- Opowiadanie: Depciu - DRACULA 2007

DRACULA 2007

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

DRACULA 2007

„DRACULA 2007"

 

 

Laponia, 22 grudnia 2007 roku.

Odległość dzieląca sanie od pnia ogromnego drzewa malała nieuchronnie. Staruszek w czerwonym kożuchu dopił flaszkę pryty i ściągnął do siebie lejce.

– W prawo Rudolfie! W prawo Łaciaty! W praw… No skręcajcie skurwysyny!

Sanie powoli brały zakręt, płozy niczym szable ścięły z pobocza drogi małe choinki. Pojazd z trudem przemknął pomiędzy wiekowymi drzewami. W powietrzu coś pisknęło. Woźnica spojrzał niepewnie w górę. Czarny punkcik przez chwilę krążył w powietrzu, zniżył lot, odbił się od kilku choin i zarył w chałde śniegu.

– Nietoperz! – zdziwił się woźnica i zatrzymał sanie. Z ortalionowego worka wydobył plastikowy szpadelek. Może cholerstwo jest wściekłe? – pomyślał. Lepiej wezmę gumowe rękawiczki.

– Pan na północ? W stronę Espoo? – usłyszał. Na drodze stał jakiś chuderlak.

– Tak, przejazdem… Podwieźć?

Nieznajomy tylko kiwnął potakująco głową i wgramolił się na miejsce dla pasażera. Był jakiś dziwny. Nos orli, teraz chyba złamany, gębę miał bladą i podrapaną. Żałosny wygląd dopełniała brudna, koronkowa koszula i czarny, postrzępiony płaszcz.

Dziwak, pomyślał starzec. Pewnie mu zimno…

– Masz, napij się, blady jakiś jesteś – podał chudemu bidon z cuchnącą cieczą. Przybysz wychylił łyk i zaraz się zakrztusił.

Model, zastanowił się staruszek lustrując smukłe, kredobiałego koloru dłonie pasażera. Palce miał długie, zakończone czarnymi paznokciami.

Rózgę dam temu Arcadiusowi! Żeby tak cholera swoich modeli ubierać!

– Pan jest może z wybiegu mody?

– Nie, jestem tu w interesach. Szukam Świętego Mikołaja. Hrabia Drakula z tej strony, dla przyjaciół Władek.

– Święty Mikołaj – podał hrabiemu dłoń.

– Eee, ale ja na serio jestem Drakula, Wlad Palownik… I szukam Świętego Mikołaja.

– No toś znalazł mordeczko!

Hrabia przyjrzał się uważnie Świętemu, ukradkiem porównując jego sylwetkę z postacią uwiecznioną na wymiętej pocztówce. Długa broda, siwe włosy i piwny brzuch niby się zgadzały. Czerwony strój, renifery i sanie też były takie jak trzeba, ale to była Laponia, a ten tu wesoły dziadek, dziwnie się ślinił i śmierdział gorzelnią.

Nie wierzy mi chuda małpa, zezłościł się Mikołaj.

– Ho ho ho! – zahuczał . Sanie przez chwilę lewitowały nad ziemią i z hukiem opadły w dół. Na Drakuli nie zrobiło to żadnego wrażenia.

Kutas, pomyślał starzec wyciągnąwszy ortalionowy worek.

– Dobra, czego sobie życzysz?

– I to ma zadziałać? – w oczach hrabiego pojawił się dziwny błysk.

– Wystarczy do środka włożyć rękę i pomyśleć czego się pragnie.

Drakula przez chwilę poczochrał się po kruczoczarnych włosach.

– Na przykład zestaw do golfa?

– Golf, w Laponii? Czemu nie…

Poszperał chwilę w worku i wyciągnął markowy kij z całym asortymentem. Wampir zlustrował kij w ręku i krzywo się uśmiechnął.

– Wesołych Świąt! – krzyknął Święty.

– Wesołych Świąt! – odparł hrabia i uślicznił Mikołaja kijem po mordzie…

Polska. Gmina Padoły Bonowskie, 23 grudnia 2007 roku.

 

Paweł Toporek stał przy obórce swojego zachodzącego w ruinę gospodarstwa. Śnieg pod jego stopami barwił się powoli na ciemnożółty kolor. Nazwa jego ulubionej partii politycznej była już prawie gotowa. Jak na złość, przy słowie „ Samoo.." skończył mu się wkład. Zaklął szpetnie i podreptał w stronę drewutni z zamiarem narąbania drwa na opał.

