- Opowiadanie: kaz73 - "Ten, który mieszka we mnie."

"Ten, który mieszka we mnie."

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

"Ten, który mieszka we mnie."

Oto zapada się studnia mojej duszy. Osadzona na fundamentach zwierzęcego lęku przed tym, co nieuchronne i ludzkiej, aż do jej podwalin próżności. Drążona dzień po dniu, myśl po myśli, czyn po czynie z koniecznych usprawiedliwień i nieusprawiedliwionych konieczności. Wspomożenie i przekleństwo. Ucieczka i więzienie. Przetrwała długo. Dłużej niż powinna. Więcej niż jest w stanie znieść zwykłe ludzkie istnienie. Ale przecież nie dla człowieka była schronieniem. Nie człowiekowi pozwalała trwać w pozorach nieśmiertelności. Dlatego czuję ulgę, kiedy wraz ze mną osuwa się w potępienie.

 

Cud niepamięci, który przeciętnemu człowiekowi dano po to, by wobec nieuchronnego półmroku jaki przetacza się nad wszystkim, co żywe, nie popadł w szaleństwo, został mi odebrany w dniu mojej pierwszej śmierci i powtórnych narodzin. W każdej chwili mógłbym bez trudu, jak za pomocą laterna magica, nie pomijając najbledszego nawet mgnienia światła, najmniejszej plamki cienia przywołać nieskończoną mozaikę krajobrazów i zdarzeń. Każdy zapach i smak, słowo i gest tych, którzy krążą w moim ciele, niczym niechciany wyrzut martwego sumienia, udzielny krwioobieg pamięci. Czyż właśnie teraz nie powinienem utoczyć z jego treści, choć kilku kropel i wyryć ich ślad na białych tablicach skał Ad-Dahna?

Jeszcze wczoraj poczucie bezkarności wobec kaprysów materii sprawiało, że zachowanie własnej pamięci poza nią samą wydawało mi się bezcelowe i niedorzeczne. Lecz czy naprawdę mógłbym coś ocalić? Czy nie byłaby to desperacka próba wytargowania szansy na ocalenie? Ostatni podstęp bezlitośnie wyrachowanego umysłu. Rachunek sumienia, spowiedź, żal za grzechy, pokuta i rozgrzeszenie. Jakie to proste! A przecież wiem, że nie ma przebaczenia. Nie istnieje zbawienie. Jest tylko świadomość własnej bezradności wobec nadciągającego cienia. Widzę go teraz i przeczuwałem wtedy, gdy wtulając się w zwiotczałe ramiona matki bluźniłem dziecięcą skargą przeciw bogu i światu. Przeklinając siebie za to, że ocalałem. Bo z mojego ciała ciężki oddech zarazy rozpełzł się wśród rozbrzmiewającego śmiechem braci i sióstr rodzinnego domu zamieniając go w cuchnący ciszą grobowiec. Dlaczego ocalałem? Dziś wiem, że nie było w tym nic prócz surowej precyzji naturalnego mechanizmu. Jednak wtedy i jeszcze wiele lat później utwierdzałem się w przekonaniu, że wyznaczono mi jakąś szczególną rolę, zadanie, że namaszczony przez śmierć, zostałem wybrany by w przyszłości móc ją pokonać! O, tak! Jakże ja kochałem ten patos! Te marmurowe hiperbole myśli o sobie samym, którymi przyoblekałem każdą chwilę i każdy ze swych uczynków. Nawet teraz czuję, jak pęcznieją we mnie słowa, jak nawykły w zacieraniu śladów umysł próbuje ukryć prawdę o mojej naturze.

 

Pomimo strawionego na poszukiwaniach życia, przemierzając nienazwane przestrzenie ludzkiej historii, zagłębiając się w doliny, od których nawet łaskawe oko opatrzności odwracało swoje spojrzenie, nie znalazłem niczego prócz ruin i pyłu. A grzebiąc w resztkach palonych na stosach ksiąg i manuskryptów, wydłubując spod kamieni pojedyncze słowa i wersy, wydzierając ze spróchniałych gardeł szamanów pieśni i inkantacje w językach, których samo brzmienie było bluźnierstwem przeciw wszystkiemu, co żywe, nie usłyszałem w odpowiedzi nic więcej ponad ciszę.

 

