- Opowiadanie: Świętomir - Nim Weles powie dobranoc... (cz. I)

Nim Weles powie dobranoc... (cz. I)

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Nim Weles powie dobranoc... (cz. I)

Jeśli zdawało się wam, że łatwo jest być nieboszczykiem, toście się mylili. Jeśli sądziliście, że to żadna sztuka spokojnie zaczekać, aż dobrzy druhowie spalą wasze szczątki, a wy na skrzydłach umora ulecicie do Nawii, to trwaliście w błędzie. Jeżeli byliście przy tym przekonani, że potem najzwyczajniej w świecie staniecie przed Welesem i, zdawszy mu sprawę ze swego ziemskiego żywota, odejdziecie spokojnie na wyznaczoną wam niwę w zaświatach, to błąd wasz był wielkim. Nie. Śmierć Mohyła wcale nie była taka.

Przede wszystkim nadal go bolało. Mimo że jego wciąż niepogrzebany trup był już dawno zimny i zaczynał nawet sinieć, nadal potwornie bolała go głowa. Właściwie trudno było się temu dziwić. Założę się, że każdego z was bolałoby równie nieopisanie, gdyby ostatnią rzeczą, jakąście zapamiętali z ziemskiego życia było zimne ostrze topora wbijające się z nieprzyjemnym chrupnięciem w waszą czaszkę. I gdybyście na dobitkę musieli przyglądać się, jak ta paskudna rana na waszym czole sinieje i gnije razem z całą resztą umęczonego ciała. Pewnie właśnie dlatego mądrzy bogowie nakazali naszym przodkom palić zwłoki umarłych.

Mohył po raz setny wspomniał wydarzenia sprzed kilku nocy. Nie wiedział zupełnie, jak obcy trafili do jego małej chaty ukrytej w gęstwinie opodal mrocznego uroczyska. Nie był to nikt z okolicznych wiosek. Ci ludzie mieli dla niego szacunek i nigdy nie wyrządziliby mu żadnej szkody. Zresztą Mohył znał ich wszystkich, musiałby więc ich rozpoznać. Z pewnością był to ktoś obcy. Poza tym byli znacznie więksi od jakichkolwiek znanych Mohyłowi ludzi, prawdziwi olbrzymi.

Było ich trzech. I choć taki szczyt złego wychowania wprost nie mieścił mu się w głowie, oni nie zapukali nawet do drzwi. Po prostu wyważyli je potężnym kopnięciem w samym środku nocy, kiedy gospodarz najspokojniej w świecie spał. Następnie wpadli do środka, nie pytając o nic zamordowali go, ledwie zdołał zerwać się z posłania, i jęli przetrząsać jego skromne domostwo w poszukiwaniu czegokolwiek cennego. Tego, jak demolowali jego siedzibę, Mohył nie musiał na swoje szczęście oglądać, gdyż zapadł w ciemność, z której nie powinien już się był obudzić.

Ale obudził się. I to go niezmiernie martwiło.

Jako uczony wołchw, sługa Welesa wiedział o śmierci absolutnie wszystko, co tylko bogowie uznali za stosowne ludziom zdradzić, a także kilka rzeczy, które postanowili przed wiekami zachować dla siebie. Nie jednego umierającego Drewlanina przeprowadził troskliwie na tamtą stronę i niejedną duszę powierzył w swym długim życiu opiece umorów, które trudniły się noszeniem ich do Nawii. Wiedział dokładnie, kiedy i w jakich okolicznościach zdarzało się biednym duszyczkom pozostawać na ziemi błąkać się po niej, nieraz przez długie wieki, zanim ktoś litościwie pomógł im odejść z tego świata. Wiedział też, że niektórym odchodzić wcale się nie spieszyło. I wiedział nareszcie, że do żadnej z tych grup bynajmniej się nie zaliczał.

Oczywiście, jego ciało leżało niepogrzebane, nie mówiąc już o tym, że niespalone. Było to pewne utrudnienie, ale musiało chodzić o coś jeszcze. Będzie trzeba szybko ściągnąć tu kogoś, kto go należycie pogrzebie. W przeciwnym razie dla wyprawienia go na tamtą stronę potrzebny będzie specjalny rytuał. Ale to nie był wielki problem. Mimo iż okolica nie była gęsto zaludniona, można było w pobliżu znaleźć kilka ludzkich sadyb, zamieszkałych przez ludzi, których Mohył znał i u których miał poważanie. Jednak doświadczony wołchw czuł wyraźnie, że coś go zatrzymuje.

Sęk w tym, że nie wiedział, co takiego.

„Myśl!" – nakazał sobie – „zastanów się, co jeszcze może wiązać cię z ziemią".

Najoczywistszą odpowiedzią było jakieś stare zobowiązanie. Niestety, Mohył nie pamiętał, by był komukolwiek dłużnikiem. Zawsze żył skromnie i starał się na bieżąco wyrównywać swoje rachunki. Wydawało mu się to mało prawdopodobne. Mogło – choć był to przypadek znacznie rzadszy – powstrzymywać go czyjeś gardłowe zobowiązanie względem niego. Jeżeli ktoś był mu winien coś tak ważnego, że od tego zależał jego pośmiertny los, mogłoby to być powodem, dla którego Weles pozostawiał go na tym świecie, aby ten człowiek miał okazję swój dług wyrównać. Był to jednak wypadek niezmiernie rzadki.