– Hej, masz chwilę? – zza płotu wychyliła się sylwetka Maciejasa.

– Jasne, co nowego?

Stary hipis wskazał na gazetę.

„ Hieny cmentarne profanują groby." – Paweł rozszyfrował napis. – „Nieznani sprawcy znów pojawili się na terenie Tomaszowa Lubelskiego. 22 grudnia, stróż miejskiego cmentarza przyłapał trzech bliżej nieznanych mężczyzn na bezczeszczeniu świętego miejsca. Policja zabezpieczyła dwa rozkopane groby, ponad pięćdziesiąt osikowych kołków i dwie zardzewiałe kusze. Ponadto w pobliżu znaleziono plik kartek z napisem: „Łowcy Głów Nieczystych, sp. z. o. o." Naczelnik policji Tomaszowa Lubelskiego nie potwierdza plotek dotyczących desakracji ciał zmarłych…"

– Niezła reklama – ucieszył się Paweł.

Nie wiadomo kiedy, litery z brukowca zaczęły zmieniać kształty; rozbiegły się po kątach by znów zbić w całość pośrodku kartki. Z dwóch stronic powstała mała czcionka liter.

Maciejas przeczytał na głos:

– Depesza priorytetowa. STOP. Drużyny Łowców proszone o niezwłoczne przybycie. STOP. Spotkanie dziś dwunastej w nocy. STOP. Miejsce wiadome. STOP. Paweł Orlikowski. STOP.

Wiadomość zamajaczyła przez moment, litery straciły swój pierwotny kształt rozpływając się jak po wzburzonej tafli wody, i znikły.

– Co jest Paweł? Od tylu lat nie było żadnych spotkań, a teraz taka schadzka?

Maciejas miał rację. Niegdyś, co miesiąc miały miejsca spotkania łowców ze wszystkich województw. Omawiano najpilniejsze sprawy, uzupełniano nabór do drużyn. W końcu radę ubili ruscy po tym jak polscy łowcy sprzeciwiły się polityce Kremla dążącego do badań nad potworami. Zwyczaje upadły, pozostały jednak granice województw które lubią się zmieniać. I tak rodziły się konflikty; a głównie wchodzenie sobie w drogę. A teraz ta cała hołota wrogich sobie zabijaków zebrać się miała w jednym miejscu. Toporka aż przeszły dreszcze.

– Dobra, idziemy do Mikołaja.

– W te zaspy ze trzygodzinny nam to zajmie…

– Cholera, u mnie ciągnik zamarzł…

Nagle na twarzy gospodarza wymalował się szeroki uśmiech. Kumplowi niezbyt się to spodobało. Fakt że Paweł się uśmiechał nie musiał wróżyć niczego dobrego, przynajmniej dla postronnych.

– Mikołaj ma jeszcze za stodołą kibel?

– Nie wiem. A po co ci… Nie! Człowieku, raz to może się udało, sam mówiłeś że cudem…

– Nie płakaj tylko wyłaź.

Brnąc w śniegu przeszli pod oparty o oborę wychodek i weszli do środka. Toporek wydukał wyuczoną formułkę zaklęć. Pokryty śniegiem dach wygódki rozświetlił się żółtym blaskiem, biały puch stopił się w miejscu gdzie przed paroma laty gospodarz wysmarował kurzą posoką pentagram. Kibel zatrząsł się, ze szpar poleciał biały dym.

Huknęło!

Drzwi wyleciały z gwizdem uderzając o ścianę chałupy. Sracz stał pusty. Na zewnętrznej stronie urwanych drzwi majaczył żarzący się na czerwono napis: Teleporter nr II. A potem i on znikł…

 

 

Mikołaj nie pamiętał momentu gdy na dworze coś pieprznęło, ani też chwili gdy pocisk nieznanego kalibru przebił się przez ścianę i znikł w eksplodującym różnokolorowymi iskrami telewizorze. Gospodarz zerknął w rozerwane bebechy kineskopu. Gówno, chyba zamarznięte – zidentyfikował odłamek pocisku.

– Skurwysyny! – zawył. Zza łóżka wydobył starą tetetkę, łokciem wyperswadował szybę z okna i puścił serię w stronę stodoły skąd dolatywał dym. Ktoś skradał się przy ogrodzeniu. Kuszenko wymierzył, lekko nacisnął na spust ścinając krzywy rząd sztachet.

Coś świsnęło i uderzyło w futrynę okna. Była to toporkowa siekierka.

