- Opowiadanie: Thrill - Tajemnica cz.1

Tajemnica cz.1

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Tajemnica cz.1

Tajemnica

Cz. 1

 

Drewniane ściany od dawna nikogo tu nie gościły. Na jednej wisiał obraz przedstawiający martwą naturę – jabłka i pomarańcze, wszystkie zgniłe i zrobaczałe. Pod nim stał mały i spruchniały, drewniany stolik, a na nim spoczywały pióra, rozlany atrament oraz kilka żółtych kart. Wszystkie czyste, puste, ponieważ pierwszy list wysłali. Ale to było cztery dni temu, kiedy jeszcze pogoda się całkiem nie zepsuła. Teraz zdani byli tylko na siebie. Do dyspozycji posiadali dwa bujane fotele, w których przynajmniej dobrze się usypiało. Z naprzeciwka wpadało przez dwa okna światło, rozlewając się na środku pomieszczenia. W jego blasku unosiły się drobinki kurzu, świadczące o tym, że drewniana chata była opuszczona od bardzo dawna. W jednym miejscu w podłodze znaleźli dziurę. Nakryli ją kocem, bo i nawet bez niej niska temperatura im dokuczała.

Ile można siedzieć w jednym miejscu? Tego nie wiedział, choć zdawał sobie sprawę, że lepiej będzie, jeśli tu zostaną. Pomimo tego, iż nosił bardzo grubą skórę, co jakiś czas machał rękoma i podskakiwał, aby rozgrzać stawy i mięśnie. Nie miał przy tym wielkiej swobody, gdyż pruchniejące deski podłogi lekko uginały się pod jego ciężarem. Teraz, oparłszy się w kącie, siedział na swoim kocu. Oczy mu się zamykały same, z czym walczył z całych sił. Co jakiś czas usypiał, ale chyba najwyżej na pół godziny, nie więcej.

Ze snu wyrwał go znajomy dźwięk. Oprócz śniegu zaczął padać także grad. Wybijał na sosnowym sklepieniu mniej więcej regularny rytm. Wcześniej zrobił w nim niewielkie prześwity, przez które spadały kropelki wody z rozpuszczającego się śniegu. Na szczęście w pewnym momencie zamarzł, więc problem sam się rozwiązał. Przez szczeliny świszczał wiatr, zrywający się co jakiś czas do niebotycznych prędkości. Jego siłę można było zobaczyć i ocenić przez przypruszone śniegiem okna – chatka znajdowała się w samym środku lasu. Targał drzewami tak , jak zwykł to robić z trawą. W związku z tym wiele z nich popękało, niejedno upadło złamane na pół. Jego ataki najlepiej znosiła płacząca wierzba, która stała tuż obok chaty.

Ciszę przerwał Beri.

– Monn, dołóż do kominka, robi się tu zbyt zimno. – Usiadł do stołu i zabrał się za pisanie kolejnego listu. W lewym kąciku ust tlił fajkę.

Był z nich najstarszy. Monnowi od początku nie spodobał się ten krępy, siwy człowiek. W zasadzie działał w interesie ich wszystkich, choć sprawiał jednocześnie wrażenie interesownego i wścibskiego. Stanowił do tego ciężki orzech do zgryzienia, ponieważ tak samo jak oni, nie spoufalał się z pozostałymi. Może wydać się to dziwne, wszak znaleźli się razem w identycznej na pozór sytuacji, ale, jak to się mówi, czasem diabeł tkwi w szczegółach.

– Cholera – rzucił Beri. Rozlał połowę tuszu i ubrudził parę kart. Zabrał się za kolejny list. Monn zauważył, że trzęsą mu się dłonie. Ze starości, czy ze strachu? – Zacznijmy od nowa.

Tylko jeden z nich miał zostać wysłany. I tak też się stało. Beri i jego towarzysz jechali z ważnymi wieściami do pobożnego Morfa. Niestety, pogoda nagle się pogorszyła. Wtedy spotkali jego, Monna i kazali oddać mu swojego konia. Towarzysz Beriego pojechał jak najszybciej do pobożnego, aby zdążyć, zanim przez śnieg nie będzie dało się podróżować. W ten sposób został z Berim, z którym spotkał wędrowną kobietę – Missey – która także szukała schronienia. Teraz czekali razem pod drewnianym dachem, niewiele się odzywając, uciekając myślami w inne miejsca.