No i istniała jedna siła, z którą nawet potężny Władca Nawii musiał się liczyć. Tą siłą była miłość. Mógł istnieć ktoś, kto by kochał nieboszczyka na tyle silnie, by mocą swego uczucia był władny zatrzymać jego duszę w tym świecie. Ale Mohył był samotnikiem. Wszystkich, których kiedykolwiek kochał, dawno utracił.

Żadna odpowiedź nie przychodziła do głowy starego kapłana.

„Cóż, tkwiąc tutaj, na pewno nie dowiesz się, co cię wiąże" – zauważył przytomnie. „Trzeba stąd odejść". Mając na uwadze własny pochówek, Mohył udał się najpierw do jednej z pobliskich osad, gdzie żył pewien dosyć zamożny ród zaprzyjaźniony ze starym wołchwem.

Na zewnątrz właśnie zmierzchało. Dobra pora dla ducha.

Był wrzesień. Ciepły i złoty, szeleszczący listowiem kunsztownie malowanym przez Jessę i jej pomocników w ciepłe żółcie i czerwienie – pamiątki niedawnego lata. Ostatnie promienie zapadającego się Słońca rozjaśniały kolorowy kobierzec pod jego stopami, gdy wyruszał w drogę. Niestety, idąc, Mohył nie mógł już cieszyć uszu jego szelestem. Było jeszcze całkiem ciepło, ale jednak zauważalnie chłodniej niż jeszcze miesiąc temu. Zbliżała się równonoc, a wraz z nią – jesienne dziady.

Bardzo dziwnie było wędrować bez ciała. Wołchwowi zdawało się, że posiada, dwie ręce i dwie nogi, na których raźno maszerował leśną ścieżką. Ale nic z tego nie widział, jak gdyby składał się z samych oczu zawieszonych parę łokci nad ziemią. Było to nawet nieco zabawne, ale jednocześnie czuł się nieswojo.

Było cicho. Czarownik bardzo cenił ciszę, zwłaszcza tę nocną ciszę, przerywaną niekiedy ukradkowymi dźwiękami przyrody, jak pohukiwanie sowy lub trzask gałązki złamanej przez nieuważny krok tropiącego swą ofiarę drapieżcy. W tamtym okrutnym świecie leśnego matecznika taki trzask mógł niekiedy oznaczać głodną noc, jeżeli niedoszła ofiara posłyszała go i zdążyła zbiec. Wołchw lubił czasem zastanawiać się nad rytmem puszczańskiego żywota w ciepłe letnie noce siedząc przed swą chatą i sącząc napar z leśnych ziół. Wsłuchiwać się w odgłosy lasu, w których niekiedy dało się słyszeć wieści z okolicy szeptane przez wiły i rusałki.

Teraz niestety miał na głowie inne zmartwienia.

Nim dotarł do celu, zapadł zmrok. Mohył wzniósł krótką modlitwę do Księżyca, by ten rzucił nieco swego światła na jego położenie. Ale las był gęsty i nawet jeden promień miesięcznej poświaty nie był zdolny przebić się przez korony drzew. Tym razem bóstwo nie tylko nie chciało wspomóc go radą, ale nawet i zwykłym ziemskim światłem, które pomogłoby mu bezpiecznie przebyć cała drogę, nie potknąć się o ukryte wśród listowia przeszkody, ani nie dać się zaskoczyć dzikiemu zwierzowi.

Głupcze – skarcił się głośno – jesteś martwy! Cóż jeszcze złego mogłoby ci się tu przytrafić? Odpowiedział mu cichy pogłos jego własnych słów. – Nawet strzyboże dzieci kpią sobie ze mnie – wymamrotał ponuro.

Czuł się całkowicie zagubiony w ciemnościach.

Wreszcie dojrzał przed sobą światła. „To z pewnością chaty" – ucieszył się.

Rzeczywiście. Wyszedł na rozległą polanę, na której stało kilka małych chat zgrupowanych wokół okazałego dwuizbowego domostwa. Tylko z okien tego ostatniego sączyła się jasna poświata; w pozostałych było zupełnie ciemno. Mohył podziękował cicho Swarożycowi za dar ognia świecącego w nocy i postąpił pod próg dworu. Odruchowo pchnął drzwi, jednak nie był w stanie ich poruszyć.

„Oczywiście! Nie masz przecież ciała" – zmitygował się. Spróbował przejść przez nie, jednak tego też nie mógł uczynić. I znów zwymyślał się w duchu za własną głupotę. Dom oczywiście był uświęcony ofiarą zakładzinową, a do tego chronił go ziołowy nawęz zawieszony nad drzwiami. Swego czasu wołchw sam pomagał go przygotować.

