- Opowiadanie: Ogórke - Deszcz srebrnych monet [SHERLOCKISTA 2011]

Deszcz srebrnych monet [SHERLOCKISTA 2011]

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Deszcz srebrnych monet [SHERLOCKISTA 2011]

Dirk Kirsche wszedł do obszernej sali w miejskim ratuszu. Zbudowane z czerwonej cegły sklepienie podpierały kamienne kolumny. Pod niewielkim oknem, za dębowym biurkiem, siedział gruby, bogaty mieszczanin w kolorowych, świecących szatach. Nachylał się nad ciemnym blatem zapisując coś długim, gęsim piórem w ogromnej księdze, a jego zakrzywiony nos niemal zanurzał się w porcelanowym kałamarzu. Słysząc ciche chrząknięcie urzędnika znacznie niższej rangi, uniósł wzrok i obdarzył gościa niechętnym spojrzeniem.

– Wzywał mnie pan? – spytał ubrany w codzienny strój mężczyzna.

– Owszem. Proszę zasiąść.

– Zatem słucham, jestem do usług.

– Napije się pan? – patrycjusz nalał wina do metalowego kubka i podsunął go Dirkowi.

– Dziękuję. Rad bym jednak wysłuchać o co chodzi, gdyż… – Kirsche zamilkł widząc jak krzaczaste brwi Hansa Bauchmanna zbliżyły się ku sobie. Nikt w Kaliszu i jego okolicach nie chciałby doświadczyć gniewu wpływowego rajcy miejskiego.

– Radziłbym zachować spokój. Pośpiech do niczego dobrego nie prowadzi, panie Kirsche – wycedził przez zaciśnięte zęby, a potem odchrząknął. Pociągnął łyk ze swojego kubka i dopiero wtedy uznał za stosowne wyjaśnić sprawę dla której wezwał Dirka – widzisz, ostatnio w mieście pojawiły się niepokojące pogłoski…

– Tak?

– Dotyczyły pewnego haniebnego oszustwa jakie miało miejsce podczas transakcji handlowych.

– Nie bardzo rozumiem.

– Co tu dużo gadać, ktoś zapłacił fałszywą walutą. Tyle, że to nie takie proste jakby się mogło zdawać.

– To znaczy? – dopytywał Dirk.

– Te pieniądze… nie zrozum mnie źle, ale po jakimś czasie ze srebrnych groszy zamieniają się w bezwartościowe krążki z jakiegoś gównianego stopu! – Bauchmann z trudem opanował złość

– Jak to zmieniają? Myśli pan o… czarach? – twarz Dirka wyrażała głębokie powątpiewanie, ale ku jego zaskoczeniu bogacz skinął głową.

– Jest jeszcze jedna rzecz, o której powinieneś wiedzieć. Wszystkie monety wprowadził niejaki Knykieć Brzęczuch znany przez oszukanego sukiennika jako stary zrzęda o wyjątkowo niskim wzroście.

– Podejrzana sprawa.

– Podejrzana, czy nie, gówno mnie to obchodzi! Rzecz jest prosta. Musisz znaleźć tego pieprzonego oszusta i aresztować.

– Oczywiście, tak, ale jest pan pewien że to on podrobił pieniądze?

– A według Ciebie kto? Zresztą nie ważne, przyzna się podczas tortur. Weź sobie do pomocy tego Jędrka i sprowadźcie mi go tutaj. Podobno mieszka w okolicach starego młyna, nad rzeką. Wypytaj o tego wyronia, a potem go dorwij.

– Rozumiem – urzędnik podniósł się z krzesła prezentując swój imponujący wzrost i skierował się w stronę drzwi.

– Kirsche…?

– Tak? – będąc przy drzwiach Dirk obrócił się jeszcze do rajcy.

– Jeśli miałby umrzeć – Bauchmann zrobił krótką pauzę – to trudno.

