- Opowiadanie: crev - Noc w Ciemności

Noc w Ciemności

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Noc w Ciemności

„Czytelniku, wędrując wraz z bohaterami niniejszej historyi miej na uwadze to, iż białe nie zawsze jest białe a czarne nie zawsze jest czarne. Pamiętając o tym miej na uwadze to, iż część opowieści wyrażona słowami tak naprawdę jest tą częścią, która ni jak ma się do ważności prawdziwej historyi głównego bohatera. Zabieg ten zastosowałem gdyż dekret z lat 1212-1213 zabraniał opisywania późniejszych wydarzeń, których byłem świadkiem."

Dagdy
Zarodek poza ciałem.

Ogień trawił drwa.

Palił małe, piszczące istoty znajdujące się pod nim i wokół niego. Parzył ich wątłe ciała i oślepiał te, których żar nie mógł wcześniej pochwycić. Niektóre z nich próbowały ratować się ucieczką, zatrzymywane jednak przez kłębiący się pęk czarnego dymu padały, wydając z płuc ostatnie, duszące wydechy.

Wokół pożogi potężny kamienny mur zatrzymywał te, które miały na tyle szczęścia aby przetrwać pierwsze eksplozje tej apokalipsy. Nie przeżyło nic.

 

Nad polem trupków kończyła właśnie dopiekać się szynka. Wokół drzewa szumiały jak wcześniej a poranne słońce rozświetlało lica siedzących przy ognisku biesiadników.

 

„Jemjy sądzę, że możesz już nalać piwa. Przynieś nieco, abym mógł napełnić jelita."

 

Karczmarz mruknął coś do siebie i wstał. Skierował się ku karczmie, otwarł spore, pięknie malowane drzwi, odsuwając uprzednio deskę w pomazanymi nań literami „remont".

 

„Witaj ekscelencjo, niech Pan prowadzi nasze myśli i czyny."

„Witaj, witaj. Usiądź proszę, tylko jeden jest Pan nasz Pasterz."

 

Kobieta usiadła krzyżując nogi. Nim ktokolwiek z dwójki zgromadzonych ponownie zdołał zabrać głos, dźwięk otwieranych drzwi dał znak, iż karczmarz Jemjy wraca z piwem.

 

„Elena witaj."

 

Jemjy chwycił wątłą kobiecą dłoń i musnął ją delikatnie wargami.

 

„Tfu, znów czarowałaś? Śmierdzi jakimś zielskiem."

 

Cała trójka rozsiada się wygodnie wokół ogniska. Rozlane do kufli piwo powędrowało do ust.

 

„Dziś niedziela, za godzinę powinienem odprawić modły."

„Odprawiaj więc."

„Nie kpij Elena, nie kpij. Pan jest wszędzie, ale sławić go należy tylko w miejscach temu godnych, nie w byle kątach i dziurach jakiś. A katedra zamknięta. Przyda nawet ba, należy się nam odpoczynku trochę, nieprawdaż?"

„Prawdaż, prawdaż."

„Katedra, to wyjątkowe miejsce, tylko tam należy sławić Pana. Nie moja wszakże wina, że nadzór budowlany zalecił generalny remont tak i Katedry Pasterza Pana jak i tej oto Karczmy pod Dzwonem."

„Jakoś wam ekscelencjo nie przeszkadzało modły przy ścierwie prawić, gdy król nasz bronił się przed najazdem Rutsów."

„Gdy potrzeba zmusza nas do działania, wtedy wszelkie utrudnienia tylko wzmacniają nasze społeczne więzi. Gdy jednak nie ma wroga nad nami, gnuśność i lenistwo wrasta w skórę i kości.

I się panoszy!"

 

Kapłan położył się na trawie i uśmiechnął szeroko.

 

„Przyjdzie wróg, będziem działać, dziś leńmy się jednak, bo nie móc nam i piwo podawać i modły prawić."

 

Elena otworzyła usta. Nie zdążyła jednak odpowiedzieć na monolog kapłana, gdy zza kniei wyłonili się czterej mężczyźni.

Karczmarz podniósł dłoń witając z daleka widocznie rozpoznanych gości. Nim przybysze zbliżyli się bardziej Elena podjęła rozmowę.

 

„Obawiam się twojej katedry, jest w niej coś niepokojącego."

 

Kapłan zaśmiał się krótko i pogardliwie.

