- Opowiadanie: T&N. - Nie zawsze na ziemi maj

Nie zawsze na ziemi maj

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Nie zawsze na ziemi maj

Artur oglądał telewizję. Ze złości przygryzał wargi.

– Co się stało? – zapytał ojciec, który przechodząc obok, z przyzwyczajenia wsunął głowę do pokoju syna.

Chłopiec spojrzał z napiętą, a zarazem zatroskaną miną.

– Sam zobacz. – Kiwnięciem głowy wskazał ekran. Nadawano dziennik: prezenterka referowała o zamachu na południu kraju; po lewej, na wysokości jej głowy, widniało zdjęcie z miejsca zdarzenia. – Cholerni sogończycy! To już dwunasty atak od kiedy zamieszkali na Ziemi. Szlag by ich!

Widząc, że to grubsza sprawa, ojciec przysiadł przy Arturze, splótł dłonie, zamierzał wygłosić kilka pocieszających słów. W środku był jednak zgryziony; "on znowu o tym!" – myślał i chrząkał przez chwilę.

– Masz tylko dziesięć lat – podjął wreszcie – nie zaprzątaj sobie głowy takimi sprawami. Jest ładna pogoda, chodź, zagramy w piłkę. Albo, jak chcesz, mogę cię pohuśtać. Nie lepiej?

– Nie traktuj mnie jak dziecko! Sam się pohuśtaj – fuknął Artur. Widok jego groźnych ukośnych brwi, nieco ojca zawstydził.

– Oj, synku, to nie tak. Jesteś młody, zamiast interesować się polityką, możesz korzystać z dzieciństwa, bawić się. Jak byłem w twoim wieku…

– W tym właśnie problem – uciął chłopiec. – Traktujesz mnie jak gówniarza; "niech biega z kolegami i łazi po drzewach". Czyż nie? – Pokręcił nagannie głową. – Nie jestem jak inni, tato. Wiem, co dzieje się na świecie, co te cholerne sogole z nami wyprawiają, i chcę w tym uczestniczyć.

– No tak, tylko…

– Sam przyznaj – Artur nie dał sobie przerwać – czy to w porządku, że jacyś durni kosmici nas terroryzują? Że przez ich głupią walkę o równość cierpią niewinni? I jak tu myśleć o przyszłości, gdy w każdej chwili możemy zginąć. A chciałbym założyć rodzinę, zapewnić jej bezpieczeństwo.

– Nie wybiegasz aby za daleko w przyszłość? – wtrącił wreszcie ojciec. – Bezpieczeństwo na razie ja zapewniam tobie; założyć rodzinę jeszcze zdążysz. A czasy – nie są tak niepewne, jak twierdzisz. Się nie martw.

Lecz Artur nie słuchał i się martwił. Widać było, jak przeżywa to w sobie, dręczy się i wścieka – i tak już od kilku tygodni.

– Dlaczego dla wygody tych śmieci mają ginąć niewinni ludzie?! – wygłosił pretensję. Niekoniecznie do ojca, bardziej jakby do bogów, sprawujących nad tym wszystkim pieczę.

Ojciec dyskretnie westchnął i milczał przez chwilę. Następnie podjął, głosem łagodnym i opanowanym:

– Jak mówiłem, nie jesteśmy tacy bezbronni. Nie słyszałeś o VARTO? Bez nich, owszem, ta kosmiczna plaga rozpętałaby się pewnie na dobre. Ale VARTO są i dzielnie nas chronią. – Ostatnie zdanie zabrzmiało nieco infantylnie i zaraz tego pożałował.

Chłopiec uśmiechnął się jednak pogardliwie.

– Serio myślisz, że VARTO nad wszystkim panują? Ślepo wierzysz gazetom. – Przez chwilę kiwał głową rozradowany, lecz uśmiech szybko zelżał i twarz Artura znów stała się kamienna i ostra. – Ale odpowiedz mi: dlaczego ludzie giną za nic?

