- Opowiadanie: qaz56 - Latający pies.

Latający pies.

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Latający pies.

Mój brat uwielbiał zajmować się wszystkim, co mogło przynieść mu konkretny zysk. Jeździł wiele po świecie wyszukując wszystkich okazji i jak mi później powiedział, nie stronił od działań z pogranicza prawa. Mało go widywałem, ale gdy już się spotkaliśmy bywał bardzo wylewny. Brakowało mu kogoś, komu mógł się wygadać. Wspólnicy byli tylko od interesów, nie znali go wielce..Zbyt mało go znałem, bym mógł z całą pewnością powiedzieć jaki jest. Potrafił zaskakiwać wszystkich. Umysłu przepełnionego fantazjami nie da się utrzymać w ryzach. Choćby ten jego ostatni pomysł by polecieć do meksyku, pod drodze zahaczając jeszcze o Puerto Rico. Obawiam się, że zamierza wplątać się w narkotyki. Po co innego mógłby tam lecieć? Na odprawie będzie dokładnie sprawdzany, jestem pewien. Doigra się. Słowiańskich rysów nie da się ukryć pomiędzy tymi ludźmi. Z wyglądu bardziej podobny jest do matki, niż ojca. Zdawał się przez to łagodniejszy, co wielu wprowadza w błąd. Dodatkowo ten jego urok osobisty. Kiedyś chciałem być jak on. Starszy brat, wiadomo. Myślałem, że wyrosłem z tego szczenięcego zapatrzenia. Gdzie tam. Już po pierwszym telefonie zgodziłem się do niego polecieć.

Lot nie był tak nieprzyjemny jak się pierwotnie spodziewałem. Dało się to przeżyć, bez wypluwania z siebie organów wewnętrznych z którymi nie chciałbym się rozstać. Lotnisko było obskurne, przypominało dawno zapomniany budynek fabryczny. Na holu handlarki proponowały swe gdaczące towary. Nie byłem zainteresowany. Na zewnątrz czekał już autokar. Spodziewałem się rozpadającego się wraku, a tu takie miłe zaskoczenie. Brat nie żałował pieniędzy. Interes który tu prowadził musiał być warty krocie. Pożałuje, że dałem się zbajerować. Zagadałem do kierowcy dość łamanym językiem. Jak się okazało miałem cały autokar dla siebie. Kierowca, widać było, że chciał dorobić i zabrać kilka osób. Przymknąłem na to oko, za drobną prowizję rzecz jasna. Wrzuci tylko bagaż i ruszyliśmy.

Jechaliśmy jakąś większą drogą. Aut było relatywnie dużo i co zadziwiające, nie rozpoznałem żadnej marki. Ludzie, których zabraliśmy rozmawiali niezobowiązująco. Było to dla nich takie naturalne. U nas to chyba już umarło. Nadstawiałem uszu, jednak nic ciekawego się nie dowiedziałem. Szkoda. Rozpiąłem guzik pod szyją. Dusiła mnie już ta koszula. Czekało mnie kilka godzin jazdy, trzeba będzie to wytrwać. Zawsze można podziwiać widoki. Krajobraz był niczego sobie. Trawa nawet jakby bardziej zielona niż w Polsce. Nudziło mi się. Pole, las, pole. Spojrzałem na mijane auta. Odgadywanie mark jakoś mnie nie bawiło. Przyglądałem się za to ludziom. Moja ocena zamykała się w dwóch słowach. Schludni i skromni. Filozof ze mnie.

Autokar charknął i przyspieszył. Droga opustoszała. Współpodróżni nadal rozmawiali w najlepsze. Tęższy z facetów wyciągnął z reklamówki nalewkę własnej roboty i poczęstował wszystkich. Kierowca również nie odmówił, założę się, że ma gdzieś w drzewie genealogicznym Polaków. Atmosfera się nam nieco zagęściła. Otworzyliśmy okna, by nieco przewietrzyć całość. Trafiliśmy jednak w nieodpowiednim momencie. Zaleciało rozkładającym się mięsem. Rozjechane kociaki? Szybko namierzyłem źródło mdłego zapachu. Mijała nas jakaś furgonetka z odsłoniętą paką. Załadowana była martwymi kozami.-Gallinejo– sapnął tęgi z grymasem na twarzy. Moich towarzyszy nadzwyczaj to poruszyło. Zaczęli kląć. Przypuszczam, że mieli bardziej czułe nozdrza niż ja.

Na miejscu brat kazał mi zakwaterować się u jednego ze swych znajomych i zapoznać z miastem. Był oschły, mówiąc to wszystko. Zrzuciłem to na krab trudności w interesach. Sarkał, że nie szło po jego myśli. Szczerze liczył na odmianę losu. Umówiliśmy się, że wieczorem wszystko mi wyjaśni. Zwiedzać nie było właściwie czego, a nawet gdyby było to pewnie i tak bym nie poszedł obejrzeć. Jestem typowym turystą barowym. Z tym sobie zawsze nieźle radziłem. Potrafiłem odnaleźć piwo na największym zadupiu. Tu również nie było to specjalnym wyzwaniem, miejscowi pokierowali mnie we właściwym kierunku. Zamówiłem jeden z napitków i z miejsca wyłożyłem na blat kilka dolarów. Nie obsłużono mnie. Barman spojrzał na mnie z ukosa nie przerywając polerowania szklanic– pesos– i wszystko jasne. Skrewiłem sprawę, trzeba było pomyśleć o tym wcześniej. Nie masz naszej waluty, nie pijesz. Całe szczęście, że nie zdarzyłem zagadywać tej pięknej latynoski.(z miejsca stawiałem drinka). Nic, trzeba będzie grzecznie wrócić do pokoju. Grzegorzowi nic nie wspomniałem, nie zamierzam dawać mu powodów do kpienia z siebie. Potrafił uwiesić się tematu i nie schodzić z niego przez kilka dni. Irytujące jak wrzód na tyłku.