O, przeklęta bądź pustynio Ar-Rub' al-Khali ! Przeklęte tchnienie wiatru Szamab drylującego płuca z każdej nadziei oddechu! Przeklęta godzino spotkania, gdy rozciągnięty na Kowadle Bogów umierałem po raz pierwszy, gdy po raz pierwszy pojawił się On. Widziałem, jak pochyla się nad moim martwym ciałem. Kształt bez formy, cień bez koloru. Jak otula i podnosi mą płonącą głowę, by na spękanych ustach złożyć długi, serdeczny pocałunek, pieczęć, znak zawarcia przymierza. Gdy zaraz potem wznosiliśmy się pod nieznające chmur niebo poczułem, jak wyschnięte arterie żył wypełnia nieoswojona siła, samospełniająca się obietnica, która z każdym oddechem poszerza swoją dziedzinę. Odarte ze skóry ludzkich ograniczeń zmysły wywrzaskiwały histeryczną kakofonię nowych doznań. Od mdłego zapachu kadzidła unoszącego się nad oazą Narjan, poprzez dźwięk spadającego kamienia w górach Asir, aż po najlżejsze drgnienie powietrza u brzegów Morza Czerwonego. Oto strach, ból i zwątpienie te rzekome dłuta w rękach ślepego losu, który ma ociosać nasze niedoskonałe kształty, a którymi jedynie przebija pełzające w ciemności ciała, zostawiłem tam, na dole, wśród rozpalonego igliwia pustyni. Gdybym wiedział, jak prędko nasiąknie ono krwią. Jak, wydawałoby się nieskończone, uniesienie i euforia sczezną zastąpione przez krótkie chwile zwierzęcej sytości.Jak obietnica wieczności w nienaruszalnymtu i teraz własnego ciała okaże się pułapką żywej śmierci.

Leżałem nagi, a mój towarzysz gdzieś zniknął. Oblepiała mnie wilgotna, czarna glina. I nawet w miejscach, gdzie słońce utworzyło z niej twardą skorupę, pory mojej skóry zdawały się wysysać jej oleistą treść. Płytka niecka, w jakiej się znajdowałem była jednym z wadi – życiodajnym wspomnieniem płynącej tędy rzeki, wokół której gromadzą się wędrowne plemiona. Lecz nie było tu życia, a jedynie parująca, karmazynowa miazga. Porozrywane, świeże strzępy. Niestrawione resztki ofiar, wydalone przez wielkie jelito, jakiegoś pustynnego lewiatana. Czy zgasło słońce? Czy zdjęte obrzydzeniem nieboskłony runęły, grzebiąc pod zwałami błękitu przesiąkniętą niewinnym szkarłatem ziemię? Czy wreszcie ja obróciłem się w popiół, który wiatr rozniósłby po pustyni na zawsze zacierając ślady mojego istnienia? Lecz nie czułem nic. Najmniejsza kropla winy, czy choćby wstydu, nie wlała się w spokojny nurt moich myśli. I tak było zawsze dopóki na mojej drodze nie stanęła Ona.

 

"Ten, Który Mieszka w Tobie." – tak go nazwała. Najdelikatniejsza istota, jaką mógł objawić mi świat. Jedyna, która ośmieliła się spojrzeć w Jego oblicze. Ta, która pozwoliła mi wierzyć, że przyszedł.

 

 

Świat był dla mnie, jak suto zastawiony stół. Miasta, jak pełne niespodzianek spiżarnie. A czas wojny, którego przez stulecia nigdy mi nie skąpiono, jak darmowa uczta, upajający łyk z rogu obfitości. Polowano na mnie jedynie w pieśniach i na kartach ksiąg. Opisywano ustami wędrownych bardów, szarlatanów i żebraków, którzy za miskę ciepłej zupy i miejsce przy kominku zapewniali znudzonym gościom przydrożnych karczm i zajazdów dreszcz emocji i powody by zmówić wieczorną modlitwę. Byłem przeczuciem nadchodzącego nieszczęścia, nocnym lękiem podczas letniej burzy, bełkotem szaleńca rozdrapującego ściany wilgotnej celi. Stałem się częścią legendy, bajki, a wreszcie modnym tematem, dzięki któremu poeci rozpalali rumieńce na policzkach kochanek. Lecz poeci kłamią. Bo nie ma nic prócz trwania. Nic prócz czystej żądzy i nienasyconego głodu. Prócz zdławionego krzyku i głuchego uderzenia osuwającego się pod stopy ciała. Prócz zakrzepniętej w przełyku krwi i strzępów mięsa za paznokciami. I nie ma światła, które by sprawiedliwym promieniem wymierzyło ostateczną karę. Nie ma bogów, do których mamrotane przez kapłanów litanie mogłyby powstrzymać nienasycenie i ocalić raz wybraną ofiarę. Była jednak Ona.

 

Miłość bez końca i początku.

Miłość nad cnotą i nad grzechem.

Miłość, gdy patrzysz prosto w słońce.

Miłość, gdy mrok drży pod powieką.

 

To ona blaskiem swym bez cienia

ścieżki rozświetla opatrzności,

a której oko w swych widzeniach

byłoby ślepe bez miłości.

 

Skąd przyszły do niej słowa tej pieśni? Dlaczego śpiewała ją właśnie tam pod wąskim cieniem srebrzystych topoli, na drodze, z której niegdyś mógłbym ujrzeć białe kolumny rodzinnego domu?

 

Wszystko przeminie nawet pamięć.

W pył wiatr rozwieje tych oblicza,

które przed czasem ustrzec chciałeś.

Miłość nad śmierć jest i nad życie!

 

Nie wiedziała przecież, że fundamenty kaplicy skąd wracała po wieczornym nabożeństwie, skrywają zapomniany grobowiec, na płytach, którego wykuto te wersy.