– Eh, to nie takie proste…

– Pytanie jest bardzo proste!

– Słuchaj, Artur, sogończycy muszą to robić, by osiągnąć pewien cel. To polityka. A że konsekwencje są, jakie są…

– To niesprawiedliwe!

Znudzony tą dyskusją ojciec zmienił nagle taktykę. Zmrużył oczy, po raz pierwszy spojrzał na syna wzrokiem zawziętego belfra.

– Masz rację, to nie jest sprawiedliwe – rzekł stanowczo.

I zaraz chciał dodać, że życie nigdy nie jest sprawiedliwe, że nie na wszystko mamy wpływ – a najlepiej wyrazić to jakąś zgrabną, pasującą do sytuacji banalną prawdą. Lecz myślał nad nią zbyt długo i Artur odezwał się pierwszy:

– Nie zgodzę się na to. – Kręcił przy tym złowieszczo głową. – Wykończę ich, rozumiesz?!

Brzmiał bardzo poważnie i wyglądał równie zaciekle. Ojciec zdumiał się i nie wiedział, co odpowiedzieć. Zmieszany wypalił pierwszym pytaniem, jakie przyszło mu do głowy.

– Niby jak?

Artur tylko na to czekał. Ściszył telewizor i rzekł, nieco zmienionym, bojowym głosem:

– Zrzucę tam atomówkę i wyplenię całe kurewstwo.

Nastało milczenie. Ojciec wykrzywił wreszcie usta w uśmiechu – wyraźnie mu ulżyło. Mimo uszu puścił przekleństwo syna; uspokajającym był dla niego fakt, że Artur nie ma poważnych zamiarów, a przejawia tylko bujną, nie zagrażającą bezpośrednio zdrowiu, dziecięcą wyobraźnię. By jednak nie kpić, nie podcinać tak od razu skrzydeł, na powrót spoważniał i przyjął tonację syna.

– A skąd weźmiesz taką bombę, Artur?

Nie wyczuwając ironii, chłopiec całkiem wyłączył telewizor, by jeszcze lepiej się skoncentrować.

– Kupiłem przez Internet podręcznik „Jak wytępić terroryzm", napisany przez bardzo mądrego człowieka. W książce jest wszystko: jak wybudować bombę, w jaki sposób ją odpalić, jak oszukać radary, po prostu wszystko. Potrzeba mi jedynie czasu. Zobaczysz. Za pięć lat będę gotowy, zbuduję głowicę, a wtedy zrzucę ją na Sogonię i zrobię czystki. Władze krajów z całego świata będą mi dziękować, stanę się bohaterem. Leżące tu na półkach zabawki – zastąpią ordery i dyplomy od prezydentów. Nawet tych najdalszych, najegzotyczniejszych krajów, o których jeszcze się w szkole nie uczyliśmy.

Gdy skończył, ponownie nastała cisza, tym razem dłuższa i wyraźnie krępująca. Ojciec błądził przez chwilę wzrokiem po dywanowych szlaczkach, trawiąc to, co usłyszał. Wtem zadarł nagle głowę i spojrzał na drzwi.

– Słyszałeś? Twoja matka mnie chyba woła.

Poklepał syna po ramieniu i czym prędzej się wycofał – tak z pokoju, jak i z dyskusji. Będąc przy drzwiach słyszał jeszcze słowa Artura, że nie spocznie, póki wszyscy sogończycy – co do jednego! – nie znikną z powierzchni Ziemi.

– Tylko pięć lat, ojcze. Pięć lat! – krzyczał.

 

* * *

 

Gdy Artur skończył piętnaście lat i jego twarz pokryły pierwsze srebrne włoski zwiastujące dorosłość, ojciec został przez niego wezwany do garażu.

– Pamiętasz naszą rozmowę sprzed lat? – już od progu zapytał Artur.

Ojciec nie zwracał nań uwagi; z otwartą buzią zbliżył się do wielkiej, bez mała czterdziestocalowej, wiszącej na ścianie plazmy.

