- Opowiadanie: Mish - Prawda Makbeta

Prawda Makbeta

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Prawda Makbeta

– Przykro mi, panie Tomaszu. Pańska powieść nie została uznana za wartą wydrukowania.

Mężczyzna siedzący za biurkiem wypowiedział te słowa z kamienną twarzą. W jego głosie dało się dosłyszeć przepraszającą nutę, jednak w żaden sposób nie mogło to wpłynąć na ostateczny werdykt.

Tomasz Bankiewicz sztywno skinął głową na znak, że rozumie. Nie pozostało mu nic innego, jak zabrać powieść, efekt wielu miesięcy wytężonego pisania w czasie wolnym po pracy, pożegnać się i wyjść. Gdy szedł przez siedzibę wydawnictwa, z niesionego pod pachą projektu ponad trzystustronicowej książki wypadło kilka samotnych kartek. Nikt nie zwrócił na nie uwagi – mało to papierów walało się po podłodze? – a i samemu Tomaszowi nie zależało na zebraniu zgubionych fragmentów maszynopisu. Z opuszczoną głową opuścił budynek wydawnictwa. To już drugi raz, jak wymaszerowuje stamtąd zmartwiony i podłamany.

Do trzech razy sztuka, pomyślał smętnie, czekając cierpliwie aż autobus raczy pojawić się na przystanku. Szczelniej otulił się kurtką. Jesienny wiatr mocno zawiewał, przyprawiając go o dreszcze. Odniósł wrażenie, że dziś wieczór Warszawa sprawia jeszcze bardziej przygnębiające wrażenie niż zwykle.

Kiedyś wreszcie się uda, przeszło mu przez myśl, gdy wsiadał do autobusu linii 629, jadącego w stronę jego mieszkania. W końcu przyjmą któryś tekst. Dopiero dwadzieścia dziewięć lat na karku, mam jeszcze mnóstwo czasu aby zadebiutować.

Miał przynajmniej dość szczęścia, by trafić na niemal pusty autobus. Tomasz opadł ciężko na pierwsze lepsze wolne miejsce i rzucił stos kartek na fotel obok. Na własne nieszczęście, kilka miejsc przed sobą widział obściskującą się parę młodych ludzi, na oko nieco młodszych niż on. Chłopak całował ostentacyjnie siedzącą u niego na kolanach dziewczynę, a ona odpowiadała tym samym. Na zakochanych z przyganą patrzyła staruszka w moherowym berecie, wyglądająca spomiędzy wielkich toreb zajmujących cały fotel obok niej. Chociaż raz w życiu Tomasz był gotów poprzeć starowinkę od Rydzyka. On również nie lubił widzieć szczęśliwych ze sobą młodych. W jego wypadku nie chodziło jednak o „upadek kultury" i „bezeceństwo w narodzie" (cokolwiek by to miało znaczyć).

Nie lubił tego przyznawać, ale był sam odkąd pamiętał. Wolał poświęcać czas na pisanie, niż szukanie sobie dziewczyny. Wszyscy znajomi pukali się w czoło albo wyśmiewali go bezlitośnie, ale niezmiennie trwał przy swoim. Pocieszał się myślą, że być może kiedyś, jeśli będzie pracował wystarczająco długo, jego prace zostaną docenione, a czytający je ludzie będą myśleć: „Kurde, z tego Bankiewicza to jednak jest geniusz". Teraz, siedząc w śmierdzącym autobusie z kolejną odrzuconą powieścią na kolanach, miał ochotę złapać ów gruby plik niepotrzebnie zapisanych kartek i walnąć nimi zakochanych przez łby. Albo lepiej, wepchnąć go sobie do gardła i przy odrobinie szczęścia udławić się papierem. Oczywiście, nie zrobił żadnej z tych bezsensownych rzeczy. Odwrócił tylko głowę w stronę okna i skupił się na mijanych samochodach. Większość jego znajomych już takimi jeździła, tylko on, pierdoła, magister po polonistyce, niedoszły twórca ledwo wiążący koniec z końcem dzięki pracy w McDonaldzie, nadal korzystał z komunikacji miejskiej. Chyba, że akurat nie miał już ani grosza, i trzeba było do pracy robić z buta te kilka kilometrów od mieszkania do roboty.

Moje życie to porażka. Trzeba było zrobić, jak mówiła ciotka Grażyna i iść na polibudę. Nieważne, jaki kierunek. Ważne, że na Politechnice Warszawskiej. Pewnie i tak nie znalazłby pracy, ale przynajmniej nie musiałby znosić ciągłych docinek i spojrzeń mówiących „No i kto miał rację?" na spotkaniach rodzinnych.

Myślał tak w złości, ale wiedział, że nawet gdyby mógł wybrać jeszcze raz, poszedłby tą samą drogą. Taka była jego natura, że wszędzie widział potencjalne historie. Na przykład, gdy patrzył na mijanego menela opartego o ścianę monopolowego, nie widział po prostu człowieka przesadzającego z alkoholem, tylko, dajmy na to, biznesmana będącego świadkiem porwania przez kosmitów, zdyskredytowanego na zlecenie rządu, by nie ujawnił tej tajemnicy światu. Telebim przedstawiający uśmiechniętego kandydata pewnej popularnej partii nie był tylko reklamą, lecz stanowił część szeroko zakrojonego planu podbicia świata. I tak dalej.

Autobus zatrzymał się wreszcie na odpowiednim przystanku. Tomasz wygramolił się ze środka i ruszył ciemnymi uliczkami Pragi w kierunku swojego bloku. Pod pachą wciąż taszczył ową nieszczęsną powieść, niedoszły bestseller, niedorobione arcydzieło sztuki nowoczesnej. Jęknął zrezygnowany. Jakby tego było mało, jutro na szóstą rano do roboty.

Gorzej już być nie może.

Zamyślony, nie zauważył po ciemku idących z przeciwka ludzi, i w efekcie zderzył się boleśnie z którymś.

– Jak leziesz, cwelu? Wyjebać ci? – usłyszał na „dzień dobry" od ubranego w dres typa, w którego nieopatrznie uderzył.

Pomylił się myśląc, że chwilę wcześniej osiągnął ostatni stopień wtajemniczenia w bractwie pechowców. Zupełnie, jakby Bóg czy inny Wielki Demiurg próbował dodatkowo go zdołować, w ramach jakiegoś sadystycznego bonusu.

Gratulacje. Udało Ci się w stu procentach.

– Zadałem ci pytanie, cioto. Przeprosisz, czy mam ci przypierdolić? Za kim kurwa jesteś? – dres, wbrew nadziejom Tomasza, postanowił drążyć temat.

– Panowie… to było niechcący… przepraszam i już sobie idę… – wyjąkał, zdając sobie sprawę ze śmieszności własnych słów. Chciałby mieć choć połowę pewności siebie Damila Sverberga, głównego bohatera własnej powieści.

– Gdzie kurwa chcesz leźć? – kumpel potrąconego postanowił włączyć się do „zabawy" – Potrąciłeś Łysego, frajerze, i za to powinieneś dostać w ryj. Dawaj, kurwa, komórkę w ramach rekompensaty.

Tomasz rozejrzał się dookoła bez większej nadziei. Rzecz jasna, nikogo innego nie było w okolicy. A zresztą, nawet gdyby był, to niby czemu miałby ruszyć z pomocą?

Jednak w Tomaszu nieoczekiwanie obudziła się buntownicza część charakteru. Nie zamierzał oddawać telefonu, więc miał dwa wyjścia: wołać o pomoc (nieskuteczne), walczyć (śmiechu warte, chyba, że zabiłby ich śmiechem właśnie) lub uciekać (możliwe do rozpatrzenia).

Poderwał się gwałtownie z chodnika i rzucił się do ucieczki. W normalnych warunkach, kto wie, może i dałby radę zwiać. Ale teraz taszczył ze sobą ponad trzysta stron maszynopisu, na porzucenie którego zwyczajnie nie mógł się zdobyć, i to go zgubiło.

Dorwali niedoszłego pisarza po ledwie kilkunastu metrach szaleńczego sprintu. Celna kosa w nerki powaliła Tomasza na kolana, kopniak w osłabioną latami studiów wątrobę dobił. Bity padł twarzą na brudny chodnik, pomiędzy stare pety. Czuł, jak jeden z dresów wyciąga mu z kieszeni wiekową Nokię, po czym zniesmaczony ją odrzuca.

Pewnie zdobywacie dużo lepsze telefony co miesiąc niż ja zdołam kupić za rok pracy, chłopaki.

Niestety, dobrali się również do portfela.

-Uugghhuug – zaprotestował nieskładnie Tomasz, za co zarobił jeszcze jednego kopa, tym razem w brzuch, co skutecznie stłumiło u niego bohaterskie odruchy.

Napastnicy zabrali portfel i odeszli, śmiejąc się głośno z „jebanego studenciaka" i „frajera". Pewnie nieźle się zawiodą jak już sprawdzą, ile dokładnie zdołali zrabować. Dziewięć złotych to bądź co bądź niezbyt reprezentatywna suma.

Tomasz podniósł się z trudem, zebrał rozrzucone kartki i telefon – który zresztą wciąż działał, ten model trzeba by chyba utopić w lawie, aby zaczął szwankować – i ruszył mozolnie w stronę mieszkania, ocierając krew cieknącą z nosa. Na szczęście, chyba nie odniósł poważniejszych obrażeń, no, może poza zranioną dumą. Przynajmniej nie będzie musiał jechać do szpitala.

Powoli i ostrożnie otworzył główne drzwi bloku i wspiął się na trzecie piętro. Na schodach minął się z panią Jadwigą Spod Piątki, przy czym oczywiście zarobił sobie spojrzenie typu „O, wraca nawalony z orgii" i pewność, że już jutro cała okolica będzie o tym wiedziała.

Świetnie. Cudownie. Boże, zabij mnie.

