- Opowiadanie: Montgomery - Topór Praszczura - opowieść z Kronik Północy

Topór Praszczura - opowieść z Kronik Północy

Dyżurni:

joseheim, beryl, vyzart

Oceny

Topór Praszczura - opowieść z Kronik Północy

 

Topór Praszczura – opowieść z Kronik Północy

 

 

 

Daleka Północ – kraina mroźnego wiatru, wiecznego lodu i trollowych band. Na jałowych ziemiach między Daebering a Mirem przy Pustkowiu jest tylko jedna przyjazna oberża – „Pod Wesołym Szkarłatnym Dzikiem". To schronienie i przystanek dla wielu podróżnych. Każdy kto tu zawita, zarówno zimą jak i latem, spotka tu imperialnych pionierów, kupców, awanturników i wojów z najdalszych zakątków Kontynentu. Wnętrze oberży urządzono surowo lecz wygodnie, solidne dębowe stoły i ławy pozwalają podróżnym odpocząć po trudach podróży, ściany zdobią skóry zwierząt i bestii oraz broń wykuta przez kowali różnych ras, a wielki kamienny kominek daje wystarczająco dużo ciepła, aby ogrzać całą izbę. Tej nocy, zimą Roku Imperium 3001, oberża była jak zwykle wypełniona po brzegi ludźmi (i nie tylko nimi), dymem, zapachem pieczonego mięsiwa i zmęczonych podróżników. Co jakiś czas otwierały się drzwi wpuszczając nowego gościa, zwykle przemarzniętego i zasypanego śniegiem od stóp do głów. Oberżysta Edlin, wiekowy półork, jak zwykle kierował swoim interesem zza głównego baru na środku oberży, podczas gdy, hojnie obdarowane przez Naturę, dziewki służebne roznosiły trunki i jadło po sali. W całym tym tumulcie nikt nie zwracał uwagi na trójkę śnieżnych krasnoludów siedzących w najdalszym roku izby. Wszyscy byli typowymi przedstawicielami swojej rasy, bladolicy o czarnych oczach i śnieżnobiałych brodach. Od razu było widać, że siedzący w rogu krasnolud nie tylko był najstarszy, ale też był kimś znaczącym pośród swojego ludu. Jego brodę zapleciono w cztery grube warkocze spięte srebrnymi pierścieniami, a na jego palcu błyszczał pierścień z szafirem. Podobnie jednak jak pozostała dwójka (niewiele zresztą od niego młodsza) ubrany był w nabijaną ćwiekami skórzaną zbroję. Przed każdym z brodaczy stał kufel pieniącego się ciemnego piwa.

 

– Wybacz czcigodny Baldinie – zapytał jeden z młodszych krasnoludów – ale czy opłaca się nam ciągle na niego czekać? Siedzimy tu już czwartą noc, a on nadal się nie zjawił. Rano usłyszałem od jednego centaura, że po okolicy krąży wataha trolli. Ponoć napadły na cesarską karawanę, zarżnęły strażników, zjadły kupców i zgwałciły konie. Jeśli wyruszymy jutro możemy przyłączyć się do kupców z Koronenburga. Zawsze to raźniej.

 

Vreka! Powtarzam ci po raz kolejny, Radswidzie – zaklął paskudnie stary brodacz – Miałem sen, w którym Prawodawca kazał mi na niego czekać do bólu, a że dupa mi już odpada od ciągłego siedzenia na tej ławie to znak, że wkrótce powinien się zjawić. Poza tym, Radswidzie, od kiedy z ciebie taki wapniak? Boisz się garstki trolli? Z taką gębą od razu cię zaszlachtują więc nie obawiaj się gwałtu. Kto wymyśla takie historie? Gwałt na koniach! Ha! – wkurzony Radswid pociągnął solidny łyk ze swojego kufla, ale nic nie odpowiedział. Nie miał ochoty na kłótnię z prastarym Baldinem.

 

– Też uważam, że ktoś przesadził z tymi końmi – trzech krasnoludów aż podskoczyło kiedy usłyszeli znienacka ten głos (Radswid chwycił nawet nóż do mięsa) – Strażników może, ale nie konie.

 

Baldin i pozostali spojrzeli z niechęcią na nowo przybyłego, który w dodatku podszedł do nich niezauważony. Jednak na pierwszy rzut oka rozpromienili się trochę. Stał przed nimi barczysty, czarnobrody krasnolud o zielonych oczach i rumianej cerze skalniaków. W jednej ręce trzymał kufel pieniącego się piwa, a w drugiej berdysz o pokrytym runami ostrzu.

 

– Mam nadzieję, że mogę się dosiąść. Zdaje się, że na mnie czekacie – mówiąc to dorzucił swój wełniany płaszcz i czapkę do niedźwiedzich futer trzech krasnoludów. Następnie dostawił sobie krzesło, oparł oręż o jego oparcie i usiadł naprzeciwko Baldina.

 

– Naprawdę jesteś nim? – zapytał podejrzliwie Radswid.

 

Silu! Pij swoje piwo w ciszy, kuzynie i przestań mnie łupać – odezwał się gwałtownie Baldin – Oczywiście, że to on. Chociaż – dodał zwracając się do czarnobrodego – w dobrym tonie jest przedstawić się.

 

– Wybacz mi, czcigodny. Powinienem był to zrobić zanim jeszcze zasiadłem. Jednak nie mylisz się co do mojego miana, jestem Bungi Kronikarz, syn Umy Czerwonowłosej. I wiem czemu mnie wezwano. Pragniesz abym spisał twoją historię, królu Baldinie.

 

Stary król uśmiechnął się smutno.

 

– Jednak prawdą jest, że Prawodawca z tobą rozmawia. Oi, masz całkowitą rację. Wiedz jednak, że nie będzie to krótka opowieść, jakem Baldin od Kamiennych Toporów, piąty król Andaru.

 

– Miałem nadzieje, że taka będzie. Droga tutaj była długa i pełna niebezpieczeństw. Tak więc słucham cię – powiedział Bungi pociągając solidny łyk piwa, a dwójka towarzyszy Baldina zamarła w skupieniu.