 

Do ogniska podeszli mężczyźni. Przywitali się z biesiadnikami i usiedli. Trójka z nich była gwardzistami. Gwardzistów zawsze łatwo było poznać po brunatno-bordowych kubrakach z wielkimi guzikami i wysokich spiczastych czapkach. Czwarty mężczyzna wyglądał inaczej.

 

„Witajcie Jemjy, Elena, ekscelencjo."

 

Gwardzista ukłonił się delikatnie i usiadł.

 

„Tego przywiążcie do drzewa! Usta możecie odkneblować, nakarmimy gadułę."

„Dawno cię nie widziałam, widzę, że awansowałeś."

„Prawda to. Jemjy wstawił się za mną u wojewody, który okazało się miał u niego spory dług. Udało się więc i mnie. Jako, że po drodze nam z tym makowcem jak się sam nazywa, postanowiłem odwiedzić mego dobroczyńcę i spłacić swój awans. Tak oto z najemnika stałem się dowodzącym w armii wojewody Humperta Grysa."

 

Karczmarz Jemjy uśmiechnął się i wstał. Bez słowa podszedł do remontowanej karczmy, by po chwili wynurzyć się z niewielką drewnianą beczką.

 

„Dzień zaczyna się ciekawie a twoja wizyta, wybitnie jest mi dziś na rękę. Karczma w remoncie i obroty spadły ale widzę, że wasze cztery gęby nieco mnie dziś wzbogacą, o długu nie wspominając."

„Nie wspominaj nie wspominaj, mam dla ciebie pieniądze. Całość i nawet więcej, bo udało się nam po drodze nieco zarobić."

„Zarobić? Czy obrobić kogoś?"

„Za kogo mnie masz ekscelencjo? Jestem uczciwym człowiekiem. Służę z powołania, nie dla zysku, przynajmniej… nie w całości."

 

Kirys rozpiął dwa wielkie guziki i wydobył zza koszuli worek z dźwięczącymi, jak się można było domyśleć monetami. Zważył go w ręku i rzucił Jemjyiowi.

 

„No widzę, że procent jest dość spory, rzadkość w tych czasach."

„Obiecałem wdzięczność i spłacam dług, jesteśmy kwita. A pieniądz, rzecz nabyta, odpracuje w służbie. A jeśli już mowa o służbie, gdzie twoja urocza córka Nimam? Kto nam dziś usłuży w nocy?"

„Nie dotarły widzę wieści, nie dotarły – wtrąciła się Elena dopijając piwo – Piękna córka naszego Jemjyia jest teraz jego piękną żoną."

 

Chwila niezręcznej ciszy została przerwana przez czwartego z przybyłych.

 

„Nie chciałbym przeszkadzać, ale jeśli już państwo biesiadują, to może i ja mógłbym skosztować nieco?"

„Dostaniesz jak będziesz cicho."

„Co go tak uciszacie? Może coś ciekawego opowie. Kto to właściwie jest? Po co i gdzie go wieziecie?"

„Jedziemy do Doliny Kruków, a on będzie tam ścięty."

„To jakiś słynny przestępca? Nie wygląda na zabijakę."

„Żaden przestępca, nie jest nawet niebezpieczny. Poza gadaniem, pieprzy takie bzdury, że… a sami zobaczycie zresztą jak zje. Co Nan, oświecisz nas jakimś ciekawym monolożkiem?"

 

Zanim ktokolwiek zdążył zareagować, zanim przywiązany do drzewa Nan otworzył usta, coś zaszeleściło w krzakach. Trójka gwardzistów zerwała się na równe nogi dobywając mieczy. Zza krzaków wyłonił się młody mężczyzna o śniadej cerze i długich, falowanych włosach. Zza pasa wyciągnął miecz i skoczył w stronę biesiadników. W chwili gdy kroił gardło Kirysa uciekający kapłan uderzył w magiczną barierę utworzoną wokół zgromadzonych. Nim krew z gardła dowódcy konwojentów opadła na ziemię, twarz Eleny również spotkała się z mlecznym murem oddzielającym okolicę od wydarzeń, które rozgrywały się przy Karczmie pod Dzwonem. Gdy drugi z gwardzistów ciął powietrze swym ostrzem wycelowanym wprost w pierś przybysza, Kirys upadł na ziemię i zmarł. Przybysz wyciągnął rękę w stronę atakującego i posłał w jego kierunku strumień błękitnej wody, przynajmniej tak to wyglądało. Woda jednak nie dzieli ludzi na pół. W podobny sposób zginął trzeci gwardzista, z tą drobną różnicą, iż zdążył krzyknąć „O kurwa!".