– Niech to wszystko biesy porwą! – zawołał zrozpaczony. Przerażony własnym położeniem i otaczającym go chłodnym mrokiem, nie był w stanie trzeźwo myśleć. A na dobitkę zaczął odczuwać głód. Zawsze mawiał, że nie ma bardziej godnej pożałowania istoty niż głodny duch i był pewien, że biesiadujący wewnątrz ludzie pozostawili puste miejsce i ciepłą strawę na wypadek, gdyby ktoś taki zawitał w ich progi. Niestety zapomnieli najwyraźniej, że żaden duch nie mógł wejść pod ich dach nieproszony. Mohył musiał przyznać, że za życia również nigdy o takiej sytuacji nie pomyślał. Zaczął już zastanawiać się, czy to aby nie gniew przodków, którzy nie mogli się posilić przez jego bezmyślność, nie jest przyczyną jego przedłużonego pobytu na ziemi, kiedy drzwi domostwa nagle się rozwarły.

Stanął w nich młody, rosły mężczyzna w prostej, burej tunice, której jedyną ozdobą były misterne hafty na obrzeżach. Rozejrzał się dookoła, jakby spodziewał się kogoś, jednak – oczywiście – Mohyła nie dostrzegł. W sercu wołchwa zbudziła się nadzieja na ciepły posiłek.

– To ja, wasz kapłan! – zawołał, wymachując ramionami.

Młodzieniec zmarszczył brwi, rozglądając się jeszcze uważniej.

– Hop, hop! Jest tu kto!? – zawołał.

– Oczywiście! Ja tu jestem – darł się Mohył.

– To chyba tylko wiatr wyje. Nikogo tu nie ma – rzucił młodzieniec do wnętrza domostwa i już chciał zamknąć drzwi, kiedy ze środka dobiegł starczy głos głowy rodu:

– Aleś ty młody jeszcze i głupi, Dobko – sarkał gospodarz. – Przecie od razu słychać, że to nie wiatr żaden, jeno dziad do nas zawitał! Wnijdź, duszyczko, jeśliś w dobrej wierze, i poczęstuj się skromną wieczerzą.

Uradowany Mohył skwapliwie skorzystał z zaproszenia. Z niejakim rozrzewnieniem przypomniał sobie, jak sam uczył mieszkańców tej prastarej formuły, która pozwalała przyjaznym duchom przekraczać progi domostw. Przemknął bezszelestnie obok Dobka i zasiadł na wolnym miejscu przy stole. Osobliwie udało mu się odsunąć krzesło, zasiąść na nim i wziąć do ręki drewnianą łyżkę, leżącą obok talerza. Gospodarze oczywiście dostrzegli poruszenie się przedmiotów, bo siedząca obok niewiasta nałożyła mu na talerz nieco polewki.

Dopiero zaspokoiwszy pierwszy głód, Mohył rozejrzał się uważniej dookoła. Znajdował się w przestronnej izbie, zajmującej około dwóch trzecich całego domostwa. Długi, prostokątny stół, przy którym siedział, był ustawiony dokładnie pośrodku. Na lewo od drzwi wejściowych znajdowało się osłonięte kotarą przejście do mniejszej izby, zapewne sypialnej. W rogu, pomiędzy drzwiami znajdowało się duże palenisko. Ponad nim wybito otwór w dachu, przez który uchodził dym. Brzezina trzaskała wesoło w płomieniach. Obok na półce stał szereg glinianych naczyń. Naprzeciw drzwi znajdowały się okna przesłonięte rybimi pęcherzami. Na prawo od wejścia pozostawiono wolną przestrzeń dla tańców i zabaw w uroczyste dni.

Wraz z Mohyłem do stołu zasiadał cały ród Siekienitów. Na szczycie siedział stary Siekień, który musiał być dojrzałym mężczyzną już wówczas, gdy wołchw przychodził na świat. Obecnie, wychudły i pomarszczony, z pewnością liczył ponad sześćdziesiąt wiosen. A może nawet i siedemdziesiąt. Po obu jego stronach zasiadało jego czterech synów wraz z żonami oraz ich synowie, niektórzy również już żonaci. Spośród wnuczek gospodarza jedna tylko nie wyszła jeszcze za mąż – pozostałe mieszkały już ze swymi wybrankami w ich osadach. Łącznie obecnych było ponad dwadzieścia osób. Wszyscy z zainteresowaniem przyglądali się gościowi, który w miarę, jak się posilał, zaczął najpierw niemrawo błyszczeć, odbijając poświatę z paleniska, a następnie przybierać zupełnie normalny wygląd. Prawie, jak za życia, ale bez paskudnej rany na czole. Zauważył też, że jego ręce mienią się delikatnym srebrzystym blaskiem. I głowa nie bolała go już prawie wcale.

Wszyscy zebrani przyglądali mu się z zaciekawieniem, tylko nestor patrzył na niego spokojnie, jakby widział w swoim długim życiu już niejednego ducha.

– Przykro mi z twojego powodu, przyjacielu – powiedział cicho. – Co się stało?

– Ktoś mnie napadł kilka dni temu, trzech uzbrojonych olbrzymów. Zabili mnie i ograbili moją chatę. Nigdy ich wcześniej nie widziałem.

Siekień zasępił się.

