziwiałem koci wdzięk jej ruchów, gdy odchodziła w stronę czerwonej łuny na niebie pozostawionej przez ledwie zatopione w morskiej toni słońce, po czym odwróciłem się i poszedłem do kuchni. Zamierzałem dołączyć do niej za kilka minut.

Będąc w kuchni, usłyszałem jej krzyk. Rzuciłem się do okna. Zobaczyłem ją biegnącą po piasku w stronę domu; za nią zaś biegł jakiś mężczyzna, trzymając w ręce coś, co z daleka wyglądało na nóż.

Bez namysłu złapałem leżący pod ręką pogrzebacz i wyskoczyłem z domu na jej spotkanie. Facet zobaczył mnie, ale nie przestawał jej ścigać. Zbliżał się do niej, krzycząc po angielsku:

– Mam cię! Wreszcie cię dopadłem!

Na szczęście byłem szybszy. Schowała się za mnie, oddychając ciężko i łkając urywanie. Kazałem jej biec do domu. Mężczyzna – nieduży, łysiejący człowieczek z obłędem w oczach i dziwnie rzeźbionym sztyletem w ręce, ubrany w stare, niedopasowane i przybrudzone rzeczy – widząc to, zwolnił i zatrzymał się kilka metrów ode mnie. Przyjąłem obronną postawę zasłaniając się pogrzebaczem.

– Dlaczego bronisz tego potwora?! – krzyknął szaleniec. Miał dziwny akcent. Francuski? Hiszpański? A może jeszcze jakiś inny. Zwróciłem uwagę na osobliwy amulet wiszący na łańcuszku na jego szyi.

– Sam jesteś potworem, skurwysynu! – wycedziłem z wściekłością.

Rzucił się na mnie z wrzaskiem. Uchyliłem się przed ciosem noża, dziękując sobie w duchu za uczęszczanie we wczesnej młodości na treningi bokserskie i za późniejszą dbałość o sprawność fizyczną. Odwrócił się i znowu na mnie zamierzył. Ponownie się uchyliłem i wykorzystując fakt, że impet ciosu nieco go obrócił, uderzyłem go pogrzebaczem w tył głowy. Upadł, ale błyskawicznie się pozbierał i chciał znowu mnie zaatakować. Nie pozwoliłem mu jednak na to. Uderzyłem najpierw w rękę trzymającą nóż, który poleciał na piasek, a następnie w twarz. Znowu się przewrócił. Próbował wstawać, ale nie miał szans. Wściekłość mnie zaślepiła. To bydlę, ten pierdolony świr chciał skrzywdzić moją Morellę! Uderzałem jego głowę i twarz wkładając w to całą siłę. Stałem się żądną krwi bestią. Krew! Tłukłem pogrzebaczem raz za razem. Jeden cios, drugi, trzeci, dziesiąty… Krew… Nie liczyłem już zadawanych razów. Przed oczami miałem purpurową mgłę. Krew. Krew. Krew. Gdy wreszcie przestałem, jego twarz zmieniła się w krwawą maskę, a z pękniętej czaszki wypływał mózg i wsiąkał w miękki piasek plaży.

Oddychałem ciężko ze zmęczenia. Nieprzytomnym wzrokiem rozejrzałem się za Morellą. Nie poszła do domu. Leżała skulona na piasku kilka metrów ode mnie i płakała. Podszedłem do niej i objąłem najdelikatniej jak umiałem.

– Już dobrze, najdroższa. Nikt cię nie skrzywdzi.

Spojrzała na mnie przez łzy. W jej wzroku dostrzegłem ulgę.

– Zaniosę cię do domu – powiedziałem próbując wziąć ją na ręce.

Potrząsnęła głową, odepchnęła mnie i wstała sama. Skierowała się w stronę trupa. Złapałem ją za rękę.

– Nie idź tam!

– Muszę… Muszę go zobaczyć…

Była już zupełnie spokojna. Potrafiłem poznać, kiedy jest zdecydowana dopiąć swego tak, że nie można jej powstrzymać. Puściłem jej rękę. Podeszła do zmasakrowanego ciała i stała przez chwilę, patrząc z kamiennym obliczem, po czym odwróciła się i podeszła do mnie. Dotknęła palcami mojej twarzy, ścierając pokrywające ją kropelki krwi i odpryski mózgu. A przynajmniej ich małą część. Objąłem ją i poszliśmy do domu.