Monn napisał kolejny list i schował go do wewnętrznej kieszeni swojego posłańczego płaszcza z bordowego atłasu. Cztery dni temu wyglądał godnie i elegancko, teraz jego ubiór przybrał kolory szarości. To samo tyczyło się jego i Missey, której blada buzia nabrała popielatej barwy, a jej ciemne włosy stały się matowe. Kiedy ją spotkali, nie miała na sobie nic poza cienką wełną. Była nieprzygotowana na tak gwałtowną zmianę pogody. Monn podarował jej jeden ze swoich koców. Od wielu lat pracował jako wędrowny handlarz i posiadał ich znacznie więcej, choć gdy zabrali mu konia, na plecy zdołał udźwignąć tylko cztery – poza nimi obowiązkowo zabrał prowiant. Składał się z: dwóch bochenków chleba, które zdążyły do tej pory sczerstwieć; najtłustszego rodzaju czerwonego boczku; dwóch miniaturowych sałat, sprowadzanych zza dalekiego morza; oraz czerwonego wina, wody i miodu.

Monn pytał się na początku Beriego, dlaczego, skoro był ze swoim towarzyszem posłańcem, nie jechał na koniu. Odparł mu, że konie są tutaj często kradzione a jeźdźcy zabijani. O ile nie do końca ufał temu starcowi, w to mógł uwierzyć. Z kolei Missey pytał skąd pochodzi i dokąd zmierza. Dowiedział się tylko tyle, że kobieta od zawsze podróżuje, więc jej domem jest cały świat. Nie ma żadnego wyznaczonego z góry celu. Potem zadawał inne pytania, niekoniecznie trzymające się kupy, tylko po to, żeby podtrzymać rozmowę, bo Missey przypadła mu do gustu. Wysoka, o długich i rozczochranych, czarnych włosach i bystrej buzi… z pewnością nie można było nazwać jej zadbaną, ale urodą niewątpliwie przewyższała wiele znanych mu kobiet.

– Na noc trochę rozpalimy – odezwał się Beri. – Kominek kominkiem, ale przyda się więcej światła. – Wyjął dwie długie świece i ukradł dla nich ogień z palących się drew.

– Może ktoś nas zauważy – powiedziała z nadzieją Missey. Siedziała opatulona kocem i bawiła się włosami. Zamyślone oczy i delikatny mars na czole dodawały jej uroku.

Monn podchwycił pomysł.

– Masz więcej świec? Możemy rozmieścić je pod każdym oknem.

Beri pokręcił głową z dezaprobatą. Z fajki unosił się blado niebieski dym.

– Pada śnieg, widoczność jest fatalna – powiedział poirytowany. – Nikt by nas nie dostrzegł, a co dopiero mówić o tym, że trafi się ktoś na tyle głupi, aby wybrać się gdzieś w taką pogodę. A jeszcze do lasu? – prychnął. – Dajcie spokój, dzieciaki.

Spojrzenia Monna i Missey na chwilę spotkały się. Szybko odwrócili wzrok. Beri to dostrzegł i na jego obliczu pojawił się złośliwy uśmieszek.

– Cóż, ja wyjdę do przybudówki po drwa. Każdy potrzebuje trochę prywaty.

Drzwi zaskrzypiały a do środka wpadł szaleńczy wiatr ze śniegiem. Zrobiło się przeraźliwie zimno. Świece zamigotały, prawie zgasły, ale Beri już zamknął za sobą. Płatki, opadłszy, zostawiły po sobie mokre ślady. Dobrze, że tylko tuż przed drzwiami.

– Na wszystkich Wielkich, ile jeszcze tu zostaniemy. – Monn uznał, że wyjście Beriego jest dobrym momentem na złapanie lepszego kontaktu z Missey. – Niedługo skończy się żywność. Z piciem jest jeszcze gorzej.

Missey zrobiła minę pod tytułem „Tak? Dlaczego?”

– Gdy woda się skończy, zostanie tylko wino – wyjaśnił jej. – Nie wiem, czy miód da się traktować jako substytut górskiego płynu.

Nie odezwała się, ale pokiwała delikatnie głową, dając mu znak, że się z nim zgadza oraz podziela jego obawy i wątpliwości. On wyjął chleb, ukroił kawałek i położył na nim kawałek boczku. Podał go Missey i przysiadł się do niej z dwulitrowym bukłakiem wody.

– Chcesz?

– Nie, dziękuję. – Oblizała tłuszcz z warg. – Nie wiedziałam, że masz jeszcze jeden bukłak.

Istotnie, wcześniej powiedział im, iż posiada tylko sześć jednolitrowych. Ten większy postanowił zachować tylko dla siebie. Z jakiegoś nieznanego mu powodu, świadomie czy nieświadomie, zdecydował się nim podzielić z Missey.

– Nie chciałbym, żebyś mówiła o tym Beriemu.

Spodziewał się od niej nagany, albo przynajmniej, że się od niego odwróci i przestanie odzywać. Nic z tych rzeczy, Missey szybko pokiwała głową i nawet uśmiechnęła się doń. Mimo to jej zielone oczy pozostały czujne i nieruchome. Bała się, pomyślał Monn, to oczywiste – znalazła się z dwoma mężczyznami w jednym miejscu. Była w pewnym sensie skazana na ich towarzystwo. A on orientował się, że jako wędrowna kobieta, Missey wolałaby zostać sama.