 

***

 

Dwaj jeźdźcy w ubogich szatach przedzierali się przez gwarne, zatłoczone uliczki. Intuicja oraz smród zanieczyszczeń spływających do rzeki podpowiadały im, że są we właściwym miejscu. Pomiędzy dachami budynków dostrzegli drewniane skrzydła młyna, który był ich punktem orientacyjnym. Skręcili w najbliższą uliczkę, potem w następną i wyjechali na ubitą drogę biegnącą wzdłuż Prosny. Od brzegu oddzielały ją gęste krzaki i zarośla.

– Według tego co mówiła nam kobieta w karczmie, to powinna być ta chata – milczący dotąd niewysoki blondyn wskazał drewniane domostwo położone nieopodal młyna. Z komina wydobywał się wątły dymek, a na podwórku stał kasztanowy rumak.

– Sprawdźmy to – odpowiedział Dirk wyrywając się z zamyślenia.

 

Przybysze zapukali w spróchniałe drzwi. Po dłuższej chwili usłyszeli hałas wewnątrz, a następnie zza framugi wychylił się gospodarz.

– Proszę? O co chodzi? – przybysze ujrzeli niezwykle niską postać o długim nosie i czarnych włosach. Spodziewali się ujrzeć jakiegoś rzezimieszka spod ciemniej gwiazdy, a nie karła. Po chwili zdumienia niezręczną ciszę przerwał Kirsche.

– Knykieć Brzęczuch?

– Tak, tak. To ja, a co? – odpowiedział karzeł patrząc podejrzliwie na nieznajomych.

– Pójdziesz z nami.

– Przepraszam, a w jakiej sprawie?

– Nieprzyjemnej – odpowiedział Jędrzej.

– Jesteś oskarżony o nielegalne rozprowadzanie fałszywych monet. Magicznych pieniędzy – dodał Dirk, mimo iż ciężko było mu uwierzyć w to co mówił.

– Słucham? Co to do cholery ma znaczyć?

– Nie jesteśmy od wyjaśniania, dowiesz się później – uciął Jędrzej.

– Nie jestem żadnym chędożonym czarownikiem, tylko ubogim zielarzem! – pieklił się mały człowieczek – to konkurencja! To oni chcą mnie wykończyć!

– Powiedz zatem skąd miałeś fałszywe grosze, za które kupiłeś u sukiennika kawałek drogiego materiału? W zeszły wtorek o ile się nie mylę.

– Zaraz, zaraz. W zeszły wtorek? Hmmm, tak, tak przypominam sobie…

– Czekamy ze zniecierpliwieniem – mruknął Jędrzej opierając się o zbudowaną z drewnianych bali ścianę.

– Nie należę do ludzi, którzy posiadają jakieś oszczędności – kontynuował Knykieć – Dlatego jak tylko we wtorek stary Paweł z Głogowa kupił u mnie dużą porcję pewnego wywaru, poszedłem kupić czerwone sukno, które miało być urodzinowym prezentem dla mojej pięknej Sybilli, ach… to zaprawdę cudowna kobieta…

– Nie interesują nas twoje romanse. Powtórz jeszcze raz. Kto i co kupił?

– Tak, tak, oczywiście. To był Paweł z Głogowa, kupiec mieszkający przy Grodzkiej. Potrzebował pewnej substancji na ehmm… poprawienie… krzepkości… – karzeł mrugnął porozumiewawczo. Dirk nie miał pojęcia co zrobić. Z jednej strony Bauchmann kazał przyprowadzić Brzęczucha, a z drugiej… podejrzany zbyt podejrzanie nie wyglądał. Narażać na bolesne tortury niewinnego zamiast szukać prawdziwego przestępcy? Tak się nie godzi…

– Poprowadzisz nas, Brzęczuch, a jak się okaże, że kłamiesz, to sam dopilnuję, żeby ci odcięto jaja i umieszczono je głęboko w gardle. Pamiętaj, że jeśli nie znajdziemy winowajcy, to ty jesteś wciąż głównym podejrzanym…

– Oczywiście. Tak, tak. Zaraz znajdziemy tego nicponia. Chodźcie, panowie – skinął na mężczyzn, aby wsiadali na konie. Sam również usadowił się na grzbiecie swojego, co nie było łatwym zadaniem przy jego wzroście.