 

– Wszystko zaczęło się ponad trzysta osiemdziesiąt lat temu. Byłem wtedy jeszcze bezbrodym wyrostkiem kiedy mój ojciec, Waldi poległ w walce z goblinami i trollami, które wygnały mój klan z jego cytadeli – Andaru. Pamiętam, że rzeź była straszna. Gobliny padały całymi setkami, ale na koniec zmusiły nas do ucieczki. Całe szczęście, że kapłanom klanu udało ocalić się i ukryć naszą najcenniejszą relikwię – Topór Praszczura. W Durham, wielkiej twierdzy naszych kuzynów z klanu Lodowej Wieży, znaleźliśmy schronienie na kilka dekad. Tam zostałem wychowany przez Ojca Lanina, starego i mądrego kapłana Trójcy. Kiedy osiągnąłem dojrzałość powiedział mi, że jestem już gotowy aby najpierw odzyskać Topór, a dopiero wtedy zacząć myśleć o odbiciu Andaru. Z błogosławieństwem Lanina, i porządnym toporem w garści, wyruszyłem w długą drogę do Nekropolii Zapomnianego Klanu. Tam właśnie kapłani Kamiennych Toporów ukryli naszą relikwię. Moja droga prowadziła początkowo podnóżem Gór Balszojów, a następnie na południe, poprzez Biała Knieję, gdzie przeszedłem mój chrzest bojowy.

 

 

 

Już dwa tygodnie przedzierałem się przez tę przeklętą puszczę. Nie było widać końca lasu ani żadnych większych zwierząt poza wiewiórkami i świstakami. Tylko raz natknąłem się na dorodną sarnę, dość już miałem suszonego mięsa, ale niestety uciekła zanim zdjąłem kuszę z ramienia. Wtedy właśnie usłyszałem coś jakby szczęk oręża i krzyki. Nie namyślając się wiele załadowałem kuszę i pobiegłem w stronę, z której dobiegały głosy. Po krótkiej chwili wpadłem na rozległą polanę, która obecnie zmieniła się w krwawe pobojowisko. Na ziemi leżał co najmniej tuzin martwych goblinów i olbrzymie truchło górskiego trolla. Na środku polany żywa jeszcze piątka goblinów otaczała szóstego, walczącego z zakrwawionym, i wyraźnie zmęczonym, krasnoludem. Potwory radośnie dopingowały swojego towarzysza, który zaczynał powoli zdobywać przewagę nad brodatym wojem. Błyskawicznie wycelowałem w plecy najbliższego goblina i strzeliłem. Bełt przebił skórzaną zbroję posyłając stwora na ziemię. Zaskoczone gobliny błyskawicznie odwróciły się w moją stronę, zawahały się jednak widząc tylko jednego krasnoluda. Wykorzystałem ten moment, wyszarpnąłem zza pasa toporek do rzucania i cisnąłem nim w kolejnego goblina. Ku mojemu zaskoczeniu szaroskóry stwór odbił go i ruszył na mnie z wyciągniętym jataganem. Wyjąłem topór z pochwy na plecach i odparłem pierwszy atak goblina, walczył zaskakująco dobrze jak na przedstawiciela swojej rasy, ale wiedziałem, że nie mam czasu. Kątem oka zauważyłem, że pozostała trójka goblinów zaczyna mnie otaczać. Złapałem topór w obie dłonie, zbiłem ostrze goblina i gwałtownym zamachem wbiłem topór w jego bark. Wyrwałem ostrze i ruszyłem na pozostałą dwójkę. Dopiero teraz spostrzegłem się, że gobliny nie noszą hełmów tylko czerwone czapki. Zrozumiałem, że to Krwawe Kaptury, wyjątkowo brutalne plemię, noszące nakrycia głowy z ludzkiej skóry i barwiące je krwią swoich ofiar. Wielokrotnie słyszałem opowieści o urządzanych przez nich masakrach i szczerze nienawidziłem tych skurwysynów. Ruszyłem na nich wrzeszcząc wściekle, a Runa Ig na ostrzu mojego topora rozbłysła widmowym blaskiem. Biegnący na czele goblin zasłonił się krótką włócznią, ale magiczne ostrze przecięło ją niczym źdźbło trawy. Goblin patrzył z niedowierzaniem na strzaskaną broń, a ja rozwaliłem mu czaszkę płazem topora. Pozostała dwójka Kapturów nie przejęła się śmiercią towarzysza tylko zaatakowali mnie równocześnie, zmuszając mnie do zaciętej obrony. Nie doceniłem ich, gobliny atakowały na zmianę próbując przebić moją osłonę. Nagle usłyszałem wrzask, za plecami napastników zauważyłem, że nieznajomy krasnolud wbił topór w czaszkę swojego przeciwnika i teraz próbuje wyrwać ostrze. Goblin z buzdyganem odwrócił się i ruszył na krasnoluda, a drugi rzucił się na mnie z jeszcze większą zaciętością. Zaczynałem się powoli męczyć, a stwora napędzała wściekłość po śmierci towarzyszy. Poczułem jak ostrze jego miecza zgrzyta na moim pancerzu, ale nie zdołało go przebić. Za nim mignęło mi jak krasnolud porzuca topór, którego nie zdołał wyrwać z czaszki goblina i posyła atakującego go stwora na ziemię ciosem opancerzonej rękawicy. Znowu skupiłem się na moim przeciwniku, który spróbował ciąć mnie w nogę i nagle było po wszystkim. Głowa goblina poleciała w bok, a mnie obryzgała fontanna krwi z bezgłowego ciała. Nieznajomy krasnolud stał teraz przede mną z krótkim mieczem w ręce, popatrzył na mnie bez słowa po czym odwrócił się i podszedł do ostatniego goblina, który jęczał i wił się na ziemi, trzymając się za strzaskany nos. Krasnolud schował miecz do pochwy, podniósł z ziemi buzdygan stwora i zadał pierwszy cios. Po chwili ciosy spadały na ciało goblina regularnie, coraz szybciej, za każdym razem wzbudzając fontanny krwi. Kaptur darł się w niebogłosy, zamilkł dopiero kiedy z jego głowy została tylko krwawa miazga kości i mózgu. Wtedy krasnolud przestał i odrzucił daleko buzdygan. Spojrzał na mnie i odezwał się po raz pierwszy.

 

Merk, bracie. Szczere podziękowania, gdybyś się nie zjawił w porę byłbym już trupem – dopiero teraz spostrzegłem, że nieznajomy jest skalnym krasnoludem. Spod grubej warstwy gobliniej krwi przebijała się ruda broda zapleciona w setki malutkich warkoczyków, jego oczy były zielone jak szmaragdy – Szkoda, że moi towarzysze nie mieli tyle szczęścia.