Po chwilach krzyku i wrzasku oraz daremnych prób ucieczki, karczmarz Jeamjy, wiedźma Elena, kapłan Maciej oraz przywiązany wciąż do drzewa Nan Wakłak spoglądali ze strachem w oczach na stojącego na środku mężczyznę.

Przybysz podszedł do Nana i odciął mu węzły. Uwolniony nie zdążył jednak podziękować, gdyż pięść a następnie stopa przybysza spadały ciężko na jego twarz. Gdy Nan uwolniony od konwojujących go gwardzistów był już w połowie pokryty krwią z nosa przestał zupełnie dawać znaki życia.

Przybysz podszedł do ogniska i usiadł, ruchem dłoni zakreślił coś w powietrzu i ogień buchnął a dogasające przed chwilą ognisko zajęło się żywym ogniem.

Spojrzał na kobietę.

 

„Pomóż mu."

 

Kobieta stała bez ruchu, nie mogąc wydusić z siebie ani słowa. Była tak blada, że nie różniła się zupełnie od mlecznej bariery za jej plecami.

 

„Już!" – wrzasnął mężczyzna

 

Tym razem kobieta posłuchała. Podbiegła do Nana i otarła mu twarz chustą wyciągniętą z rękawa.

 

„Nic wam nie grozi. Elena proszę zajmij się naszym podopiecznym."

 

Godziny mijały bardzo wolno, każdy ruch mężczyzny zdawał się trwać wieki. Po jego lewej stronie odzyskawszy już przytomność Nan starał się nie dygotać, podczas gdy Elena podawała mu zaparzone w menażce rośliny. Kapłan wraz z karczmarzem po dłuższym czasie stania pod magiczną kopułą usiedli przy ognisku i w milczeniu spoglądali na mężczyznę. Nie bez znaczenia był fakt, iż usiedli nie z własnej chęci ale na wyraźny rozkaz przybysza.

 

Zbliżał się wieczór.

 

Wiatr uspokoił się całkowicie. Na horyzoncie pojawiły się ciemne chmury, z daleka widać było wracających z pól pierwszych chłopów.

Ognisko paliło się nadal, mimo braku drewna. W miejscu gdzie nad ranem zginęło zbyt wiele istot było teraz spokojnie i sielankowo, można by rzec, całkiem miło.

Mężczyzna spoglądał na Nana długo i bez słów, w końcu jednak zabrał głos.

 

„Przez ciebie jestem tu i jest mi to wybitnie nie w smak. Fakt, może i nie musiałem cię aż tak obijać, ale należy się wam."

„Nam?"

„Wam, wam, widzisz, ja pochodzę z miejsca jeszcze bardziej niesamowitego dla ciebie, niż twój dom dla nich. – wskazał na mężczyzn – Pochodzę z układu G313, a dokładniej z jedynego w nim księżyca nazwanego przez was Elikronos.

 

Nan zrobił się blady ale nie był w stanie nic powiedzieć.

 

„Skoro już tutaj tak siedzimy a oni patrzą na nas jak na jakieś ufo, że tak zażartuję, a czasu mamy jeszcze chwilę to może się przedstawisz. Opowiadaj od początku, od projektu Isys. Śmiało, opowiedz wszystko od początku."

 

Mężczyzna wybałuszył oczy, nie rozumiał jak przybysz dowiedział się o czymś, o czym wiedzieć za żadne skarby nie mógł. Westchnął, przyglądał się z ciekawością i niepokojem widocznie walcząc z jakąś, drążącą umysł myślą.

 

„Tak, możesz zacząć od odwiedzin Pierwszego Jeźdźca, śmiało."

 

Nan westchnął, po czym zaczął opowiadać.

 