Otrzeźwiałem już nieco, lecz nie żałowałem tego, co zrobiłem. Musiałem to zrobić i zrobiłbym to jeszcze raz, jeszcze dziesięć razy, gdyby ktoś chciał skrzywdzić moją ukochaną. Najgorsze było nie to, co zrobiłem, lecz sam fakt, że ktoś mógł chcieć ją skrzywdzić (bałem się potwornie słowa „zabić", gdyż bez niej nie istniało dla mnie życie). Napełniło mnie to lodowatym przerażeniem, skręcającym do bólu trzewia. Jakim trzeba być zboczonym sukinsynem, aby chcieć skrzywdzić tak cudowną, niewinną istotę?

– Kto to jest… – chwila potrzebna na ogarnięcie oszalałych myśli. – Eee… to znaczy był? Znałaś go? – zapytałem.

Potrząsnęła głową.

– I nie wiesz, czego od ciebie chciał?

Wzruszenie ramion.

– Po prostu szaleniec…

Przypomniały mi się jej dziwne nastroje z Londynu i nie byłem pewien, czy czegoś przede mną nie ukrywa. Postanowiłem jednak o tym nie myśleć i uwierzyć we wszystko, co mówi. Nie miała przecież powodów, aby mnie okłamywać.

Chciałem zadzwonić na policję, ale odwiodła mnie od tego.

– Widziałeś jak on wygląda i jak ty wyglądasz? Mogą nie uwierzyć, że to była obrona konieczna – powiedziała. Twarz, włosy i przód ubrania ciągle miałem zbryzgane krwią szaleńca.

– Ale przecież była.

– Ja to wiem i ty to wiesz, ale zobacz jak to może wyglądać z boku. Nawet, jeśli w końcu ich przekonamy, to wcześniej będą się czepiać, ciągać nas po sądach. To będzie straszne. Nie chcę tego…

– Ale on mógł mieć wspólników. Nie będziemy się czuli bezpiecznie.

– Na pewno nie miał.

– Skąd możesz to wiedzieć?

– To był wariat, sam widziałeś. Tacy nie mają wspólników.

Przyjąłem jej argumenty. Też nie uśmiechał mi się proces o morderstwo w obcym kraju.

Później, po północy, wywieźliśmy trupa motorówką daleko w morze i utopiliśmy w płóciennym worku obciążonym kamieniami. Razem z nim utopiliśmy jego dziwny sztylet z rzeźbioną rękojeścią i pokrytą runami klingą oraz równie dziwny amulet. Myślałem, żeby zachować nóż, ale Morella powiedziała, że się go brzydzi i musimy się go pozbyć. Sama nie chciała nawet go dotknąć. Miała rację – był dziwnie nieprzyjemny w dotyku. Powiedziałem jej, że nie musi ze mną płynąć, ale odparła, że woli to niż zostać sama w domu. Nie mogłem jej się dziwić. I tak znosiła to wszystko bardzo dobrze. Bałem się, że będzie w szoku albo nawet wpadnie w histerię, lecz nic takiego się nie stało. Była co prawda milcząca, ale na jej twarzy nie było widać żadnych uczuć, miała twardy, zacięty wyraz.

Po tym wydarzeniu wszystko się zmieniło. Nie czuliśmy się już dobrze w domku na plaży. Po kilku dniach wróciliśmy do Londynu.

 

Wciąż czekam… Nie wiem, jak długo już. Czuję niezwykły wewnętrzny spokój. Wiem, że tak musi być. Nie przychodzi do mnie, nie dlatego, że nie chce, lecz dlatego, że jeszcze nie może. Na razie tak musi być. Na początku bałem się, że coś jej się mogło stać, ale teraz wiem, że na pewno nic jej nie jest. Łączy mnie z nią zbyt silna, chociaż ciężka do wytłumaczenia, więź psychiczna. Jesteśmy jednością. Czuję w sobie część jej duszy, a część mojej jest zawsze z nią. Wiedziałbym, gdyby coś złego ją spotkało. Czekam…

 

Po powrocie z Francji staraliśmy się wyrzucić z pamięci to, co się tam wydarzyło. Udało nam się to zadziwiająco szybko.