– Nie słyszałem, aby podróżowali tędy jacyś nieznajomi – powiedział z namysłem. – Nikt z moich ich nie spotkał. Na szczęście – ostatnie zdanie wymamrotał mod nosem, ale Mohył dosłyszał. Nie mógł winić starego naczelnika, że troska się o zdrowie swoich krewniaków.

Czy mógłbym prosić, abyście pogrzebali moje zwłoki? Nie są w najlepszym stanie.

Oczywiście, oczywiście – starzec uczynił niedbały gest dłonią, jakby nie miał zamiaru w ogóle poświęcać uwagi tak oczywistym drobiazgom. – Moi synowie się tym zajmą, prawda, synkowie?

Wszyscy czterej gorliwie pokiwali głowami. Mohył dobrze znał stosunki panujące w tym rodzie. Za młodszych lat Siekień był zdolny porządnie obić swych podwładnych za każde drobne nieposłuszeństwo. Być może okrutna to praktyka, ale zapewniła mu ona bezwarunkowy posłuch i ślepe oddanie nawet teraz, kiedy stary ledwie mógł chodzić o własnych siłach. Do końca dzierżył swój ród twardą ręką i trudno było zaprzeczyć, że miało to swoje poważne zalety. Ziemia Drewlan wciąż była rzadko zaludniona, a poza chronionym magicznymi sposobami i boską opieką obrębem ludzkich sadyb, często niebezpieczna.

– To nie ulega najmniejszej wątpliwości – ciągnął gospodarz. – Zawsze byłeś przyjacielem mojego rodu i rzetelnie zapracowałeś sobie na wdzięczność naszą i naszych dzieci. Dobko – zwrócił się do swego wnuka, chłopaka dobiegającego powoli drugiej dekady życia – jutro twój ojciec i stryjowie pójdą po ciało tego nieszczęśnika. Ty natomiast weźmiesz kawałek dębiny i wyrżniesz posążek Mohyła. Jak powiedziałem zasłużył na naszą pamięć i ofiary.

– To dla mnie zaszczyt. Dziękuję – wołchw poczuł się nieswojo, kiedy Siekień zwrócił się do młodzieńca tak, jakby jego w ogóle tu nie było, ale zdążył się już przyzwyczaić do obcesowej niekiedy postawy starca. A miejsce na ołtarzu przodków w jego domu naprawdę należało do zaszczytnych.

Chłopak skinął głową.

Nastało milczenie. Mohył dojadał resztę polewki, intensywnie zastanawiając się nad swoim położeniem. Jedno było pewne: zdecydowanie się ono poprawiło. Przede wszystkim znalazł przyjaznych ludzi, a to niezwykle ważna rzecz. Zwłaszcza, gdy nie ma się własnego ciała. Udało mu się zjeść i zyskać tym sposobem materialną postać. Wprawdzie jedzenie nie było mu już tak niezbędne jak dawniej, ale jednak przyzwyczajenia nabyte w ciągu kilkudziesięcioletniego żywota były niezwykle silne. Mógł też rozmawiać z żywymi, a ci słyszeli jego słowa, a nie zawodzenie podobne do potępieńczych pieśni jesiennej wichury. Przynajmniej przez jakiś czas.

Ale wciąż nie wiedział, co trzyma go w tym świecie. O pogrzeb mógł już przestać się martwić, ale nadal nie był przekonany, by na tym polegał jego rzeczywisty problem. Chodziło o coś innego i – niestety – nikt spośród Siekienitów nie był w stanie mu pomóc. Nawet tak doświadczony starzec jak sam Siekień.

Na szczęście wiedział, gdzie szukać pomocy. Fakt, że w poszukiwaniu tym będzie się musiał udać na długi nocny spacer wcale nie napawał go optymizmem, ale nie miał wielkiego wyboru. Za dnia mógł objeść się do wymiotów, wziąć ze sobą na drogę wielki kołacz i pogryzać go podczas marszu, ale i tak nie miałby sił gdziekolwiek iść. O świcie definitywnie straci materialną postać i kontakt ze światem żywych. Przynajmniej do następnego zmierzchu. Dlatego koniecznie musiał jeszcze tej nocy udać się na uroczysko i wrócić.

Posiliwszy się, pożegnał grzecznie domowników. Podziękowawszy za kolację i, wyjaśniwszy, dokąd się wybiera, udał się w drogę.

Marsz był całkiem przyjemny tym razem. Najedzony duch jest dużo silniejszy od głodnego, a i nastrój nocy uległ zmianie. Mohył odetchnął głęboko i odsunął na bok niepokojące myśli. Wsłuchał się w szept Strzyboga, boskiego posłańca, który przemykając pośród gałęzi i coraz rzadszych liści, sączył w ludzkie ucho boskie tajemnice. Trzeba tylko umieć ich słuchać.

Zaklęcia i opowieści nie dające się opowiedzieć językiem śmiertelnych płyną przez mrok, sekretna muzyka nocy. Ale niestety, nic z tego, o czym szepcze Strzybóg, nie dotyczy jego. Zamyka oczy i czuje ten niewyobrażalny spokój. Stan, w jaki tylko kilka razy w życiu zdołał się wprowadzić za pomocą tajemniczych ziół i magicznych obrzędów. Stan absolutnego wyczulenia na wszystko, co nadprzyrodzone. Nie idzie już, ale płynie przez gąszcz na skrzydłach lekkiego wiatru, który niestrudzenie szeptał wprost do jego ucha. Potwierdza to, czego stary wołchw już się domyślał: jeśli gdzieś może znaleźć jakąś wskazówkę, to na uroczysku. Strzybóg nie chciał mu wyśpiewać nic więcej.

