- Opowiadanie: degz - Piaskowy Dziadek

Piaskowy Dziadek

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Piaskowy Dziadek

Mam już tego wszystkiego serdecznie dość. Wcale się o to nie prosiłem. A po tylu latach każdemu może się znudzić. Tymbardziej, że praktycznie nie ma do kogo pyska otworzyć, nie licząc kilku pająków, które nie wiedzieć czemu jako jedyne nie sztywnieją zupełnie w mojej obecności. Wstyd się przyznać, ale nadałem im nawet imiona. Jest Heliodor, Teodor, Hildegarda i Bolesław. Czasami przychodzi też piąty, ale nazywam go różnie, dla zabicia nudy. Podejrzewam zresztą, że te, które znam z imienia też się zmieniają, i na ich miejsce przychodzą inne, ale wolę udawać, że to moi starzy znajomi. Opowiadam im o wszystkich klientach, wspominam stare czasy, narzekam na samotność, i chyba trochę marudzę, bo czasami po prostu sobie idą. Ale nie mam im za złe, na moim miejscu każdy cieszyłby się byle towarzystwem.

Trochę to nawet na swój sposób zabawna sprawa: ja, który przynoszę tak przez każdego upragniony święty spokój sam nie mogę w końcu odpocząć. Od kiedy przestałem żyć (bo przecież nie mogę powiedzieć, że umarłem) skręcam się z zazdrości za każdym razem, kiedy staję komuś za plecami. Zresztą nie zawsze zachodzę ich od tyłu – różnie z tym bywa. Wypróbowałem chyba już wszystkie sposoby; była oczywiście kosa, brzytwa, noże, sztylety i każda inna możliwa broń tnąca. Czasem nawet piła mechaniczna. Podżynałem gardła, ścinałem głowy, dźgałem, wieszałem, obcinałem po kolei członki, przecinałem tętnice w pachwinach, wyprówałem flaki, podpalałem, topiłem i tak dalej. Ciężko to wszystko spamiętać. Używałem oczywiście i innych narzędzi z niezwykle szerokiej gamy tych wymyślonych przez ludzi w celu jak najbardziej efektownego pozbawiania się na wzajem życia. Niejeden seryjny zabójca pozazdrościłby mi pomysłowości.

 

Nie lubię myśleć o sobie jak o mordercy. W myślach nazywam siebie pieszczotliwie Piaskowym Dziadkiem. Może to i nie najlepiej – myśleć pieszczotliwie o sobie samym. Ale co tam, nikt inny przecież w ten sposób o mnie nie pomyśli. W zasadzie powinno mi być wszystko jedno, ale chyba wyniosłem to jeszcze ze starych czasów, z domu rodzinnego. Ojciec zawsze powtarzał, że nie należy nikomu robić krzywdy. Chyba, że trzeba się bronić. Wówczas – mówił – należy walić w mordę bez zastanowienia. Ojciec był surowym człowiekiem, ale miał zasady i był sprawiedliwy.

 

Nie mogę też powiedzieć, żeby sprawiało mi to szczególną przyjemność. Już nie. Był czas, kiedy potrafiłem poszaleć, i wtedy rzeczywiście z pasją zabierałem się do rzeczy. Ale to dawno minęło, jak wszystko. Teraz czekam tylko na swoją kolej. Po prostu pojawiam się w odpowiednim miejscu, o jak najbardziej odpowiedniej porze, i załatwiam sprawę. Liczę, że w końcu ktoś uwolni i mnie, stanie się moim Piaskowym Dziadkiem. Chociaż chyba przestaję już w to wierzyć. Co dzień czekam, kiedy to nastąpi. Z nadzieją podchodzę do każdego klienta, choć dzisiaj trudno już o takiego, który nie narobiłby w spodnie na sam mój widok. Nawet staruszkowie, ci zresztą szczególnie – z reguły wydają ostatnie tchnienie zanim zdążę cokolwiek powiedzieć, nie mówiąc już o kiwaniu palcem. W sumie to się nie dziwię; od lat nie dbam o swój wygląd, a to musi robić wrażenie. Chociaż nie wiem na pewno – równie dawno nie patrzyłem w lustro. Nie dlatego, że mam jakiś ważny powód, ale właśnie dlatego, że nie mam żadnego, żeby patrzeć.