– Ja pojadę przodem, ty potem, a na końcu Jędrzej. Będzie miał cię cały czas na oku, pamiętaj o tym – przestrzegł Kirsche.

– Tak, tak. Rozumiem, a jakże – karzeł pokiwał energicznie głową.

 

***

 

Jędrzej i Dirk mieli szczęście. Zastali kupca w jego bogato urządzonym mieszkaniu. Żona Pawła z Głogowa, Zofia, przerażona najściem miejskich urzędników schowała się w kuchni i w ogóle z niej nie wychodziła. Szczupły, szpakowaty mieszczanin zaprosił przybyszów do izby gościnnej, która wypełniona była drogimi sprzętami. W rogu pomieszczenia znajdował się sporych rozmiarów piec, w którym wesoło igrał ogień.

Goście zasiedli przy długim stole, a gospodarz uraczył ich winem. Urzędnicy postanowili jednak przejść do konkretów i wyjaśnili powód swojego przybycia. Z początku Paweł z Głogowa wyśmiał przybyszów. Później, kiedy zdał sobie sprawę jak historia może się dla niego skończyć, przysięgał na wszystkich świętych, że nic nie wie o żadnych magicznych monetach.

– Twierdzi pan, że nie ma z tym nic wspólnego? A może wie pan jednak jak do trafiły niego fałszywe grosze? – kontynuował dochodzenie Jędrzej.

– Hmmm, niech pomyślę. Pieniądze na zakup wywaru u Brzęczucha wziąłem ze szkatuły, gdzie chowam swój utarg. Tak więc nie mogę jednoznacznie ocenić od kogo je dostałem – mężczyzna rozłożył bezradnie ręce.

– Nie handlował pan ostatnio z kimś podejrzanym? Może ktoś dziwnie się zachowywał?

– Chwileczkę… Rzeczywiście było u mnie ostatnio paru podejrzanych typków… – kupiec myślał intensywnie drapiąc się przy tym po głowie.

– Czy któryś czymś się wyróżniał? – nie ustępował Dirk biorąc do ust kubek z winem.

– Był taki jeden, co ukrywał twarz pod kapturem. Zdaje się, że kupował wielki, mosiężny kocioł. Nie mam pojęcia po co…

– Kocioł?

– Tak, sprowadziłem go dla niego specjalnie z Norymbergii.

– Hmm, to by mogło już do czegoś prowadzić. Czyżby to był nasz alchemik?

– Nie zauważył pan jakiegoś dziwnego zachowania, kiedy płacił? – dopytywał się Jędrzej.

– Jak płacił? – zadumał się kupiec – Płacił… tak, tak! Naturalnie! Pieniądze wyleciały mu z ręki!

– I co z tego do cholery?! – nie wytrzymał Dirk – żadnych konkretów! Mamy jakiegoś alchemika, który nawet nie wiadomo, czy istnieje!

– Jak to co, panie Kirsche? Pieniądze wypadły mu z dłoni, bo nie miał kciuka!

– Zygfryd Długobrody! – wykrzyknął siedzący dotąd w milczeniu Knykieć Brzęczuch.

– Co? – oczy wszystkich zwróciły się na karła.

– Kurwisyn bez kciuka! Znam go. Zresztą znają go wszyscy zielarze. Produkuje mikstury, które bardzo skutecznie wypierają nasze produkty z rynku.

– Jedźmy do niego!

– To znaczy dokąd? – Dirk ostudził zapał kompana.

– Mieszka w lesie, po drugiej stronie rzeki – Brzęczuch okazał się niezawodny po raz kolejny.