To zdumiewające, jaką człowiek ma zdolność do zapominania przykrych przeżyć, gdy jest szczęśliwy. A my byliśmy szczęśliwi. Mieliśmy siebie i tylko to się liczyło. Nikt nie mógł nas rozdzielić, a na pewno nie jakiś pierwszy lepszy szaleniec z nożem w ręku. Już po tygodniu wspomnienie to było dla mnie tylko jednym z wielu złych snów, jakie miewa każdy.

Jedyne, co mnie czasem niepokoiło, to świadomość, że znowu ktoś mógłby chcieć ją skrzywdzić. Ale teraz wiedziałem już, co robić w takiej sytuacji. Bardzo dobrze wiedziałem. Mogłem się jedynie martwić o to, że nie będzie mnie przy niej w takim złym momencie, ale skądś miałem pewność, że to niemożliwe – zawsze będę przy niej, gdy będzie mnie potrzebowała, nic jej przy mnie nie grozi, jest ze mną całkowicie bezpieczna. Ona też zdawała się to wiedzieć, gdyż przestała wpadać w te dziwne nastroje, a w jej oczach nie czaił się już więcej lęk. Nasza mroczna tajemnica tylko jeszcze bardziej nas do siebie zbliżyła. Chciało mi się śmiać.

Wróciliśmy do dawnego stylu życia – nocnych wypraw w miasto do coraz dziwniejszych lokali i podziemnych klubów, ale też romantycznych kolacji przy świecach i czerwonym winie, szaleńczego seksu do upadłego i nocnego patrzenia w niebo przy bladym świetle księżyca. Płonąca namiętność naszego związku mieszała się z subtelną zmysłowością, erotyczna fascynacja na granicy perwersji z delikatną czułością łączącego nas uczucia.

Pomieszane, nakładające się na siebie strzępki rzeczywistości i wspomnień tworzyły w moim umyśle żywy, ruchomy kolaż obrazów, dźwięków, barw – pulsujących, rozmywających się i zlewających znowu w dzikim tańcu upojenia. Błyski stroboskopów w klubach, drgające płomyki świec na stołach, migoczące punkty gwiazd na firmamencie, przyćmione światło lampki w sypialni, korowody latarń uciekające w tył wzdłuż miejskich ulic… Tyle małych doznań, nic nie znaczących fragmentów tej rzeczywistości-nierzeczywistości, które podświadomie wkręcały się w owładnięty zupełnie czym innym umysł…

 

Trwało to rok, a może nawet dłużej. Zdarzało się, że znikała na tydzień lub nawet na niemal miesiąc, ale chociaż bardzo mi jej brakowało, nie martwiłem się – wiedziałem, że na pewno wróci. I rzeczywiście – wracała, pełna miłości, a ja o nic jej nie pytałem. Widziałem w jej oczach (tych czarnych, onyksowych, nadziemsko pięknych oczach – czy kiedyś już o nich wspominałem?), że nigdy mnie nie opuści.

Najbardziej utkwił mi w pamięci jeden wieczór. Wybraliśmy się do kina na nocny seans. Wyświetlano „Draculę" Coppoli. Cóż to za niesamowity film! Jeden z najdoskonalszych filmów, jakie widziałem. Mroczny, krwawy i przerażający, a jednocześnie niezwykle liryczny, nostalgiczny i poruszający do głębi swym romantyzmem i smutkiem. Wciągnął mnie tak całkowicie, tak doszczętnie, że na przeszło dwie godziny przeniosłem się do jego świata, zapominając nawet na chwilę o siedzącej obok mnie Morelli. Był to chyba jedyny moment, odkąd ją poznałem, gdy o niej nie myślałem. Później dowiedziałem się, że ją film zafascynował i urzekł w takim samym stopniu jak mnie.