Klnąc pod nosem wszedł, a w zasadzie wpełzł, do swojego skromnego M2. Powieść z hukiem wylądowała na niewielkim stoliczku obok komputera pamiętającego chyba jeszcze czasy Windowsa 3.11, a autor padł w ubraniu na łóżko. Przez kilka minut próbował zasnąć, nie trudząc się nawet zmianą ubrania. Nic z tego nie wyszło. Wciąż był zbyt pobudzony po „bójce", jak wolał myśleć o oklepie spuszczonym mu przez tamtych drecholi. Zwlekł się z barłogu z zamiarem opatrzenia krwawiącego nosa i obtarć, gdy zdał sobie sprawę, że przecież w całym mieszkaniu nie ma plastrów ani wody utlenionej, a z leków to tylko aspiryna.

Zrezygnowany, sięgnął po wypożyczoną z biblioteki miejskiej książkę. Uniósł grube tomiszcze do oczu. Piękny obrazek na okładce przyciągał uwagę, tak samo jak tytuł wypisany na niej wielkimi literami. Przeczytał nazwisko autora – znany, a jakże. Kilkanaście wydanych powieści na koncie i bez liku opowiadań w różnych czasopismach. Wielka sława. Prawdziwy artysta i wirtuoz pióra. Tomasz otworzył książkę na pierwszej stronie i zagłębił się w lekturę. Zawsze lubił czytać, była to jedna z niewielu czynności, jakie naprawdę sprawiały mu radość. Ale od kiedy sam wziął się za pisanie, wertowanie cudzych dzieł zaczęło mieć dla niego słodko-gorzki smak. Z jednej strony, nie mógł zarzucić niczego cudzym powieściom, ba, uważał je za świetne! Jednak, paradoksalnie, im lepszą książkę czytał, tym gorzej się czuł. Nie mógł wniknąć w opisane historie równie dobrze jak kiedyś, ponieważ cały czas nieświadomie zadawał sobie pytanie: Dlaczego to nie jestem ja? Nieodmiennie dochodził do identycznej konkluzji: tamci pisarze po prostu przewyższają go pod wieloma względami, i nigdy nie zdoła zmniejszyć dzielącej ich przepaści.

Po tych wszystkich latach jakie poświęcił na tworzenie, uważał to za niesprawiedliwe.

Zirytowany, odłożył książkę. W tej samej chwili rozległ się dźwięk domofonu.

-Dryń, dryń, dryń – brzęczało pamiętające czasy PRLu urządzenie, nieodmiennie irytując Tomasza. Dawno wymontowałby to cholerstwo gdyby nie fakt, że administracja nogi z dupy by mu wyrwała. Postanowił na złość nie podnieść słuchawki.

Wytrwał trzy minuty natarczywego pikania, aż ostatecznie poddał się i odebrał. Bądź co bądź, tak dużo szybciej pozbędzie się natręta.

– Kto i czego? – zamiast zwyczajowego „dobry wieczór", Tomasz uraczył osobę po drugiej stronie takimi słowami.

– Dzień dobry, panie Bankiewicz. – mężczyzna po drugiej stronie mówił niesamowicie spokojnym, flegmatycznym tonem – Jestem obwoźnym sprzedawcą, chciałem przedstawić moją ofertę mieszkańcom tego budynku. Otworzy pan?

– Co wy, nie macie kiedy łazić, że po nocach dzwonicie i budzicie ludzi, taka wasza mać? – rzucił gniewnie. Czuł, że nie powinien wyżywać się na Bogu ducha winnym sprzedawcy, ale w tej chwili było mu obojętne, na kogo wrzeszczy.

– Panie Bankiewicz, proszę się nie denerwować. Rozumiem, że jest panu przykro z powodu odrzucenia „Kruczego Tronu", ale to nie powód, by na mnie krzyczeć.

Tomasz zamilkł zaskoczony. Rzucił okiem w stronę leżącego na stole pliku kartek – powieści „Kruczy Tron" jego autorstwa. Jedynymi osobami wiedzącymi o istnieniu maszynopisu, był on sam oraz typ z wydawnictwa, któremu ją zaniósł. Skąd akwizytor wiedział…?

– Kim pan w ogóle jesteś? – spytał nieco ogłupiały. Złość w jednej chwili mu minęła, zastąpiona podejrzliwością.

– Mówiłem, sprzedaję różne towary. Otworzy mi pan, czy mam tu stać na mrozie?

Co mi szkodzi, pomyślał Tomasz, po czym przytrzymał odpowiedni przycisk na domofonie. Odczekał trzydzieści sekund coby „gość" mógł spokojnie wejść do środka, i dopiero wtedy puścił.

Dokładnie minutę później rozległo się pukanie do drzwi jego mieszkania.

Doszedłszy do wniosku, iż to z pewnością akwizytor, otworzył drzwi, wpuszczając mężczyznę do środka.

– Drugi raz „dzień dobry", panie Bankiewicz – powitał go gość.

Sprzedawca wyglądał dziwnie. Niski, jowialny i brodaty, gdyby osiwiał, przypominałby świętego Mikołaja z reklam Coca-Coli. Oczywiście nie nosił czerwonego płaszcza ani worka na plecach. Ba, gdyby ktoś taki pojawił się w okolicy, z pewnością zostałby poczęstowany paroma wyzwiskami od „pedała" i „komucha" poczynając, a potem przegnany. Zamiast tego, miał na sobie grube zimowe palto. Niepraktyczny worek, kojarzony ze złodziejami i kidnaperami, w jego wypadku zastępował kryty wózek wypełniony różnorakimi dobrami. Akwizytor wlepiał w Tomasza spojrzenie dziwnych oczu o żółtych tęczówkach.

– Skąd pan wie o „Kruczym Tronie"? – zapytał bez ogródek gospodarz.

– Ależ to żadna tajemnica, panie Bankiewicz. Wiem o panu wiele rzeczy: gdzie pan pracuje, jakie jest pańskie hobby i dlaczego uważa pan, że jego twórczość jest nic niewarta. Jeśli chce pan spytać skąd, od razu mówię, że to po prostu moja praca: wiedzieć wszystko o potencjalnym kliencie.

Czy ja czegoś przypadkiem nie brałem?, spytał sam siebie Tomasz. Albo koledzy z roboty dosypali czegoś do kawy, żartownisie zasrani. Może właśnie karetka odwozi mnie do szpitala?

– Proszę się uspokoić, panie Bankiewicz – powiedział akwizytor. Najwyraźniej dostrzegł, jak potencjalny klient uszczypnął się w przedramię – Jeśli nie odpowiada panu moje towarzystwo, mogę wyjść. Przedtem jednak chciałbym przedstawić panu ofertę mojego sklepu. Tylko dziś moc niesamowitych okazji! – rzekł z przejęciem, zręcznym ruchem ściągając płótno okrywające wózek.

Czego tam nie było! Antyczny odkurzacz, radio wyglądające, jakby hitlerowcy zostawili je podczas ucieczki z Polski, kilka flakoników jakichś perfum… do wyboru, do koloru. Fani retro byliby w siódmym niebie.

– Może ten oto wsysacz do chwytania duchów? – sprzedawca wskazał ów dziwaczny odkurzacz – Nie? Niech pomyślę… róg jednorożca? Włos z Jezusowej brody? Monetę z garnca złota ukrytego na końcu tęczy? Fragment Excalibura? Księgę czarów samego mistrza Twardowskiego?

Wariat, pomyślał Tomasz, z każdą chwilą utwierdzając się coraz bardziej w tym przekonaniu. Stary czubek. Szalony guślarz-amator. Albo, co bardziej prawdopodobne, naciągacz. Chociaż nie, jaki cwaniak próbowałby wcisnąć klientowi róg jednorożca?

– Nie jestem zainteresowany – odparł, walcząc z pieczeniem w gardle.

Twarz akwizytora rozpromieniła się nagle.

– Wiem, co pana zaintryguje! – sięgnął do wózka i wyciągnął z niego malutką buteleczkę pełną przypominającego whiskey płynu – Ta oto czarodziejska mikstura, wykonana z… zresztą, te nazwy i tak nic panu nie powiedzą… W każdym razie, ten dekokt sprawi, że pańska fama się odwróci. Mówię na to „Fatum". Bierze pan?

– Ile za to cudo? – mimowolnie się zainteresował. Idea płynu zmieniającego los przemawiała do pisarskiej części jego charakteru.

Tomasz dziwnie się czuł, gdy tamten otaksował go wzrokiem.

– Dla pana… symboliczną złotówkę. Tylko proszę przeczytać dołączoną ulotkę!

Co mi szkodzi, stwierdził, przeszukując kieszenie w poszukiwaniu drobniaków. Z trzymanych luzem monet kilkudziesięciogroszowych, na szczęście oszczędzonych przez dresów, udało mu się zebrać złoty pięćdziesiąt. Wręczył je akwizytorowi i odebrał obiecany produkt.

– Pięknie dziękuje, panie Bankiewicz. Proszę się tylko dobrze zastanowić zanim pan to wypije, bo później nie będzie już odwrotu. Do widzenia.

Szybko zebrał wózek, otworzył sobie drzwi i wyszedł, zanim Tomasz zdołał wydukać choć jedno sensowne słowo.

Oszalałem. To była pierwsza rzecz, jaka przyszła mu do głowy zaraz po wyjściu dziwnego człowieka. Sekundę później myśl rozwinęła się sama z siebie. Oszalałem albo mam halucynacje. Spojrzał na ściskaną kurczowo buteleczkę, jakby oczekiwał, że za chwilę wybuchnie lub rozpłynie się w powietrzu. Rzecz jasna, nic takiego się nie stało. Wciąż tam była, wykonana ze szkła, zawinięta w dołączoną ulotkę.

Ostrożnie odstawił swój nowy nabytek na stół. Przekręcił klucz w drzwiach. Przebrał się, umył zęby i położył na łóżku z nadzieją, że gdy spróbuje usnąć, cały ten koszmar rozpłynie się w niebyt.

***

Następnego dnia.

Drzwi do mieszkania Tomasza otworzyły się z hukiem, gdy właściciel potraktował je „z buta". Przemoczony i wściekły wpadł do pokoju, rzucając torbę w kąt, miotał się przez chwilę, by w końcu wyładować swoją złość pod postacią silnego uderzenia w stół. Złośliwy mebel nie przejął się ani trochę, ale w dłoni Tomasza coś strzyknęło, po czym przeszła go fala bólu. Jak nic złamał sobie rękę.