– Jedziemy tam. Natychmiast – zdecydował Jędrzej.

– Dziękujemy za pomoc. Żegnam – Dirk podał rękę siwemu kupcowi.

– Do zobaczenia, złapcie tego drania – odpowiedział gospodarz odprowadzając ich do drzwi.

Kiedy wyszli na zewnątrz Jędrzej zwrócił się do Brzęczucha:

– Pojedziesz z nami. Jak wszystko się wyjaśni, puścimy cię wolno.

– Oczywiście panowie, tak, tak.

 

Jeźdźcy przejechali z hukiem przez wiekowy most na drugą stronę Prosny. Dalej trasa prowadziła do lasu – gęstego, dzikiego boru jakie w tamtych czasach zajmowały szerokie połacie Królestwa Polskiego. Ubita droga tworzyła wyrwę w równej ścianie drzew, wśród których fauna i flora rządziła się swoimi dzikimi prawami. Dirk pomyślał, że nad resztą świata panowały nie mniej okrutne zasady. Poprawił długie czarne włosy, które wpadały mu w pędzie do ust i oczu. Knykieć Brzęczuch twierdził, że do chaty alchemika pozostało nie więcej niż jedna staja. Jędrzej nie odezwał się ani słowem przez całą drogę. W zamyśleniu podziwiał piękno otaczającej go przyrody.

Mijali właśnie gigantycznej wielkości mrowisko, kiedy w pobliżu usłyszeli przerażające okrzyki. Knykieć rozejrzał się nerwowo. Za chwilę zza zakrętu wyłoniło się kilka postaci. Było to kilku uzbrojonych po zęby mężczyzn, którzy pędzili wprost na nich.

– Chyba mamy problem – zauważył Kirsche.

– Nie damy im rady, jest ich co najmniej pięciu – wytężył wzrok Jędrzej.

– Panowie, uciekajmy – mruknął nieśmiało karzeł.

– Myślę, że na niewiele się to zda, patrz na ich konie – zauważył Jędrzej porównując swojego leciwego siwka z pięknymi rumakami wiozącymi przerażających jeźdźców. Bezwzględne spojrzenia skupiły się głównie na Dirku i Jędrzeju, którzy wyjęli noże zza pasów. Próbowali się bronić, ale na niewiele się to zdało. W ferworze walki Kirsche poczuł tylko potężne uderzenie dębowej pały, które pogruchotało mu żebra i zsadziło z konia. Zwierzę zatrzymało się kilkanaście kroków dalej. Mężczyźni rzucili się na leżącego krępując mu ręce grubym powrozem. Najeźdźcy nie byli zwykłymi rabusiami. Jędrzej natychmiast pojął, że to zawodowcy, którzy wiedzieli jak skutecznie znokautować przeciwnika. Zresztą szybko się o tym przekonał. Ostatnią rzeczą, którą zdążył zarejestrować była oddalająca się w tumanach kurzu niska postać na kasztanowym rumaku. ‘Niewyrośnięty sukinsyn' – pomyślał.

 

***

 

Po kilku wiadrach zimnej wody więźniowie ocknęli się. Dirk spoglądał dookoła nieobecnym, nie wiele pojmującym wzrokiem. Po chwili odkrył, że leży na sianie w jakiejś brudnej stodole. Nad sobą zobaczył wyszczerzoną w paskudnym uśmiechu twarz zbrojnego. Spróbował się poruszyć, ale jego ręce i nogi była związane bardzo ciasno.

– Nie łudź się, już po tobie – pachołek zatarł ręce – stąd nie uciekniesz.

Kirsche zaklął w myślach i spojrzał na leżącego obok Jędrzeja. Mężczyzna powoli odzyskiwał przytomność. Strażnik wyszedł z pomieszczenia.

– Co się stało z Brzęczuchem?

– To nie wiesz? Odjechał z powrotem do miasta. Pociot pierdolony – podsumował kompan.