Wyszliśmy z kina około północy i natychmiast pojechaliśmy do domu. Może to dziwne, ale film wywołał w nas potworne seksualne pożądanie. Nie mogliśmy się doczekać, kiedy wreszcie będziemy na miejscu. Wpadliśmy do sypialni i zaczęliśmy kochać się z dziką agresywnością i nadludzką, zwierzęcą aż namiętnością. Padliśmy potem wyczerpani i natychmiast osunąłem się w niespokojny sen. I śniłem dziwaczne, niepokojące, lecz fascynujące zarazem sny. Film musiał wywrzeć na mnie wrażenie większe nawet niż myślałem, gdyż tej nocy śniłem, że Morella pije moją krew, a ja piję krew Morelli. Niemal czułem jak wbija we mnie ostre zęby, potem przecina sobie nadgarstek, a ja się do niego przysysam. Było w tym coś przerażającego, ale także jakaś perwersyjna, pierwotna rozkosz, tym bardziej, że w moim śnie Morella mówiła dziwne, obco brzmiące, melodyjne słowa, a także powtarzała: „Teraz już na zawsze będziemy razem, najdroższy… Od dawna jesteśmy połączeni przez krew, a teraz nic już nigdy nas nie rozdzieli… Kocham cię, Nick… Tak bardzo cię kocham…". Ja, sparaliżowany niesamowitością i przerażającą realnością snu, nie byłem w stanie nic powiedzieć.

Nigdy nie przejmowałem się snami, ale ten był tak rzeczywisty, że pierwsze, co zrobiłem rano, gdy Morella jeszcze spała, to, wiedziony odruchem, poszedłem do łazienki sprawdzić czy nie mam śladów ugryzień na szyi. Miałem! I to wiele. Ślady miłosnych ukąszeń. Na szyi i nie tylko. Ale żadne nie było głębokie, ani krwawe. Obejrzałem też jej nadgarstki, śpiącej. Nie było na nich żadnych ran ani zadrapań. Podobnie jak nie było śladów krwi na pościeli. Uśmiechnąłem się sam do siebie. „Idiota. Chyba jestem zbyt szczęśliwy i dlatego wyszukuję sobie w snach takie kretyńskie powody do niepokoju" – pomyślałem. Postanowiłem wrócić jeszcze na trochę do łóżka i przytulić się do mojej ukochanej.

 

Wciąż czekam… Jestem taki samotny… Bez niej… Bez niej czas płynie zupełnie inaczej… Ale byłoby znacznie trudniej, gdybym nie wiedział, że na pewno przyjdzie. Lecz ja wiem, że wróci. Wróci do mnie, tak jak zawsze wracała. Chwila oczekiwania nie jest zbyt wielką ceną za wieczne szczęście. Czekam więc. I tylko te dziwne sny…

 

Niedługo potem zachorowałem. Czułem się osłabiony, miałem zawroty głowy, a w nocy dręczyły mnie koszmary, których rano nie potrafiłem sobie przypomnieć. Najpierw to bagatelizowałem, ale po tygodniu, gdy wchodząc po schodach do mieszkania dostałem takiej zadyszki, że myślałem, iż zemdleję na jednym z podestów, postanowiłem pójść do lekarza.

Lekarz, po wykonaniu kilku badań, powiedział, że to przemęczenie wywołane przepracowaniem i niezdrowym trybem życia. Zapomniałem, bowiem wspomnieć, że po przedłużonym, przeszło dwumiesięcznym urlopie zmusiłem się, aby wrócić do pracy, chociaż wcale nie musiałem tego robić – mogliśmy żyć jeszcze bardzo długo z moich oszczędności. Uznałem jednak w końcu, że w niczym mi to nie przeszkadza. Tak czy inaczej, lekarz powiedział, że moja przypadłość to nic naprawdę groźnego, ale zalecił mi co najmniej tydzień odpoczynku w domu i unikanie stresów, zapisał jakieś witaminy na wzmocnienie i to wszystko. Nie miałem nic przeciwko pozostawaniu w domu, tym bardziej, że Morella troskliwie się mną opiekowała. Wypoczywałem i jadłem witaminki. Zastanawiałem się tylko, czy to, co robimy w nocy, podpada pod „stresy"?