Ale i tak zdradził dużo. Taka już była jego natura: oznajmiał ludziom wolę bogów. Przynajmniej tym, którzy byli skłonni wsłuchać się w jego szept. Kapłan zaczyna nucić pieśń bez słów w rytm jego delikatnego powiewu, pochwalną modlitwę na cześć boskiego wiatru.

W pewnym momencie zauważa, że zboczył ze znanej ścieżki. Nie obawia się jednak. Nawet tu, w głębokiej głuszy, w mateczniku dzikiej zwierzyny nie tkniętej stopą najodważniejszych nawet drewlańskich myśliwych, nic nie może przecież grozić zmarłemu. Zresztą wiatr ostrzegłby go, gdyby w pobliżu znajdowało się jakieś zagrożenie. Natomiast już z daleka dochodzi go coś, co tylko z braku lepszego określenia mógł nazwać wonią.

Jest trochę jak zapach snu. Nie zwyczajnego marzenia, ale wieszczego snu, który ukazuje to, co było i to, co będzie. I to, co jest. Zawsze i niechybnie, jak grom perunowy. Coś z zapachu pioruna również jest w tym podniosłym nastroju nocy. Rześkość i jasność umysłu pięknie kontrastująca z ciemnością wokół. Taki blask. Wspaniały. Do oczu napływają łzy. Chcesz płakać, kiedy wiesz, że nigdy wcześniej czegoś takiego nie przeżyłeś i nigdy już nie przeżyjesz. Ponieważ umarłeś i wkrótce udasz się do Nawii na spokojną niwę wyznaczoną ci przez Welesa, twego pana. A teraz płyniesz przez to orzeźwiające na podobieństwo źródlanej wody powietrze i widzisz, i słyszysz jasno, i smakujesz tę noc objawień.

Uroczysko jest spokojne. Zawsze było, i zawsze będzie. Dom bogów. Tu mieszkają, jeśli z rzadka goszczą w tych stronach. Nic nie zakłóca ich spokoju. Nigdy. A jeżeli przypadkiem zabłądzi tu żywy człek, natychmiast cofa się w przestrachu. Poczuje, że noga zapada się w grząski grunt mokradła, spostrzeże powykręcane nieprzyzwoicie pnie drzew. Dwa ogromne konary splecione ze sobą na podobieństwo liny i pieczarę ziejącą w ziemi u ich korzeni. Widząc je z pewnością wystraszy się i ucieknie z wrzaskiem.

Welesowisko. Zejście w podziemną dziedzinę, w którą nikt przy zdrowych zmysłach nie zapuści się dobrowolnie. Nawet duch. Przed oczyma otwiera się bagienna polana, pośród której rośnie samotnie majestatyczne dwudrzewo. Oświetla ją srebrzyście blask księżycowy. Święte miejsce, które wyjaśnia tajemnice. Na gałązce siedzi majestatyczny ptak, ledwie widoczny w swym czarnym jak noc sama upierzeniu. Tylko oczka błyszczą w ciemności niby rozżarzone węgielki. Umór. Święty ptak, jeden z dwóch wyjętych spod władzy Strzyboga. Sługa Welesowy, noszący dusze w zaświaty.

„Zabierz mnie ze sobą, czarny przyjacielu" – myśli Mohyła płyną leniwie ku boskiemu posłańcowi. „Powiedz, że nasz pan przysłał cię tu po mnie".

Umór nagle podrywa się do lotu, opada na ziemię, zmienia się. Jego kształt zamazuje się w bezkształtną plamę pochłaniającą miesięczny blask. Przybiera postać męża…

Koniec

Komentarze

To "obcesowe obycie" bym ujął inaczej. Może raczej obcesowa postawa. Poza tym jak już jest "nieco" to "niekiedy", w tym kontekście jest pleonazmem. Gdzieś jeszcze dostrzegłem czas zaprzeszły, który chyba tylko raz został użyty, więc można z niego zrezygnować, bo, moim zdaniem, taka stylizacja to przesada.
Temat ciekawy, jest tajemniczo i chciałoby się wiedzieć, co będzie dalej. Pierwsza część bardziej mi odpowiada, bo ta wędrówka ducha na uroczysko jest przegadana, ale rozumiem, że to wstęp do II części.
Pozdrawiam
Krustis 

Podobało mi się. A dodam, że nigdy nie przepadałem za tą całą słowiańszczyzną i nie łatwo wciągnąć mnie w takie klimaty, a Tobie się udało. Może dlatego, że jest tu właśnie taki starodawny klimat i napisany tak, jak należy, bez gadulstwa i bezsensownych dialogów. Czekam teraz na 2 część.