 

Kiedyś uważałem to za przejaw zupełnego skretynienia, żeby pytać człowieka, z którym mam za chwilę skończyć, o ostatnią wolę. Myślałem, że nie wolno mi się zniżać do takiego poziomu, że to niemoralne, cyniczne i zwyczajnie głupie. Teraz kilkukrotnie zagaduję każdego, kto znajduje siłę by posłuchać. Niektórzy nawet potrafią coś wydukać w obliczu ostateczności, i zawsze z nadzieją czekam na jakiś ciekawy pomysł. Niestety, nie licząc bełkoczących bez składu, wszyscy żądają bzdur w stylu ostatniego papierosa, spotkania z kimś z rodziny, albo więcej życia. Tych ostatnich wykańczam natychmiast, bez słowa nawet, choć chętnie potorturowałbym ich trochę. Jeżeli coś jeszcze wywołuje we mnie złość to jest to tchórzostwo.

 

***

 

W zasadzie wpakowałem się w tę całą historię przypadkowo. Zawsze miałem wszystko dokładnie zaplanowane i myślałem, że potrafię przewidzieć bieg wypadków. Miałem przecież życie, tak jak inni. Zawsze z pogardą patrzyłem na tych, którzy trwonili zdrowie i siły na zabawę, alkohol i tego typu rzeczy. Tego, że trzeba ciężko pracować przez całe życie też nauczył mnie ojciec. Biedny stary głupiec. Tyrał, dopóki wystarczyło mu zdrowia, a potem zadręczał mnie tego typu radami przez cztery miesiące. Tyle bowiem pożył, kiedy nadwyrężone ciało odmówiło mu posłuszeństwa i nie mógł wrócić do pracy. Kochałem tego starego, wychudzonego człowieka i zaciskałem z żalu zęby, kiedy umierał. Nie chciałem, żeby ostatnią rzeczą, jaką zapamięta przed śmiercią były moje łzy. Dzisiaj, gdybym dostał jeszcze jedną szansę, hulałbym do utraty tchu nie zważając na ojcowskie rady.

 

Nigdy jednak nie hulałem. Podobnie jak ojciec zacząłem pracować dość młodo. W zawodzie fryzjera, który szczerze kochałem, a za który – jak podejrzewam – stary pogardzał mną skrycie, chociaż nigdy nie okazywał tego wprost. Uwżał chyba, że to niegodne mężczyzny. Strzygłem, goliłem, farbowałem i tak dalej. Zrobiłem też kilka peruk na zamówienie z obciętych wcześniej włosów, ale nie mogę powiedzieć, żebym miał w tym duże zasługi. W wieku dwudziestu siedmiu lat, kiedy na dobre opuściłem rodzinną miejscowość, miałem już niemal trzynastoletnie doświadczenie w zawodzie, licząc od czasu, kiedy zacząłem naukę pod okiem starego Heliodora K., na cześć którego nazwałem później jednego z moich pająków. Dotarłem do małego miasteczka, gdzie otworzyłem zakład fryzjerski, w którym miałem przepracować resztę moich lat. Polubiłem nowe miejsce i szybko osiedliłem się na dobre. Z czasem poznałem Ewę, miłość mojego życia, z którą wkrótce po ślubie zamieszkałem w domu, który sam wyremontowałem. Do dziś, jak o tym pomyślę, czuję niemal wzruszenie.

 

W rok po ślubie doczekaliśmy się z Ewą pierwszego syna Marka, a dwa lata później następnego, Piotra. Chłopcy rośli jak na drożdżach, a ja ciągle strzygłem miejscowych. Nigdy nie narzekałem na brak klientów, tak jak zresztą teraz. Wkrótce znałem osobiście niemal wszystkich mieszkańców miasta, na które składało się wówczas zaledwie kilkanaście ulic i trochę gospodarstw porozrzucanych pod lasem. Byłem jedynym fryzjerem w tym zapomnianym przez świat miasteczku i jakoś przez tyle lat nikt nie odważył się zrobić mi konkurencji. Musiałem chyba być dość dobry, bo niektórzy wracali do mnie przez całe swoje życie.