 

Mówiąc to podszedł powoli do innej grupy martwych goblinów . Krasnolud spróbował odrzucić jedno ze ścierw, ale złapał się za ramię sycząc z bólu. Zauważyłem wtedy, że spomiędzy poszarpanych ogniw jego kolczugi obficie leje się krew. Wyczerpany krasnolud osunął się na ziemię.

 

– Uważaj, bracie – podbiegłem do niego i ukląkłem – Mam coś, co na chwilę powinno pomóc – mówiąc to ściągnąłem plecak i zacząłem go nerwowo przeszukiwać. W końcu wyjąłem z niego hematyt z wyrytą Runą Guerr. Przytknąłem leczniczy kamień do jego ramienia. Krasnolud syknął z bólu, ale po chwili jego oddech uspokoił się trochę, a krwawienie zelżało.

 

– Ponownie muszę ci podziękować. W sumie, już drugi raz ratujesz mi życie. A teraz proszę, pomóż mi. Nie zostawię moich towarzyszy pośród zwłok tych barbarzyńców – krasnolud podniósł się ciężko.

 

Rzuciłem na ziemię swoje manele i podszedłem do niego. Razem odrzuciliśmy na bok trupy dwóch Kapturów. Pod nimi leżał martwy krasnolud, również był skalniakiem, ale jasnobrodym. Miał poderżnięte gardło i wyłupione jedno oko, jednak w rękach ciągle zaciskał zakrwawione kord i sztylet. Nie sprzedał tanio swojego życia. Kiedy go podnosiliśmy zauważyłem, że pod łuskową zbroją nosił biała szatę. Zrozumiałem, że zabity był kapłanem Trójcy. Położyliśmy go delikatnie na obrzeżu polany. Następnie po wielkim trudzie przewróciliśmy na bok zwłoki górskiego trolla (przypominam sobie, że w końcu odrąbaliśmy jedną z jego łap). Olbrzyma przebiła na wylot włócznia leżącego pod nim człowieka. Niestety troll zanim skonał wyszarpał nieszczęśnikowi flaki.

 

Zdziwiłem się. Zaczęło mnie zastanawiać co robiło w takiej głuszy dwóch brodatych, w tym kapłan. Do tego w towarzystwie człowieka. Wiedziałem jednak, że za wcześnie na pytania. Mieliśmy co innego do roboty. Złożyliśmy martwego człowieka obok krasnoludzkiego kapłana. Teraz czekało nas gorsze zajęcie. Po godzinie noszenia, ścierwa goblinów spoczęły na stosie wokół martwego trolla. Cali byliśmy uwalani ich śmierdzącą juchą. Na szczęście bokiem polany przepływał maleńki strumyczek. Obmyliśmy się trochę, żeby móc trochę godniej wyprawić poległych wojów w ostatnią podróż. Nie godziło się brudzić ich dalej czarną krwią goblinów. Kiedy skończyliśmy zapadał już zmierzch. Człowiek i krasnolud, częściowo obmyci z krwi i brudu, spoczęli w dwóch grobach. Na tyle głębokich, żeby nie dostali się do nich padlinożercy. Kiedy ich składaliśmy, zdumiałem się widać jak kosztowne były ich broń i zbroje. Zbroja kapłana i jego kord, jak również grot włóczni człowieka zostały wykonane z narnentilu, naszej najlepszej stali. Z tego samego metalu, jak zauważyłem później, wykuto oręż mojego, cięgle bezimiennego, towarzysza. Groby zasypaliśmy i przykryliśmy kamieniami. Na koniec rudobrody krasnolud położył na mogile kapłana złoty medalion z młotem Gallidana, a na grobie ludzkiego woja dziwny medalion przedstawiający srebrną klepsydrę. Ja z kolei wyryłem na dwóch kamieniach Runę Prot, którą ożywiłem Słowem Mocy. Oba położyłem na mogiłach, żeby nikt więcej nie zakłócił spokoju poległych.

 

– Odanie Rodansonie z klanu Świętej Kuźni – odezwał się cicho rudobrody skalniak, wspierając się ciężko na swoim toporze – Byłeś pełnym wiary sługą Trójcy, wielkim wojem, niezgorszym opojem i wspaniałym druhem. Niechaj kuźnia Gallidana ogrzeje cię po tamtej stronie, niechaj Hala Rangriego będzie zawsze pełna miodu i mięsa, niechaj córy Til będą chętne jak nigdzie indziej. Ract en pex. Heinriku z Newcastle, niedługo cię znałem, ale byłeś dobrym druhem i dobrym wojem, jak na człowieka. Znajdź spokój u swojego boga – dopiero teraz zwrócił się do mnie – Jestem Yngwi Werdisson z Ironforge. Zdążam na zachód.

 

– Jestem Baldin z Kamiennych Toporów i zmierzam w tym samym kierunku.

 

– Ruszajmy więc. Nie chcę spać w tym miejscu śmierci i smutku.

 

I tak ruszyliśmy razem. Na odchodnym Yngwi oblał zwłoki goblinów jakąś cuchnącą cieczą, którą znalazł w plecaku Heinrika i podpalił.

 

 

 

Przelana wspólnie krew sprawiła, że szybko znalazłem wspólny język z Yngwim. Chociaż duża zasługa należy się też lodowej okowicie, którą nie omieszkałem go poczęstować, jak i jego whisky. Od tej pory podróżowaliśmy razem, a Biała Knieja powoli znikała za horyzontem. Z każdym dniem poznawaliśmy się coraz lepiej. Yngwi pochodził z Ironforge w Górach Pierścienia – Kolebki brodatego ludu, skąd pochodzimy nawet my – śnieżni. Zresztą komu jak komu, ale tobie nie muszę o tym mówić, Kronikarzu. Dzięki niemu wiele dowiedziałem się o skalnych krasnoludach oraz ich obyczajach, o których dotąd nie miałem pojęcia. Yngwi należał do Kretów, zakonu najprzedniejszych wojów pośród skalnego plemienia. Nam jakoś nigdy to nie przyszło do głowy, może dlatego, że życie na Północy uczyniło nas najtwardszymi zabijakami pośród brodatych i nie potrzebujemy dodatkowo podkreślać długości naszych bród. Wiem, wiem. Słyszałem, że Kretem nie zostaje się tylko dzięki sztuce wojny, ale też dzięki poszanowaniu honoru i prawa. Ja jednak sądzę, że ilość ściętych głów i tak jest tu najważniejsza. Ale nie odbiegajmy za bardzo od naszej opowieści. Werdisson opowiadał mi także o swoich towarzyszach. Człowiek Heinrik był nie tylko wojownikiem, ale też magiem bitewnym. Opowiedział mi o jego krainie: Tor, otoczonym Górami Pieścienia, dzięki którym (i wspólnej waleczności ludzi, brodatych oraz innych istot) nie rozpostarto jeszcze nad nią szkarłatno-złotego sztandaru Cesarza. Natomiast Ojciec Rodan był jego starym druhem, z którym wspólnie obalił pierwszą beczkę miodu i przelał pierwszą krew.