– Chłopaki? Co wy tam robicie? – wykrzyczał gdy dwie usmarowane fekaliami postacie wychyliły się zza resztek ogrodzenia.

– He, misję w czasie! – odparł Maciejas. – Dawaj do stodoły, ciekawie dziś będzie!

Weszli. Wierzeje zamknęli za sobą. Mikołaj, poinformowany o zaistniałej sytuacji odgarnął widłami trochę słomy i otworzył małe drzwiczki do komory pod stertą siana. Zeszli schodami w dół i znaleźli się w niewielkiej pakamerze głęboko pod klepiskiem stodoły. Maciejas zapalił światło. Pięć jarzeniówek rozbłysło migotliwym światłem.

Pośrodku kryjówki stała opancerzona nyska, obok, bliżej wejścia stały trzy pohitlerowskie motory z naczepką. Ściany zajmowały półki z kuszami na kołki, wisiały nasmarowane karabiny na srebrne kule , po klepisku walały się różnorakie skrzynie z amunicją. Resztę wolnej przestrzeni zajmowały cztery zapadnięte fotele i metalowe rupiecie pieczołowicie chomikowane przez Maciejasa. Czasem lubił pomajsterkować.

Wsiedli do furgonu. Mikołaj wypowiedział zaklęcie; ziemia za stodołą drgnęła, śnieg wybrzuszył się i zamaskowane wrota otwarły się ze zgrzytem na boki przed wyjeżdżającą ze środka nyską, poczym zamknęły za nimi powoli. Spomiędzy drzew wyłonił się Pielgrzym. Motor załadował na tył samochodu i usiadł na pryczy obok Pawła.

– Znów akcja? – spytał.

– Wkrótce się dowiemy – odpowiedział znachor.

Zaczynało sypać.

 

. . .

 

Okolice Ostrowca Świętokrzyskiego. 23 grudnia 2007 roku. Godzina 11. w nocy…

 

Stary bróg na siano otoczony był kawalkadą aut. W większości przeważały żuki, nyski, syrenki oraz starsze modele mercedesów. Czwórka łowców zaparkowała tuż przy wejściu.

– To tu? – Paweł rozejrzał się wokół.

– Tak mówi ta mapa… – powiedział hipis. – Wypas miejscówka. Idziemy?

Kuszenko wyskoczył z wozu, przez pierś przewiesił sznurek z kuszą. Już od progu widać było że użyto tu magii; środek szopy był znacznie pojemniejszy niż wyglądało to z zewnątrz. Przedarli się między rzędami krzeseł. Paskudne oblicza obecnych tu łowców z uwagą śledziło każdy ruch grupy Kuszenki. Paru się uśmiechnęło, kilku na ich widok splunęło z odrazą, nieliczni woleli spuścić wzrok.

– He, jest i drużyna z dawnego chełmskiego! – zauważył Maciejas.

– Czyli nasza konkurencja – westchnął znachor. – Chodźmy dalej, tam widzę kilka wolnych miejsc.

– Kurna, nawet ekipa z dolnośląskiego! Myślałem że trzebią wilkołaki na Węgrzech…

– Ciszej… chyba się zaczyna – szepnął Toporek.

Kilku mężczyzn wniosło na scenę mikrofon ale poza tym nie wydarzyło się nic szczególnego.

Przyjezdni gadali o wszystkim i o niczym, śmiali się, wspominali dawne czasy. Kuszenko znużony sytuacją wyciągnął się na krześle i zapadł w drzemkę.

– Tak, to Wlad Palownik! Drakula! – głos z głośnika obudził znachora. – Jest to pewna wiadomość wprost od watykańskich informatorów!

– Gówno prawda! – odkrzyknął ktoś z obecnych na sali. – Drakulę ubito pięćdziesiąt lat temu!

– Prawdę mówi! A w ogóle to po co my tu?

– Chłopaki! – grzmiał z mównicy długowłosy facet. Mikołaj rozpoznał w nim dowódcę komanda z województwa bydgoskiego, Kamila Marczaka. Mimo siedemdziesiątki na karku trzymał się całkiem nieźle.

– Dajcie mu dokończyć! – krzyknął stojący obok niego Paweł Andrzejewicz, telepata i łowca z świętokrzyskiego. Sala uspokoiła się na moment.