 

Żona umarła młodo, mając zaledwie czterdzieści jeden lat. Chłopcy, doczekawszy pełnoletności, wyjechali jeden po drugim za granicę, a ja zostałem w swoim zakładzie, w towarzystwie jedynie papugi Olgi, którą dostałem pewnego dnia od miejscowego nauczyciela – dziwaka i wiecznie zamyślonego marzyciela, który również zamierzał wyjechać. Pewnego razu, siedząc na fotelu przed lustrem, wyjawił mi swoje zamiary i zapytał, czy nie przygarnąłbym jego pierzastej towarzyszki, bo tam gdzie się wybiera nie może jej zabrać. Do dziś nie wiem dokąd w ostateczności wówczas pojechał, ale następnego dnia kupiłem dużą klatkę, którą powiesiłem na łańcuchu w rogu zakładu, i wraz z nauczycielem przeprowadziliśmy papugę do nowego mieszkania. Olga umilała mi czas przez długie lata. Była to jedyna gadająca papuga jaką widziałem, która zamiast gadać szczekała i warczała jak pies. Doprowadzała tym samym do szału niektórych klientów, którzy wprost nie mogli pojąć, jak papuga może szczekać. Nigdy nie odpowiadałem na ich pytania i uśmiechałem się tylko do siebie, lub chyba bardziej do papugi Olgi, która stroszyła swój pierzasty czub i, mógłbym przysiąc, puszczała do mnie oko w takich momentach.

 

Strzyżenie ludzi to wbrew pozorom dość wymagające zajęcie, które potrafi dać się człowiekowi we znaki. Po kilkudziesięciu latach pracy każdy fryzjer ma kłopoty ze stawami i powykrzywiane palce. Nie ominęło to również i mnie, chociaż starałem się nie narzekać. Czasami tylko musiałem odwiedzać miejscowego lekarza, który wbijał w mój przegub grubą igłę i strzykawką wysysał trochę różowego płynu. Nawet specjalnie nie bolało, choć był to z oczywistych względów dość nieprzyjemny zabieg.

 

Spędziłem życie tak, jak je zaplanowałem – zajmując się tym, co polubiłem jeszcze jako młody chłopak. Pomimo niewielkich przeszkód i kilku życiowych porażek, których wolę nie pamiętać, dociągnąłem starości, do końca moich dni pracując tak, jak chciałem. Szczerze mówiąc liczyłem, że wszystko zakończy również dokładnie tak, jak planowałem.

 

O swojej pomyłce przekonałem się w kilka tygodni po swoich siedemdziesiątych dziewiątych urodzinach. Od dawna nie miałem już dawnej sprawności w palcach i coraz trudniej było mi stać na nogach dłużej niż dwadzieścia minut. Na moje szczęście większość klientów znała mnie od lat i akceptowała moje starcze słabości ze zrozumieniem, czekając cierpliwie z na wpół ostrzyżoną głową, podczas gdy ja przysiadałem na krześle, żeby odpocząć. Lekarz, który był niewiele młodszy ode mnie, powtarzał mi kilkukrotnie, że powinienem przejść na emeryturę, nigdy jednak nie mówił o tym z przekonaniem. Chyba – podobnie jak ja – nie wyobrażał sobie dni pełnych tej okropnej bezczynności, bo także pracował do samego końca.

 

***

 

Pamiętam ten dzień dość jeszcze dokładnie, pomimo upływu czasu. Swoją drogą, czas płynie dla mnie w inny sposób niż wcześniej, o ile płynie w ogóle. Raz wydaje mi się, że zwalnia – staje w miejscu i gęstnieje, że mógłbym go ugniatać jak śnieg – a raz, że wprost przeciwnie – wyrywa się i skacze do przodu jakby coś go poganiało. Prawdę mówiąc, nie rozumiem się na tym wszystkim zbyt dobrze i nie zaprzątam sobie tym głowy.