 

– Wciąż jednak nie wiem, frete, co robiliście tak daleko na Północy? Do tego w towarzystwie ludzkiego wojownika. Czy to aż tak wielka tajemnica ? – zapytałem w końcu, tydzień po opuszczeniu Białej Kniei. To pytanie nie dawało mi spokoju od początku, ale Yngwi nie kwapił się do odpowiedzi – Poza tym zmierzamy na razie w tym samym kierunku, ale kto wie czy jutro nie przyjdzie każdemu iść swoją drogą.

 

Yngwi długo nie patrzył na mnie tylko grzebał patykiem w ognisku, w końcu pociągnął solidny łyk ze swojej manierki i wyjawił swoją tajemnicę.

 

– Obawiałem się twojego pytania albowiem złożyłem obietnicę mojemu królowi, że nasza misja pozostanie sekretem. Teraz jednak muszę ją złamać, gdyż inaczej na pewno zawiodę, a śmierć Rodana i Heinrika pójdzie na marne.

 

– Rozumiem cię Yngwi, ale jak znam Prawo, czasem dane słowo można złamać jeśli nie ma innej drogi. Poza tym jako król, nawet bez królestwa mogę cię z niej zwolnić. Jedna ostrzegam, jeśli okaże się, że pochopnie to uczyniłem zostaniesz pohańbiony i stracisz brodę – powiedziałem, mając nadzieję, że dzielny woj będzie mógł potem stanąć przed swoim królem. Polubiłem tego granita – Mów więc, druhu. Ja Baldin, syn Waldiego i dziedzic Andaru daję ci głos!

 

– Dziękuję ci, Baldinie. Opowiadałeś mi swojej misji. Zmierzasz do Nekropolii Zapomnianego Klanu po swoje dziedzictwo. Muszę udać się tam razem z tobą, a sam nie wejdę na teren Nekropolii. Nie znam Runów Mocy, a ty zapewne je poznałeś jako wysoko urodzony. Jestem prostym wojem, jedyną magią jaką posiadam jest Więź, nic poza tym.

 

– Rozumiem cię, Yngwi. Żeby wejść do Nekropolii trzeba wypowiedzieć odpowiednie Słowa, które rzeczywiście znam. Musisz mi jednak powiedzieć, czemu chcesz tam wejść. Cmentarz Zapomnianego Klanu to niebezpieczne i wrogie miejsce, nawet dla brodatego ludu.

 

– Ale to jest właśnie cel, do którego wysłał nas król Odur. W Nekropolii jest prastara świątynia Til jako Dawczyni Życia i Śmierci. Rok temu kapłanki Pramatki uzdrowiły syna Odura od dotyku upiora. Krótko po tym, król otrzymał we śnie nakaz od Kaldina, aby Til uhonorowano właśnie w tej świątyni – Yngwi sięgnął wtedy do swojego worka i wyjął niesamowitej urody naszyjnik. Był zrobiony z pierścieni z kutego srebra, ozdobiony szafirami i rubinami oraz świętą Runą Til. To był prawdziwy klejnot, arcydzieło biżuterii – Muszę donieść go do świątyni Pramatki i zawiesić na jej posągu. Zapewne jakiś tam jest, ale żaden skalny nie oglądał tej świątyni od tysiąca lat. I dlatego pytam czy mi pomożesz, Baldinie ?

 

– Tak – odparłem bez wahania – Pomogę ci, dzielny Yngwi. I nie trap się, twój honor nie ucierpiał. Jednak ty pomożesz mnie – słysząc to mój towarzysz przytaknął uradowany – A teraz chodźmy spać.

 

Dwa dni później dotarliśmy do Nekropolii.

 

 

 

Zapewne nie zdziwi cię, Kronikarzu, skąd nazwa Nekropolii. Byłeś tam już? Aha, dopiero się wybierasz. Nikt nie pamięta jaki klan ją zbudował. Chyba, że bogowie ci to zdradzili? Nei, no cóż. Stoi jednak w miejscu Mocy, gdzie bariery między światami są bardzo cienkie. Dzięki temu wielu słusznie wierzy, że modlitwy i ofiary mają tu większą moc. Jednak ta sama bliskość innych światów powoduje, że Nekropolia przyciąga nieumarłych oraz dusze potępionych. Dlatego jest też śmiertelnie niebezpieczna dla nieostrożnych wędrowców. Z czasem do Nekropolii zaczęło pielgrzymować coraz więcej brodatych, którzy chcieli porozmawiać z matką lub dziadkiem. Większość zginęła okrutną śmiercią lub została opętana. Wtedy starożytni kapłani ukryli ją przed wzrokiem niepowołanych. Teraz tylko ci, którzy znają Słowa mogą przekroczyć jej bramy.

 

Staliśmy na wzgórzu nad zasnutą mgłami kotliną, naprzeciw zachodzącego słońca. Przed nami wznosił się bazaltowy obelisk pokryty Runami Mocy.

 

– Tak więc dotarliśmy – rzuciłem do Yngwiego – Obiecaj mi, że gdyby jeden z nas poległ, drugi wykona jego misję.

 

– Przysięgam na topory Rangriego i Świętą Kuźnię – powiedział krasnolud z Ironforge, jednocześnie naciął sobie kciuk i upuścił kroplę krwi na ziemię.