– Może uciekał? Może udało mu się umknąć?

– Założę się, że był z nimi w zmowie. Myślę, że w ogóle nie ma żadnego alchemika Zygfryda…

– Kto wie…

Wtem zza drzwi dobiegł ich podniesiony szmer rozmowy. Ton głosów wskazywał, że nie była ona toczona w całkowitej zgodzie. W trakcie dyskusji, która szybko przeradzała się w sprzeczkę Dirkowi zdawało się, że słyszy znajomy głos. Jednak słowa wypowiadane były zbyt cicho, by mógł go rozpoznać. Do kogo należał? Mężczyzna wiele by oddał by znać odpowiedź na to pytanie.

– Każ… zabić… – usłyszał urwane strzępki wypowiedzi.

– Radziłbym zachować spokój, pośpiech do niczego dobrego nie prowadzi, Zygfrydzie… – głośniej wypowiedziane słowa, które dotarły do uszu więźnia zmroziły krew w jego żyłach. Więc to on? Kirsche wiedział, że rozpoznał by ten protekcjonalny ton nawet na końcu świata.

– To niewiarygodne jak ten spasiony bladysyn nas przerobił! Jędrek, słyszysz to co ja? – w odpowiedzi kompan pokiwał twierdząco głową – Przynajmniej tyle, że odszukaliśmy alchemika…

– Raczej to on znalazł nas – skwitował niewysoki blondyn – mimo, że nie wierzyłem w jego istnienie.

– Myśl jak nas stąd wydostać, bo obawiam się, że ta historia może się dla nas źle skończyć.

Obydwaj mężczyźni popadli w głębokie zamyślenie. Nie mieli nastroju do pogaduszek. W takiej sytuacji woleli zrobić porządny rachunek sumienia. Wciąż mieli nadzieję na cud, który jednak mimo upływającego czasu nie nadchodził.

 

Po dłuższej chwili drzwi stodoły znowu się rozwarły. Ukazało się w nich dwóch mężczyzn. Jednego więźniowie poznali w ułamku sekundy. Hans Bauchmann uśmiechnął się złowrogo do znajomych. Druga postać nie była im znana, ale Dirk domyślił się, że jest to Zygryd Siwobrody. Był to wysoki, przygarbiony mężczyzna, który wyglądał na grubo ponad sześćdziesiąt lat.

– Ty spasiony, w rzyć chędożony bezbożniku! – wypalił Kirsche.

– Milcz. To ja tu ustalam reguły gry.

– Tak ci się wydaje.

– Widzisz to? – mieszczanin wyciągnął zza pasa mały flakonik z zieloną cieczą – to przepis na władzę, której ty nigdy nie posiądziesz.

– Moje odkrycie. Eliksir, który zamienia wszystko w srebro. Możemy zrobić srebro nawet z psiego gówna – wytłumaczył alchemik – nie wiem, czy to pojmujesz. Ta substancja jest bezcenna dla nauki i dla nas…

– Myślicie, że uda wam się ukryć lewe interesy? Nigdy! Wszyscy się dowiedzą, wszyscy!

– Na pewno nie od ciebie – uciął Zygfryd mierząc w związanego ręką bez kciuka – poza tym każdego da się przekupić…

– Nie nas!

– Właściwie to masz rację. Tak będzie bezpieczniej – stwierdził chłodno starzec.

– Wyprowadzić ich – rozkazał strażnikom Bauchmann.

Zbrojni podnieśli mężczyzn i powlekli na polanę przed budynkiem. Więźniowie zobaczyli, że w pobliżu znajdowała się chata, w której zapewne mieszkał Zygfryd. Z jej komina wydobywał gęsty dym. Pachołkowie zatrzymali się przy płaskim niczym stół kamieniu. Jędrzej miał złe przeczucia. Szczególnie nie podobał mu się obleśny, brodaty grubas o ponurym wejrzeniu trzymający w lewej ręce potężny topór.