„W roku 2350 rozbił się na ziemi statek nazwany później Pierwszym Jeźdźcem. Nie, statek to złe słowo, nie zrozumiecie. W roku 2350 na ziemie przyleciało stworzenie z innej planety. Jego pojazd rozbił się a ono zmarło. To był pierwszy raz, gdy rządy, to znaczy… królowie i szlachta nie mogły zatrzymać tego w tajemnicy. Pojazd rozbił się w centrum ogromnego miasta wywołując sporą panikę i chaos. Ja skończyłem właśnie naukę i przez wzgląd na moje rozległe znajomości i wiedzę udało mi się załatwić ekscytującą posadkę. Tak miało to przynajmniej wyglądać. Praca miała być spokojna, byłem dobry, cholernie dobry w tym co robiłem a zajmowałem się w dużym uproszczeniu fizyką czasu. Obliczałem i przewidywałem to, co mogłoby się stać z czasem w odpowiednich warunkach. Miałem na ten temat pewną teorię. Później okazało się, że ktoś ważny ją przeczytał. Poszło szybko, przeniesienie w inne, odległe miejsce, potrójna pensja, świadczenia, willa z ogrodem i dożywotnia ochrona rodziny. Gdy wsadzali mnie na statek sądziłem, że to wycieczka, tak to traktowałem. Okazało się, że teoria, którą wysunąłem się sprawdza. Nie można przenieść się wstecz z miejsca w którym się obecnie jest, to niemożliwe, to tak jakby chciało się przeskoczyć wysokie drzewo. Działają wtedy zbyt silne… – zawiesił głos – siły. Można jednak tak zakrzywić drzewo aby… aby, aby cofnąć się w czasie należy się rozpędzić. To tak, jakby chciało się wejść na wielką górę, usiąść na sankach i ześlizgnąć na drugą górkę aby wylecieć nieco w powietrze i przelecieć nad drzewem. Tak to miało wyglądać, na początek sześćdziesiąt dni do przodu, i czterdzieści dni wstecz. Okazało się jednak, że urządzenie, które mieliśmy posiadało, jakby to nazwać, system wspomagający. Fakt, zakrzywiliśmy czas do przodu o pożądaną ilość dni, później jednak aktywował się ów system. Zamiast cofnąć się jak wynikało z moich obliczeń o 40 dni, cofnęliśmy się o 1000 lat wstecz. Ktoś po prostu źle odczytał ich pismo, drobny symbol, mała rysa uznana za pęknięcie zmieniała godziny w lata. Mój partner nie przeżył, utopił się w momencie lądowania. Mi udało się wydostać i wyjść na brzeg. Później ktoś mnie znalazł, zaopiekował się. Jako, że dużo mówiłem szybko ktoś inny doniósł i po paru dniach wylądowałem w królewskich lochach. Z królem rozmawiało mi się dobrze, okazał się człowiekiem światłym jak na swój czas, jednak w końcu uległ naciskom kościoła. Zlecono ścięcie mnie za herezję i kazano przetransportować. W czasie drogi dotarłem tutaj. Resztę znacie."

„Niewiarygodne! Utopił się?" – zapytał karczmarz

„To nie koniec. Gdy przenieśliśmy się w przyszłość widzieliśmy co dzieje się na ziemi. Mamy – zawiesił głos – mieliśmy system, który informował o najważniejszych wydarzeniach planety. Przeraziłem się, gdy zobaczyłem, że najważniejszą wiadomością dwa miesiące po rozpoczęciu naszej wyprawy będzie rozbłysk gamma."

„Ooooooo – z zachwytem odezwał się karczmarz – rozgłysk bałwana, niesamowite."

 

Nan milczał. Karczmarz robił mądrą minę jakby zrozumiał cokolwiek, kapłan wysmarkał się w kubrak a Elena po prostu słuchała w milczeniu.

 

„To teraz, w takim razie czas na mnie. Nazywam się, zresztą nieważne, będę się streszczał bo zostało już mało czasu. To moja rasa zaszczepiła życie na ziemi, przygotowaliśmy ją sobie na wypadek koniecznej przeprowadzki. Okazało się jednak, że rozwinęliście się na niej wy, ludzie. Gdy zasialiśmy życie na ziemi, znaliśmy tylko kilkaset planet ziemio-podobnych. O tych kilka walczyło już dwóch pretendentów. Ponieważ niedawno wykryliśmy zagrożenie rozbłyskiem, postanowiliśmy przylecieć i odzyskać z planety to co jeszcze się da. Okazało się jednak, że bardzo szybko wyewoluowaliście. Planeta się zasiedliła i wyczerpała. Ja jako jeden z wy nazwalibyście to kapłanów, odpowiedzialny byłem za tę planetę. Za to, że dopuściłem do waszego, tak szybkiego rozwoju, zostałem ukarany. Miałem ją sprawdzać co jakiś czas, ale nie sądziłem, że można tak szybko ewoluować. Mój rozkaz i kara polegać ma na zniszczeniu życia, którego nie potrafiłem dopilnować.

Tutaj właśnie pojawia się problem. Widzisz Nan, nasze prawo nie działa wstecz a rozkaz brzmi, oczywiście w prostym tłumaczeniu „Zabić wszystkich ludzi żyjących obecnie na ziemi". Ty natomiast cofnąłeś się i uniemożliwiasz mi powrót do domu. Dlatego musisz wrócić do swoich czasów i tam umrzeć. Ponieważ rozbłysk i tak zniszczy waszą planetę wyrok zostanie odłożony. Zginiecie, że tak się wyrażę, naturalnie."