Niech to szlag! Co za beznadziejny dzień! Dlaczego, do kurwy nędzy, choć raz nie mogło przydarzyć się coś dobrego? Na przykład, dajmy na to, awans? Nie, jasne że nie! Nie w tym pieprzonym życiu! Nie dość, że powieść została odrzucona, na dodatek dziś szef zakomunikował mu, iż McDonald rozwiązuje z nim umowę o pracę. Został zwolniony na oczach całej kadry, wliczając w to tamtą Ankę, z którą wiązał pewne nadzieje. Świetnie. Co będzie następne? Kuchenka eksploduje, i zamiast bezrobotnym, będzie również bezdomnym? Banda terrorystów-samobójców postanowi obkleić go dynamitem i podłożyć pod Pałac Kultury?

Zrezygnowany, opadł na łóżko. Wodził oczami po pokoju, aż jego wzrok napotkał kupioną poprzedniego dnia buteleczkę z „eliksirem", notabene będącym z pewnością płynem na przeczyszczenie albo krowim moczem. Podszedł bliżej i chwycił ją. Bezpieczniej będzie wylać to świństwo do kibla.

Tylko, tak naprawdę, co miał do stracenia?

Odrzucił gdzieś na bok wydrukowaną na szarym papierze ulotkę i odkręcił flakonik. Pokój wypełnił zniewalający zapach lilii. Jeszcze przez chwilę wahał się nad następnym krokiem. W końcu zaklął i przechylił naczynie, wlewając sobie pachnący płyn do gardła. Poczuł się, jakby wypił kredę rozpuszczoną w wodzie.

Zwalczając odruch wymiotny, oparł się ciężko o stolik. Nie ta ręka! Piekący ból przeszył obitą kończynę. Tomasz zachwiał się i łoskotem upadł na podłogę. Ostatnim co widział zanim zapadła ciemność, były odłamki rozbitego o klepkę flakonika.

***

– Tidi tidi didi – świergot komórki obudził Tomasza. Nie wiedział, ile godzin był nieprzytomny. Dość powiedzieć, że za oknem było już dość jasno.

– Tidi tidi didi – Nokia przypominała o sobie natarczywie. Bankiewicz z trudem podniósł się z podłogi. Z radością skontrastował, iż ręka boli już o wiele mniej. Widać obrażenia wcale nie były tak poważne, jak myślał. Całe szczęście. Nienawidził odwiedzać szpitali, ich atmosfera była strasznie przygnębiająca.

– Tidi didi didi – Tomasz namacał wreszcie telefon leżący na podłodze obok niego i spojrzał na wyświetlacz.

Dzwoni:

A. Barkowski (Wydawnictwo!)

Odbierz Odrzuć

 

Interesujące. O co chodzi? Czyżby „mikstura" zadziałała? A może po prostu zapomniał czegoś zabrać, a Andrzej Barkowski był na tyle uprzejmy, by przedzwonić do pechowego autora?

– Tomasz Bankiewicz, przy telefonie – rzucił standardową formułką, przyłożywszy aparat do ucha.

– Pan Tomasz? – odezwał się znajomy głos – Mam dobre wieści. Pamięta pan, jak kiedyś przesłał mi kilka pierwszych rozdziałów „Kruczego Tronu" do oceny?

– Owszem – odparł krótko. Było, minęło.

– No więc tak się złożyło, że ostatnio przeczytaliśmy je wspólnie z żoną, świetnie się przy tym bawiąc. Postanowiłem przesłać fragmenty pańskiej książki kilku naszym współpracownikom. Wszyscy dobrze się o niej wypowiadali. Tak więc, jeśli wciąż jest pan zainteresowany ofertą współpracy, proszę zgłosić się do naszej siedziby, powiedzmy… dzisiaj o jedenastej? Pomówilibyśmy o szczegółach.

Bankiewicz miał wrażenie, iż serce za chwilę zacznie mu tłuc tak mocno, że powinien bać się o swoje żebra. Z szoku aż przysiadł na rogu stołu. Nie mógł wykrztusić z siebie ani słowa. Czyżby…?

– Panie Tomaszu? Jest pan tam? Mogę na pana liczyć?

– Jasne… – wymamrotał przez zaciśnięte gardło. Przełknął ślinę i dodał głośniej – Oczywiście. Rozumiem. Dziś o jedenastej u was. Będę.

– To dobrze. Czekamy na pana – rzucił i rozłączył się.

Nie mógł w to uwierzyć. Jego marzenie się spełniało. Czyżby to zasługa eliksiru kupionego za półtora złotego od tamtego pokręconego handlarza? Na to wygląda. Rany, gdyby znów się napatoczył, Tomasz wcisnąłby mu resztkę swoich mizernych oszczędności i jeszcze obiecał dwie kolejki w barze.

Spojrzał na zegarek. Krótsza wskazówka zatrzymała się na dziesiątce, a dłuższa pokazywała szóstkę. Zaklął siarczyście. Dotarcie komunikacją miejską stąd do siedziby wydawnictwa w ciągu pół godziny graniczyło z cudem. Zaś listopadowy limit tych ostatnich wyczerpał się na telefon od wydawcy.

Cóż… będzie musiał się spieszyć. W razie czego, ostatni kawałek przebiegnie sprintem.

***

Zegarek wskazywał dziesiątą pięćdziesiąt pięć, gdy odrobinę zdyszany Tomasz wpadł do budynku wydawnictwa. Miał niesamowitego farta. Nie dość, że bus dotarł na czas, to w środku nie było ani jednego kanara, który mógłby wlepić Bankiewiczowi mandat za jazdę na gapę.

– Dzień dobry, panie Barkowski – wydyszał, przekraczając próg gabinetu czterdziestoletniego wydawcy. Usiadł na tym samym krześle, które zajmował raptem przedwczoraj.

– Panie Bankiewicz! Co za wyczucie czasu. Jest pan w samą porę – uśmiechnął się Barkowski podając gościowi rękę.

– Miło mi to słyszeć.

– Taak… zapewne jest pan zajęty, więc od razu przejdę do konkretów. Jak już mówiłem, rozpatrzyliśmy ponownie możliwość wydania pańskiej powieści, tym razem z pozytywnym wynikiem. Proponujemy panu pięćdziesiąt procent zysków ze sprzedaży, czyli siedemnaście złotych od każdego egzemplarza. Początkowy nakład będzie planujemy na czterdzieści tysięcy sztuk. Wchodzi pan w to, czy potrzebuje pan więcej czasu na podjęcie decyzji?

– Nie ma się nad czym zastanawiać – uśmiechnął się blado, starając się uciszyć walące serce – Umowa stoi.

Barkowski odpowiedział serdecznym uśmiechem.

– Wspaniale! W ciągu dwóch dni sporządzimy umowę i podeślemy panu do podpisania. Nie będę zabierał panu więcej czasu, panie Tomaszu. Miłego dnia.

Bankiewicz odpowiedział jakimś frazesem typu „Wzajemnie, panie Andrzeju" czy też „Szczęść Boże na nowej drodze życia", po czym chwiejnym krokiem ruszył w stronę wyjścia. Wszystko zdawało się takie dziwne, nierealne, jak sen lub narkotykowa wizja. Marzenia były na wyciągnięcie ręki!

Szczerząc się jak głupi, dotarł na przystanek. W samą porę, bus jego linii akurat podjeżdżał. Oprócz Tomasza, do środka wsiadło stosunkowo niewielu ludzi, więc bez problemu znalazłby sobie miejsce siedzące. Zamiast tego oparł się jedynie o ścianę i stał tak, pogrążony w radosnych myślach.

Ze stanu błogiego zamyślenia wyrwał go znajomy głos.

– Tomek? To ty? Cześć! – otworzył oczy w samą porę, by dostrzec przed sobą okoloną aureolą kruczych włosów piękną twarz Anny Lisińskiej, znajomej z pracy. Dawnej pracy, poprawił się w myślach. Koniec z wydawaniem cheeseburgerów i „może frytek do tego".

– Co tam u ciebie słychać? Naprawdę, szef podle cię potraktował. Radzisz sobie jakoś? Masz nową fuchę? Jeśli chcesz, mogę popytać u męża siostry. Prowadzi małą firmę budowlaną, może coś dla ciebie znajdzie. Nie byłaby to duża kasa, ale tylko tyle mogę zrobić – szczebiotała, uśmiechając się przy tym ślicznie. Znali się jeszcze z Anną jeszcze ze studiów. Wprawdzie uczęszczali na różne kierunki, ale od czasu do czasu widywali się przypadkiem na uczelni. Tomasz uważał ją za świetną dziewczynę i przez pewien czas żywił nadzieję na przeniesienie ich znajomości na wyższy szczebel. Potem, jak zwykle zresztą, życie sprowadziło go do parteru informacją o związku w jaki Anna była zaangażowana.

– Jakoś sobie radzę – odpowiedział, wyginając kąciki ust ku górze – A co u ciebie?

– Szkoda gadać. Wczoraj wieczorem zerwałam z Norbertem. Uznaliśmy, że nie ma sensu dalej tego ciągnąć… Zresztą, nieważne. Pewnie cię to nie zainteresuje. Masz teraz własne problemy – uśmiech przygasł na jej twarzy.

– Nie, wręcz przeciwnie. Może… wpadłabyś na kawę i na spokojnie o wszystkim być mi opowiedziała?

– Jasne, czemu nie. Sama bym zaproponowała, ale bałam się, że możesz mieć coś przeciwko. Pamiętasz oczywiście jaką pijam? – spytała z szelmowskim błyskiem w oku.

Odpowiedział. Gawędzili tak aż do odpowiedniego przystanku, skąd przeszli do jego mieszkania.

Tomasz Bankiewicz miał wrażenie, że po raz pierwszy od bardzo dawna jego życie wygląda tak, jak powinno.

***

Dwa miesiące później.