– Zbrodniarze! – Dirk wił się niczym piskorz. W końcu otrzymał kilka kopniaków w brzuch i splunął krwią na ziemię.

– Będziesz pierwszy cwaniaczku, He-he – zarechotał Bauchmann. Strażnicy poprowadzili go do kamienia. Kirsche zrezygnował ze stawiania dalszego bezsensownego oporu. Wolał, żeby kat trafił za pierwszym razem…

– Zmów wieczny odpoczynek, obszczymordo – wycedził Hans. Mężczyzna poczuł na sobie nienawistne spojrzenie. To sprawiło mu prawdziwą satysfakcję. Napawał się to chwilą jeszcze przez moment.

 

Patrycjusz i oszust już miał opuścić rękę dając znak do wykonania egzekucji, gdy usłyszał podejrzany hałas za swoimi plecami. Nie musiał się obracać, aby wiedzieć co się święci. Był to dźwięk napinanych cięciw, a zaraz potem rozległ się złowrogi świst przecinającej powietrze strzały. Pierwsza z nich dosięgła opasłego kata, który zrobił zeza patrząc na tkwiący w czaszce grot i przewrócił się w tył. Kolejna dosięgła stojącego w pobliżu pachołka. Reszta z nich rozpierzchła się po polanie i pochowała w zakamarkach. Bauchmann ukrył się za uchylonymi drzwiami stodoły. Dopiero teraz spod osłony lasu wyszedł Knykieć Brzęczuch prowadzący oddział miejskich łuczników.

– Wpadłeś, Bauchmann. Poddaj się – krzyknął w jego stronę.

– Jak śmiesz, ścierwo Belzebuba? – odpowiedział z wnętrza kupiec.

– Ręce do góry albo skończysz jak ci – dowódca łuczników wskazał ręką na zakrwawione ciała leżące na ziemi.

– Na nich, tchórze! – Hans darł się na swoich ludzi – Henryku, zbierz się w garść i pokaż im gdzie pieprz rośnie!

Kilku knechtów prowadzonych przez wysokiego blondyna wyskoczyło zza krzaków i rzuciło się na łuczników. Musieli bać się kupca bardziej niż śmierci, aby to zrobić. Szybko wywiązała się walka wręcz, w której łucznicy nie byli tak biegli. Na trawie poległ jeden z miejskich żołnierzy trzymając się za rozpłatane gardło, z którego pulsująco wypływała jasnoczerwona krew. W kłębowisku kotłujących się mężczyzn błyskały co chwilę ostrza sztyletów i mieczy. Dirk podczołgał się do topora leżącego na ziemi i przeciął krępujące go więzy. Podniósł się z ziemi i wyjął zza pasa martwego kata sporych rozmiarów nóż. Rzucił się w wir walki siekąc na prawo i na lewo. Szala zwycięstwa przechylała się na stronę oddziału łuczników. Kirsche nie widział w pobliżu siebie Jędrzeja. Mając ręce pełne roboty nie miał jednak czasu za nim się rozglądać. Nagle przed sobą ujrzał przeciwnika z uniesionym w górę ostrzem. Zrobił szybki unik. Niewiele brakło, a jego głowę rozpłatałby półmetrowy kordelas. Teraz jednak wykorzystał fakt, że wróg stracił równowagę i zadał błyskawiczny cios między żebra. Zbrojny osunął się na kolana, a potem przechylił się w przód wpadając twarzą w maziste błoto.

Paru pozostałych przy życiu przeciwników leżał już na ziemi błagając o litość. Łucznicy odebrali im broń i zakuli w kajdany. Ze stodoły wyszedł teraz Jędrzej prowadząc przed sobą roztrzęsionego Bauchmanna z rękami wysoko podniesionymi do góry.

– Gdzie Zygfryd? – spytał Dirk. Zebrani spojrzeli po sobie. Od strony chaty alchemika dobiegło ich rżenie konia.