Świetne opowiadanie, zaryzykuję nawet stwierdzenie, że najlepsze ze wszystkich dotychczasowych :) Bardzo spodobał mi się pomysł, aby przedstawić całą historię z perspektywy ducha, który chce się udać na należny mu spoczynek, ale coś trzyma go na ziemi. Sam początek w pierwszym momencie wydał mi się troszkę przydługi, ale z każdym zdaniem było co raz lepiej.
Warsztatowo jest bardzo dobrze i tylko jedno rzuciło mi się w oczy - zmiana czasu, w którym prowadzisz narrację. Nie, żeby to wpływało na odbiór całości, ale jakoś zwróciło moją uwagę.
Gratuluję udanego tekstu i czekam na kolejną część.
Pozdrawiam

Dziękuję bardzo za wizytę. Krustis - poprawiłem, dzięki.

Agroeling, pozwól mi zgdanąć, męczyli Cię w szkole Mickiewiczem? ^^ Cieszę się, że zainteresowałem. Ciąg dalszy niebawem. Właściwie jest już gotowy, ale uznałem, że bez sensu publikować dwa teksty na raz - lepiej potrzymam Czytelnika w napięciu :p

Clod, zmiana czasu jest oczywiście zamierzona. Wydaje mi się, że odpoiwada ona  zmiana nastroju na trochę oniryczny, senno-wizjonerski. Miała podkreślać tę zmianę w każdym razie. Kłaniam się i polecam na przyszłość. :)

Przeczytałem i chociaż podobnie jak Agroeling nie jestem miłośnikiem takich klimatów, to dałem się "zaczarować". Jedno zdanie trochę mi nie podeszło "Jeżeli ktoś był mu winien coś tak ważnego, że od tego mógłby zależeć jego pośmiertny los, mogłoby to być powodem, dla którego Weles pozostawiał go na tym świecie, aby ten człowiek mógł swój dług wyrównać." Wyeliminować jedno "możenie", zastąpić czymś innym i będzie elegancko :) Na pewno zajrzę do kolejnej części.

Mnie również podobało się Twoje opowiadanie. Niewątpliwie tajemniczy klimat robi swoje; potęgują go jeszcze naprawdę udane opisy (chociaż czasem mogą sprawiać wrażenie odrobinkę przekombinowanych, ale to rzadkość), a i dialogi, mimo że występują przez chwilę, brzmią całkiem nieźle.
Na początku rzuciło mi się w oczy takie powtórzenie:
"Z pewnością nie był to nikt z okolicznych wiosek. Ci ludzie mieli dla niego szacunek i z pewnością nie wyrządziliby mu żadnej szkody. Zresztą Mohył znał ich wszystkich, musiałby więc ich rozpoznać. Z pewnością był to ktoś obcy."
Natomiast nie wiem czy ta zmiana czasu na końcu jest potrzebna. Oczywiście nie jest to żaden błąd i rozumiem, że było to zamierzone w określonym celu, ale raczej mnie to nie przekonało, a przez chwilę nawet odwróciło uwagę od samej treści.
Mimo wszystko to jest naprawdę dobry tekst, który pozostawia sporą chętkę na ciąg dalszy.
Pozdrawiam

Dzięki za Wasze uwagi, poprawiłem. Przy czasie teraźniejszym na razie pozostanę. Może, jeśli pojawi się więcej sugestii jego usunięcia, zastosuję się do nich.

Ha, szczerze mówiąc, ja sam nie byłem przekonany do tego tekstu. Nie sądziłem, że tak się Wam spodoba. Chyba muszę jeszcze trochę posiedzieć nad drugą częścią, dopieścić ją, bo teraz nabrałem obaw, że może nie sprostać rozbudzonym oczekiwanoim... :p

Dziękuję za Wasz czas i cieszę się, że się podobało. Polecam się na przyszłość. :) 

Świętomirze, jak można się przygladać ranie na własnym czole? :)

www.portal.herbatkauheleny.pl

Bardzo prosto - wystarczy znaleźć się na zewnątrz własnego ciała. Z tą właśnie sytuacją mamy tu do czynienia - nie zorientowałaś się? :)

Raczej nie, bo w tekście nijak tego nie sygnalizujesz, a ja dałam się nawet zmylić wnioskując, że skoro denata boli pęknięta głowa, to znaczy, że nadal znajduje się w ciele :) I gdybyś mi teraz nie napisał, że wyszedł z ciała, to cały czas myślałabym, że mam do czynienia z zombie. Ta informacja raczej powinna znaleźć się w tekście, a nie w komentarzu.

www.portal.herbatkauheleny.pl

Może masz rację. Tu już nie poprawię, ale u siebie w komputerze - z pewnością. Dzięki. :)

Jeszcze jedna uwaga: końcówka w czasie teraźniejszym mi osobiście to zgrzyta i niestety żadnego nastroju nie nadaje.

Ale tak ogólnie to nie jest źle :) 

www.portal.herbatkauheleny.pl

Też to zauważyłem, to znaczy, że zobaczył ranę na własnym czole. Ale przyjąłem, że jako duch mógł sobie wyskakiwać z własnego ciała. Czytałem kiedyś kilka książek o życiu po śmierci i w nich duchy hasają sobie dowolnie, i we własnych ciałach albo bezcielesnie, jak komu pasuje. Jednak faktycznie ducha nie powinno nic boleć.