 

– Co tam masz, kochanie? – spytała Anna, wychodząc z łazienki gdzie brała prysznic.

Tomasz siedział w salonie ich wspólnego mieszkania, znacznie większym, niż jego poprzednie lokum. Od czasu szczęśliwego spotkania w busie, bardzo się zbliżyli do siebie z Anną. Później spotkali się jeszcze kilka razy, i jakoś tak wyszło, od słówka do słówka, że wylądowali w łóżku. Ostatecznie, postanowili „rozwinąć się" swojej znajomości w coś więcej i czekać co z tego wyjdzie. Jak na razie, żyło im się nieźle. Ba, na tyle dobrze, że postanowili zaryzykować, sprzedać swoje stare klitki i zamieszkać razem w lepszych warunkach. Żadne z nich nie wykluczało również ślubu w niedalekiej przyszłości.

Tomasz był szczęśliwy jak nigdy dotąd.

– Proszę, powiedz, że to porno, i że wcale nie podziwiasz kolejny raz recenzji „Kruczego Tronu" – powiedziała żartobliwym tonem, podchodząc bliżej.

– Niestety, muszę cię rozczarować, skarbie – odparł i uniósł trzymane pismo, by Anna mogła lepiej widzieć tytuł. Motyw na okładce sugerował, że to właśnie „Kruczy Tron" jest tematem numeru.

– Znów to samo – westchnęła ostentacyjnie – Nie oprawiłeś przypadkiem tego wydania i nie powiesiłeś na ścianie?

– Masz rację. To jest drugi egzemplarz – uśmiechnął się, prezentując przy tym całe uzębienie.

– „Odkrycie 2012. roku" – przeczytała z przesadnym przejęciem w głosie, siadając partnerowi na kolanach – „Genialna powieść genialnego autora". „ Trzyma w napięciu od początku do końca. Czekamy na kontynuację". „W samej Polsce książka cieszy się ogromną popularnością. Z nieoficjalnych źródeł wiemy, że wydawnictwo szykuje przekład angielski, rosyjski i czeski…". Przecież to wydanie sprzed miesiąca!

– Wiem. W najnowszym nic o mnie nie piszą, więc nie kupowałem.

– Narcystyczny z ciebie dupek – powiedziała, i zanim zdążył wypowiedzieć choć słowo protestu przeciw temu bezlitosnemu oskarżeniu, pocałowała go gorąco. Odpowiedział tym samym. Ich ręce błądziły po niebezpiecznych rejonach, obydwoje byli coraz bardziej rozpaleni i…

– Tidi tidi didi – dobiegło ich od strony nowej komórki Tomasza, kupionej ledwie tydzień temu. W jednej chwili nastrój prysł.

– No tak, świat nie może się obyć bez nas nawet przez dwie minuty – z irytacją wywróciła oczami, po czym nagle zdała sobie sprawę z nieodpowiedniego doboru słów.

– Ekhm… Chodziło o takie przysłowiowe „dwie minuty", nie dosłownie… w sensie, że przez jakiś czas… – próbowała się tłumaczyć.

– Tidi tidi didi.

– Andrzej – powiedział Tomasz, spoglądając na wyświetlacz i uwalniając Annę od konieczności wyjaśniania. Nacisnął przycisk „Połącz" – Tomasz Bankiewicz, przy telefonie.

– Cześć Tomek. Jak tam prace nad „Kruczym Tronem 2"? Nie chcę cię poganiać, ale koncepcja fabuły miała być na zeszłą sobotę.

Bankiewicz zacisnął zęby. Faktycznie, było tak, jak mówił Andrzej. Tomasz wiedział, że powinien wziąć się wreszcie zapisanie, ale… nie mógł. Teraz, gdy patrzył przez okno, widział jedynie pędzące samochody, ponurych ludzi w drodze do pracy i resztę tej szarej, nieciekawej rzeczywistości. Żadnych historii, żadnych pomysłów. Mimo najszczerszych chęci i otwartego zakończenie „jedynki", nie potrafił wymyślić ciągu dalszego historii Tronu Kruków.

– Słuchaj, Andrzej… pracuję nad tym, okej? Daj mi jeszcze kilka dni. Obiecuję, że do tego czasu dostarczę konspekt.

W słuchawce rozległo się głośne westchnienie.

-Tomek, Tomek… co my też z tobą mamy. Dobra, niech ci będzie. Masz trzy dni licząc od jutra. W środę oczekuję maszynopisu na moim biurku. Naprawdę, rozumiem że cieszysz się z dobrego debiutu, ale musimy iść za ciosem, zrobić z twojego nazwiska znaną markę. Rozumiesz mnie?

– Jasne. Do środy wszystko będzie gotowe. Słowo pisarza.

– Dlaczego jakimś dziwnym trafem wcale mnie to nie podbudowało… – mruknął nieco ironicznie Andrzej zanim się rozłączył.

Tomasz odsunął komórkę od ucha i wpatrywał się w kolorowy wyświetlacz, milcząc. Z tego marazmu dopiero po chwili wyrwała go Anna.

– Czego chcieli? Chodzi o drugą książkę?

– Wybacz, ale muszę się zbierać. Za pół godziny mam spotkanie z fanami, nie chcę się spóźnić. Pogadamy jak wrócę – powiedział i ruszył w kierunku drzwi. Tak naprawdę, do rozpoczęcia była jeszcze godzina czasu, ale miał ochotę wyjść i przejechać się kupionym niedawno Peugeotem. Zresztą, w tej chwili mógłby nawet iść na piechotę, byle tylko uniknąć pytań o straconą wenę.

***

 

Trzecie z kolei spotkanie z fanami „Kruczego Tronu" autor mógł uznać za równie udane, jak dwa poprzednie. Nie żeby specjalnie lubił te zjazdy, ale musiał przyznać, iż tłum zebrany tylko po to by zobaczyć go na własne oczy i przy odrobinie szczęścia zamienić kilka słów, przyjemnie łechtał próżność Bankiewicza. Wydarzenie trwało w sumie kilka godzin wliczając w to after-party, na którym niewielka grupa czytelników wypiła kilka drinków z autorem bestsellera i jego wydawcami. Ręka bolała go od ciągłego podpisywania książek, ale nie narzekał. Sam tego chciał.

Rzecz jasna, nie obyło się bez konieczności mówienia o kontynuacji powieści – czy się ukaże, kiedy się ukaże, na jakim etapie są prace nad nią, jaki los czeka każdego bohatera po kolei. Bankiewicz lawirował wśród tych pytań jak mógł, odpowiadając ogólnikami lub w ogóle migając się od konieczności mówienia.

Odpalił samochód i ruszył w stronę nowego mieszkania na Mokotowie. Silnik cicho buczał, gdy pojazd stopniowo zwiększał prędkość. Anna będzie się denerwować. Nie lubiła, gdy chodził na te spotkania. No, ale to była część jego nowych obowiązków. Nie mógł zaniedbywać fanów.

Komórka leżąca na siedzeniu obok nagle zadzwoniła. Puściwszy jedną ręką kierownicę, podniósł aparat i odebrał.

– Pan Bankiewicz? – odezwał się nieznany głos w słuchawce.

– Tak. A pan kim jesteś? I czemu dzwonisz z telefonu mojej matki?

– Proszę pana, moje nazwisko Mieczysław Skalpiewski, jestem lekarzem w szpitala w Mławie. Pana rodzice mieli wypadek, leżą u nas na Oddziale Intensywnej Terapii. W ich samochód uderzył tir prowadzony przez pijanego kierowcę. Nie wiemy, czy z tego wyjdą.

– Co? – powiedział nagle otępiały – Proszę mi podać namiary na ten szpital. Już tam jadę.

– Oczywiście. To będzie…

Tomasz nie dosłyszał adresu, bowiem głos lekarza został nagle zagłuszony przez pisk opon. Uniósł gwałtownie wzrok, w samą porę by dostrzec maskę nadjeżdżającego z przeciwka Fiata. Wdusił hamulec, ale było już za późno. Oba pojazdy zderzyły się z głośnym hukiem, występującym w akompaniamencie dla zgrzytu miażdżonej stali i ludzkich krzyków.

Nie wiedział, co się działo dalej. Ostatnią rzeczą jaką widział, była szybko zbliżająca się szyba.

***

 

– Mówiłem, żeby najpierw przeczytał pan ulotkę.

Tomasz poderwał się z ziemi i rozejrzał dookoła. Co to za dziwne miejsce? Szare, rozmywające się ściany, podłoga przypominająca kłąb dymu… zupełnie jak we śnie. W koszmarze, poprawił się. Czyżbym był już martwy?

– Ale, jak każdy lekkomyślny młodzieniec, wolał pan zaryzykować, panie Bankiewicz.

Spojrzenie Tomasza padło na źródło głosu – brodatego akwizytora, od którego za złoty pięćdziesiąt kupił czarodziejską miksturę. Mężczyzna stał kawałek dalej, opierając się nonszalancko o zagracony wózek.

– Jestem w Piekle? – wymamrotał, zaciskając zęby. Prawdę mówiąc, czuł się dobrze. Nawet bardzo dobrze, jak na ofiarę lub sprawcę wypadku drogowego. Byłoby w ogóle super, gdyby nie fakt, że siedział w dziwnym pokoju wraz z handlarzem artefaktów.

Akwizytor zaśmiał się chrapliwie.

– Nie, panie Bankiewicz. Nie jest pan w Piekle, choć niewiele brakowało. Naprawdę niewiele. Prawdę mówiąc, jest pan w tej chwili zawieszony między światem żywych a domeną umarłych. To co będzie dalej, zależy tylko od pana.

-Zaraz, chwila. Jak się tu znalazłem? I kim ty właściwie, kurwa, jesteś? – zapytał nico drżącym głosem, z trudem pokonując narastającą panikę.