 

Tak jak mówiłem, pamiętam to dość dokładnie: była połowa lutego, dzień jeszcze zimny, ale niosący w powietrzu tę osobliwą woń, niczym obietnicę nadchodzącej wiosny. Nie miałem zbyt wielu klientów, jak to w zimie, i drzemałem w swoim starym czerwonym fotelu fryzjerskim. Olga jak zwykle powarkiwała, wyrywając mnie co chwila ze snu głośniejszym szczeknięciem. Raz po raz otwierałem oczy i spoglądałem w lustro, wprost na swoją twarz. Widziałem głębokie zmarszczki pod okularami i wianuszek siwych włosów na mojej głowie i myślałem, że oto nadszedł mój czas. Zanim jednak zdążyłem się nad tym faktem zadumać – ponownie pogrążałem się w błogim śnie, dopóki ptaszysko nie obudziło mnie na powrót. Wówczas dość często myślałem o śmierci i przeczuwałem, że mój koniec jest bliski. Nie bałem się jednak. Od dawna byłem pogodzony z losem i spokojnie wyczekiwałem tego, co musiało nastąpić. Może się powtarzam, ale teraz niemal wszyscy umierają ze strachu zanim jeszcze doczekają do końca. Kiedyś ludzie nie trzęśli tak portkami z byle powodu. Dziwne, jak to wszystko się zmienia.

 

Przyszedł wówczas do zakładu młody chłopak. Na oko nie miał jeszcze trzydziestki. Ze snu wyrwał mnie zimny podmuch, kiedy stanął w drzwiach. Pamiętam, że stał na progu i nie mógł się zdecydować czy wejść. Musiałem zwrócić mu uwagę, że wpuszcza do środka zimne powietrze i wymownie wskazać fotel, bo stałby tam do końca świata, gapiąc się przed siebie jak wół w namalowane wrota. Musiał być przyjezdny, bo nie przypominam sobie, żebym widział go kiedykolwiek wcześniej. Miał dość długie, jak na chłopaka, jasne włosy zaczesane na boki. Strasznie był niezdecydowany: jak już namówiłem go na strzyżenie, nie mógł zdecydować, jaką chce fryzurę. Ostatecznie prawie zrobiłem go na krótko. Mówię prawie, bo nigdy przecież nie dokończyłem go strzyc. Pamiętam go dobrze, bo był moim ostatnim i jednocześnie pierwszym klientem.

 

W trakcie nie odzywał się niemal nic. Zerkał trwożnie na poszczekującą ze swojej klatki Olgę i mamrotał tylko niewyraźnie zagadywany przeze mnie raz po raz. W końcu zrezygnowałem z tego zagadywania i ostatecznie nie dowiedziałem się skąd pochodził i co przywlokło go na to ubocze cywilizacji. Siedział sztywno, ciągle jakby czymś przerażony. Teraz wiem, że podobnie jak ja, musiał przeczuwać nadchodzący koniec, nie zdawał sobie chyba jednak z tego sprawy.

 

 

***

 

Kiedy drzwi otworzyły się z cichym jękiem, od razu zorientowałem się kto przyszedł. Takie rzeczy po prostu się wie. Powietrze natychmiast napełniło się tym wilgotnym chłodem, który teraz otacza mnie bez przerwy. Nie musiałem nawet zerkać w lustro, by domyślić się, że zobaczę tam zakapturzoną czarną postać. Spojrzałem jednak mimowolnie i bez zdziwienia dostrzegłem mojego poprzednika. Stał wyprostowany, ściskając w kościstej dłoni drewniany trzonek połyskującej metalicznym blaskiem kosy. Tej samej, z którą dziś przychodzę ja, jeśli tylko mam ochotę pohołdować starej tradycji. Papuga nastroszyła się i zaczęła cicho wyć niczym pies pozostawiony w lesie i przywiązany do drzewa. Słyszałem też ściszony głos siedzącego przede mną chłopaka, który zanim zemdlał, zdążył szybko wymamrotać pod nosem kilka wersów „Ojcze Nasz". Nie mam całkowitej pewności, ale chyba nawet uśmiechnąłem się wtedy; nigdy nie docierał do mnie cały ten religijny kit – od młodych lat nie mogłem dostrzec w tym żadnej logiki. Jedynym, w co nauczyłem się wierzyć była śmierć. I oto stanąłem wobec ucieleśnienia tych wierzeń. Tak logicznego i realnego jak to tylko możliwe.