Czy ducha nie powinno boleć - tego nie wiem; nigdy duchem nie byłem. :p

Ale tak poważniej związek ducha z ciałem w wierzeniach ludów pierwotnych jest bardzo, bardzo silny. Najcześciej objawia się to w ten sposób, że dusza nie może udać  się w zaświaty, póki ciało nie zostanie należycie pogrzebane (tak jest m. in. u moich Słowian), Z drugiej strony np, Egipcjanie wierzyli w jeszcze silniejszy, kompletenie nierozerwalny związek ciała z duchem przejawiający się w tym, że ciało udaje się wraz z duchem w zaświaty, a zniszczenie ciała równoznacznie jest z unicestwieniem ducha (stąd mumifikacja). Biorąc to pod uwagę doszedłem do wniosku, że podkreślić ten silny związek można na przykład w ten sposób, by kazać duchom odczuwać szczególnie dotkliwe czy natarczywe uczucia dręczące ich ciała tuż przed śmiercią. Ból rozłupanej czaszki z pewnością do takich należy.

Tym niemniej dziękuję serdecznie za uwagę i dodatkowe przemyślenia. Cieszy mnie, że tu wracacie. :)

Ukłony. 

aż poczułem przez chwilę słowiańską magię. a nie jestem za bardzo w temacie :)
końcowa wędrówka przez las...to jest dobre.

Bardzo się cieszę, że tak uważasz. Cóż mogę dodać? Chyba tylko ukłonić się i dyskretnie polecić dalzy ciąg. ;)

 Hej:)

Pomysł na opowiadanie - bardzo dobry. Coś nowego.

Czepiam się trochę formy - bo jest czego:

Mogło - choć był to przypadek znacznie rzadszy - powstrzymywać go czyjeś gardłowe zobowiązanie względem niego. Jeżeli ktoś był mu winien coś tak ważnego, że od tego zależał jego pośmiertny los, mogłoby to być powodem, dla którego Weles pozostawiał go na tym świecie, aby ten człowiek miał okazję swój dług wyrównać. – to zdanie straszy. Musiałam przeczytać je dwa razy i bardzo powoli, żeby ułożyć treść w głowie. Proponuję: Mogło – choć zdarzało się to rzadziej – powstrzymywać go cudze zobowiązanie względem niego. Zwłaszcza, jeśli była to gardłowa sprawa. Wówczas Weles pozostawiał duszę na tym świecie, aby dłużnik miał okazję swój dług wyrównać. (To oczywiście tylko lekko rzucona propozycja. Chciałam Ci tylko pokazać o co mi chodzi).

 No i istniała jedna siła, z którą nawet potężny Władca Nawii musiał się liczyć. Tą siłą była miłość. – wystarczy samo: Miłość. Unikniesz powtórzenia, a i tak będzie to klarowne.

 Mógł istnieć ktoś, kto by kochał nieboszczyka na tyle silnie, by mocą swego uczucia był władny zatrzymać jego duszę w tym świecie – To zdanie także skrzypi… Może:

Ktoś mógł kochać nieboszczyka na tyle mocno, by siłą swego uczucia (…)

 Było jeszcze całkiem ciepło, ale jednak zauważalnie chłodniej niż jeszcze miesiąc temu. – To zdanie jest totalnie zbędne. Wcześniej zaznaczasz, że jest ciepło. A że wrzesień – to oczywiste, że raczej będzie chłodniej niż w sierpniu.

 Było to nawet nieco zabawne, ale jednocześnie czuł się nieswojo. – Choć było to nieco zabawne, jednocześnie (…)

 Było cicho. Czarownik bardzo cenił ciszę, zwłaszcza tę nocną ciszę, przerywaną niekiedy ukradkowymi dźwiękami przyrody, jak pohukiwanie sowy lub trzask gałązki złamanej przez nieuważny krok tropiącego swą ofiarę drapieżcy. – UCH. Trzecia „cisza” zupełnie zbędna. Napisałabym: Było cicho. Czarownik bardzo cenił ciszę, zwłaszcza tę nocną; przerywaną pohukiwaniem sowy czy trzaskiem łamanej, nieuważnym krokiem drapieżcy, gałęzi.

 Wołchw lubił czasem zastanawiać się nad rytmem puszczańskiego żywota w ciepłe letnie noce siedząc przed swą chatą i sącząc napar z leśnych ziół.  ŁO MATKO;))) AdamKB zmyłby Ci głowę za brak przecinków;)) Proponuję: W ciepłe, letnie noce, Wołchw siedząc przed chatą i sącząc napar z leśnych ziół, zastanawiał się nad rytmem puszczańskiego żywota. (czy coś w tym guście. Nie wiem czy łapiesz o co mi chodzi – o maksymalne uproszczenie zdań, co by łatwo się je czytało i były zrozumiałe od razu – a nie po entym czytaniu).

 Ale las był gęsty i nawet jeden promień miesięcznej poświaty nie był zdolny przebić się przez korony drzew.  Ale las był gęsty i światło miesiąca nie przebijało się (…).