„Nawet gdybym chciał, nie mam jak. Poza tym, jaki sens ma mój powrót skoro i tak umrę? Tu mam jeszcze kilkadziesiąt lat przed sobą."

„Pierwsze, rozkaz jest jasny, nie mogę cię tutaj zabić ale mogą inni. Z moimi talentami nie jest problemem, aby namówić kogoś, aby torturował cię tak długo aż wyzioniesz ducha. Wierz mi, to będzie gorsze niż śmierć. Drugie, musisz się pożegnać z rodziną, tak wypada. Trzecie, możesz wrócić a ja za chwile powiem ci w jaki sposób."

„Pożegnać? Z nimi?" – Nan opuścił głowę

„Czas nagli więc będę się streszczał. Widzisz, zaszczepiając życie na jakiejś planecie zawsze tworzymy miejsca szczególne. Kilka z nich to zabezpieczenia na wypadek gdyby ktoś chciał przejąć co nasze, inne to życiodajne źródła z których moglibyśmy korzystać w razie potrzeby, jeszcze inne to wejścia do jam w których umieściliśmy systemy autodestrukcji planety. W tej świątyni jest dzwon. W samym metalu nie ma nic niezwykłego ale świątynia została zbudowana w jednym z takich szczególnych miejsc. Musisz wejść i nim zadzwonić, ja dostroję częstotliwość drgań i powinno się udać. Oboje wrócimy do domu a wy o wszystkim nikomu nigdy nie powiecie."

 

Wchłaniając pył

Krok, następnie skrzyp.

Wielkie drewniane wrota otworzyły się obnażając wnętrze katedry. Było mroczno. Przez dziury w ścianach przedzierały się żółtawe promienie zachodzącego słońca. Witraże barwiły wnętrze od czerwieni do błękitu a stojący na środku sporego pomieszczenia krzyż rozpościerał szeroko ramiona. Wiszący na krzyżu mężczyzna z koroną na głowie poruszył się, drgnął nieco niby spazmatycznie jakby to miał być jego ostatni oddech.

 

„Zabobony – powiedział do siebie – musiało mi się wydawać."

 

Po wejściu do komnaty Nan rozejrzał się dookoła, dotknął drewnianych ław i podszedł do krzyża.

 

„Nie zaszkodzi"– przeżegnał się

 

Nan obszedł dookoła pomieszczenie, schody były zniszczone, wyraźnie brakowało w nich pierwszych kilkunastu stopni. Nan rozejrzał się powtórnie, dziury w suficie zdradzały, iż wyższe kondygnacje są w lepszym stanie. Taką przynajmniej miał nadzieję. Wszedłszy na ławę, Nan skoczył w kierunku lewej nogi wiszącego na krzyżu mężczyzny, chwycił. Nigdy mimo swego zdecydowanie naukowego podejścia do świata Nan nie zaniedbywał ćwiczeń fizycznych. To pozwoliło mu wspiąć się najpierw na stopę mężczyzny, a w efekcie na sam szczyt krzyża.

Na zewnątrz katedry zaczęło padać, krople deszczu rozbijały teraz światło, tworząc wewnątrz katedry kilka kolorowych półkoli. Witraże przyciemniały nieco. Nan skierował się ku lewemu ramieniu drewnianego człowieka. Gdy się poślizgnął ręka mężczyzny oderwała się od ramiona krzyża rozrzucając nieopodal drzazgi. Dłoń chwyciła go w pasie i postawiła w miejscu gdzie stał wcześniej. Nie wierzył w to co widział, nie był pewien, czy to wszystko naprawdę się dzieję. Spoglądał na skierowaną w jego stronę twarz mężczyzny. Wydawało mu się, że mężczyzna ma twarz jego ojca. Tak był tego pewien, ten stary człowiek ze zmarszczkami przecinającymi mu czoło to był jego ojciec. Byłby, gdyby nie był wiszącym na krzyżu drewnianą rzeźbą.

 

„Idź synu" – powiedziała rzeźba

 

Nan chwycił brzeg sufitu i wszedł wyżej. Górne piętro było ciemniejsze, było tu spokojniej, wiatr delikatnie ruszał wiszące z góry liny. Gdy Nan chwycił jedną z nich ta opadła na podłogę wzburzając kurz. Nim lina opadła na podłogę wielki drewniany krzyż będący tymczasowo schodami mężczyzny oderwał sporą część podłogi górnego piętra i się przewrócił. Twarz mężczyzny w koronie rozpadła się na kawałki uderzając o posadzkę. Nan stał teraz dygocząc delikatnie.