 

Zaniepokoiłem się nieco dopiero wtedy, gdy po tygodniu nie poczułem się wcale lepiej; a poważniej, gdy po dwóch tygodniach nie miałem już siły na nocne „stresy" i w ogóle ledwo wychodziłem z łóżka. Morella cały czas była przy mnie, ale zachowywała się jakoś dziwnie. Nadal była bardzo troskliwa, lecz nie robiła wrażenia, jakby przejmowała się moim stanem, na jej twarzy nie widziałem niepokoju ani smutku; raczej niecierpliwość, jakby na coś czekała. Na moje wyzdrowienie? Na to, aż znowu będę w pełni sił? A może po prostu źle odbierałem jej troskę w moim zmęczonym chorobą umyśle? Nie miałem tylko wątpliwości co do tego, że nadal mnie kocha. Widziałem to doskonale w jej pięknej twarzy i w jej czarodziejskich oczach, czułem w dotyku jej delikatnych dłoni.

 

Tym razem wezwałem lekarza do domu. Bardzo się zdziwił moim stanem. Pytał, czy przestrzegałem jego zaleceń, a potem powiedział, że mam zaawansowaną anemię i awitaminozę. Chciał mnie nawet zabrać do szpitala, ale stanowczo się temu sprzeciwiłem. Powiedziałem, że równie dobrze mogę leżeć w domu, a moja narzeczona (tak ją określiłem – „narzeczona"!) się mną zajmie. Przystał na to niechętnie, tym bardziej, że Morelli nie było wtedy w domu (a tak swoją drogą: ciekawe gdzie była? Nie pamiętałem nawet, żeby wychodziła. Sen coraz bardziej mieszał mi się z jawą). Kazał rygorystycznie przestrzegać swoich zaleceń: jak najmniej wstawać z łóżka, regularnie przyjmować leki, odżywiać się potrawami bogatymi w witaminy i białko, które to potrawy zresztą wypisał mi na kartce, i tak dalej. Obiecałem mu to wszystko uroczyście. Na koniec pocieszył mnie, że nie umrę od tej choroby. Mylił się, jak się okazało.

 

Moje oczekiwanie dobiega końca. Wciąż jeszcze czekam, leżąc w tym zimnym grobie, ale nie potrwa to już długo. Ona już się zbliża. Czuję to. Jest z każdą chwilą coraz bliżej i bliżej. Czuję już niemal jej zapach, zapach jej miłości. Lada moment przybędzie i już na zawsze będziemy razem.

Czasem myślę o tym, by wrócić do mojego domu. Ale… to już nie jest mój dom. Teraz mieszka tam ktoś obcy… Lecz gdy przybędzie Morella, zamieszkamy w naszym nowym, wspólnym domu. A cały świat będzie nasz! Nie denerwuję się więc, nie niepokoję. Po prostu czekam. Jeszcze chwila i już nigdy więcej nie będę musiał czekać.

I tylko te dziwne sny… Te wszystkie piękne kobiety poznawane wieczorem i pozostawiane rankiem w krwawej pościeli… Te długie włosy, ciemne lub jasne, rozrzucone w nieładzie na zbryzganych posoką łożach… Te piękne, młode kobiety, które nie są Morellą…

I znowu leżę w zmrożonej ziemi…

Kocham cię, Morry! Przybywaj!

Koniec

Komentarze

..ładne. Nie powaliło mnie na kolana, ani nie wbiło w fotel, ale w miarę wciągające.. Szkoda tylko, że szanowna główna bohaterka jest stereotypowym bladym, czarnowłosym, czerwonoustym wampirkiem;> Oklepane to takie..

Masz rację, ale usprawiedliwię się tak, że świadomie wpisałem się ten stereotyp, taki był zamysł - nie chciałem łamać konwencji i robić rewolucji, tylko napisać opowiadanko wampiryczne z wszelkimi atrybutami tego gatunku (aczkolwiek pewne detale chyba nie wpisują się w "drakulowe", klasyczne pojęcie wampirów, tak mi się wydaje). Chciałem takie małe niedomówienia zostawić tu i tam - gdzie kończy się człowieczeństwo, a zaczyna "potworność", czy wampiry są zdolne do prawdziwej miłości, kwestia poruszania się w dzień i słońca, itp.
Ale krytyka oczywiście zasłużona i dziękuję za w sumie pozytywny odbiór. :)

Nowa Fantastyka