Kiedy do chaty wrócił Beri, Monn siedział już pod przeciwległą ścianą.

– Dwadzieścia pięć stopni – odezwał się stary. Zapalił fajkę, wyjął z kieszeni kartę i usiadł do pisania niedokończonego listu. – Dziś zostajemy jeszcze. Jeśli się poprawi, to najszybciej za trzy-cztery dni, bo przy tej ilości śniegu, potrzeba będzie wiele godzin silnego słońca i wysokiej temperatury, żeby stopniał.

Tak nie może być, pomyślał kupiec, dłużej tak tu nie wytrzyma. Patrzył na zasępionego starca i wpadł na pewien pomysł. Ale będzie trzeba poczekać z tym do wieczora. Kusiło go, aby powiedzieć o tym Missey, ale nie było jak. Zrobi to później, w pewnym sensie dwie pieczenie na jednym ogniu.

 

Grubo po północy stary usnął. Zwinął się w kłębek i złożył ramiona na piersi. Leżał blisko rozpalonego kominka, a jego poselski płaszcz, którego ostatnio w ogóle nie zdejmował, mienił się w świetle. Na twarzy wyskoczyły mu tańczące cienie, dając jej złowieszczy i tajemniczy wyraz. Z jego nozdrzy wydobywało się delikatne pochrapywanie a usta drgały, jakby miał jakiś sen. W chacie zawisła dojmująca pół-cisza; tylko szelest i strzelanie ognia oraz zawodzący wiatr na zewnątrz. Śnieg się jeszcze bardziej nasilił i niemal całkiem zakrył okna grubą warstwą, białym puchem.

Kiedy bliżej do niego podszedł, stary przekręcił się. I to nie w ten sposób, w jaki robi to potwór w bajkach dla dzieci, gdzie po zmianie pozycji jest jeszcze ciężej mu coś ukraść. Beri przekręcił się na plecy, odsłaniając całe podbrzusze i zdejmując z piersi ramiona – dłonie położył w okolicy lędźwi. Monn początkowo zareagował instynktownie – odsunął się i skulił jeszcze bardziej – potem uznał to za podstęp, lecz kiedy upewnił się, że starzec faktycznie głęboko śpi, klęknął przy nim na jedno kolano. Powoli odsunął lewą połę jego płaszczu i sięgnął do kieszeni. Siwy człowiek był ciepły i, jak się okazało, wcale nie taki chudy; w młodości musiał należeć do tych nielicznych okazów zdrowia i czystej siły.

Papier zaszeleścił, Monn uciekł z nim na swoje miejsce. Beri zmienił położenie, Missey spała w niezmiennej pozycji: ze złożonymi pod brodą dłońmi oraz podciągniętymi pod nie kolanami. Wszystko było w porządku. Do rana zostały mu jeszcze przynajmniej dwie godziny, co stanowiło wystarczająco dużo czasu. Odkleił czerwoną parafinę, jeszcze ciepłą, i przykleił ją pod dwulitrowy bukłak wody. W tym samym momencie dosięgła go nieprzyjemna konstatacja – nie będzie mógł teraz schować listu z powrotem do kieszeni, bo Beri od razu zobaczyłby brak parafiny. W związku z czym, oczywistym jest, że stary siłą rzeczy dowie się… ale teraz znaczenie miało tylko pismo. Bardzo zgrabnie kreślone litery – Beri miał kobiecy charakter pisma. Zaczynało się w typowy sposób:

 

„Do pobożnego Morfa, z uszanowaniem zgłasza się wyższy posłaniec Beri.

Od razu proszę o wybaczenie mi, że śmiem pisać to osobiście, ja, który godzien jest li tylko spojrzeć na wasz majestat, lecz sytuacja jest nagląca i poważna.

Wysłaliśmy do waszej świątobliwości list od radnego miasteczka Avelan, w którym stało się coś, co nigdy nie powinno mieć miejsca. Niestety, nikt tego nie przewidział, teraz zbierają żniwa.

Wyruszyliśmy w dwójkę i oczywiście, na domiar złego, w czasie podróży zabrano nam konie. Pierwszy raz w życiu, akurat w takiej sytuacji… droga pieszo co prawda okazała się niezgorsza, ale tu chodziło o to, że czasu było jak na lekarstwo, a przynajmniej takie przyjęliśmy wtedy założenia, ponieważ tak postępujemy w sytuacjach kryzysowo-niepewnych. I jak się okazało, mieliśmy rację. Nagle pogoda zaczęła się pogarszać, nie tak jak zwykle powoli i z charakterystycznymi sobie przejściami, nawet nie gwałtownie, tylko diametralnie; tak szybko, jak u człowieka grymas zadowolenia potrafi przejść w oblicze smutku. Może to złe porównanie, ale nie wiem jak inaczej mógłbym to opisać.