– Za nim! – krzyknął dowódca łuczników. Pierwszy w pościg rzucił się Knykieć Brzęczuch na swoim kasztanie. Dirk podążył za nim. Karzeł pędził na złamanie karku nie oszczędzając swojego rumaka. Szybko spostrzegł, że Zygfryd nie był dobrym jeźdźcem. Zbliżał się do uciekającego z każdą chwilą. Po chwili zrównał się z czarnym koniem alchemika. Zdesperowany uciekinier wyciągnął zza pasa nóż i próbował ciąć nim przeciwnika. Brzęczuch wykorzystał okazję chwytając Zygfryda za rękę. Jeździec zachwiał się i w pełnym galopie spadł z grzbietu konia. Jego upadek zamortyzowały krzaki rosnące po obydwu stronach drogi. Knykieć zatrzymał się obok niego robiąc tryumfującą minę.

– Wstawaj – rozkazał – teraz już nie unikniesz kary.

– Ja? Ja nie… Ty wiesz, że ja nic złego… Ja dla nauki to wszystko! Ja z ciekawości! – postawa alchemika uległa diametralnej zmianie.

– Nagadasz się w lochu. Tam cię wysłuchają – uciął dowódca.

– Ja nie chciałem ich zabijać! Ja tylko robiłem eksperymenty naukowe! To on mnie zmusił! – jąkał się nerwowo – a ja tylko z cie… ciekawości…

– Tak, tak. Zamknij się.

 

***

 

Po odczytaniu wyroku na placu przed ratuszem zapanowała ogromna wrzawa. Krwiożerczy, cuchnący tłum domagał się rozrywki w postaci widowiskowej egzekucji. Oblepione brudem i potem twarze szczerzyły się do skazańców. Niektórzy gwizdali a inni skandowali obraźliwe hasła. Na drewnianym podeście stał ubrany w ciemne szaty kat zakładający właśnie konopny sznur na szyję Hansa Bauchmanna. Mieszczanin spojrzał na budynek, w którego murach spędził większość swojego dotychczasowego życia i opuścił głowę na klatkę piersiową, aby ukryć cisnące się pod powieki łzy. Była to pierwsza chwila, w której przemknęło mu przez myśl, że być może jednak był skurwysynem.

 

Dirk Kirsche i Jędrzej, nowi kaliscy bohaterowie, przyglądali się wydarzeniom z oddali stojąc na balkonie jednej z otaczających rynek kamienic. Obserwowali jak pulchna postać patrycjusza traci grunt pod nogami i wierzga nimi bezradnie w powietrzu. Charkot wydobywający się ze zduszonej krtani został zagłuszony przez dziki wrzask biedoty zebranej wokół drewnianej platformy, na której stała szubienica. Dostali to czego chcieli. Tłum był usatysfakcjonowany.

Kolejny skazaniec, Zygfryd Siwobrody, patrzył z przerażeniem na agoniczne dygotania Bauchmanna. Wiedział, że nikt nie stanie w jego obronie. Alchemik nachylił się do ucha umięśnionego wykonawcy wyroku próbując przekrzyczeć widownię. Dirk ujrzał tylko jak „mistrz ceremonii" kiwnął głową na zgodę. Stary Zygfryd wyprostował się i uciszył ludzi gestem dłoni:

– Proszę o chwilę uwagi! Proszę! Potem zobaczycie to na co czekacie – zebrani umilkli. Jędrzej spojrzał na kompana porozumiewawczym wzrokiem przygotowując się na ckliwe przemówienie, na którego myśl już odczuwał mdłości. Mężczyzna ujrzał jak Zygfryd dyskretnie sięga do rękawa. Nie mógł jednak dostrzec, że ściska w dłoni drobną, szklaną ampułkę z zielonkawym płynem. Starzec rozejrzał się po widzach jakby szukając zrozumienia i przemówił ponownie:0