 

Chwilę później chłopak, z ostrzyżoną do połowy głową, osunął się z fotela i zwalił na podłogę. Czarny gość postąpił w moją stronę bezgłośnie i znieruchomiał na chwilę w kompletnej ciszy. Nawet Olga zamknęła dziób i łypała tylko to jednym, to znów drugim okiem, kręcąc łebkiem i strosząc pióra. Możecie pomyśleć, że kłamię, ale nie bałem się. Chyba nie czułem nic. Stał i patrzył na mnie, a ja bezskutecznie próbowałem zobaczyć jego pośród pustki pod kapturem. Dostrzegłem jednak tylko czerń. Czułem, że gdzieś tam, pośród tej ciemności, jego oczy obserwują mnie z ciekawością. Dziś wiem, że zobaczył we mnie wówczas to, czego ja nawet nie mogłem podejrzewać, a czego sam dzisiaj z nadzieją wypatruję w każdym kolejnym kliencie. Gdybym mógł zobaczyć jego twarz, to znaczy gdyby miał jeszcze twarz, na pewno uśmiechałby się wtedy.

 

***

 

Ciszę rozerwał jego głos – równie czarny jak on. Głos, który do dziś próbuję podrobić, jednak z marnym skutkiem – ciężki, zimny i tępy niczym obuch topora. Zapytał o moje ostatnie życzenie. Bez ogródek i zbędnych wyjaśnień. Zastanawiałem się przez chwilę, nie wiedząc co powiedzieć. Myślałem, że mam wszystko, czego chciałem w życiu, i zdawałem sobie sprawę, że za chwilę dokonam żywota. Zrobiło mi się trochę żal tego miejsca, w którym spędziłem tyle lat, tych wszystkich ludzi, których zostawiałem na pastwę ciągle rosnącego owłosienia, i papugi Olgi, która mruczała, warczała i szczekała bawiąc mnie przez tyle lat i umilając mi czas.

 

Powiedziałem, że chciałbym dokończyć strzyżenie i natychmiast zdałem sobie sprawę z bezsensowności mojej prośby. Mój klient od jakiegoś już czasu leżał przecież na podłodze bez świadomości. Zanim zdążyłem jednak cokolwiek wytłumaczyć, gość zajął miejsce przed lustrem, na starym czerwonym fotelu, i zrzucił kaptur. Z wrażenia aż cofnąłem się pod drzwi. Pożółkłą czaszkę z ziejącymi pustką oczodołami pokrywały długie, brudnosiwe włosy. Przez pewien czas stałem wpatrzony w tę postać, nie mogąc wykonać żadnego ruchu. W końcu podszedłem bliżej i ostrożnie ich dotknąłem. Pamiętam, że pomyślałem wtedy, że to wszystko musi przecież być snem, że pewnie znów zdrzemnąłem się w fotelu. Byłem przekonany, że za chwilę zaszczeka Olga i wszystko rozmyje się i zniknie, a zamiast szkieletu, odzianego w długą czarną szatę, zobaczę przed sobą własną zgarbioną sylwetkę na tle dużego czerwonego oparcia. Nic takiego jednak się nie stało, pomimo tego, że posiniaczyłem sobie przedramiona, szczypiąc się raz po raz z niedowierzaniem.