 

– Przysięgam na Topór Andaru i pamięć mojego ojca – wypowiedziałem tą samą formułę i również upuściłem krwi – Teraz możemy iść – odwróciłem się w stronę obelisku i przeczytałem wyryte na nim Słowa. Kiedy skończyłem, Runy rozbłysły widmowym blaskiem, a niebo zaszło chmurami. Z mgły za obeliskiem wyłonił się łuk potężnej bramy oraz brukowana droga w dół zamglonej doliny.

 

Kto chce wejść ? – zamarliśmy. W bramie przed nami zamigotała sylwetka woja w pełnej zbroi i pełnym hełmie, który zaczął momentalnie rosnąć wypełniając sobą przejście. Mocniej ścisnęliśmy topory w dłoniach i podeszliśmy do strażnika.

 

– Jestem Baldin z Kamiennych Toporów, przychodzę po swoją przyszłość ! – powiedziałem pewnie

 

– A jam jest Yngwi Werdisson, prowadzi mnie honor !

 

Widmowy wojownik nachylił się nad nami i przez chwilę czułem jak dotyka mojego ducha. Następnie rozpłynął się, a my wkroczyliśmy powoli na teren cmentarzyska.

 

– Poczekaj – odezwałem się do Ynwiego kiedy minęliśmy łuk bramy – Masz świetną broń, ale nawet narnentil nie zabije upiora.

 

– Nie martw się – skalniak uśmiechnął się lekko – W ostrzu mojego topora jest też srebro.

 

– Srebro czy nie, Trójca strzeże rozważnych. Podaj mi swój topór, frete – Yngwi niechętnie podał mi broń. Skupiłem się na mojej Więzi i zaczerpnąłem energii Ziemi, kreśląc w myślach Runy Mocy. Ostrza toporów rozjarzyły się na chwilę i na obu pojawiła się Runa Viri.

 

– Znak Życia odsyła nieumarłych w niebyt, ale utrzyma się najwyżej do wschodu słońca – oddałem Yngwiemu jego broń.

 

– Więc nie traćmy czasu, Baldinie.

 

Droga prowadziła w dół. Poruszaliśmy się w milczeniu, starając się wypatrzyć cokolwiek w nienaturalnej mgle. Ona jednak zdawała się… żywa. Była jak mur, który nie pozwalał zobaczyć nam cokolwiek innego poza brukiem ścieżki. Nawet niebo zniknęło. Czasami zdawało nam się, że widzimy coś jakby kopuły grobowców lub świątyń, czasem niewyraźne sylwetki posągów. A czasem migoczące sylwetki. Do dzisiaj nie wiem co to było, duchy czy upiory. Ale jedno jest pewne. Nasz lud szczyci się, że nie ulega łatwo strachowi. My jednak naprawdę się baliśmy. Jak nigdy dotąd. Pamiętam, że w pewnej chwili zamajaczyła przed nami jakaś gigantyczna postać. Mocniej ścisnęliśmy rękojeści toporów, zbliżając się do niej. Kiedy postać wyłoniła się z mgły okazało się, że to posąg lodowego giganta. Kolos stał na drodze na szeroko rozstawionych nogach, a w łapach trzymał maczugę. Gdy przechodziliśmy między jego nogami okazało się jednak, że to nie posąg. To był naprawdę lodowy gigant, którego magia obróciła w kamień. Widać trafił tutaj zanim jeszcze Nekropolia została ukryta, a Runy potraktowały go jak przystało na nieprzyjaciela naszego ludu. Po jakiejś godzinie marszu stanęliśmy na rozdrożu. Ścieżka rozwidlała się przy pomniku Kaldina Prawodawcy.

 

– Którędy teraz? – zapytał Yngwi – Możemy tu kluczyć miesiącami.

 

– Oto twoja odpowiedź – powiedziałem, wskazując na ścieżkę w prawo. Mgły rozmyły się tam, a w powietrzu pojawiło się na krótko słowo „Honor". Droga Yngwiego. Widać bogowie uznali, że najpierw poprowadzą jego. Zaczęło się robić coraz zimniej. Zdaliśmy też sobie sprawę, że choć poza doliną powinna panować noc, tutaj otaczało nas jakieś niby-światło pochodzące z mgły. Ciągle też nie byliśmy w stanie dostrzec co jest przed nami. Ucichły nawet odległe szepty duchów. Ta cisza ocaliła nas gdy nagle z mgły wyskoczyła na nas trójka ghuli. Te zwapniałe trupojady całkiem oszalały rzucając się na zdeterminowanych krasnoludów, ale wiecie, one już myślą tylko o jedzeniu. Widać dość miały zżerania się nawzajem i miały ochotę na żywe smakołyki. Vrek! Niedoczekanie. W kilka chwil posiekaliśmy je na kawałki. Pamiętam, że śmierdziały zgniłym mięchem. Myśleliśmy, że to koniec, kiedy z mgły wyłonił się upiór. Zamarliśmy. Potwór nie miał nóg i unosił się kilka stóp nad ziemią, wyglądał jak połówka szkieletu w zardzewiałym kirysie. Jego oczy lśniły zielonym blaskiem.

 

Nowe ciała, nowe dusze – zabrzmiało w naszych głowach – Dawno tak nie ucztowałem – w ręce upiora pojawił się długi, złowieszczo wyglądający miecz. Wiedziałem, że ich broń zabija od jednego draśnięcia, mieliśmy więc tylko jedną szansę. Upiór zaatakował mnie jednak sparowałem jego cios, a Runa Viri odbiła widmowe ostrze, które normalnie przecięłoby stal jak masło. Nieumarły zawahał się, jakby zdziwiony, wtedy Yngwi przeciął go na pół. W myślach usłyszeliśmy przenikliwy wrzask i resztki upiora spadły z grzechotem na ziemię. Ruszyliśmy dalej.

 

Po kilku krokach stanęliśmy przed masywną budowlą zwieńczoną złotą kopułą. Pamiętam, że na frontonie świątyni były wykute szarotki – kwiaty Til. Yngwi powiedział mi, żebym poczekał na zewnątrz, a sam zaczął wspinać się po schodach. Spiżowe wrota otwarły się przed nim i krasnolud wszedł pewnie do przybytku naszej Pramatki. Po kilku chwilach wyszedł szczęśliwy. Powiedział, że wypełnił swoją misję. Kiedy powiesił naszyjnik na posągu Til zobaczył Rodana, który podziękował mu za wszystko i życzył długiego, pełnego chwały życia. Wtedy też mgły ujawniły przed nami dalszy fragment drogi, a w powietrzu uformowało się słowo „Dziedzictwo". Zrozumiałem, że nadszedł czas abym sięgnął po przyszłość moją i mojego klanu.