Ten list jest pisany, ponieważ mam podstawy, aby sądzić, że mój towarzysz nie dotrze na miejsce. Musimy pozbyć się wszystkich ludzi z Avelanu. Takie jest rozporządzenie radnego, jedynego przeżyłego członka Wyższej Rady.

 

PS. Miasteczko zostało spalone nocą, gdy ludzie jeszcze spali, ale nie można wykluczyć, że komuś udało się uciec… ufam, że jego świątobliwość to zrozumie.

 

Z poszanowaniem, Beri Beri, wyższy posłaniec.”

 

Od czytania w ciemności rozbolały go oczy. Spojrzał na dogasające ognisko, potem znów na żółtą kartę. Zamigotały mu ciemne plamki, pojawiające się zazwyczaj, kiedy skupi się wzrok na jakimś wyjątkowo jasnym zjawisku.

Jako kupiec zawsze pamiętał o tym, że na sen można pozwolić sobie dopiero, gdy dokończy się wszystkie obowiązki. Tym razem i tak nie usnąłby nie dokończywszy tego co zaczął. Może i powieki mu ciążył a oczy miał suche, ale serce biło całkiem szybko, pompując w żyły kolejne miligramy adrenaliny. Wziął ze stołu świecę i zapalił ją nad kominkiem. Rozgrzał dolną część i przyłożył mocno do listu, który uprzednio złożył. Pojawiła się czerwona pieczęć, szybko wyschła, a on oddał dokument właścicielowi.

Jego legowisko zdążyło już się ochłodzić, ale nie dbał o to. Wziął głęboki oddech i wypuścił powoli całe powietrze. Całość powtórzył sześć razy, czyli tak, jak zawsze uczyła go matka. Usypiając co chwilę otwierał oczy, jakby bał się, że Beri wstanie i zapyta z zimnym grymasem na twarzy „ Co, podpieprzyłeś mi go, dzieciaku?”. Jak często w życiu bywa, nic takiego się nie stało, ale Monnowi wydało się, że Missey ma otwarte oczy, patrzy na niego. W pomieszczeniu panował półmrok – możliwe, że się przewidział – poza tym zmęczenie robi swoje.

Zapadł w otchłań. Coś mu się śniło, ale rano nic nie pamiętał.

 

Poczuł delikatną dłoń na twarzy.

– Musisz wstać. – Missey klęczała obok niego, wyraźnie zaniepokojona. – Monn!

Otworzył oczy dopiero, kiedy powiedziała, że Beri gdzieś przepadł.

– Dziewczyna ma sposoby, żeby cię obudzić. – Na głos Beriego Monn spochmurniał. Nikomu nie życzył źle, nikomu poza Berim. Jego zniknięcie poprawiłoby jego nastrój.

Cholerny staruch stał za wymordowaniem całego Avelanu. Monn nie znał tej mieściny, ale sam fakt napawał go obrzydzeniem.

– Trala lala – rzucił wesołym, niewyraźnym od fajki głosem. Siedział na bujanym fotelu – SKRZYYYP! – Dobra, skowroneczki, idziemy na wycieczkę.

Kupiec spojrzał ze zdziwieniem na Missey, potem przeniósł wzrok na starca.

– Dziś rano wyszedłem kawałek dalej – zaczął od niechcenia tłumaczyć Beri. – I okazuje się, że mamy sąsiadów.

Missey uniosła brwi.

– Daleko? – spytała z nadzieją.

Stary otworzył drzwi, do środka wpadł śnieg i zimny podmuch.

– Niecałe dwieście metrów. – Dotknął się w miejscu, gdzie chował list i dziwnie spojrzał na Monna. – Pospieszcie się, tam pali się światło.

Zatrzasnął drzwi. Zostali znowu sami. Missey rzuciła mu się w ramiona. Poczuł jej napierającą kobiecość, przetłuszczone włosy i mokry policzek, który wtuliła w jego pierś.

– Wszystko spłonęło – załkała. – Całe miasto.

Monn nie wiedział co powiedzieć, więc tylko pogłaskał ją po głowie.

– Moja rodzina – kontynuowała. – Mój pokój. Drogi, którymi na co dzień chodziłam. Ogród…

– Nie jesteś wędrowną kobietą. – powiedział głupio Monn.

Missey potwierdziła głową.

– Choć, zobaczymy, co znalazł Beri.

– A więc zmiana planów. – szepnęła.

– Coś mówiłaś?

– Nic. Nieważne.

W głowie miał mętlik. Wszystko wskazywało na to, że kobieta mieszkała w Avelanie, a to stwarzało delikatnie mówiąc komplikacje. Opatulił Missey kocem i zrobił prowizoryczny supeł. Wiele to nie da, ale zawsze coś. Zastanawiał się co poczną w sąsiednim domu, bo ogólnej sytuacji to nie poprawi – śnieg będzie padał dalej a oni będą tutaj gnić…. ale trzeba to sprawdzić, kto wie? Monn widział jedną niezaprzeczalną korzyść – uzupełnią zapasy jedzenia, o ile oczywiście gospodarze będą skorzy się dzielić w takiej sytuacji z obcymi.