– Drakula ożył! Wczoraj rano naszego czasu, wampir uprowadził w nieznanym celu Świętego Mikołaja. Prawdopodobnie podaje się teraz za niego i poluje na swoje ofiary. Jak na razie nie zanotowano żadnych wzmianek o pogryzieniach,ale to się zacznie. Mikołajowe elfy już wyznaczyły nagrodę…

– I co z tego? – odkrzyknął ktoś. – A niech no tylko sukinsyn pokaże się w Polsce! To my jak zwykle, kto pierwszy ten lepszy!

Krzyki poparcia dla krzykacza zagłuszyły na chwilę Andrzejewicza który starał się cos powiedzieć.

– Wampir już jest w Polsce! – cedził powoli słowa. – Miał awarię i nie mamy pojęcia gdzie wylądował! I wszyscy łowcy wampirów z Watykanu już tu do nas ciągną!

– O kurwa… – wypsnęło się komuś.

– Współdziałajmy! – odezwał się Marczak. – mamy mało czasu, ale zdołamy wyprzedzić konkurencję. Wasz wybór! Albo działamy razem i dzielimy się nagrodą, albo każdy na swoją łapę. Lecz wtedy nie jeden z was zginie!

– A ile za niego dają?

Andrzejewicz wyłożył długą litanię cyfr zakończoną unijną walutą. Zapadło głuche milczenie.

– Uznaję tę ciszę za obopólną zgodę! – ucieszył się Marczak. – A więc zaplanujemy to tak…

. . .

 

 

– A my zrobimy to całkiem inaczej – powiedział Mikołaj gdy spotkanie uznano wreszcie za skończone.

– He. Co proponujesz? – Maciejas odpalił silnik nyski.

– To samo co oni, tylko że po naszemu. Słuchajcie, obstawimy jedną z chałup we wsi i problem z Drakulą sam się rozwiąże. Udaje Mikołaja, więc na pewno odwiedzi gospodarstwa. Bo jeśli się mylę to po kiego mu ten cały cyrk z tym przebraniem?

– Chłopaki idą obstawić szpital w Lublinie… – wtrącił Maciejas. – Jeśli tam przyleci najpierw?

– Drakula to pedant aż miło! A to krew nie taka, a to HIV można złapać… Tym ich planem to się podetrzeć można…

 

. . .

 

 

Lublin. Późne popołudnie, 24 grudnia 2007 roku.

 

– Popatrzcie co ci debile wyprawiają – roześmiał się Drakula stojąc na płaskim dachu opuszczonej fabryki. – Maskują się na dachu szpitala! Hy, hy, hy łowcy partacze. I jak chłopaki, jesteście gotowi? – zerknął w stronę trzech czerwonych sań.

– Naszym zdaniem nie polecą… – młody wampir spojrzał w dół. Kilkupiętrowa przepaść kończyła się fundamentem z kilkunastoma stojącymi w górę zbrojeniami.

– I pas startowy za krótki – ocenił drugi wampir.

– Weźcie przestańcie! – oburzył się hrabia. – Sanie zrobiliśmy niemal takie same jak te Świętego. Konie pociągowe nawet macie… Ja, tego z powrotem ściągał nie będę!

– Te konie to renifery, i są u twoich sań… – poprawił któryś z młodych wampirów.

– A to co my mamy, to kradzione krowy – dodał inny.

– Renifery sam zdobyłem, więc są moje! Jak się dorobicie to kupicie sobie własne! No dalej, Arven, Ovion, Elebar! Bierzcie chłopaków i do sań! Viodor i Maxus do moich! Śmiało, przecież jesteście nieśmiertelni!

Wsiedli, powiedzieli wyuczoną formułkę. Elebar i Arven ćwiknęli batami. Krowy z wrodzonym spokojem spojrzały na wampirów i spuściły głowy żując powoli pokarm.

– Popsuło się – westchnął z ulgą Elebar.

Drakula wydobył z worka petardę i rzucił między krowie zaprzęgi. Rąbnęło aż miło. Spłoszone bydło puściło się biegiem porywając za sobą sanie z grupką wrzeszczących wampirów.

– Krówska nie latają! – wydarł się Orion. A potem runęli w dół.

Wkrótce pozostałą na dachu trójkę wampirów dobiegł chrzęst łamanych sań i dźwięk rozdzieranego mięsa.

– Au – podrapał się po głowie hrabia. – A przecież to i to ma kopyta…

 

. . .