 

„Mam umrzeć, a boje się śmierci. Ciekawe. Tego nie da się oszukać."

 

Stał na drewnianej, poprzecznej belce. Drewno było spróchniałe. Wcześniej dookoła były twarde, nowe deski, wcześniej droga, którą miał iść wydawała się pewna i prosta. Teraz, gdy opadający krzyż wyrwał deski ciskając je na posadzkę Nan stał na środku, pośród dwóch otaczających go przepaści. Rozglądał się, widział przed sobą figurę kobiety. Spojrzał w tył, za plecami stało ogromne monstrum wytrzeszczając oczy na o wiele mniejszego mężczyznę. Monstrum wspierało szerokimi barkami schody. Drewniana głowa rzeźby zaczynała się w miejscu, gdzie pierwszy, wydawało się w dobrym stanie stopień, zapraszał do wejścia. Nan stał na środku bijąc się z myślami, pomysł aby skierować się ku monstrum wydawał się szalony. Zwłaszcza po tym, jak niedawno widział ożywioną rzeźbę przybitą do krzyża. Z drugiej strony, podróż ku kobiecie, również nie wydawała się sensowna. Wybrał kobietę. Uważał na każdy krok, szedł powoli, tak aby belka wytrzymała. Stał nieruchomo gdy dłoń rzeźby delikatnie muskała mu twarz i głaskała włosy. Dłoń, mimo, iż drewniana wydawała się ciepła i przyjazna. Nan spoglądał w twarz rzeźby, znał te oczy, te ciepłe, pełne miłości i cierpienia źrenice pokryte delikatnie wilgocią.

 

„Tamtędy synu. Tędy nie wolno przejść."

 

Dłoń wskazała kierunek za plecami mężczyzny. Mimo obaw związanych z postacią wielkiego monstrum podtrzymującego schody Nan ruszył uważając na każdy krok. Gdy dotarł do figury ta wrzasnęła głośno. Jej długie wycie przypominające odgłos wilka odbijało się echem w ścianach katedry. Ukląkł chroniąc dłońmi uszy, spoglądał na monstrum, które wyło i kłapało paszczą uzbrojoną w kilka wielkich, krzywych kłów. Monstrum chciało wyrwać ze ścian łapy i drewniane kopyta. Chciało, lecz nie wyrywało, deski skrzypiały i trzeszczały pozostając niewzruszone. Gdy Nan pokonał strach i podszedł do rzeźby ta zmieniła się w piękną kobietę z zawiązanymi chustą oczami.

 

„Wchodź."

 

Wszedł. Najpierw na kolana, później złapał za łokieć. Gdy dotarł do głowy spojrzał w dół. Poza dekoltem sukni w który ośmielił się spojrzeć widział przepaść. Gdy zobaczył jak wysoko się znajduje chwycił rzeźbę mocniej. Ta jednak była już wielkim drewnianym monstrum, które teraz kłapało zębiskami w pobliżu głowy wiszącego na mięsistym przedramieniu potwora mężczyzny. Nan spanikował, poślizgnął się opierając stopę na biodrze potwora i zawisł na jednej ręce. Monstrum było wściekłe, wyrywało się i za wszelką cenę próbowało uwolnić się z desek krępujących jej ruchy. Zimny pot przebiegł po skórze a gorąco wbiło się jak klin w serce i głowę wiszącego na ręce mężczyzny. Oddychał szybko, głośno i nerwowo. Chwycił brodę potwora i zdołał odbić się od jego pasa na lędźwiach.

 

„Teraz albo nigdy!"

 

Nan chwycił stopień i wspiął się na niego cudem ratując nogę przed zębiskami potwora. Szybko wbiegł po schodach na wąską wieżę, prowadząca wprost do dzwonu.

Na górze, pomiędzy spróchniałą podłogą dzielącą go od przepaści wisiał dzwon. Był niedaleko, kilka kroków przed nim. Mężczyzna odetchną z ulgą, zrobił pierwszy krok, po nim następny i kolejny. Wiatr dął a deszcz dźwięczał uderzając w dachówki.

 

„Nareszcie."