Sam, jako człowiek bardzo pragmatyczny, wziął ze sobą całe zapasy, ponieważ wiedział, że mogą tu już nie wrócić.

– Jesteś gotowa? – Przerzucił sobie dwie torby przez ramię. – Musimy wyruszyć teraz, później zaspy mogą okazać się nie do pokonania.

– Ufasz mu? – Missey przetarła zaczerwienione oczy i przygryzła wargę.

Znalazł się między młotem a kowadłem. Chciał z nią mówić swobodnie, ale po przeczytaniu listu sam nie wiedział na ile powinien zachować dystans a na ile nie. Nadal nie ufał Beriemu, choć po ostatniej nocy zmienił się również jego stosunek do Missey. Sytuacja, jaka zaistniała w Avelanie, musiała być bardzo poważna, skoro duchowni, dowiedziawszy się o tym masowym mordzie, nie podnieśli choćby najmniejszego larum. Oczywiście sytuacja jest zapewne znacznie bardziej skomplikowana, niż może się to wydawać na pierwszy rzut oka.

– Ufam tylko sobie. – Powiedział trochę wbrew własnej woli. Gdy spojrzał na smutną Missey, dodał gardłowo. – Ty też powinnaś.

Na zewnątrz mróz ciął do kości. Wiatr co prawda ustał a śnieg na razie odpuścił, ale i tak była to najbardziej sroga zima, jaką kiedykolwiek widzieli. Słońce powinno znajdować się w zenicie i rozjaśniać całą fakturę terenu, ale ciężkie czarne chmury, powstałe tego ranka, zatrzymywały większą część jego światła. Otaczał ich niemy las, drzewa stojące w bezruchu, zupełnie jak na obrazku. Wszystko to złożyło się na pejzaż całkowicie martwy, nie tylko bez ludzi, ale także bez zwierząt, mieniących się promieni, czy wspomnianego śniegu i wiatru. Nawet mała rzeka, położona niecałe sto metrów za przewalonym pniakiem, zamarzła na amen.

Droga okazała się ciężka i mozolna. Twardy śnieg sięgał do kolan, gdzieniegdzie porobiły się wielkie zaspy. Gdyby sokoły miały słuch taki jak ludzie, usłyszałyby chrzęszczenie ugniatanego pod butami śniegu – jedyny dźwięk w tej zastygłej w czasie okolicy.

Z tyłu rozległ się huk i jęczenie rozlatujących się desek. Traaach! Cały ich drewniany domek rozleciał się w drobny mak. Zostały ledwie wystające deski stropu z wielkiej kupy śniegu. Przyczyna była prosta i oczywista – dach nie wytrzymał dziesiątek kilogramów śniegu, którego z każdą minutą przybywało. Monnowi nasunęły się tylko dwie myśli: „Dlaczego o tym nie pomyśleliśmy?” i „Mieliśmy wiele szczęścia”. Dźwięk walącego się budynku przypominał beknięcie giganta spacerującego po bezkresnych pustkowiach; w jednej chwili wszystko na nowo zamarło. Poza jego sercem, szybko bijącym, bo w końcu jeszcze dochodziła do niego myśl o szczęśliwym uniknięciu tragicznej śmierci. Szkoda, że to miał być ostatni dar losu.

Monn czuł, że przemakają mu buty. Nos miał czerwony, usta popękane.

– Daleko jeszcze? – Przed twarzą pojawił się obłoczek pary, niemal zawiesina. – Hej! – Nie widział jeszcze celu i zaczynał się niepokoić.

– Tu jest łagodne wzniesienie. – Beri podał rękę Missey i pomógł jej wejść na zaśnieżoną skarpę. – Więc się nie martw. – Pomiędzy „więc się” a „nie martw” wyciągnął do niego dłoń i szarpnął do góry. Miał wyjątkowo dużo siły.

Faktycznie kiedy weszli, ich oczom ukazał się kształt chaty, niewiele większej od tej, którą zostawili za sobą. W dwóch oknach, oszronionych i przystrojonych soplami, migało ciemne światło. Monnowi wydało się, że za szybą widział przez chwilę kontur przygarbionej sylwetki. Dach został przykryty białym puchem.

Beri otworzył skrzypiące drzwi i wszedł do środka, zupełnie jakby wracał do siebie. Monn i Missey poszli w ślad za nim. W powietrzu unosił się zapach kurzu, starości i jakiś inny, ostry, wwiercający się do nosa. Przed sobą mieli korytarz i schody prowadzące na górę. Po lewej znajdował się pokój ze stołem z hebanowego drewna, a po przeciwnej stronie łyse łóżko. Nad nim ktoś zamontował półkę na książki.