 

Pamiętam to. Staliśmy na krańcu Nekropolii przed grobowcem z czerwonego marmuru, który mgła ukazała nam w pełnej okazałości. W przeciwieństwie do naszych tradycyjnych budowli, nie wieńczyła go kopuła, lecz dach uformowany na podobieństwo odwróconej łodzi. Jego wrota wykonano z brązu, teraz pokrytego już zieloną patyną. Ciągle jednak dało się dostrzec płaskorzeźby, na których starożytne krasnoludy walczyły z olbrzymami i… elfami. Prowadziła do niego szeroka aleja strzeżona przez posągi wojów w maskach demonów. Jednak wszelkie runy wyryte przez budowniczych przepadły. Może zmiotło je to samo zaklęcie, które ukryło Nekropolię lub coś innego. Tego już się nie dowiemy, bracia.

 

Synu! – usłyszałem gdy podeszliśmy do wrót. Za mną stał duch mojego ojca, Waldiego. Miał na sobie pełną zbroję z Kamiennym Toporem na piersi, a śnieżnobiałej brody nie plamiła już krew.

 

– Ojcze! – rzadko płaczę, ale jego widok poruszył mną. Kilka łez skapnęło na moją brodę i wąsy.

 

Moje serce się raduje, synu. Teraz widzę, że jesteś godny tronu Andaru. Przed tobą ostatnie zadanie, Topór Praszczura jest blisko, ale niełatwo ci będzie go zdobyć. Próba może cię nawet zabić – wiedziałem, że mój ojciec nie mówi tego żeby mnie przerazić, tylko aby zagrzać do boju – Wierzę w ciebie, Baldinie. A ty, Yngwi Werdissonie. Masz serce śnieżnego krasnoluda, mój syn trafił na godnego towarzysza. Nie lękajcie się i żegnajcie. Znowu zobaczymy się dopiero w Hali Rangriego.

 

– Nie zawiedziemy – odpowiedzieliśmy razem.

 

– Żegnaj, ojcze! – krzyknąłem jeszcze do znikającego ducha. Zbliżyłem się do wrót grobowca, ale otworzyły się same, jak w świątyni Til. Wiedziałem co powiedzieć – Fis d'Terra y d'Andar! – na te słowa masywne skrzydła wrót rozwarły się, ukazując kręte schody w dół. Rzuciliśmy obok wejścia nasze worki, każdy wyjął światłokamień i zagłębiliśmy się w mrok.

 

Może wam się to wydać dziwne, ale to co przeżyliśmy w tamtym bezimiennym grobowcu, nie jest aż tak zajmujące. Pamiętam, że schody zaprowadziły nas do obszernej krypty. Gdy przekroczyliśmy próg pochodnie, wygasłe od tysiąca lat, buchnęły błękitnym ogniem, a my mogliśmy rozejrzeć się. Wzdłuż jej ścian stały dwa tuziny katafalków, na których złożono wojów zapomnianego klanu. Ich ciała dawno już obróciły się w proch, pozostawiając tylko poczerniałe szkielety. Mimo to na szkieletach przetrwały zbroje, niektóre całkiem zaśniedziałe, inne, te wykonane z narnentilu, ciągle wyglądały jak spod młota. Oraz ich broń. Na samym końcu, na niewielkim podwyższeniu stało Kowadło Dusz, ołtarz Gallidana. Tam właśnie spoczywał Topór Praszczura. Wstrzymałem oddech, gdy ponownie go ujrzałem. Ostatnio widziałem, go jako bezbrody szczeniak i zapomniałem jaki jest piękny, jak bardzo starożytny. Nie opowiadałem chyba jeszcze o nim. Topór powstał zanim jeszcze poznaliśmy metal. Jego ostrze jest z obsydianu, na którym wyryto liczne Runy Mocy. Rękojeść z kolei wykonano z jednego kawałka żelaznego dębu. Bez wahania ruszyłem w jego stronę. Wtedy jednak szkielety prastarych brodatych powstały i zastąpiły nam drogę. Obaj wiedzieliśmy, że to nie przelewki. Miałem dowieść dziedzictwa w walce, jak przystało na syna śnieżnego plemienia. Przyjrzałem się naszym przeciwnikom. Byli gotowi do walki, z uniesionymi tarczami. Najstarsi dzierżyli jeszcze broń z krzemienia lub obsydianu. Z oczodołów każdego z nich sączyło się widmowe światło. Myślicie, że same kości łatwo miażdżyć. Ja wiem już, że nie. Ruszyliśmy na nich szybko, chcąc przebić się do relikwii, jednak nieumarłe krasnoludy nie zapomniały jak walczyć. Odparli nas dwukrotnie, stracili wprawdzie pięciu wojów, ale ciągle było ich dwakroć więcej. Zaczęli nas otaczać, a zarówno ja, jak i Yngwi odnieśliśmy po lekkich ranach. Wtedy wpadłem na pomysł. Rzuciłem Yngwiemu mój topór, a sam przyklęknąłem i zaczerpnąłem energii Ziemi, szepcząc przy tym zaklęcia. Nigdy jeszcze nie wykorzystałem tak mojej Więzi. Poczułem upojenie kiedy formowałem na sobie Runę Fertem. Prawie się w niej zatraciłem, ale nagle usłyszałem, że Yngwi krzyczy do mnie : „Uważaj". Podniosłem głowę, jeden ze szkieletów brał zamach zardzewiałym toporem. Cios pancernej rękawicy posłał go na jeden z katafalków. To mi podsunęło pomysł.