 

A choćbyś klął niesprawiedliwy

los, który twoim był udziałem

to możesz nazwać się szczęśliwym

jeśli choć raz ten blask ujrzałeś.

 

Pojmiesz strzepując pył doczesny,

co prawdą jest, a co jej cieniem.

Miłość jest wszystkim, czym jesteśmy.

Miłość jest wszystkim, co istnieje

 

I stało się tak, że po raz pierwszy zawahała się moja ręka. Że po raz pierwszy między żądzę a rozkosz, między zamiar a czyn wkradło się zwątpienie. Bo w tym usnutym ze światła spojrzeniu nie znalazłem wstrętu i potępienia, a jedynie litość i współczucie. Na dziecięcej jeszcze twarzy nie drżał skurcz przerażenia, lecz perliły się krople żalu.

Długo staliśmy naprzeciw siebie. Wydłużyły się cienie, a dzwon na kościelnej wieży zapowiadał nadchodzącą noc. Wierzyłem, że ciemności pozwolą mi wycofać się z tej niedorzecznej pułapki, groteskowego zawieszenia. Wszak przede mną stał nie archanioł z gorejącym mieczem i potęgą zastępów, ale zwykła wiejska dziewczyna. Wtedy, jak gdyby przywołując bezpańskiego psa, który jeszcze szczeka i warczy, ale już za chwilę przybiegnie wesoło merdając ogonem, wyciągnęła dłoń. I stało się tak, że oddzieliła mnie ode mnie. I stało się tak, że wbrew własnej woli jej uwierzyłem.

 

Wędrowaliśmy prawie bez słów. Ona nie musiała pytać by wiedzieć i zrozumieć. Ja niczego zrozumieć ani wiedzieć nie chciałem. Nigdy też nie spotkałem w jej spojrzeniu choćby cienia lęku, czy potępienia tylko wciąż ten sam smutek i współczucie. A przecież "Ten, Który Mieszka We Mnie", im dłużej trwała nasza podróż, im dalej zmierzaliśmy na wschód, budził się coraz częściej. Jednak dzień po dniu, miesiąc po miesiącu zaspokajanie Jego głodu stało się dla mnie, tylko przerażającą koniecznością. Nie dobrowolną ofiarą na ołtarzu przymierza, lecz ceną zależności. W moich rozpalonych żyłach nieśmiało i powoli zaczęła krążyć chłodna świadomość tego, kim jestem.

Lecz gdy opuściliśmy Narjan, gdzie woń mirry i kadzidła już od dawna pochłonął smród garbowanej na plecach niewolników skóry, gdy na ustach poczułem smak przywianego z pustyni piasku, „Ten, Który Mieszka We Mnie” nie chciał już zasnąć. I żadna z ofiar, prócz tej jednej, nie mogła go nasycić. Cóż, kiedy właśnie tej jednej otrzymać nie mógł. Szarpał się i miotał wysysając z mojego ciała porzucone okruchy, zasuszone ochłapy, zapomniane pamiątki własnego nasycenia. W oczach mojej przewodniczki po raz pierwszy zobaczyłem niepewność, nikły cień przetaczającego się gdzieś nad nami półmroku, który jednak zaraz potem rozwiał się i zniknął.

Aż w końcu zalśniły pod naszymi stopami odłamki czarnego szkła i białej skały. Oto znów stanąłem w sercu Ar-Rub' al-Khali. Na Kowadle Bogów, Ad-Dahna, Karmazynowej Pustyni, dokąd kiedyś przywiodła mnie dziecięca skarga i próżność starości. Gdzie szukając Irem – przeklętego Miasta o Tysiącu Filarów, sam zostałem odnaleziony, przez coś co teraz, niczym ropa z nabrzmiałego wrzodu, wyciekało ze mnie wraz z resztkami niestrawionego życia. Pełzało i wiło się u stóp własnego pożądania. Kształt bez formy, cień bez koloru, powoli otulał ciało dziewczyny.

– A teraz umrzesz. – powiedziała patrząc na mnie z uśmiechem – Jesteś wolny.

I zrozumiałem, co muszę zrobić. A moja ręka była szybsza niż myśl o litości i odkupieniu.

 

Nie wiem, ile zostało mi czasu nim spełni się jej obietnica. Nie wiem, czy się spełni. Lecz wiem, że „Ten, Który Mieszka We Mnie” nie przyszedł, lecz był. Nie budził się, bo nigdy nie zasypiał. I odejdzie wraz ze mną.

 

 

Koniec

Komentarze

Przeczytałem tylko z powodu języka. To nie przytyk, lecz przyznanie, że w takich wzniosło-poetyckich tekstach nie gustuję. Za to podoba mi sie, jak piszesz.

Tekst bardzo przypomina mi twórczość Lorda Dunsany'ego (tak się to chyba odmienia?) albo Williama Morrisa; ma podobny, mityczno-baśniowy klimat. Piszesz bardzo obrazowo i sugestywnie, ograniczyłbym jednak ilość owych obrazowych porównań.

Ale... o co chodzi?

Dla smakoszy, nie dla mnie.

Nowa Fantastyka