Właśnie zwariowałem. Chociaż nie. Zwariowałem już wcześniej, gdy wypiłem tą całą „miksturę". To musiał być jakiś wywar z grzybków. Jestem na haju, a wspólnicy „akwizytora" w tej chwili zapewne rabują moje mieszkanie albo wycinają mi organy na sprzedaż. A było tak pięknie…

– „Jestem tą siłą, co zawsze złego pragnie i zawsze dobro czyni" – odparł z lekkim uśmiechem tamten – Możesz na mnie mówić jak chcesz. Na przestrzeni wieków byłem znany pod wieloma imionami: Lucyfer, Szatan, Mefisto, Boruta, Woland… Najbardziej odpowiada mi to ostatnie. A co do miejsca… wszystko było dokładnie opisane w załączonej ulotce. Ale pan jej nie przeczytał, prawda, panie Bankiewicz?

Świetnie. Rozmawiam z diabłem. Prowadzę konwersację z szatanem. Brakuje tylko kotłów z wrzącą smołą i płonących grzeszników. Wychodzi na to, że babcia miała rację, gdy kazała chodzić co niedziela do kościoła. A może to wina słuchanego przeze mnie rocka? A przecież tamten typ w Internecie przestrzegał, że „szatan się tym interesuje". Nie posłuchałem i mam za swoje.

– Taak… muszę przyznać, że to popularne w XXI wieku – „akwizytor" mówił dalej, nie zważając na zbaraniały wyraz twarzy Tomasza – Naprawdę, praca z wami, ludźmi, jest coraz mniej satysfakcjonująca. Dawniej musiałem choć trochę się postarać. A to spisać skomplikowany kontrakt, a to zagrać na próżności sławnego doktora… To były czasy! Mam wrażenie, że wy cofacie się w rozwoju. Jeszcze trochę, i znowu będę musiał stosować takie ograne chwyty jak sztuczka z gadającym wężem. Doprawdy, panie Bankiewicz, rozczarował mnie pan. Wielki duch twórczy, inteligencja, imponująca imaginacja… i skończył pan w taki sposób! Niech mnie niebiosa pochłoną, jeśli nie spodziewałem się czegoś więcej po panu.

Nie wiedzieć czemu, te słowa dziwnie zawstydziły Tomasza. Jak on śmiał nie dostarczyć diabłu godnej rozrywki!

Bankiewicz odchrząknął i zadał pytanie.

– Mówił pan o tym, że to, co będzie dalej, zależy teraz ode mnie. Co pan miał na myśli, panie Szatan? Jestem żywy czy martwy?

– Mówiłem panu: ani jedno, ani drugie. Jest pan zawieszony pomiędzy życiem a śmiercią. Pańskie ciało leży teraz pozbawione przytomności na masce rozbitego samochodu. Pozostawiam panu wybór: może pan wrócić na Ziemię i dalej wegetować… albo przejść dalej.

– Głupie pytanie. Przecież to logiczne, co wybiorę, prawda?

Szatan uśmiechnął się kącikiem ust.

– Byłbym innego zdania, panie Bankiewicz. Zupełnie innego. Pan również by tak myślał, gdyby przeczytał ulotkę. Ale w tej sytuacji… musi pan zdecydować na ślepo.

– W takim razie, za pozwoleniem, wolę jeszcze trochę pożyć. Mam kilka spraw do załatwienia.

Akwizytor-diabeł machnął ręką. W powietrzu zmaterializowały się błękitne drzwi wykonane z drewna.

– Zapraszam.

***

– Doktorze! Panie doktorze! Pacjent spod trójki odzyskał przytomność!

Tomasz usłyszał to wołanie bardzo niewyraźnie, jak przez taflę wody. Po chwili do jego uszu dobiegł odgłos kroków. Ktoś się zbliżał.

Spróbował się podnieść. Z przerażeniem skontrastował, że nie czuje nóg. Siłą woli nakazał sobie spokój, po czym podął kolejną próbę wpłynięcia na swoje ciało. Nic z tego. Nie mógł się ruszyć. Był sparaliżowany od pasa w dół.

Panika wezbrała w nim jak fala tsunami, przełamując ostatnie tamy spokoju i zalewając umysł. Nie może chodzić! Jak to możliwe, do cholery?! Jak teraz będzie funkcjonował? I co z rodzicami? Wyzdrowieli? Co powiedzą, gdy dowiedzą się, że ich syn w wyniku wypadku stracił władzę w nogach? A Anna? Odejdzie od niego?

Poczuł czyjąś rękę na swoim ramieniu.

– Proszę pana! Panie Bankiewicz! Proszę się uspokoić! – mówił właściciel ręki, potrząsając nią systematycznie.

– Jak mam się uspokoić, do cholery?! Nie mogę ruszać nogami!

– Proszę wziąć głęboki wdech! Niech pan się nie rzuca, może pan zrobić komuś krzywdę! Niech pan przestanie! Siostro, dwa miligramy morfiny, migiem!

Poczuł ukłucie w przedramieniu. Niespodziewanie ogarnął go dziwny spokój, trwający bez przerwy do czasu, aż zasnął.

***

Gdy otworzył oczy, w pobliżu nie było nikogo. W każdym razie tak mu się zdawało, bowiem przez okno wpadało do środka jedynie słabe światło księżyca. Musiał spać kilka godzin.

Z trudem uniósł się na łokciach, krzywiąc się z powodu przymocowanych kroplówek, i rozejrzał się dokładniej. Pokój był mały, i oprócz niego nie było tu nikogo więcej. Dziwne. NFZ-owskie szpitale zwykle pękały w szwach, a tutaj łóżko obok było najwyraźniej wolne. Zanim zdążył pomyśleć nad tym fenomenem, drzwi otworzyły się, wpuszczając do środka kobietę w kitlu, prawdopodobnie lekarkę lub pielęgniarkę. Jarzeniówka pod sufitem zapłonęła piekącym w oczy światłem, gdy odwiedzająca poruszyła przełącznik na ścianie.

– O, widzę, że obudził się pan, panie Bankiewicz – powiedziała ciepło, podchodząc do łóżka i przyglądając się karcie choroby. Przez chwilę czytała w milczeniu, po czym uniosła głowę i popatrzyła bezpośrednio na pacjenta. W jej wzroku wyczytał sympatię.

– Tak… na to wygląda. Co się ze mną stało? – spytał ze spokojem, który zaskoczył nawet jego samego. Spróbował odczytać nazwisko z identyfikatora kobiety, ale wzrok wciąż płatał mu figle, więc nic z tego nie wyszło.

– Doktor Joanna Szkosicka – przedstawiła się – Jestem wielką fanką pana twórczości. Nie uwierzy pan jak się zdziwiłam, gdy powiedziano mi, że trafił pan akurat do naszego szpitala! Niesamowite! Natychmiast zaproponowałam doktorowi Niemajowi swoją pomoc w pana sprawie. Dokładamy wszelkich starań, by panu pomóc. Mogę zwracać się do pana po imieniu? Przy okazji, mógłby pan podpisać dla mnie egzemplarz „Kruczego Tronu"? Nie mogłam się pojawić na ostatnim zjeździe, bo akurat wypadł mi dyżur, a jest pan moim ulubionym autorem… – szczebiotała radośnie, co w zestawieniu z młodą twarzą i blond włosami wywarło na Tomaszu wrażenie, że nie powinien szczególnie liczyć na wyzdrowienie. Nie powiedział jedna ani jednego przykrego słowa. Uśmiechnął się tylko i podpisał podaną mu książkę. Ba, w dedykacji napisał nawet „Kochanej" na początku. Lekarka była wniebowzięta.

– Taak… wiesz może, co się ze mną właściwie działo? Ostatnie co pamiętam, to klakson i huk…

Niespodziewanie, pani doktor posmutniała.

– Był pan w ciężkim stanie, gdy pana przywieźli dwa dni temu. Kręgosłup uległ uszkodzeniu, nie będzie pan mógł chodzić przez dłuższy czas. Może nigdy. Nie wiemy. Poza tym, lekkie wstrząśnienie mózgu, złamana noga, trochę odłamków szkła wbitych w ciało. Musieliśmy podać panu środki usypiające, tak pan krzyczał. Gorzej z pasażerami drugiego samochodu. Kierowca wciąż jest w śpiączce, a pasażerka, jego trzynastoletnia córka, ma wiele złamań i rozbitą czaszkę. Nie wiadomo, czy przeżyje. Będą pana przesłuchiwali w tej sprawie.

Zacisnął zęby. Bał się zadać następne pytanie.

– Co z moimi rodzicami? Podobno też mieli wypadek. Leżą w szpitalu w Mławie. Mogłabyś sprawdzić w bazie, czy coś?

– Spróbuję jakoś panu pomóc, ale niczego nie obiecuję – powiedziała z wahaniem w głosie – Przy okazji, wczoraj wpadła tu z wizytą pewna kobieta, niejaka… Anna Lisiecka… Lisińska? Jakoś tak, nie pamiętam dokładnie. Był pan nieprzytomny, więc odesłaliśmy ją stąd.

– Rozumiem… – wymamrotał.

Doktor Szkosicka zamierzyła się do wyjścia. Zatrzymała się jeszcze przy samych drzwiach.

– A, i mam jeszcze jedną smutną wiadomość… Kiedy robiliśmy panu tomografię, znaleźliśmy dziwny cień w zdjęciu pańskiego mózgu. Myślę… To znaczy, razem z doktorem Niemajem uważamy… Że to może być rozwijający się powoli rak mózgu. Nie mamy jeszcze pewności, ale powinien pan wiedzieć. Przykro mi.

Zanim zdążył powiedzieć choć słowo, lekarka zgasiła światło i wyszła z pokoju, zostawiając go samego z ponurymi myślami.

***

Po tygodniu badań wreszcie wypisali go ze szpitala. Doktor Szkosicka miała rację – podejrzenia lekarzy potwierdziły się. Tomasz Bankiewicz cierpiał na wczesne stadium nowotworu złośliwego mózgu. Choroba na razie miała bezobjawowy przebieg, ale wkrótce to ulegnie zmianie. Tomasz miał już wyznaczony termin pierwszej chemioterapii.