 

– Powstrzymuj ich! – krzyknąłem do skalniaka

 

Wskoczyłem na najbliższy katafalk w locie strącając czaszkę kolejnego nieumarłego. Czerep z hełmem spadł na ziemię i rozsypał się. Skok za skokiem zbliżałem się do Topora Praszczura, ale szkielety zachowały więcej dawnego instynktu niż przypuszczałem. Trójka z nich obróciła się i zaczęła mnie błyskawicznie doganiać. Zeskoczyłem z ostatniego podestu, ale u podnóża ołtarza czekał szkielet pradawnego krasnoluda z krzemiennym toporem. Za plecami słyszałem chrzęst kości kolejnych nieumarłych wojów. Wiedziałem, że nie mam ani chwili. Pradawny uniósł broń, ale złapałem go za nadgarstek i złamałem mu piszczel. Drugą ręką przebiłem brązowy pancerz i zmiażdżyłem mu kręgosłup. Wbiegłem na podest i chwyciłem relikwię. Od razu poczułem bijącą od niej moc. Odwróciłem się błyskawicznie, dwa szkielety zamierzały się właśnie aby strzaskać mi łeb. Machnąłem Toporem zamieniając je w kupkę popiołu. Spojrzałem na drugi koniec krypty i zmartwiałem. Yngwi opierał się o ścianę, stracił gdzieś mój topór, a swój trzymał tylko w jednej ręce. Drugą trzymał się za krwawiący bok. Szkielety otoczyły go ze wszystkich stron, a jeden szykował się do przebicia go krótką włócznią. Zeskoczyłem z ołtarza i uderzyłem Toporem Praszczura w podłogę. Na płytach pojawiła się Runa Viri wzbudzając falę mocy, która zmiotła szkielety. Ich broń i zbroje z brzękiem opadły na ziemię. Podbiegłem do mojego druha. Od razu zauważyłem, że rana jest poważna. Któryś ze szkieletów przebił jego pancerz, krew lała się obficie spomiędzy płyt pancerza.

 

Vreka! Zginąć z ręki stojaka na zbroje – wycedził Yngwi osuwając się na ziemię

 

– Nie łup, nie jesteś wapniakiem – na szczęście wyjąłem z worka hematyt i przełożyłem go do mieszka. Wyszeptałem zaklęcie i przytknąłem kamień do rany Yngwiego. Rudobrody krasnolud zawył z bólu i opluł się krwią.

 

– Twój kamień jest za słaby, Baldinie. Ale nie poddam się tak łatwo, wyciągnij mnie stąd. Z rzeczy Heinrika zabrałem kilka przydatnych „pamiątek" – z moją pomocą Yngwi podniósł się powoli i wsparł na swoim toporze. Ruszyliśmy mozolnie pod górę. Pamiętam, że wychodząc z krypty odwróciłem się jeszcze ostatni raz. Szkielety leżały na swoich katafalkach jakby nigdy z nich nie wstawały, tylko na Kowadle Dusz leżał teraz mój stary topór.

 

Z trudem wytargałem Yngwiego na górę, ledwo dychał, ostatkiem sił wygrzebał z worka jakąś niebieską buteleczkę. Płyn ze środka śmierdział jak gnomi bimber, Yngwi wydukał tylko coś, co zabrzmiało jak „eliksir" i jednym haustem opróżnił butelkę. Myślałem, że się porzyga, ale ten tylko błogo się uśmiechnął.

 

– Gratulacje… królu – zdołał jeszcze wyszeptać, i zemdlał.

 

Jak mi później powiedział w butelce był eliksir uzdrawiający, w sumie przydatna rzecz. Gorzej, że ciągle byliśmy w Nekropolii, a Yngwi odleciał. Wiem, wiem, Radswidzie. Trzeba było zostawić worki przed Nekropolią. Pij i daj mi mówić. Wyjąłem koc i zrobiłem z niego tobogan, na który wciągnąłem Yngwiego. Skurczybyk swoje ważył, wierzcie mi. Zarzuciłem na plecy oba worki. W jedną rękę chwyciłem tobogan, w drugą Topór Praszczura. Byłem zmęczony jak demony, ale mozolnie ruszyłem w stronę wyjścia z cmentarzyska. O dziwo mgły przede mną rozwiały się nagle, a ja znalazłem się przed łukiem bramy. Widać Nekropolia miała nas już dość. Jak się okazało wstawał nowy już dzień. Zwaliłem się jak długi obok Werdissona u zasnąłem. Kiedy się obudziliśmy okazało się, że przespaliśmy cały dzień i jeszcze jedną noc. Tak wypoczęci rozpoczęliśmy długą drogę powrotną.

 

 

 

– I to już prawie koniec, Kronikarzu. Białą Knieję przebyliśmy tym razem bez jednej walki. Widać Krwawe Kaptury zapamiętały, kto zgotował im małą rzeźnię. Reszta to już historia. W Durham nasze drogi się rozeszły. Yngwi skierował się na południe, do dalekiego Ironforge. Ja z kolei zwołałem członków mojego klanu, rozproszonych po Ziemiach Północy, i ruszyłem na Andar. Po drodze przyłączyło się do nas wielu wolnych krasnoludów i gnomów z Balszojów, jak również wiele trolli, które dość już miały tyranii goblinów. Z taką armią i Toporem Praszczura Andar wkrótce do nas powrócił. Własnoręcznie zabiłem króla goblinów, a głowy jego i większości jego pobratymców nabiliśmy na piki i ustawili przy drogach prowadzących do Andaru. Ku przestrodze dla wszystkich, którym zamarzyłby się tron Kamiennego Topora – zakończył swoją opowieść Baldin.

 

Świtało. Główna sala oberży dawno już opustoszała, a dwaj towarzysze wiekowego krasnoluda chrapali donośnie z głowami na blacie stołu.

 

– Nowy dzień – zorientował się nagle Baldin. Przeciągnął się, aż łupnęły kości – Auu! Dawno już nie spędziłem bezsennej nocy, Bungi.

 

– Mnie często się to zdarza – czarnobrody kronikarz uśmiechnął się pod wąsem.

 

– Mógłbym ci jeszcze dużo opowiedzieć o latach, które nadeszły potem. Ale pewnie i tak wybierasz się teraz do biblioteki Andaru.

 

– Masz rację, Baldinie. Chodziło mi o tę właśnie historię, o odzyskaniu Topora Praszczura. I nie masz nic do dodania?

 

– Twierdzisz, że coś pominąłem? – łypnął podejrzliwie stary król

 

– A on? – odpowiedział pytaniem Bungi wskazując na trzeciego krasnoluda, który przez cały wieczór nie odezwał się ani słowem – Wiem kim on jest. Dawno temu odwiedziłem też Ironforge, gdzie opowiedziano mi zajmującą historię Yngwiego Werdissona. Gdy w końcu powrócił z Nekropolii Zapomnianego Klanu, zdał królowi relację ze swojej wyprawy, spakował cały swój dobytek i ruszył z powrotem na Północ. Nigdy nie wrócił.