 

Ręce drżały mi trochę, kiedy sięgałem po grzebień i nożyczki do okrągłego metalowego kubka, w którym zwykłem je trzymać tuż przy lustrze, tak żebym zawsze mógł łatwo po nie sięgnąć. Kłapnąłem kilka razy, żeby rozruszać zarówno palce jak i nożyczki, i zabrałem się do strzyżenia. Na podłogę spadło kilka siwych pasem, mieszając się z blond włosami chłopaka, które w kontakcie z nimi również natychmiast siwiały.

 

Chciałem tylko ustawić jego głowę, jak zawsze robiłem to z klientami: łapałem delikatnie po obu stronach, lekko przycisknałem za uszami i w okolicach skroni, po czym podnosiłem głowę tak, żebym mógł swobonie ścinać z boków i góry. Nie napotkałem spodziewanego oporu. Usłyszałem natomiast tylko ciche trzaśnięcie i, zanim zdążyłem się zorientować, czarna postać opadła w dół szczękając kośćmi. Papuga rozszczekała się od nowa w swojej klatce, a ja stałem jak wryty, trzymając w palcach samą czaszkę, i bojąc się spojrzeć w dół. Dopiero wtedy poczułem prawdziwy strach. Kiedy w końcu zdecydowałem się opuścić wzrok, ujrzałem jedynie czarną pelerynę na siedzisku fotela, przykrywającą nieregularny kształt. Na podłodze obok także leżało trochę brudnożółtych gnatów, które wysunęły się spomiędzy zwojów czarnego materiału.

 

***

 

Zabiłem Śmierć. Byłem wówczas już starym, zmęczonym człowiekiem i wszystkim na co czekałem w swoim gasnącym już życiu była ta czarna, zakapturzona postać z kosą, która miała uwolnić mnie od owego wszechogarniającego zmęczenia, które czują tylko ci, którzy przeżyli już swój czas. Tymczasem, w jakiś dziwny sposób, udało mi się oszukać nie tylko siebie, ale i Śmierć. Jakkolwiek niedorzecznie by to nie brzmiało – zabiłem Śmierć. Powtórzyłem te słowa na głos jeszcze kilkurotnie, próbując w ten sposób odnaleźć się w tym, co działo się wokół mnie. Stałem jednak jak wryty przez długą chwilę i ściskałem w ręku starą, popękaną czaszkę z długimi, popielatymi włosami i gapiłem się nieruchomo na opartą o ścianę kosę.

 

Nie pamiętam dokładnie, co działo się później. Wiem tylko, że kiedy się ocknąłem, usłyszałem szamoczącego się nieopodal jasnowłosego chłopaka, o którym zdążyłem już zapomnieć, a który gadał coś głośno, jednak tak szybko, że poza kilkoma pojedynczymi słowami nie mogłem nic zrozumieć. Ciągle za coś przepraszał, próbując wstać; jednak po chwili znów lądował z na posadzce.

 

Rozejrzałem się dokoła i ze zdziwieniem stwierdziłem, że nie ma ani śladu po całym zajściu. Z umiarkowaną radością, ciągle błądząc wzrokiem dookoła, ponownie doszedłem do wniosku, że jednak wydarzenia ostatnich chwil, cała ta historia ze śmiercią, przyśniła mi się jedynie i, wyrwany ze starczej drzemki, odzyskuję świadomość, która płata mi figle, mieszając senne mary z rzeczywistością. Zawstydziłem się, że tak łatwo dałem się oszukać mojemu własnemu umysłowi, ale odetchnąłem z ulgą. Chłopak stał pod ścianą, bez słowa, rozglądając się tylko do koła z grymasem przerażenia na twarzy. Spojrzałem na jego niedokończoną fryzurę i, próbując opanować tę dziwną mieszankę uczuć, wskazałem mu fotel. Wyglądało, jakby tylko tego było mu potrzeba. Chwiejnym krokiem podszedł bliżej i, chorobliwie blady jakby miał zamiar zarzygać mi cały zakład, opadł ciężko na miękkie siedzisko.