Ze szpitala odebrała go Anna. W milczeniu pchała wózek inwalidzki. Naprawionym Peugeotem pojechali do ich wspólnego mieszkania, gdzie czekał już list z wyznaczoną datą pierwszej rozprawy sądowej w sprawie niezamierzonego spowodowania śmierci. W międzyczasie Bankiewicz dowiedział się również, że ojciec nie przeżył wypadku pod Mławą, a matka nadal pozostaje nieprzytomna. Co za złośliwość losu. Cała jego rodzina została w jakiś sposób skrzywdzona w wyniku katastrof drogowych.

Ledwie przekroczyli próg mieszkania, Anna objęła Tomasza i wybuchła płaczem. Trwali tak bardzo długo, przytuleni do siebie i rozżaleni z powodu niesprawiedliwości, jaka ich spotkała.

– Tak mi przykro, Tomek… Tak mi przykro… Dlaczego po prostu nie mogliśmy żyć długo i szczęśliwie, jak wszyscy inni ludzie…

Milczał. On wiedział. Kluczem do rozwiązania tej zagadki była ulotka dołączona do tamtego pieprzonego napoju, nieopatrznie wypitego kilka miesięcy wcześniej. Gdyby tylko udało mu się ją teraz odnaleźć… ale nie. Nic z tego. Nawet, jeśli nikt nie kupił jego poprzedniego mieszkania, Tomasz nie wiedziałby nawet, czy cholerny świstek papieru nadal tam jest. Spojrzał na niego wprawdzie kątem oka zanim go wyrzucił, ale nie zwracał specjalnej uwagi na zapisane słowa. Szlag by to. Gdyby tylko mógł cofnąć się w czasie, albo nagrać tamto wspomnienie na płytę i spokojnie obejrzeć…

Ni z tego, ni z owego w głowie zaświtał mu pewien pomysł. Głupi, ba, bezsensowny niemal, ale w zaistniałej sytuacji – czemu nie spróbować? Wprawdzie nie wierzył w skuteczność tej metody, lecz z drugiej strony, gdyby jeszcze pół roku temu uznawał Szatana i magiczne eliksiry za fikcję literacką.

– Aniu… skarbie… mam do ciebie poważną prośbę. Wiem jak to zabrzmi, ale obiecaj, że ją dla mnie spełnisz.

– Oczywiście, kochanie – wyszeptała przez łzy, wciąż obejmując swego kalekiego partnera – Co tylko zechcesz.

– Pamiętasz, jak kiedyś czytaliśmy w Internecie o hipnotyzerach? Mam na myśli tych naprawdę wykształconych, a nie szarlatanów. Gdybyś znalazła numer telefonu jednego z nich i ściągnęła go tutaj… może… – nie dokończył. Nie wiedział, co właściwie „mogło" się stać. Czyżby miał nadzieję, że jeśli pozna treść ulotki, znajdzie tam sposób na cofnięcie tego wszystkiego? Powrót do stanu sprzed wypicia eliksiru?

Tak. Właśnie na to liczył. Wprawdzie bez czarodziejskiej mikstury nigdy nie zdobyłby sławy ani Anny… ale trójka, a może i czwórka niewinnych ludzi wciąż by żyła. Musiał spróbować.

– Obiecałaś – przypomniał łagodnie, widząc wahanie w jej oczach.

Anna skinęła sztywno głową i odsunęła się od niego w poszukiwaniu telefonu.

***

– Zamykasz oczy – głos wynajętego przez Annę za niebanalną sumę dwóch tysięcy złotych hipnotyzera samym swym brzmieniem wprowadzał pacjenta w trans – Jest piętnasty listopada, a ty siedzisz spokojnie w swoim małym mieszkanku na Pradze. Podnosisz…

Opisywany obraz stanął Tomaszowi przed oczami równie realny, jak wówczas, gdy te wydarzenia miały miejsce. Znów był tylko świeżo zwolnionym z pracy magistrem polonistyki, ściskającym w obolałej ręce flakonik z dziwnym, przypominającym whiskey płynem. Ściąga ulotkę z opakowania i rzuca ją w kąt, by później zapomnieć o bezwartościowym papierku. Jednak zanim to się stało, przez sekundę widzi dokładnie, co też było zapisane na dołączonym świstku…

– Raz. Dwa. Trzy – odliczył powoli hipnotyzer i wybudził Tomasza z transu silnym klaśnięciem w dłonie.

– I jak, panie doktorze? – spytał z niecierpliwością w głosie Bankiewicz.

– Muszę przyznać, że dziwne rzeczy pan wygadywał w transie – staruszek pokręcił łysą głową. Podał pacjentowi kartkę papieru od góry do dołu zapisaną słowami, jakie wypowiedział w stanie hipnozy.

– Sądzę, że eksperyment się nie udał. Pański umysł musiał podsunąć nam fałszywy obraz wydarzeń, do których próbowaliśmy dotrzeć. Zamiast konkretów, opisał pan coś, co, jak wnioskuję po treści, mogło być paktem z diabłem. Oczywiście, nieodpłatnie powtórzymy seans w dogodnym dla pana terminie…

– Nie trzeba, doktorze – przerwał mu z ulgą, przeczytawszy notatki – Dokładnie o treść tego paktu mi chodziło.

– Hm… Tak, cóż… Miło mi to słyszeć. Praca przy pańskim przypadku była dla mnie przyjemnością. Proszę pamiętać, że jestem nie tylko hipnotyzerem, ale i psychiatrą. Zostawiam wizytówkę, gdyby jeszcze kiedyś potrzebował pan moich usług… W jednej lub drugiej dziedzinie. Żegnam.

Mężczyzna położył niewielki kartonowy prostokącik na stoliczku. Na propozycję Anny, aby odprowadzić go do drzwi odparł, że sam trafi.

Tomasz nie zwracał już uwagi na nic, poza zapisanym arkuszem trzymanym w spoconych z podniecenia rękach. Szybko przeleciał wzrokiem cały opis targających nim wówczas emocji, natychmiast przechodząc do sedna sprawy -ulotki. Nie była zapisana w całości, ale większość treści została zachowana. Zaczął ją czytać, analizując dokładnie każde słowo, jakby pojedyncze znaki mogły ułożyć się w jakiś magiczny sposób i dać mu rozwiązanie.

 

FATUM – Productione Infernum

Drogi śmiertelniku!

Jeśli czytasz tą ulotkę, to znaczy, że jesteś niezadowolony ze swojego obecnego życia. Uważasz je za nic niewarte? Gnębi cię uczucie pustki? Masz wrażenie, że Stwórca zapomniał o twoim istnieniu? W takim razie ten produkt jest właśnie dla Ciebie! Mikstura „Fatum", opracowana w konsultacji z najbieglejszymi ekspertami w sprawach magii i alchemii (doktorowie Faust i Twardowski), stworzyliśmy remedium na Twoje problemy. Już dziś zmień swoje życie z „Fatum". Oszukaj przeznaczenie. Nic nie jest przesądzone.

Przeciwwskazania: Nie podawać osobom niestabilnym psychicznie i niepewnym, czy są gotowe poświęcić wszystko w imię zmian. Unikać wystawiania leku na działanie wody święconej i symboli religijnych.

Efekty uboczne: Różnią się w zależności od charakteru użytkownika.

Okres inkubacji: Sześć miesięcy.

Pamiętaj! Już dziś zmień swoje życie z firmą „Infernum"! Po pełnym zsynchronizowaniu naszego produktu z Twoją Duszą, nawet śmierć nie będzie w stanie odmienić nowego, szczęśliwego żywota.

 

Poniżej zaczynała się lista składników, której niestety, a może na szczęście, nie udało się odtworzyć.

Tomasz przeczytał to co najmniej trzykrotnie. Jego uwagę zwrócił fragment o okresie inkubacji. O ile pamiętał, zażył to świństwo mniej-więcej trzy miesiące temu. Miał jeszcze czas, by wszystko zmienić.

Tylko jak? W ulotce nie napisano o żadnym antidotum. Chyba, żeby końcówkę o śmierci potraktować jako wskazówkę.

Zaschło mu w gardle. Miał popełnić samobójstwo, by uwolnić się od wpływów szatańskiego dekoktu? Na samą myśl miał mdłości. Musi istnieć inny sposób!

Po chwili nadeszła inna myśl. Co mam do stracenia? Nic. I tak umrę na raka. W najlepszym wypadku zyskam kilka lat życia. Nawet nie życia. Wegetacji. „Fatum" zabrało mu talent, był tego pewien. To dlatego nie mógł nic napisać od czasu zażycia tego gówna. Poza tym, nie mógł chodzić, a z czasem będzie coraz gorzej z funkcjonowaniem ze względu na rozwijający się nowotwór. A dopóki żył, z powodu jego pychy i rozgoryczenia ginęli ludzie. Stracił już rodziców i był winny śmierci dwójki innych. Kto będzie następny? Anna?

Nie mógł do tego dopuścić. Jeśli jest choć cień nadziei na odkręcenie tego wszystkiego, musiał spróbować. Nawet za cenę własnego życia.

***

Refleksy świetlne lśniły na ostrzu trzymanego w ręce noża.

Tomasz siedział w salonie na fotelu, tak jak posadziła go Anna, zanim wyszła do sklepu. Umyślnie posłał ją po jakąś bzdurę bez której rzekomo nie mógł się obyć, by nie przeszkadzała w tym, co chciał zrobić. Testament spisał już wcześniej – połowa majątku miała trafić do Anny, reszta przypaść matce, a gdyby nie wyzdrowiała, zasilić konto organizacji charytatywnej. Nieważne, jakiej.

W zadumie spojrzał w nocne niebo za oknem. Tysiące gwiazd lśniło wśród aksamitnej czerni zimowej nocy. Gdzieś w oddali zaskrzeczał głośno ptak. Może to kruk, symbol mądrości? A może wrona krążąca nad okolicą w oczekiwaniu na czyjąś śmierć, by zanieść duszę grzesznika do Piekła?

Nie zamierzał sprawić jej zawodu.

Przyłożył ostrze noża do nadgarstka. Lekkim ruchem przesunął je ku sobie, przecinając wszystkie żyły i tętnice wzdłuż przedramienia. Szkarłatna krew wypłynęła z rany i spłynęła na podłogę, tworząc szybko rosnącą kałużę u stóp Tomasza.