– Pójdę na górę – powiedział Beri. – Wy zostańcie na dole.

Nie „Sprawdzę górę; zobaczę, co tam jest”, tylko „Pójdę na górę”.

Kiedy posłaniec zakręcił w połowie schodów, Missey złapała Monna za dłoń.

Poczuł się nieswojo.

„Pójdę na górę”.

Odwzajemnił uścisk.

Missey zaczęła obgryzać paznokcie.

– Czego tu szukamy?

Monn chciał coś odpowiedzieć, lecz z jego gardła wydobył się tylko skrzek.

Po chwili z góry zszedł Beri.

– Wygląda na to, że na górze jest bal z ciepłą wodą – uśmiechnął się. – Jeśli chcesz się wykąpać Missey, to zapraszam schodami.

Na twarzy kobiety pojawił się szeroki uśmiech, odsłaniający wszystkie zęby. Kończył się na policzkach; oczy pozostały zimne i czujne.

– Nie chcesz? – zdziwił się stary. – Taka pieprzona okazja, a nikt nie chce się kąpać – pokręcił głową ze zdumieniem. – Pewnie ktoś wystraszył się tej śnieżycy i uciekł stąd zanim jeszcze woda ostygła.

Monn nie mógł dłużej zwlekać. Missey mocniej ścisnęła jego dłoń, delikatnie się oswobodził i złapał starego za kołnierz, zanim ten wspiął się na drugi stopień schodów.

– Czego, do siedmiu piekieł?

– Powiesz nam teraz, o co w tym wszystkim chodzi albo…

– Albo co? – Choć głos miał nadal opanowany, w oczach starego zabłysł gniew. – Pobijesz mnie? Skopiesz? Będziecie mnie torturować? – prychnął. – Nie ma żadnego obowiązku spowiadać się wam z moich spraw.

– Czytałem twój list – powiedział ostro Monn. Czuł narastające podniecenie. Czuł się w oczach Missey jak bohater. – Wszystko wiem!

Beri wyrwał płaszcz z rąk kupca i splunął obok.

– Zawiodłeś mnie synu. – Na twarzy malowała mu się czysta odraza. – Miałem cię za kupca a nie za intryganta.

– Tak? – Choć Monn starał się zachować spokój, tym razem głos mu się złamał jak małemu dziecku, które nie może zrozumieć kary za swoje przewinienie. – Ja ciebie miałem za posłańca, a nie złodzieja! Nie wiedziałem, że kradniecie konie!

Stary machnął lekceważąco ręką.

– To było konieczne. Skoro czytałeś mój list, powinieneś wiedzieć, że nie miałem innego wyboru…

– Ty parszywy starcze – przerwał mu Monn i zaczął zadawać wszystkie trapiące go pytania. – Dlaczego zrobiliście to z tymi ludźmi? Kogo to dom? Kogo?

– Nie będziemy w ten sposób rozmawiać – odpowiedział Beri. Było słychać, że jest na cienkiej linii prowadzącej do szału. – Chyba nie uczyli cię dyplomacji synu. – Odwrócił się, ruszył na górę i nie odwracając się dodał. – W ten sposób raczej nie zaprzyjaźnimy się.

Na górze zamknęły się drzwi. Delikatnie, jakby nic się nie stało.

Missey spojrzała na niego z zawodem.

– Nie patrz tak na mnie – bronił się Monn. – Przecież nie mogłem wydusić z niego informacji siłą – westchnął. – Może źle zrobiłem. Chodź, przeszukamy to miejsce.

– Jasne, że dobrze. – Podeszła bliżej i natarła na niego całym ciałem. – Zdecydowanie. – biodrami, piersiami i ustami.

Pocałowała go namiętnie i słodko. Monn nie potrafił się oprzeć. Złapał ją za pośladki i poderwał do góry. Oplotła nogi wokół jego pasa, zajęczała.

 

 

 

*

 

Na górze panowała niższa temperatura. Beri zdjął płaszcz, zawiesił go na krześle i rozebrał się. Fajkę nadal trzymał w ustach. Kiedy wchodził do bali, usłyszał rozmowę, która po jakimś uderzeniu w ścianę szybko zmieniła się w nieartykułowane dźwięki. Cholerne, napalone dzieciaki, pomyślał z zażenowaniem, żałując przy tym, że ściany nie są grubsze i musi tego wszystkiego słuchać.