 

Odetchnąłem głęboko, ostrożnie wziąłem do ręki grzebień i wzdrygnąłem się na myśl, że przecież będę musiał ustawić i jego głowę zanim wrócę do pracy. Zdarzali się co prawda klienci, którzy od razu łapali o co chodzi (chociaż można ich było policzyć na palcach jednej ręki), lecz ten z pewnością się do nich nie zaliczał. Z trudem odsunąłem od siebie owe dziwne obawy i delikatnie dotknąłem jego skroni.

 

Tym razem nie usłyszałem żadnego trzasku, ale ciało chłopaka i tak bezładnie zwaliło się na ziemię, gdy tylko dotknąłem jego skroni. Pomyślałem, że znów zemdlał i pochyliłem się, próbując wyczuć jego puls. Dotknąłem jego nadgarstka: nic. Poczekałem jeszcze kilka sekund, jednak bez rezultatu. W mojej głowie gotowały się myśli, zupełnie jak za starych czasów. W dziwny sposób czułem jednak, że nic się nie stało, że tak właśnie miało być, i że wszystko dzieje się dokładnie według planu. Nie byłem tylko pewien czyjego.

 

Przerażony własnymi myślami podniosłem się na równe nogi i mimowolnie spojrzałem lustro. Spodziewałem się zobaczyć zgarbionego staruszka o twarzy pokrytej siatką zmarszczek. Zamiast tego zobaczyłem jednak nieprzeniknioną czerń pod głębokim kapturem i kościste palce zaciśnięte na trzonku ostrej, błyszczącej kosy.

Koniec

Komentarze

Ciężki, zimny i ostry niczym obuch topora.
-----------------------
obuch m III, D. -a; lm M. -y
1. tępo zakończona część takich narzędzi, jak siekiera, młot, kilof, przeznaczona do uderzania w coś, przybijania czegoś.
---------------------

:) Miał być ten głos tępy jak ów obuch, rzecz jasna. Nie wiem, skąd się to wzięło, chyba jakieś zaćmienie, dzięki, już poprawiam :)

Zdarza się.
Nie wiadomo, jak ocenią inni czytelnicy, bo co człowiek, to gust, ale mi się to opowiadanie wydaje za długie w stosunku do treści. Takie przegadane, przeciągnięte miejscami. Ale sam temat w pewnym sensie prowokuje do szerszych wynurzeń.
Masz trochę problemów z interpunkcją. Capnij za odpowiedni słownik i przejrzyj tekst, póki masz na to czas. Zdarza Ci się niezręcznie budować zdania. Przykład:
Spodziewałem się zobaczyć siebie; starego, z pomarszczoną twarzą i zgarbioną sylwetką.
Chyba lepiej by brzmiało: > Spodziewałem się ujrzeć zgarbionego starca o pomarszczonej twarzy. < Dlaczego? W lustrze widzimy siebie, więc 'zobaczyć siebie' jest zbędne. Nie piszemy 'z pomarszczoną twarzą i zgarbioną sylwetką', bo to zgrzyta z powodu naruszenia zasad łączliwości. Poza tym skojarzenia ---' ktoś z czymś' kojarzy się z przedmiotem, niesionym, trzymanym w ręce i tak dalej. Człowiek z młotkiem, na przykład.

Drogi AdamieKB. Jeszcze raz spieszę podziękować za poświęcony czas i nieocenione uwagi krytyczne. Zgodnie ze wskazówkami poprawiłem interpunkcję oraz kilka innych błędów. Żywię nadzieję, że dzięki temu tekst czyta się lepiej, i że z owego czytania można czerpać choćby miskroskopijną przyjemność. Kłaniam się.

Witaj!

 

Mi się podobało. Aż dziwne, że tylko Adamowi chciało się pozostawić tutaj ślad swojej obecności. Historia jest nieco przegadana, ale sam nie wiem jak powinna wyglądać, żeby było lepiej. Skoro doczytałem ją do końca i dłużyzny mnie nie odstraszyły to chyba jednak były potrzebne. Jak dla mnie kwalifikuje się na 4.

 

Pozdrawiam

Naviedzony

Nowa Fantastyka