– Ja nie mogłem sobie odmówić… ja… dla nauki… Ja z… z… ciekawości – wyjąkał. Nagle szybkim ruchem dłoni otworzył niewielką probówką i zanim ktokolwiek zdążył zaprotestować, wlał sobie jej zawartość do gardła – ja z cie… ciekawości…

W tym momencie Dirk oniemiał. Takiego obrotu spraw nie spodziewał się nikt. Patrzył z otwartą gębą jak alchemik skacze z platformy w tłum rozochoconej gawiedzi. Co ten stary zgred wyprawia? Odpowiedź na pytanie zrozumiał ułamek sekundy później. Bezradnie patrzył jak przestępca i naukowiec, Zygfryd Siwobrody, spadał na wyciągnięte w górę ręce biedoty w postaci deszczu srebrnych monet.

 

 

Koniec

Komentarze

Życzę miłego czytania i czekam na opinie ;)

Nawet ciekawe. Tekst trochę zahacza o historię kamienia filozoficznego. Nie napisałeś, w jakim czasie dzieje się akcja, ale na pewno w dalekiej przeszłości. Dlatego nie pasują mi słowa typu: pieprzyć, czy frajer.

Pozdrawiam

Mastiff

masz rację, zmienię je.

Całkiem fajne opowiadanie. Jest kilka drobnych błędów, które już wyleciały mi z głowy; nie przeszkadzały zanadto w lekturze. Czytało się szybko i przyjemnie, chociaż jak na mój gust trochę brak opisów i psychologii. Sam zapis akcji, bez choćby próby głębszego zarysowania bohaterów lub świata przedstawionego. A szkoda.

Napisane skromnie, choć przyzwoicie, ale fabuła niestety słabiutka. Nie dość, że "intryga" po najlżejszej lini oporu, to jeszcze ma jeden poważny brak i jeden mega zgrzyt: brakuje wyjaśnienia, po co Bauchamnn kazał szukać winnego, skoro sam nim był? Wierzę, że jakis powód mógł być, ale z tekstu to nie wynika, a powinno. A bardzo, ale to bardzo poważny zgrzyt, który niestety rozkłada całą dedukcję: jak komuś wypadają z reki pieniądze, to oczywiste jest, że nie ma kciuka? No bez jaj... :| Wedlug tej teorii to ja w ogóle bez palców powinnam być :|  

www.portal.herbatkauheleny.pl

nie o to chodziło ;) to że nie ma palców widział kupiec Paweł, gdyż to on przymował zapłatę, tylko przypomniał sobie o tym w momencie kiedy alchemikowi wypadły pieniądze.

Jeśli chodzi o to po co Bauchmann kazał szukać winnego to wydaje mi się, że z jego wypowiedzi wynika, że chce wyciszyć sprawę, która została mu zgłoszona przez sukiennika. Każe przyprowadzić karła na tortury, dodaje również, że jeśli umrze to nic się nie dzieje.

Witaj!

Tak jak już obiecałem, zajrzałem i tutaj. Napisane całkiem fajnie, ale chyba nie jest kandydatem do literackiej nagrody Nobla. Fabułę pociągnąłeś strasznie liniowo, brak też głębszego zarysowania psychologii bohaterów, przez co tracą oni trochę na "prawdziwości". Podobała mi się za to puenta. Na prawdę efekciarskie samobójstwo. :D

Pozdrawiam
Naviedzony

Wielkie dzięki za opinię. Oczywiście zgadzam się z Tobą i myślę, że twój komentarz to dla mnie dobra wskazówka na przyszłość. Pozdrawiam ;)

OK, zerknąłem. Jeszcze może wrócę do tego tekstu. :)

W sumie mam podobne zdanie jak Suzuki. Proste i lekkie opowiadanie, ale bardzo przeciętne. Intryga też nieco zgrzyta i momentami zdaje się być klejona taśmą.

Ocena (tylko na potrzeby sherlocisty) - 3/10

Pozdrawiam.

Nowa Fantastyka