 

Padoły Bonowskie, tego samego popołudnia…

 

– Ech, święta… – rozmarzył się Toporek wyglądając zza zaparowanej szyby auta. W oknach mijanych domostw wesoło jarzyły się wystrojone choinki zaiwanione kilka dni temu z leśnej szkółki. Dało się słyszeć przytłumione dźwięki kolęd. Co zaradniejsi przystrajali przydomowe iglaki w kolorowe lampiony, ludzie nawzajem pomagali sobie przy odśnieżaniu podwórek, nikt na nikogo nie patrzył wilkiem. Ucichły przekleństwa, z płotu obok knajpy jakoś mniej ubywało sztachet, mniej ostatnio spłonęło stodół…

Zaparkowali pod opuszczoną chałupą, na skraju wsi. Z wozu wynieśli dużą beczkę po kapuście i wciągnęli na sam strych. Mikołaj wdrapał się na dach i wybitą przy kominie dziurę zamaskował kawałkiem papy. Z nyski, z dwoma kanistrami święconej wody wylazł Pielgrzym i wszedł szybko na górę. Całą zawartość przelał do beczki którą Paweł z Maciejasem ustawili pod samym zamaskowanym otworem. Wystarczyło czekać…

. . .

 

Okolice Żelechowa. Wigilia 24 grudnia 2007 roku.

 

W pewnej wiosce , chłop i baba dzielili się z gośćmi opłatkiem. Nie usłyszeli jak coś zakotłowało się w kuchennym palenisku i przez otwartą fajerkę wypadło z piskiem na podłogę. Przez chwilę trzy małe nietoperzątka kotłowały się po pomieszczeniu gasząc tlące się futerka. Strzeliły płomienie i na środku izby wyrosły trzy usmolone sadzą postacie.

– Kurwa…! – jęknął Drakula gasząc mikołajową czapkę. – Następnym razem wchodzimy wentylacją…

– Łapy w sufit! – warknął gospodarz . – W ręku trzymał paskudnie zardzewiałe widły. Jego żona i gromada gości także coś trzymały ostrego w łapach.

– Coście za jedni?! – zapiszczało grube babsko.

– Draku… Tfu! Święty Mikołaj jestem. A ci tu to moje elfy… – wskazał na uczniów ubranych w zielone, spiczaste czapeczki.

– A, to prezenty bedom – ucieszył się chłop.

– Tak, ale coś za coś… – Drakula opuścił ręce.

– Zara! To za dobre uczynki już nie? – odezwał się ktoś z zebranych.

– Ja właśnie o dobrych uczynkach mówię. Mam umowę z PCK – łgał wampir, – wy nam krew dla potrzebujących, my wam prezenty…

– A jak kto nie zechce? Ha? – spytała baba. – Rózgą bić bedzieta?!

Kurde, zamyślił się hrabia. Nikt wcześniej się o nic nie pytał, a teraz taka wsypa…

– Eee – odezwał się Viodor zezując na broń wieśniaków, – prezenty i tak damy…

– Spieprzać cwele! Głupich szukacie, ha?

– Zostaniecie wpisani do honorowej księgi krwiodawców – powiedział Viodor.

Domownicy wzruszyli tylko ramionami.

– Dostaniecie ekstra dotację z Unii Europejskiej! – wypalił hrabia.

Nieliczne zęby gospodarza uwydatniły się w paskudnym uśmiechu.

– No, to my podstawimy aparaturę… – zatarł ręce Drakula.

 

. . .

 

Godzinę później, w okolicach Dęblina.

 

Chałupa Rybickiego, starego łowcy wampirów, niknęła w blasku księżyca. Łowca nie spał. Za pomocą nocnej lampki wertował erotyczny miesięcznik. Zmysły czuwały. Wyszarpnięta za łóżka kusza kołkownica ze zgrzytem wypuściła bełt który wgryzł się w futrynę otwieranych drzwi. Hrabia drgnął.

– Wiedziałem że się tu pojawisz – staruszek zdjął palec ze spustu.

– Tak witasz starego kumpla? – uśmiechnął się wampir.

– Starego? A tak, starzejesz się. Łatwo dajesz się zaskoczyć.

Drakula zdjął czapkę, lekko przygładził włosy.

– Zmieniłem się…

– Ty? Ha! Przyznaj, do twarzy ci w czerwonym.

– Zmieniłem zasady.

– Widzę, ale i tak cię dorwą – stary odłożył broń. Albo załatwię cię ja sam, jeśli komukolwiek stała się krzywda!

– Mikołajowi nic nie jest jeśli o to pytasz.

– Uważaj Vladek. To, że kiedyś uratowałem ci życie, nie znaczy wcale że się to powtórzy. Już nie jesteśmy kwita. Ok. mów co robisz w Polsce?