– Ja cię!, skąd masz taki telewizor?

W garażu nie był od lat. Co prawda gdy sprzedali samochód i miejsce stanęło puste, wiedział, że syn zrobił sobie z niego swój prywatny kącik, ale nigdy nie wnikał. Nieraz chciał zajrzeć, zainteresować się, lecz zawsze coś stawało na drodze; często zwykłe lenistwo, gdy leżąc na kanapie po ciężkim dniu pracy, pił piwo i dość miał zmartwień własnych.

Na wielkim ekranie wyświetlany był vTV – należący do VARTO, dwudziestoczterogodzinny kanał informacyjny, relacjonujący działania sogończyków. W ciągu ostatnich lat ich bunt przybrał na sile. Liczba zamachów rosła z każdym miesiącem. VARTO ledwo już stawiało opór, choć uspokajano wszystkich, zapowiadając przełom w obronie.

Widząc zaaferowanie ojca, Artur darował sobie wstępy. Bez słowa przycisnął ukryty pod stolikiem guziczek. Pomieszczenie zaczęło minimalnie drgać. Ojciec rozglądał się, nie mogąc dojść źródła; spojrzał wymownie na syna, lecz ten stał jedynie i czekał. Po chwili część podłogi się rozstąpiła, z podziemi zaś, niczym peryskop, wysunęła się olbrzymia, okuta blachą rakieta – kształtem żywcem przeniesiona z kreskówek. Z wrażenia ojciec chwycił się ściany. A to jeszcze nie wszystko. Na tej samej bowiem ścianie, wiszący obok niepozorny plakat, samoistnie się zrolował odsłaniając panel dowodzenia. W jego skład wchodził mały zielony ekran i konsola upstrzona mnóstwem świecących kolorowo guzików oraz pokręteł.

– Co to jest? Do diabła, synu, co ty trzymasz w garażu?!

Artur stanął przed ojcem wyprostowany. Odchrząknął teatralnie, zaznaczając, że to, co zaraz powie, winno zabrzmieć wyniośle, a przede wszystkim śmiertelnie poważnie.

– Tak jak przed laty obiecałem, oto bomba atomowa! Z własnym napędem, sama zmierza do celu. Sporo czasu zajęły mi przygotowania, obliczenia, ale na szczęście to już koniec. Wszystko jest gotowe, zapięte na ostatni guzik. Za chwilę, w twojej obecności, odpalę ją i będziesz świadkiem przełomowej chwili, gdy sogole całkowicie znikają z powierzchni globu. Wieczorem spodziewaj się telefonów od przywódców z całego świata. Bez obaw, uczyłem się języków, by zrozumieć gratulacje większości z nich.

Dał ojcu chwilę na ogarnięcie sprawy i ewentualny komentarz. Gdy ten, z powodu zaniemówienia, nie nadchodził, chłopak zabrał się do rzeczy: wpisał coś na klawiaturze, pokręcił jakimiś gałkami, coś powciskał. Wtedy obok wyłoniło się pudełko z wielkim czerwonym guzikiem, chronionym szybką. Tę Artur efektownie zbił młotkiem, po czym otwartą dłonią przywarł do ów guzika.

Z ukrytych gdzieś w kącie głośników zadźwięczał modulowany sygnał. Sufit rozłożył się niby dach w kabriolecie, odsłaniając błękitne niebo. Rakieta z kolei zadrżała, zasyczała, wypuszczając z dołu trochę dymu. Ojciec patrzył przerażony. I gdy już zdawało się, że coś nie gra, że mechanizm jakby zwalnia – wielki blaszany potwór wystrzelił z hukiem w górę, hen, wysoko, zostawiając po sobie tylko cienką smużkę dymu na niebie.

Kilkanaście minut później obraz vTV nagle zniknął z ekranu. Za chwilę sygnał powrócił, lecz było to tylko logo stacji; u dołu zaś, grubą czcionką, napisy informowały o wybuchu broni jądrowej, zrzuconej wprost w siedzibę VARTO.