 

Na te słowa Baldin roześmiał się głośno.

 

– Nic się przed tobą nie ukryje. Prawdą jest wszystko co o tobie mówią. Masz rację. Yngwi powrócił tutaj, przyjąłem go w Andarze, a on znalazł sobie żonę pośród naszego ludu. Zginął bohatersko trzydzieści lat temu kiedy najechał nas Lud Izerana. I na zawsze pozostał moim przyjacielem – stary krasnolud spuścił głowę, kiedy w jego oczach pojawiły się dwie łzy – To jest jego syn, Ridi Yngwisson. Odziedziczył wszystko co najlepsze po swoim ojcu.

 

– I co teraz, królu Baldinie?

 

– Teraz mam już prawie czterysta pięćdziesiąt lat. Czuję jak ręce mi słabną, coraz mniej pewnie dzierżę oręż, przestałem zaciągać młódki do sztolni. Idzie starość. Jesteśmy inni od was, południowców. Nie zamierzam umrzeć w łożu, tylko z bronią z ręce, tak jak Yngwi. Dlatego przekazałem Topór Praszczura mojemu synowi, a teraz ruszam na Daleką Północ. W warowniach przy Lodowych Równinach zawsze potrzebują dodatkowego oręża – Baldin uśmiechnął się smutno – Ci dwaj sami postanowili mi towarzyszyć. Złożyli przysięgę przez Toporem i Kowadłem, że zostaną przy mnie do końca, a ten który przeżyje wróci do Andaru. Liczę, Kronikarzu, że moja opowieść nie zostanie zapomniana. I że kiedyś wrócisz spisać opowieść o mojej śmierci.

 

– Tym nie musisz się martwić. To jest właśnie moja misja, której nawet gdybym chciał, nie mogę porzucić. Następnym razem spotkamy się dopiero w Hali Rangriego. Niechaj Trójca cię prowadzi, Baldinie od Kamiennych Toporów.

 

– Bywaj więc, Bungi Kronikarzu – stary krasnolud podniósł się ciężko – Ale mnie dupa boli. Hej, wy dwaj – Baldin szturchnął Radswida i Ridiego trzonkiem topora, obaj spojrzeli na niego nieprzytomnie – Już ranek, idziemy spać do izby. Jutro wyruszamy.

 

Po ich wyjściu Bungi wyjął ze swojego worka opasłą księgę, kałamarz i pióro. Przez chwilę kartkował tom w poszukiwaniu pustych kartek. W końcu zamoczył pióro w atramencie i zaczął pisać.

 

Koniec

Komentarze

Uwagi krytyczne:
1. Tekst jest długi, więc licz się z tym, że niewielu użytkowników będzie miało wystarczajaco dużo cierpliwości, żeby to przeczytać. Dostałbyś więcej komentarzy, gdybyś przeciął to na pół i wkleił w odstępstwie kilku dni.
2. Logiczny zgrzyt- mało prawdopodobne okoliczności spotkania króla z kronikarzem. Czy nie prędzej król zaprosiłby kronikarza do siebie, żeby spokojnie mogli spisać biografię króla? A jeżeli już nawet, do pierwszego spotkania doszłoby w karczmie na odludziu ( co za dziwny sposób umawiania się- przyśniło mu się!), to i tak, później pojechaliby do siedziby królewskiej.
3. Przez kilkaset lat nikt nie spisał, tej, tak ważnej i kluczowej historii? Dopiero przed śmiercią, stary król spotyka się na odludziu z kronikarzem? Pięknie to brzmi, ale i naiwnie.
Tym nie mniej, czytało się nie najgorzej.
masz trochę braków w warsztacie, np:
"- Vreka! Powtarzam ci po raz kolejny, Radswidzie - zaklął paskudnie stary brodacz - Miałem sen, w którym Prawodawca kazał mi na niego czekać do bólu, a że dupa mi już odpada od ciągłego siedzenia na tej ławie to znak, że wkrótce powinien się zjawić. Poza tym, Radswidzie, od kiedy z ciebie taki wapniak? Boisz się garstki trolli? Z taką gębą od razu cię zaszlachtują więc nie obawiaj się gwałtu. Kto wymyśla takie historie? Gwałt na koniach! Ha! (tu od nowej linijki)- wkurzony Radswid pociągnął solidny łyk ze swojego kufla, ale nic nie odpowiedział. Nie miał ochoty na kłótnię z prastarym Baldinem."
"biuściaste dziewki"- dla mnie brzmi to śmiesznie. "dziewki o obfitych biustach", byłoby lepiej.
"Człowiek Heinrik był nie tylko wojownikiem, ale też magiem bitewnym."- mag bitewny, a nie poradził sobie z kilkoma opryszczkami?
całościowo dam Ci 3

sam fakt, że tekst jest długi nie jest niczym strasznym. osobiście lubię długie teksty. problem w tym, że twoje opowiadanie jest również toporne.
nie twierdzę, że złe - czytywałem już dużo gorsze teksty. są tu niestety braki stylistyczne (kompletny brak akapitów osobiści bardzo przeszkadza mi w czytaniu), warsztatowe i trochę językowych. nie tak wiele, ale wystarczająco dużo, żeby zdecydowanie obniżyć chęć doczytania do końca.
pamiętaj, że nawet jeśli masz do opowiedzenia fantastyczną historię, jeśli nie zapiszesz jej dobrze, niewielu będzie miało tyle cierpliwości, żeby ją przeczytać.
ode mnie 3, bo tekst jest interesujący, ale brakuje mu kunsztu, błysku i iskierek
pozdrawiam i życzę wytrwałości w pisaniu

Obu dziękuję za cenne uwagi, postaram się zastosować. W sumie to pierwsze opowiadanie, które napisałem (dawno temu), ale dopiero teraz postanowiłem je zamieścić. :)
Pozdrawiam

Dla mnie Tolkien też jest Toporny, a jednak daje się czytać. Tak samo tutaj, dlatego nawet mi się podobało. Jest klimat, jest fabuła, choć taka po najlżejszej lini oporu. Nad stylem faktycznie mógłbyś jeszcze popracowac, ale ogólnie, to jest całkiem nieźle :)

www.portal.herbatkauheleny.pl

Nowa Fantastyka