– Elfy mnie zestrzeliły nad Bałtykiem. Awaryjnie lądowałem…

– I co zamierzasz?

– Nabiorę tyle krwi ile zdołam i zapadnę w letarg. Na długo…

– I po to ten cyrk z przebraniem?

– Chodziło mi tylko o worek Świętego, ale to cholerstwo nie chce dawać krwi. Mówię zaklęcie i nic. Nie wiem, może tego nie wprogramowali… Tak więc daje ludziom prezenty, a oni mi świeżutką krew. A o Mikołaja się nie martw, jest bezpieczny.

– Powiedzmy że ci wierzę.

– Rankiem go wypuszczę… Słuchaj, odwołaj swoich. I tak już mam na głowie watykańskich napaleńców…

– Z mojej grupy tylko ja żyję, z innymi łowcami już dawno straciłem kontakt. Masz gdzie się zaszyć?

– Coś wymyślę.

– Mam chatę w górach, pod samą granicą słowacką. Mam mapę i klucze.

– Mógłbym się tam zaszyć dopóki o mnie głośno. Dobra, a teraz mów co chcesz – wampir poklepał worek. – Mamy przecież święta.

– Możesz wszystko? Z tego worka?

– Ha, pewnie! Do tego potrzeba tylko mikołajowej rękawicy. Chip w niej jest czy coś takiego… To co wyciągamy? Tylko w miarę rozsądku. Mercedesa ci nie skombinuję, no, chyba że w częściach.

– A dasz radę z tym? – gospodarz podjął z podłogi pornosa i wskazał na zdjęcie.

Pseudo Mikołaj uśmiechnął się obleśnie zagłębił dłoń w mrocznej czeluści worka…

 

. . .

 

U Toporka, Noc Wigilijna dobiegała końca. Paweł, znużony bezsennością podreptał do szopy. Akumulatory stuningowanego z ruskiego czołgu ciągnika potrzebowały szybkiej reanimacji. Włączył przenośne radio i otworzył klapę ciągnika. Wśród zgrzytu pracujących zawiasów Paweł usłyszał nikłe zawodzenie dzwoneczków. Łowca wyjrzał na podwórko.

Cisza.

Wrócił do szopy, rozwinął pęk kabli.

Dzyń, dzyń, dzyń…

Wyszedł na zewnątrz. W śnieżnej bieli, w świetle pobliskiej latarni dostrzegł ślady płóz i drobne punkciki, jakby ślady racic.

– Był tu… – wydedukował gdy wdepnął w parującą kupę bobków. W izbie nadal paliło się światło, zajrzał więc przez okno.

Na wersalce, w małym pokoiku, siedziała jego piętnastoletnia wnuczka Elmirka. Była dziwnie blada, na kolanach trzymała kolorowe pudełko.

– Nie pamiętam żebym kupował jej dżojstik do gier videło…? – zdziwił się patrząc jak dziewczynka bawi się trzydziestocentymetrowym wibratorem.

Raz jeszcze spojrzał na ślady. Wampir ruszył wzdłuż chałup. Zaczęło się…

Z komórki wyciągnął pepeszę, sprawdził czy aby na pewno w komorze magazynka są srebrne kule. Wychodząc, włączył alarm. W kilka chwil reszta łowców będzie w gotowości.

Wybiegł na podwórze, przesadził płot i tonąc w zaspach ruszył polami w stronę zastawionej pułapki.

Wbiegł na polną drogę, kilka metrów dzieliło go od opuszczonego domostwa. Zostało mało czasu… W świetle księżyca zauważył brak maskowania pułapki. A więc stało się. Wbiegł na górę ignorując poślizgnięcie się na oblodzonych schodach. W kilka chwil znalazł się na strychu, plandeka zapadła się pod czyimś ciężarem i teraz leżała obok beczki. Na rozstawionych wokoło kolczatkach z osikowych kołków zauważył ślady krwi.

Był tu, pomyślał starzec. Wpadł nawet do beczki ze święconką, ale woda zamarzła… potem potłukł się na kołkach i gdzieś sobie poszedł.

Paweł zaklął szpetnie. Ostrym szarpnięciem zamka zarepetował karabin i zbiegł na dół…

 

. . .

 

– Wolność! – jęknął Święty gramoląc się z bagażnika sań. Głowa bolała go niemiłosiernie mocno ale nawet zdołał utrzymać równowagę. Palce obolałe od wydrapywania zamka od bagażnika schłodził w śniegu. Oparł się o ścianę budynku, kątem oka zerknął na zaprzęg swoich sań. Reny, całe brudne i wychudzone słaniały się na poranionych nogach.