Jako stary wyjadacz wiedział, że ta dwójka na dole trzyma się razem. Służył nie tylko jako posłaniec – wcześniej parał się wieloma pracami – był myśliwym, kowalem oraz właścicielem tawerny. Stąd posiadł spore doświadczenie i znał się na ludziach. A ci na dole mu nie pasowali. Oj, ani trochę mu nie pasowali. Myśleli, że są sprytni, że są niezauważalni. Nic z tego, stary Beri wszystko wiedział. Ta mała dziwka podpuściła tego durnia, żeby nocą wykradł mu list. Pewnie naopowiadała mu, że kradzież konia to coś podłego i tak dalej… blablabla. Beri nienawidził tego. Cholerni mali intryganci. Tylko po co im to było? I dlaczego ten dureń tak ostro zareagował w sprawie jednego małego świstka papieru? Beri zdawał sobie sprawę, że słowa potrafią ranić głębiej niż ostrze, ale przecież… nic okropnego tam nie było, prawda? Nieważne, będzie musiał z nimi coś zrobić. Uciszyć obydwoje.

Jedyną zaletą tej całej sytuacji była ta bal z wodą, nawet nie ciepłą, tylko gorącą. Kto mógł ją tu zostawić? Tego nie wiedział. Czy on zachowywał się nierozważnie? Być może, ale zmęczenie wzięło górę a pokusa okazała się zbyt silna. Zresztą naraża się co najwyżej na ośmieszenie, nic więcej. Poza tym niezmiernie przyjemnie jest grzać się w gorącu, podczas gdy za oknem szaleje mróz.

Sięgnął odruchowo do kieszeni i wyjął list. Na wierzchu zostały mokre ślady jego palców, ale wiedział, że i tak pewnie nie zdoła dostarczyć go na czas. Zresztą Lurr na pewno już wraca z listem zwrotnym. Zerwał pieczęć i rzucił ją na podłogę.

Przeczytał wszystko trzy razy. To nie był jego list. To nie było jego pismo.

Poderwał się gwałtownie, woda chlusnęła i wylała się z bali. Z pośpiechu wbiła mu się drzazga. Nie poczuł tego. Wytarł się i powoli, próbując pozbierać myśli, wyszedł na korytarz.

W letniej jeszcze wodzie pływała żółta karta. Litery rozmazały się, zabarwiając wodę na czarno.

 

 

 

*

 

Missey i Monn zabawiali się w najlepsze, gdy nagle usłyszeli jakieś mlaśnięcie na górze. Potem otworzył się drzwi. Czekali w napięciu, on na łóżku, ona rozkraczona na nim, ale stary nie zszedł. Kupiec chciał zrzucić z siebie kobietę, lecz ta oparła się, docisnęła biodrami. Nie próbował jej więcej zwalać. Kruczo czarne włosy falowały wokół jej zarumienionych liców, a pod luźną koszulą – prócz skóry nie nosiła nic więcej – odbijały się apetyczne piersi.

Na razie tylko muskała go ustami, a on czekał, aż wydarzy się coś więcej. I może wydać się to dziwne, bo rzeczywiście pomimo sytuacji, w jakiej byli, czuł rosnące z każdą minutą pożądanie. Po części wynikało to z faktu, że od dawna nie miał żadnej kobiety. Drugi powód stanowiła uroda Missey – tajemnicza i pociągająca. Subtelna i delikatna a zarazem pełna erotyzmu. Trochę dziwił go fakt, iż wędrowna kobieta może być taka wyuzdana, ale przecież życie jest pełne niespodzianek. A ta jest wyjątkowo słodka i rozkoszna.

Kiedy uznał, że gra wstępna za bardzo się przedłuża, w korytarzu usłyszał jakieś ciężkie kroki. Szybko się zerwał i niezdarnie zapiął koszulę w zgaszonym świetle. Wszystkie siły na dole opadły mu.

Do pokoju wszedł tęgi mężczyzna. Monn szybko zorientował się, zanim ten zdążył się odezwać, że ma do czynienia z kimś innym niż Beri. Poza tężyzną sylwetka charakteryzowała się solidnym garbem, który mają tylko postacie z bajek, lub osoby winne dawno już nie żyć. I ponadto… jednak nie była to ludzka sylwetka.

Missey pocałowała Monna w policzek, odskoczyła i zapaliła światło.

– To jest Rorry – przedstawiła go. – Mój syn.

Nie było najmniejszego podobieństwa. Z jednej strony atrakcyjna kobieta, z drugiej paskudny, zniekształcony stwór, z trzema palcami i ogromnym karkiem. Przypominał Monnowi białego niedźwiedzia, tyle że stojącego na dwóch łapach. Nawet wydawał podobne do niego odgłosy.

– Ta jakiś koszmar – powiedział bardziej do siebie Monn. W gardle podnosiła mu się kulka strachu. Serce zamarło, w ustach zabrakło śliny.

– Och, nie mów tak, bo będzie mu przykro.

Do pokoju wszedł Beri.

– Co to jest, do diabła?

– Wybaczcie, ale mój syn też musi jeść. – Zaintonowała wyraźnie ostatnie słowo.