 

Nan podszedł do dzwonu gdy nagle coś pojawiło się po jego lewej stronie. W jedynym z witraży odbijała się jego sylwetka. Dopiero po chwili i baczniejszym przyjrzeniu się postaci okazało się, że to nie on ale jakaś kobieta. Postać stała nieruchomo i z wyrzutem spoglądała na twarz mężczyzny.

 

„Mówiłam, żebyś nie leciał! Wracaj natychmiast do domu!"

 

Witraż pękł, rozleciał się na setki części i opadł w przepaść. Kobieta nie zniknęła jednak, zmieniła się tylko. Teraz nie była to żona Nana, ale jego córka.

 

„Kocham cie tatusiu."

 

Gdy zniknęła a w oczach mężczyzny pojawiły się łzy, lina od dzwonu powędrowała do dłoni mężczyzny jakby ktoś mu ją podawał. Dopiero teraz wiatr wpadł przez dziurę w ścianie i zakołysał ciałem mężczyzny. Gdy usłyszał kroki za plecami obejrzał się i stawił czoło bestii, monstrum, które jakimś cudem wyzwoliło się z pętających go drewnianych krat zmierzało w jego stronę.

Wielka drewniana łapa zatoczyła półokrąg i uderzyła mężczyznę w bok.

 

Dzwon dźwięczał.

 

Lina wyślizgnęła się z ręki Nana i wróciła do swego położenia kołysząc się delikatnie.

Mężczyzna spadł na posadzkę przebijając podłogi dwóch poniższych pięter i nadział się na jedną z zaostrzonych desek w koronie człowieka na krzyżu.

 

„Coś ty narobił?!" – zapytała bestia spoglądając na niego z góry

 

Nan nie widział już nic. W jego oczach odbijały się deski, które zaczęły odrywać się od ścian, odbijała się zapadająca się katedra. Dzwon uderzył o posadzkę, która pod naporem ciężaru pękła, odsłaniając wielką, czarną, głęboką otchłań.

 

Karczmarz Jemjy, lekarka Elena oraz kapłan Maciej umarli szybko, pełni bólu i krzyku. Wypełzająca z otchłani bestia dorównywała wielkością katedrze. Zmierzała ku wsi.

Koniec

Komentarze

Szybko wbiegł po schodach na wąską wierzę, prowadząca wprost do dzwonu.- popraw tego ortografa, bo aż w oczy świeci.

Jak widzę eksperyment z dialogami. Przeczytałem i z całą pewnością mogę stwierdzić, że jednak wolę nasze rodzime myślniki. Te cudzysłowy wprowadziły chaos, gubiłem się w poszczególnych kwestiach, nia bradzo mogłem wyłapać kto co mówi.

Co do fabuły, to też nie kapuję o co tu chodzi.

Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.

Wieża poprawiona - :(
Tak to eksperyment z dialogami, czu udany no sam nie wiem.
Fabuła - ehhh :) fabuła.

Szanowny "eksperymentatorze", zajrzyj do tematy na Hyde Parku. Potem wyciągnij jedyny słuszny wniosek, że to nie jest eksperyment...

Mniejsza z tym, dużo bardziej interesuje mnie Twoje zdanie o tekście.

Niestety, z niemałą przykrością muszę Cię rozczarować --- nie wyrażę zdania o tekście, ponieważ nie zainteresował mnie, a w takim przypadku trudno być chociaż jako tako obiektywnym.

Ahhh :( ok

thx

 - Na zewnątrz katedry zaczęło padać -  Przecież wiadomo, że nie zaczęło padać wewnątrz katedry. I przez to masz potem powtórzenie słowa katedra.
Też nie zrozumiałem, o co chodzi w tym opowiadaniu. Poza tym brak przecinków i zdania jakoś koślawo złożone.

Dla mnie sam pomysł, przebijajacy spomiędzy koślawych zdań, jest ciekawy. Nie najoryginalniejszy, ale ciekawy.
Z jednej strony pseudośredniowieczny świat. (pseudo- , bo realia nie do końca pasują)
Z drugiej strony facet z przyszłości, który się zagubił o 1000 lat
Z trzeciej strony kosmita, który stworzył życie na tej planecie, a teraz przybył, aby je zniszczyć.
Niestety wykonanie jest koszmarne. Nie dość, że ten pomylony eksperyment z dialogami, to momentami opisy są tak pokraczne, że nie rozumiem, co się dzieje.
Rada: zachowując pomysł, opowiadanie napisać od nowa. Z nowym zakończeniem- od momentu wejścia do kościoła, wszystko się niesamowicie plącze w haosie.