– Skurwysyny!- rozpłakał się Mikołaj włażąc na miejsce dla woźnicy.

– O kurna – jęknął Maciejas. Paweł i pozostali siedzieli teraz razem na tylnych siedzeniach sań.

– To co, kołeczkiem sukinsyna… – polecił Kuszenko. Pielgrzym z cholewy glana wyciągnął osikę i rzucił się na woźnicę.

– A wy to kto?

– Niegrzeczne dzieci! – Pielgrzym zrobił zamach. Nie dosięgną celu. Cos złapało go za przegub wytrącając z ręki broń. Maciejas odpalił z pepeszy trafiając przybysza prosto w pierś kule odbiły się od niego rykoszetem pomykając w stronę reniferów. Te z popłochem odbiły w górę poczym zapikowały ostro w dół robiąc szalony slalom między drzewami. Mikołaj poczuł nagły przypływ mdłości. Za pazuchy kufajki wydobył granat hukowy, odczekał chwilę i cisnął nim na sam początek zaprzęgu.

Oślepiająca eksplozja odebrała mu na chwilę wzrok i słuch.

– Ja pierniczę! – jęknął gdy sanie z hukiem zaryły w kilkumetrową hałdę śniegu. Wygramolili się jakoś, pomogli klącemu na czym świat stoi Maciejasowi wydostać się spod ciała renifera. Ze zdumieniem stwierdzili że było tu bardzo jasno, jedynie pora roku się zgadzała.

– Tam wieją! – krzyknął Paweł ładując cały magazynek w stronę dwójki uciekinierów. Świętemu towarzyszył ubrany w czarny płaszcz dobrze zbudowany Murzyn. Zatrzymali się na wysokiej skarpie. Dalej była przepaść, byli w potrzasku.

– Coś za jeden? – spytał Kuszenko.

– Bladek Wieczny Łowca! – odparł łamaną polszczyzną Murzyn.

– Won do Afryki! – warknął Toporek. – To ścierwo jest nasze!

– Porwał Świętego! – krzyknął Pielgrzym.

– Robicie błąd! – roześmiał się Bladek szczerząc długie białe kły.

– Ło kurwa! Kumpel Drakuli! – Maciejas władował cały magazynek w pierś Murzyna. Kule nawet nim nie zachwiały. Bladek wydobył za placów samurajski miecz i wykręcił nim efektownego młynka. Kuszenko odpowiedział dwoma granatami.

Walnęło!

Miecz Bladka tkwił, wraz z urwaną ręka przy rękojeści, ostrzem w ziemi. Właściciel gdzieś zniknął. Wokół ogromnego leju walały się kawałki mięsa i czerwone szmaty.

– A myślałem że to hukowy… – westchnął znachor.

 

. . .

 

Bliskie okolice Zakopanego…

 

Czekał w przedsionku, gdy Drakula wraz z uczniami wczłapali do górskiej chaty.

– Raz jeszcze żyjemy, co? – spytał Rybicki. Stary wampir uśmiechnął się, zaraz jednak spoważniał. Starzec celował z kuszy.

– Oszukałeś mnie – burknął łowca zabijając Maxusa. – Mikołaj nie żyje!

– Poczekaj! – krzyknął hrabia. – To nie moja wina!

– A co do twojego prezentu, to gdy starałem się z nią porozmawiać, a ona milczała myślałem – nudziarz ze mnie…

Znów świsnął bełt. Viodor w mgnieniu oka zmienił się w kupkę popiołu. Rybicki wziął na cel Drakulę.

– A gdy z kolei nie odwzajemniała moich pieszczot, stwierdziłem że za stary już jestem na ciupcianie… Ale gdy zaczęło uchodzić z niej powietrze…

– Nie musisz tego…! – trzy pociski trafiły wampira prosto w serce.

Starzec uniósł się z krzesła, znad kominka zdjął szufelkę i poszedł posprzątać…

 

 

KONIEC.

Koniec

Komentarze

Takie to trochę chaotyczne, choć miejscami zabawne, w stylu Wędrowycza: jak na mój gust)

Sanie powoli brały zakręt, płozy niczym szable ścięły z pobocza drogi małe choinki. – Trochę nie rozumiem, dlaczego sanie brały ten zakręt powoli. Przecież ze zdań nieco wyżej wynika, że koleś zapierdalał. Chodziło o to, że w ostatniej chwili udało mu się nakręcić i ominąć to drzewo, przy okazji ścinając choinki?