Bestia rzuciła się na Beriego, przygważdżając go do podłogi. Deski pod wpływem siły uderzenia popękały. Jedna wbiła się staremu w plecy, łamiąc żebro i przebijając nim płuco. Z ust potoczyła się krew, spłynęła po białej brodzie.

– Stój! – zarządziła Missey.

Potwór obejrzał się i przeraźliwie ryknął. Z wielkiej mordy, zaopatrzonej w ostre jak u rekina zęby, potoczyła się piana. Docisnął starego, miażdżąc jego prawe ramię.

– Ty cholerny skurwysynu – głos Beriego już nie był mocny jak wcześniej. Teraz załamał się jak u małego dziecka. – Weź go ze mnie dziwko! – zapiszczał niczym dziesięcioletni chłopiec. Oczy zaszły mu łzami.

– Dość! – podjęła Missey. – Rorr! Zejdź z niego!

Potwór spojrzał na nią niepewnie i zaskomlił.

– Zostaw jedzenie Rorr – wytłumaczyła mu. – Lepsze jest opieczone. Zostaw. – Zwróciła się do Beriego. – I tak żaden z ciebie już posłaniec nie będzie.

– Zmieniła list – wycharczał stary. Dławił się własną krwią, więc przekręcił z trudem głowę na bok i oczyścił gardło.

– Jak zmieniła? – odezwał się Monn, na wpół zdziwiony, na wpół zszokowany.

– To prawda – potwierdziła kobieta. – Dobrze, Rorr, pilnuj ich.

Poszła na górę i zdjęła z pułki książkę. W środku znajdowała się kartka, lista.

 

Handlarz niewolnikami – skreślone

Burdelmama – skreślone

Kapłan – skreślone

Karczmarz – skreślone

Posłaniec

Kupiec

 

– Ach, wszyscy mieli ci za złe kochanie, że żyjesz – powiedziała do siebie. – To ich wina, że wyrosłeś na kogo wyrosłeś.

Postawiła przy dwóch ostatnich krzyżyk i schowała kartkę z powrotem.

Na dole zamknęła ich. Chciała się rozkoszować zemstą jak najdłużej. Pomimo tego, że ci ludzie nic złego jej nie zrobili. Chodziło tylko o status społeczny. Prawdziwych winowajców też kiedyś złapie.

 

W ich sercach zapanowała zima…

Koniec

Komentarze

"Drewniane ściany od dawna nikogo tu nie gościły".
Tak się zastanawiam, czy drewniane ściany mogą kogoś gościć (poza ewentualnie kornikami)...:)
"od dawna nikogo tu nie gościły"... a mogły nie gościć nikogo... "tam".. to znaczy gdzie indziej niż były...?
I tak oto zakończyłem lekturę na pierwszym zdaniu....

Fatalne pierwsze zdanie, groteskowa scena erotyczna - niestety, tekst raczej rozbawia niż porusza. Chociaż historia miała być w zamierzeniu, jak się zdaje, poruszająca.
Pozdrawiam. 

Cóż, pierwsze zdanie faktycznie nie najlepsze.

Scena erotyczna - może i tak, rozumiem, że takie masz odczucie.

Natomiast mocno zdziwiła mnie tak niska ocena. O ile Jakub nie napisał wiele, dlaczego tak nisko, to przynajmniej to przeczytał(jak rozumiem). Natomiast adrian wystawiłeś ocenę nie przeczytawszy tekstu. Wybacz, dla mnie to nierozsądne.

Jestem otwarty na krytykę, ale tylko konstruktywną. Mogę jedynie przyznać ci rację i zarumienić się ze wstydu - pierwsze zdanie jest faktycznie wyjątkowo niefortunne. W przyszłości przejrzę tekst trzy razy.

Panie Thrill,

Ja bardzo przepraszam, nie lubię wystawiać niskich ocen, wolałbym wysokie. Ale należy pamiętać, że czytelnik dość często czyta parę zdań... i to mu wystarcza... Po prostu odstrasza...
Ale dla przyzwoitości, o której brak mnie tu posądzono, przejrzałem i resztę... mógłbym skomentować wiele miejsc w podobny sposób jak pierwsze zdanie... Język, język, język, logika języka, wyczucie języka... Odsyłam do lektury ostatniego postu w Hajdparku o warsztatach pisarskich...

Nikogo nie posądzam o nieprzyzwoitość, to raz.

Dwa, taka ocena od razu mi się podoba(w sensie merytorycznym)

Nie znaczy to wcale (to wszystko co napisałem) że sam dobry język wystarcza do dobrej literatury, oczywiście - nie. Jest to warunek na mój gust konieczny ale nie wystarczający (by nie było że lekceważe fabułę itp).

Rozumiem. Postaram się popracować nad językiem. Do tej pory pisałem "jak leci", być może za szybko, często podczas muzyki. Może jak się bardziej przyłożę...

Nowa Fantastyka