Artur pobladł, na czoło wystąpiły mu grube krople potu. Następnie twarz poczęła zmieniać się jak w kalejdoskopie. Wpierw wyrażała pasję i niedowierzanie, po chwili głęboką refleksję, na końcu smutek i zrezygnowanie, z towarzyszącym im opadnięciem ramion. Chłopiec zmarniał w oczach, wydał się nagle kilka lat młodszy. Jak kiedyś, we wczesnym dzieciństwie, gdy martwiły go trywialne sprawy i uciekał wtenczas do rodziców, szukając ochrony i wsparcia. Teraz spojrzał na ojca tymi samymi dziecinnymi oczyma.

– Tatku, przecież tak wiele czasu spędziłem na obliczeniach, sprawdzałem sto razy, to niemożliwe! Wszystko było zapięte… – głos mu się łamał, lecz zdołał dokończyć: – na ostatni guzik.

Ojciec spoglądał nań ze współczuciem i zrozumieniem. Poklepał syna po ramieniu w ten szczególny ojcowski sposób, czego nie robił od dawna, i niejaka wesołość w niego wstąpiła. Poczuł coś w rodzaju satysfakcji, iż wreszcie, w obecnych okolicznościach, może pouczyć syna, uraczyć go życiową mądrością – którą powinien był wygłosić już wtedy, pięć lat temu, gdy zaplątał się w swych argumentach.

– Cóż, synu. Nie zawsze na ziemi maj, nic zawsze ludzkiemu szczęściu raj.

Artur zmarszczył czoło w osłupieniu – nic z tego nie rozumiał.

I tyle z mądrości.

Na widok tego zmieszania, ojca opuściła cała promienność, a wdarło się sporych, zauważalnych rozmiarów znużenie tym wszystkim. Sogończykami, bronią atomową, telefonami z dalekich krajów. Cholera jasna! Ma przecież większe zmartwienia: kredyt, wzrost podatków, dach przecieka. Kipiąc ze złości – bardziej zły będąc na siebie niż syna – uniósł szybkim ruchem głowę.

– O! Słyszysz, matka mnie woła!

I w następnej chwili Artur był już w garażu sam.

Koniec

Komentarze

Hmm. Szczerze pisząc, nie bardzo wiem, co powiedzieć. Opowiadanie mi się podoba, mimo zastrzeżeń, o których nie mam pewności, czy rzeczywiście należy z nich czynić wyrzuty. Scenariusz rodem z kreskówek dla maluchów (przez chwilę myślałem, że cały dom odchyli się od ziemi jak na zawiasie, żeby wypuścić bombę w powietrze :D ) i kompletny absurd drugiej sceny mają swój urok i z pewnością w ostatecznym rozrachunku działają na korzyść. Przynajmniej mnie lekko rozbawiły, gdyż zakończenie, do którego konsekwentnie zmierzasz, wygląda poważnie i ma sens. Gdybym mógł oceniać, byłaby piątka.

Tylko "ów" jest zaimkiem odmiennym, a zatem:
"owego guzika", a nie "ów guzika".

Poza tym nie znoszę wyrazu "guzik". Guzik to masz w koszuli albo marynarce.  Na urządzeniu elektornicznym może być co najwyżej przycisk.

Taaaak, cała scena w garażu, to jakbyś kreskówkę opisywał. Infantylnie niepoważne. w zestawieniu z pierwszym akapitem, nie wiem, czy z założenia opowiadanie to miało być wesołe, poważne, refleksyjne, czy jakie. Taki misz-masz ci wyszedł.
Wtręty w opisach w rodzaju: "A to jeszcze nie wszystko" nijak nie pasują.
Nie potrafię jednoznacznie ustosunkować się do tego tekstu. Dziwny taki zlepek.

Chciałem, by całe opowiadanie było takie, jak część druga, absurdalne i nieco dziecinne, widocznie pierwsza część wyszła za poważnie.

Dzięki za opinie.

Nowa Fantastyka