Model, zastanowił się staruszek lustrując smukłe, kredobiałego koloru dłonie pasażera. – kredowobiałego. A wystarczyłoby same kredowobiałe dłonie.

Paweł Toporek stał przy obórce swojego zachodzącego w ruinę gospodarstwa. – Jak można zachodzić w ruinę?

Nie wiadomo kiedy, litery z brukowca zaczęły zmieniać kształty; rozbiegły się po kątach by znów zbić w całość pośrodku kartki. Z dwóch stronic powstała mała czcionka liter. – Mały blok tekstu chyba, a nie mała czcionka liter, bo to jakiś dziwny twór.

 W końcu radę ubili ruscy po tym jak polscy łowcy sprzeciwiły się polityce Kremla dążącego do badań nad potworami. – Sprzeciwili, nie sprzeciwiły.

I tak rodziły się konflikty; a głównie wchodzenie sobie w drogę. – masło maślane.

Zza łóżka wydobył starą tetetkę, łokciem wyperswadował szybę z okna i puścił serię w stronę stodoły skąd dolatywał dym. – co z tą szybą zrobił?

Mikołaj wypowiedział zaklęcie; ziemia za stodołą drgnęła, śnieg wybrzuszył się i zamaskowane wrota otwarły się ze zgrzytem na boki przed wyjeżdżającą ze środka nyską, - To na boki jest zbędne. Po prostu się otwarły i wystarczy.

Paskudne oblicza obecnych tu łowców z uwagą śledziło każdy ruch grupy Kuszenki. – Obecni tu łowcy o paskudnych obliczach z uwagą śledzili… Brzmi normalniej, niż same oblicza śledzące kogokolwiek.

- Drakula ożył! Wczoraj rano naszego czasu, wampir uprowadził w nieznanym celu Świętego Mikołaja. Prawdopodobnie podaje się teraz za niego i poluje na swoje ofiary. – Tu zamiast „swoje”, lepiej byłoby wstawić „niczego nieświadome”.

Kilkupiętrowa przepaść kończyła się fundamentem z kilkunastoma stojącymi w górę zbrojeniami. – jeśli już, to prętami, drutami zbrojeniowymi.

- Ech, święta... - rozmarzył się Toporek wyglądając zza zaparowanej szyby auta. – Jakim cudem zaparkowali szybę?

W ręku trzymał paskudnie zardzewiałe widły. Jego żona i gromada gości także coś trzymały ostrego w łapach. – Także trzymali w łapach coś ostrego. Choć pasowałoby sprecyzować, co mieli. Skoro zostali oderwani od kolacji, to chyba najbardziej sensowne byłyby sztućce.

Chałupa Rybickiego, starego łowcy wampirów, niknęła w blasku księżyca. – Dlaczego niknęła w tym blasku? Blask był jakimś całunem?

Za pomocą nocnej lampki wertował erotyczny miesięcznik. – Przekładał tą lampką strony? A nie wygodniej by było, gdyby lampką oświetlał pomieszczenie, a kartki odwracał jednak rękami?

Za pomocą nocnej lampki wertował erotyczny miesięcznik. Zmysły czuwały. Wyszarpnięta za łóżka kusza kołkownica ze zgrzytem wypuściła bełt który wgryzł się w futrynę otwieranych drzwi. Hrabia drgnął. – Te zmysły brzmią, jakby były osobnymi bytami stojącymi obok łowcy, i czuwały za niego. Co spowodowało, że kusza została wyszarpnięta? Bełt nie ma zębów, więc trudno mu wgryźć się w cokolwiek. Mógł się wbić co najwyżej.


Strasznie chaotyczny tekst. Miejscami nie wiadomo kto jest kim, co i dlaczego robi. Gdybyś to dopracował, to byłoby fajne. Duży plus, za to, że uśmiałem się w niektórych momentach.



Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.

Krótko: niedopracowany, bo nie poddany korekcie, i lekko chaotyczny tekst.
Generalnie: masz zadatki, uważam, na twórcę rozrywkowych opowiadań. A ja takie lubię. Tym bardziej, im mniej w nich błędów...

Fajne, miłe i rozrywkowe, ale zabardzo Wędrowyczem zaciąga. Trochę pracy nad tłem i bohaterami i godne polecenia jako lektura rozrywkowa.

Nowa Fantastyka