 Dopiero zaspokoiwszy pierwszy głód, Mohył rozejrzał się uważniej dookoła. Znajdował się w przestronnej izbie, zajmującej około dwóch trzecich całego domostwa  EJ! Kurde! Co on tak się rozgląda, skoro zna ponoć tych ludzi i był tu nie raz? Sam pomagał poświęcić to miejsce, tak czy nie?

 Wszyscy zebrani przyglądali mu się z zaciekawieniem, tylko nestor patrzył na niego spokojnie, jakby widział w swoim długim życiu już niejednego ducha.  – To, że ktoś patrzy z zaciekawieniem, nie oznacza, że nie jest spokojny. Wręcz odwrotnie. Proponuję: Zebrani przyglądali mu się z zaciekawieniem, tylko nestor patrzył na niego, jakby widział w swoim (…). A poza tym… Może się czepiam, ale jakbym zobaczyła ducha, który spokojnie zajada obiad przy moim stole, to emocje które przewaliłyby się przeze mnie dalekie byłyby od zaciekawienia. Może: z zaskoczeniem? Ze zdziwieniem?

 - Ktoś mnie napadł kilka dni temu, trzech uzbrojonych olbrzymów. Zabili mnie i ograbili moją chatę. Nigdy ich wcześniej nie widziałem.  – po raz drugi opowiadasz czytelnikowi co się stało, kto i jak wyglądał. Albo usuń opis olbrzymów z początku tekstu, albo jakoś omiń go tutaj.

 Czy mógłbym prosić, abyście pogrzebali moje zwłoki? Nie są w najlepszym stanie.

Oczywiście, oczywiście - starzec uczynił niedbały gest dłonią, jakby nie miał zamiaru w ogóle poświęcać uwagi tak oczywistym drobiazgom. - Moi synowie się tym zajmą, prawda, synkowie? – Pomijając brak myślników… Dialogi nie są Twoją mocną stroną. Wywaliłabym wytłuszczoną część – czytelnik wie, w jakim stanie są zwłoki. A ci tutaj, sami zobaczą;))

 pewne: zdecydowanie się ono poprawiło. Przede wszystkim znalazł przyjaznych ludzi, a to niezwykle ważna rzecz. Zwłaszcza, gdy nie ma się własnego ciała. Udało mu się zjeść i zyskać tym sposobem materialną postać. Wprawdzie jedzenie nie było mu już tak niezbędne jak dawniej, ale jednak przyzwyczajenia nabyte w ciągu kilkudziesięcioletniego żywota były niezwykle silne. Mógł też rozmawiać z żywymi, a ci słyszeli jego słowa, a nie zawodzenie podobne do potępieńczych pieśni jesiennej wichury. Przynajmniej przez jakiś czas.  – za dużo tłumaczysz. Wcześniejszy opis jest wystarczający. Nie trzeba podkreślać jak jedzenie wpływa na ducha. To wynika z wcześniejszego fragmentu. Zostaw nieco niedomówień (;)).

 Podziękowawszy za kolację i, wyjaśniwszy, dokąd się wybiera, udał się w drogę.  – nie wiem na ile jest istotne, by ludzie ci wiedzieli dokąd się wybiera. Bo jeśli nie jest istotne – to trzeba to wywalić.

 (...), który niestrudzenie szeptał wprost do jego ucha.  – mieszasz czasy. Rozumiem, że przeżycia ducha mogą być opisywane w czasie teraźniejszym, ale Ty mieszasz czasy w jednym zdaniu!

 Rześkość i jasność umysłu pięknie kontrastująca z ciemnością wokół. – bez pięknie. Jeśli to piękne, to samo się obroni.

 Dwa ogromne konary splecione ze sobą na podobieństwo liny i pieczarę ziejącą w ziemi u ich korzeni.  – tu Ci chyba uciekło jakieś słowo… Nie rozumiem tego zdania. Pieczara ma ziać u korzeni drzew, tak?

Widząc je z pewnością wystraszy się i ucieknie z wrzaskiem. – jak będziesz wrzucał do poetycko-lirycznych opisów takie słowa jak wrzask, to raczej dobrze nie będzie. Będzie śmiesznie.

 Nie wiem jak to jest u Ciebie, ale radziłabym Ci czytać własne teksty na głos. Niektóre słowa po prostu rażą. Nie pasują do konwencji. Albo śmieszą, co chyba nie jest zamierzone. 

Reasumując: za pomysł 6. Za styl: 3.

Pozdrawiam

ja

ps Ale i tak fajnie się czyta. Wciąga i budzi zainteresowanie.  

Łoł. Napracowałaś się, jak nie wiem, dziękuję. :) Zastanawiam się, jak to jestm, że dopiero Ty to wszystko wyłapałaś. Może innym się nie chciało? Cóż, to mój pierwszy tekst fantastyczny, więc nie spodziewałem się zachwytów. Rad jestem, że choć dobrze się czytało. Przeczytam to sobie jeszcze i solnnie obiecuję wziąć sobie do serca Twoje uwagi. Pro futuro, bo tego raczej nie będę już poprawiać. :)

Nowa Fantastyka