Zanim ciemność przesłoniła mu wzrok, dostrzegł jeszcze egzemplarz „Kruczego Tronu" leżący na stole kawałek dalej.

Non omnis moriar, zdążył jeszcze pomyśleć, zanim osunął się w czułe ramiona Śmierci.

***

– Brawo, panie Bankiewicz!

Oklaski i pełen entuzjazmu głos brodatego akwizytora nie były tym, czego spodziewał się po Zaświatach. A jednak to właśnie one, nie chorał anielski, powitały go po Drugiej Stronie.

– Doskonale się pan spisał! Zmieniam zdanie na pański temat! W pełni zasłużył pan na każdą szczyptę uwagi, jaką panu poświęciliśmy. Doprawdy, co za występ! A ten Horacy na zakończenie – geniusz, doprawdy, geniusz! Jeszcze duch nie umarł w ludzie ziemskim!

– Tym razem na pewno jestem martwy – wymamrotał sam do siebie Tomasz, podnosząc się z kłębu dymu robiącego tu za podłogę.

Szatan najwyraźniej dosłyszał te słowa. Roześmiał się serdecznie.

– O, tak. Jest pan stuprocentowym trupem, panie Bankiewicz. Panna Anna Lisińska właśnie w tej chwili płacze nad zwłokami ukochanego, znalezionego w fotelu z podciętymi żyłami… Płynny karmazyn wyciekający ostatkiem sił umarłego serca z pańskich żył plami nogawki jej spodni. Krew znika błyskawicznie między klepkami podłogi, jakby sama chciała zatrzeć ostatni ślad pańskiego istnienia… – mówił z egzaltacją.

– Ty uważasz to za zabawne? – rzucił gniewnie Tomasz. Miał ochotę przywalić w ten rozpromieniony pysk. Co z tego, że uderzyłby drugą w kolejności najpotężniejszą istotę we wszechświecie? Oglądanie własnej pięści ścierającej ten uśmieszek z twarzy Lucyfera byłoby wystarczającą nagrodą.

– Nie, ależ oczywiście że nie. Przeciwnie, ta sytuacja jest doprawdy pełna tragizmu, panie Bankiewicz! Zaryzykował pan występując przeciw planowi boskiemu zgodnie z którym miał być pan doceniony dopiero dwieście lat po śmierci. Mimo beznadziejności walki, wydał ją pan samemu Bogu, niczym Konrad. Wprawdzie poniósł pan klęskę, ale, panie Bankiewicz, szczerze mówiąc ja również ją poniosłem. Sam fakt, że pan spróbował sprawia, że mój szacunek do pana rośnie. A że to ja delikatnie naprowadziłem pana na odpowiednią drogę? Cóż, taka moja rola w tym dramacie. Zrobiłem to, ponieważ takie założenie postawił Reżyser w swoim Scenariuszu.

– Zrujnowałeś moje życie tylko po to, żeby zapewnić sobie rozrywkę?! Ty skurwysynu!

– Doprawdy, krzywdzi mnie pan tymi słowami, szanowny panie. Tym bardziej, iż pan wcale nie jest pod tym względem bardziej… moralny.

– Nigdy nie zabiłbym nikogo dla własnej korzyści, słyszysz? Nigdy! Pieprzysz bzdury!

– Istotnie? A Tamalia Sverberg? Lucius Antalis? Maravanta Ilithis i jej rodzina? A co ze wszystkimi mieszkańcami miasta Parvenburg, które zgodnie z pańską wolą zostało najechane przez Ilarthan i spłonęło? – wymieniał z przejęciem wszystkie postacie, jakie Tomasz uśmiercił w swojej powieści. Wydawał się być bardziej poruszony losami bohaterów książki niż tym, co zrobił jej autorowi.

– Przecież ich nie ma, czubku! Nie ma ich! Istnieją tylko w mojej wyobraźni i na kartach „Kruczego Tronu"! Ja je stworzyłem, rozumiesz?! Są wymyślone, w przeciwieństwie do nas, ludzi. My jesteśmy realni.

– Życie… Życie jest teatrem, panie Bankiewicz. Dostrzegł to już William Szekspir kilka stuleci temu, a wy nadal nie rozumiecie. Niech się pan zastanowi: a co, jeśli wy również nie jesteście niczym więcej, jak tylko wymyślonymi postaciami, istniejącymi jedynie na kartach księgi spisywanej przez Wyższy Byt? Proszę rozważyć scenariusz, w którym to ludzkość jest tworem literackim, nieświadomym swojego prawdziwego pochodzenia. Proszę zwrócić uwagę na wasze dzieje, panie Bankiewicz! A co, jeśli wszystko co braliście za pewnik, było tylko wytworem fantazji Pisarza-Stwórcy, a wy bezwiednie pełnicie rolę bohaterów pierwszo-, drugo– i trzecioplanowych? Czy w takim wypadku śmierć któregokolwiek z was różni się od tego, co pan zrobił swoim bohaterom? Powinien się pan cieszyć z przeżytej przygody. Śmierć i cierpienie zawsze przyciągały czytelników bardziej niż codzienne życie nieistniejących postaci.

Na moment zapadła krępująca cisza. Po kilku minutach przerwał ją Tomasz.

– To szaleństwo – szepnął. Kłamstwo. Szatan jest księciem kłamstwa. Oczywiste, że teraz próbuje go zwodzić – Nie zamierzam słuchać tych łgarstw. Jeśli w rzeczywistości nie istniejemy, poniosłeś jeszcze bardziej sromotną klęskę. Wyrwałem się spod twojej kontroli. Zatrzymałem ten pędzący donikąd pociąg, który ruszył w momencie, w którym wypiłem miksturę. Teraz, niech się dzieje co chce. Nawet, jeśli mam iść do Piekła, pójdę tam ze świadomością, że pokonałem jego władcę.

– Piękna przemowa, panie Bankiewicz. Godna pana, a z pewnością dużo lepsza od wyzwisk. Ale czemu od razu mówimy o Piekle? Nie zamierzam zapraszać pana do swojego domu, z całym szacunkiem. Przedstawienie skończone. Wróci pan do swojego poprzedniego życia, w oczekiwaniu na kolejną rolę. Jeśli koniecznie chce mnie pan odwiedzić, nikt nie zabroni panu powiesić się zaraz po przebudzeniu. Ale to już pańska wola, nic mi do niej. Wszak, jak rzekł wieszcz, „dziś autorowie są jak Bóg…". Kto wie, panie Bankiewicz. Może, za wiele lat, będziemy rozmawiać jak równy z równym. Ale na razie… adieu!

***

Wpadające przez okno promienie słońca obudziły Tomasza Bankiewicza.

Rozejrzał się dookoła. Był w swoim starym mieszkaniu, a obok niego, na podłodze, leżał oryginalny maszynopis „Kruczego Tronu", odrzucony przez wydawnictwo. Wszystko wróciło do normy.

Jego wzrok padł na wypełniony złocistym płynem flakonik stojący na stoliczku. Ujął go w dłoń i ważył przez chwilę, po czym z rozmachem cisnął o podłogę, rozbijając szkło w drobny mak. Czymkolwiek naprawdę była mikstura, teraz już nie istniała.

Sięgnął do kieszeni po telefon komórkowy, swoją starą, zaufaną Nokię. Przez chwilę szukał w kontaktach odpowiedniego numeru. Wreszcie znalazł kontakt „Lisińska Anna". Wcisnął klawisz łączenia.

– Tak? – odezwał się zaspany głos po drugiej stronie. Nie pamiętała go. Nieważne. Mieli mnóstwo czasu by nadrobić straty.

– Halo? Tu Tomek, wiesz, z pracy. Miałabyś trochę czasu w tym tygodniu żeby spotkać się na kawie i pogadać? Bo, widzisz, mam pewną niesamowitą historię do opowiedzenia. Nie uwierzysz, ale i tak muszę ci powiedzieć. To co, jutro o szesnastej?

Może i Szatan miał rację mówiąc, że życie to tylko powieść. W takim razie, Tomasz Bankiewicz zamierzał napisać swój fragment najlepiej jak potrafił.

 

 

M. B., 2011.

 

 

 

 

 

 

Koniec

Komentarze

Mógłby ktoś skomentować? Bo tak zwyczajnie nie wiem, czy opowiadanie jest za słabe, czy wręcz przeciwnie - za dobre? ;]






Argh... nienawidzę pisać komentów samemu sobie.

Długie teksty -- jak chcemy, żeby je przeczytano -- musimy starannie zedytować. Sprawić, żeby były przejrzyste i estetyczne.