O rety "TomaszMaj" - dzięki :) właśnie o takie komentarze mi chodzi i takowe czytać lubię :)

Nie żebym ci słodził ale dzięki.

To może gwoli wyjaśnienia (chociaż małe szanse, aby ktoś czytał :))

1. Pseudośredniowieczny świat miał być.

2. Dialogi, no może faktycznie z aprobatą się nie spotkały ale myślniki także mi się nie podobają niestety.

3. Co do pokracznych opisów - chyba faktycznie mam z tym drobny problem ;)

4. O nie! Od nowa opisywać to samo - dla mnie to byłoby katorżnicze.

5. Od momencie wejścia do kościoła się plącze i tu akurat ma się plątać (chyba mam problem z tym, że ja sobie wymyślam fabułę i opisując ją trochę za mało zdradzam, tak, że potem tylko ja mogę się połapać o co chodzi).

Skoro już zacząłem to oto i niezrozumiana fabuła powyższego opowiadania.

1. Rok 2350 - na ziemi rozbija się statek kosmiczny z "obcym".

2. Rok 2350 - Nan Wakłak przenosi się w przeszłość.

3. Rok 1350 - Nan Wakłak zostaje pojmany i transportowany celem ścięcia.

3a. Wraz z konwojującymi Nan zatrzymuje się przy karczmie.

4. Do roku 1350 w miejsce przebywania Nana Wakłaka przenosi się z przyszłości "Obcy".

5. "Obcy" zabija konwojujących i uwalnia bohatera.

5a. "Obcy" nakłania Nana do wejścia do Katedry oraz użycia dzwonu. Informuje bohatera iż w taki sposób wróci do swoich czasów. W rzeczywistości ma to na celu...*1)

6. Nan wchodzi do Katedry, która miała być metaforą życia. Spotyka Jezusa jako osobę która na początku mu pomaga. Jezus to metafora ojca, który pomaga bohaterowi wejść wyżej (dorosnąć).

7. Nan spotyka Maryję (matkę), która wskazuje mu drogę ku niebezpieczeństwu (życiu - czyli mieszance piękna i strachu - czego metaforą jest oczywiście bestia i kobieta).

8. Podróż po Katedrze to droga jaką musi przebyć człowiek aby osiągnąć ostateczny cel - dlatego też, mamy tutaj schody, na które można wejść dopiero po przejściu pierwszych przeciwności losu, mamy trzeszczące deski, które raz wydają się solidne i się łamią a raz wydają się kruche a można po nich chodzić - to tak jak w życiu, raz na wozie raz pod wozem).

9. Nan pokonuje Bestię (która jest metaforą przeciwności jakie nas w życiu spotykają).

9a. Spotyka "żonę" i "córkę" - są one częścią jego samego, jego alter ego i sumieniem, które chce dobrze, ale działa w sposób chaotyczny.

10. Bohater dociera do dzwonu (ostateczny cel) i osiąga swój cel. Mimo tego zostaje jednak pokonany przez życie (chodzi mi tutaj o to, że jakkolwiek byśmy życia nie przeżyli i tak to ono nas pokona - śmiercią).

11. Ciało mężczyzny zostaje przebite koroną cierniową Jezusa. Okazuje się, iż to co wydawało się mu pomocne (Jezus, Maryja) mamiło jego umysł (tutaj odnoszę się do tego, jak życie nas ogranicza, mimo, że "jesteśmy wolni" to robimy to, co inni uważają za słuszne, jest to także odniesienie do religii jako "opium dla mas").

12. *)1 Spadający dzwon niszczy posadzkę katedry która uwalnia prawdziwą bestię - Zło, które niszczy świat - okazuje się iż "Obcy" mógł wypełnić swoją misję tylko w taki sposób.

Tadam

Proszę, teraz możecie na mnie wieszać psy ;)

Dialogi, no może faktycznie z aprobatą się nie spotkały ale myślniki także mi się nie podobają niestety.
Niestety, zasady zapisu dialogów są ujęte w konkretne zasady. Podobają się czy nie, stosować się do nich warto, jak widzisz po komentarzach.
Od momencie wejścia do kościoła się plącze i tu akurat ma się plątać (chyba mam problem z tym, że ja sobie wymyślam fabułę i opisując ją trochę za mało zdradzam, tak, że potem tylko ja mogę się połapać o co chodzi).
Zdradzaj więcej. Tyle, byś nie był jedynym, który może się połapać. Sam powinieneś dojść do takiego wniosku, skoro musisz aż tyle wyjaśniać.

Nowa Fantastyka