Tytuł


I
treść

*
treść

II
treść

i tak dalej. U ciebie wszystko zlewa się w jeden blok tekstu, a to odstrasza.
pozdrawiam

I po co to było?

witam. jako, że nikt nie pokusił się jeszcze o skomentowanie, ja się postaram to zrobić:)

uwagi do pierwszej części (do pierwszej podziałki z "gwiazdek")
- raczej mało prawdopodobnym jest, że bohater zaniósł/wysłał swoją książkę tylko do jednego wydawnictwa. pewnie raczej wciskał ją wszędzie, gdzie tylko można, spotykając się z odrzuceniem. trzeba by zmienić ten kawałek- bo jest to mało wiarygodne.
- czy naprawdę myślisz, że w wydawnictwie walałyby się kartki na podłodze?:) mimo, że są to firmy zajmujące sie książkami, to są to wciąż firmy, i wątpię, żeby na korytarzach walały się śmieci
- "kosa" z tego co się orientuję, to określenie noża. bohater nie został dźgnięty, prawda? radziłabym zmienić to słowo na inne, npisać po prostu, że "dres uderzył go w.."
- piszesz, że bohater przez kilka minut próbował zasnąć, ale nie udało mu się, więc postanowił, że opatrzy krwawiący nos- logika nakazuje odwrotną koeljnośc:)
-"Dokładnie minutę później rozległo się pukanie do drzwi jego mieszkania.
Doszedłszy do wniosku, iż to z pewnością akwizytor, otworzył drzwi, wpuszczając mężczyznę do środka."
Pogrubione zdanie jest całkowicie zbędne- komu innemu miałby otworzyć drzwi?
- dzyń dzyń dzyń- dzwonek nie mówi, to nie dialog- zapisujemy więc to bez półpauz, po prostu od nowego zdania, po dzwiękach kropka.

uwagi do drugiej części-
- "by w końcu wyładować swoją złość pod postacią silnego uderzenia w stół"- by w końcu wyładować swoją złość przez silne uderzenie w stół. nie udziwniaj prostych rzeczy:)
- wykreśliłabym "kurwa mać". Tomasz nie wydaje się być osobą, która klnie tak siarczyście, nawet jeśli coś mu się nie uda.
- "kuchenka eksploduje, i zamiast bezrobotnym, będzie również bezdomnym?" przecinki źle i słowo "zamiast" źle użyte- kuchanka eksploduje i do bezrobocia dołączy bezdomność? albo coś w tym stylu.
- Zrezygnowany, opadł na łóżko.- bez przecinka


uwagi do trzeciej części:
- "tidi tidi" to samo co z dzyń, dzyń.
- zrezygnować trzeba z wyróżniania tekstu, który pojawił się na wyśmietlaczu. normalnie to zapisać trzeba: na wyświetlaczu pojawił się tekst "dzwoni A. Barkowski (Wydawnistwo!)". bez odbierz/odrzuć, przecież wiadomo, że na telefonie się pokazują tego typu rzeczy, a poisywanie ich niebezpiecznie zbliża się do sztuczności i śmieszności.
- opisanie godziny poprzez wskazówki- bardzo głupie. sniepotrzebne skomplikowanie prostej rzeczy- po prstu napisać, że wpół do jedenastej już było.

części czwarta:
- niepotrzebne nam jest do wiadomości, że wydawca był czterdziestoletni. czy gdyby był pięćdziesięcioletni, to byłby innym typem wydawcy? jeśli chcesz napisać, jak wyglądał, zrób to w innym akapicie.
- 50 procent? - haha. nawet wspaniała buteleczka nie zagwarantowałby więcej niż około 10-15%:) takie realia, niestety.

dwa miesiące póżniej, częśc piąta:
-postanowili „rozwinąć się" swojej znajomości- postanowili DAĆ rozwinąć się swojej znajomości. bez tego "dać" zdanie brzmi, jakby sobie dawali się rozwinąć.
- tidi tidi- to samo co wcześniej:)
- jaki nieodpowiedni dobór słów? żart tutaj średnio wyszedł, usunęłabym całe zdanie od "ekhm...". przecież wiadomo, że nie mówiła tego dosłownie.

część szósta:
- lekarze chyba nie udzialają tak szczegółówych informacji przez telefon i to od razu, gdy tylko się połączą. trzeba to zmienić jakoś, może po prostu na informację o wypadku?

częśc siódma:
- Tomasz wypił miksturę dwa miesiace temu. raczej niemożliwe jest, żeby wszystko co przeżył przez ten czas, było tylko urojeniem z podowu grzybków- nie powinien się więc zastanawiać, czy jest "pod wpływem" bo sam pomysł jest idiotyczny.
- i znów nie pasujące "kurwa"

część ósma:
- nie przez taflę wody, tylko jakby był zanurzony w wodzie.

w kolejnych częściach nie chce mi się już wyłapywać:)

w ulotce:
-ikstura „Fatum", opracowana w konsultacji z najbieglejszymi ekspertami w sprawach magii i alchemii (doktorowie Faust i Twardowski), stworzyliśmy remedium na Twoje problemy.- źle skonstruowane zdanie.

potem tez zdarzają się jakieś drobiazgi, ale wciągnęłam się w treść i tylko przemknęłam po błędach.

Jeśli chodzi o twój styl i warsztat: wypisałam dużo błędów, ale ogólnie tekst mi się podoba. Fajnie wplątujesz różne wątki z aktualnego życia, pewne stereotypy i archetypy, śmieszne powiedzonka znane z internetu i krążące wśród ludzi. Za to bardzo duży plus- bo robisz to zabawnie i lekko. Zabawne są moim zdaniem także przemyslenia, teksty Tomasza- udało ci się stworzyć fajną postać. Jeśli chodzi o minusy- czasem za bardzo udziwniasz proste rzeczy, które nie potrzebuja wielkich metafor. Do tego wydaje mi się, że o ile początek dopracowałeś, to koncówce nie poświeciłeś już tyle samo uwagi. Przecinki, zdania źle skonstruowane i spacje zdarzają się częściej. Czasem też biegniesz szybko do przodu, a powinienś spokojnie coś opisać, bez pośpiechu- końcówka przecież i tak nadejdzie.

Co do treści- pomysł oklepany, ale fajnie przedstawiony. Podoba mi się koncepcja, że ludzie są postaciami literackimi stworzonymi przez Boga, ratuje to moim zdaniem dialog Tomasza z diabłem i sprawia, że oklepana rzecz staje się interesująca. Co mnie najbardziej zdenerwowało, to ta cała wizyta u hipnotyzera- zupełnie nie trzyma się pozostałej części opowiadania. Jakieś takie nie na miejscu to jest- jedynym fantastycznym elementem powinien być akwizytor i płyn (dla mnie hipnoza to taka sama fantstyka jak smoki itp). może lepiej by było, gdyby Tomasz odrzucił karteczkę np w ubrania, albo wsadził do kieszeni i zapomniał o niej, a potem jednak ją odnalazł na dnie szafy? no nie wiem, w każdym bądź razie ten hipnotyzer mi sie wybitnie nie podoba.

mam nadzieje, że nie rozpisałam sie za bardzo:) długaśmy komentarz, ale i tekst nie jest krótki. stawiam 4 bo
-masz niezły styl, ale warsztatowo trzeba jeszcze to dopracować
- oklepany pomysł, ale interesujące elementy, które go odświeżają.
- wzbudzający sympatię bohater, z którym można się utożsamić, ale czasem niespójny (te przekleństwa np)

 

I nie za bardzo rozumiem, czemu taki oto tutuł sobie wybrałeś;/ w tekście jest jakieś nawiązanie do Szekspira (życie jest teatrem) ale nie wydaje mi się, by tutył pasował. makbet sugeruje coś innego, niż w tekście sie pojawia. proponowałabym bez udziwnien- właśnie "zycie teatrem", albo "prawda szekspira", chyba bardziej by oddawało podkreślany przez ciebie element.

Tekst jest zwyczajnie za dłuuuuuugi i zniechęca do czytania. Może jeszcze, gdyby roiło się w nim od rażących błędów, to można by sobie na nim poużywać, a tak... cisza.
Przetrwałem pierwszą część. Czasami brakuje przecinka, poza tym jest kilka drobnych potknięć, w rodzaju:
"Chłopak całował ostentacyjnie siedzącą u niego na kolanach dziewczynę" - mu na kolanach. Gdzieś dalej zobaczyłe drugie "u niego" nie pasujące do otoczenia, ale już nie mogę znaleźć.
"Po tych wszystkich latach jakie poświęcił na tworzenie, uważał to za niesprawiedliwe." - latach, które poświęcił.
 
Może z poczucia odpowiedzialności, za bycie w Loży, doczytam do końca, ale na razie, pierwsza część mnie wynudziła. Może i jest realistyczne, ale ciągnie się jak spagetti.

Z tego pomysłu można zrobić całkiem fajne opowiadanie. Przewidywalne, jadące na schemacie, ale fajne. Dwa warunki:
1. Odchudzić tekst. Jest zwyczajnie przegadany, za dużo niepotrzebnych szczegółów (jak np. babcia i całująca się para w autobusie, scena z lekarką w szpitalu, opis stanów bohatera, monologi Szatana), które prawdopodobnie miały budować nastrój, a w rezultacie nudzą i rozmywają akcję
2. Poprawić interpunkcję.

Mi się pdobał zwłaszcza początek. Później trochę przegadane, no i ten pomysł z cudownym eliksirem mocno oklepany. Także z tym hipnotyzerem mało wiarygodne, lepiej by było, tak jak pisała April, by ulotka sama się znalazła. Dziwne jest jeszcze to, że Tomasz wypija nieznany specyfik bez czytania ulotki, musiał być wyjątkowo lekkomyślny. Ale w sumie opowiadanie ma niezły warsztat, tak że nawet nie zwracałem uwagi na nieliczne błędy,

Dzięki za wszystkie komentarze. Postaram się pamiętać o waszych uwagach pisząc kolejne opowiadania.


Pozdrawiam ;]

Ja się poddałam w połowie. Nic mnie nie irytuje tak, jak "dorośli" bohaterowie, którzy zachowują się jak trzynastolatki. Wydawca przyjmuje książkę bez czytania i wydaje dwa wydania w ciagu dwóch miesięcy? Dwójka ludzi po dwóch miesiącach znajomości sprzedaje mieszkania, żeby ze soba zamieszkać? Żaden eliksir szcześcia czegoś takiego nie usprawiedliwi.

www.portal.herbatkauheleny.pl

Apropo nierealnych pomysłów, które wymienia Suzuki:
Znawcą nie jestem, ale z doświadczenia wiem, że proces wydawania książki trwa przynajmniej kilka miesięcy. Dwa miesiące po wypiciu eliksiru, facet powinien co najwyżej wydać otrzymaną zaliczkę, być zajętym od rana do wieczora szykowaniem promocji i z niecierpliwością czekać, aż jego książka ukaże się w księgarniach.
Kolejny zarzut to- zostanie sławnym dwieście lat po śmierci. To jest możliwe w malarstwie, ewentualnie w muzyce, ale w literaturze ten numer nie przejdzie. Język się zmienia. Po dwustu latach, to co napisze Tomasz, brzmiałoby śmiesznie. To tak, jakbyś teraz próbował uczynić sławnym dzieła Słowackiego. Inne słowa, inne znaczenie słów, inne pojęcia.
Przeszedłby pomysł, gdyby twój bohater miał stać się sławny trzy- cztery lata po śmierci, ale nie dwieście.

Nowa Fantastyka