Brat spóźniał się. Gotów byłem przyjąć, że zwyczajnie o mnie zapomniał. Po godzinie oczekiwania pojawił się obok mojego stolika młody, może dwunastoletni, meksykanin. Pociągnął mnie za rękaw i zaczął wypluwać z siebie słowa. Rozumiałem jedno na pięć. Wpatrywałem się w jego wielkie oczy, nie znalazłem tam jednak niczego, co mogłoby mi pomóc w zrozumieniu jego paplaniny. Ostatecznie poddał się i wręczył mi kopertę. Grzegorz tłumaczył się. Nie przyjdzie dziś i pewnie nie będzie go przez kilka kolejnych dni z powodu obławy. Nieźle się wpakował, na dodatek próbował wciągnąć w to mnie! Rodzinka. Jako, że nie bardzo miałem co robić wróciłem do „siebie".

W nocy zbudziły mnie niepokojące odgłosy. Coś w rodzaju wściekłego ujadania psa, jednak bardziej przeciągłe. Ogarnął mnie dziecięcy lęk przed wstaniem z łóżka, najchętniej nakryłbym się kołdrą po sam czubek głowy. Przez okna wpadało księżycowe światło rozświetlające zapaskudzoną podłogę. Pluskwy, jakby wyczuwając mój wzrok uciekły pomiędzy deski. Coś poruszało się po dachu. Zebrałem się w sobie. Jednym susem zeskoczyłem na podłogę. Buty zakładałem prawie, że w locie. Wybiegłem na podwórze. Ciemny, workowaty kształt stał na krawędzi dachu. Gdyby nie te świecące się zielone oczy, wielkości kurzych jaj, uznałbym to za zwykłe śmieci. Zwierze było za duże na kota. Wyprężyło się i wystrzeliło w powietrze. Pokonało w ten sposób z 20 metrów, jak Boga kocham. Jednym skokiem! Chciałem pogonić za nim, ale jakoś odwaga mnie opuściła.

Następnego ranka, próbowałem opowiedzieć całość senior Aloisio. Myślałem, że potraktuje to jako mój senny wymysły. Myliłem się. Przeraził się nie na żarty. I jeśli dobrze go zrozumiałem, miałem przyjemność spotkać samego diabła. Spijacza koziej krwi. Farmerzy będą mieli się teraz na baczności. Aloisio z miejsca jeszcze tylko podziękował za ostrzeżenie i ruszył poinformować sąsiadów. Bardzo mi się to całe miejsce nie podobało.

Kolejne dni mijały spokojnie. Nawet zbyt spokojnie, wynudziłem się tak bardzo, że aż zacząłem grać z dzieciakami w piłkę. Ograły mnie. Mieszkańcy byli bardzo spięci, patrzeli na mnie trochę tak, jakbym to ja sprowadził im na głowę tego potwora. Od nikogo jednak złego słowa nie usłyszałem. Brat nadal nie wracał, a jego dług rósł za moją skromną przyczyną. Gdzieś koło południa, przybiegł chłop z najbardziej oddalonego gospodarstwa lamentując wniebogłosy. Zaciekawiony udałem się zresztą wioski na pastwisko, gdzie miał w zwyczaju zostawiać swoją zwierzynę. W nocy stracił sporo inwentarza. Sam doliczyłem się ośmiu martwych kóz. Wyglądały na nienaruszone. Leżały po prostu na ziemi. Dopiero po bliższych oględzinach można było zobaczyć otwór biegnący w głąb ciała. Precyzyjna chirurgiczna robota. Zadziwiający był brak krwi, coś po prostu odessało ją." Świat jest pełen wampirów" rzucił jeden z młodzieńców zajmujących się zbieraniem martwej zwierzyny. To wszystko wyglądało zbyt schludnie jak na robotę zwierzęcia, wnętrzności powinny być rozciągnięte dookoła. Winowajcy nikt nie złapał. Później tylko słyszałem, że ktoś widział na skraju polany dziwne przysadziste zwierzę, pokryte łuską o psowatym pysku stojące na tylnych nogach. Diabeł wcielony miał ponoć wpatrywać się bezmyślnie w przestworza i odlecieć. Nie dawałem temu wiary. Co za dziwny kraj.

Wprosiłem się na mocną prawdziwą herbatę do Aloisio. W mieście pili straszliwą lurę, wszędzie. Piłem z uśmiechem na twarzy. To ta jedna rzecz która przywodzi na myśl dom. Aloisio pracował, nie przeszkadzała mu jednak moja obecność. przekładał produkty swych rąk z jednej skrzyni ko następnej, dwukrotnie większej. Zagadnąłem go o diabła.

-Jak myślicie co to właściwie jest, to co zabija. Diabeł?

-Obcy. Znaczy się ten, kosmita parszywy przez rząd USA nasłany co bym naszą gospodarkę psuć! Moi kuzyni za to twierdzą, że to jaka hybridmonstra co to z zakładu uciekła. Słyszeliście, że Ci bezbożnicy genami się zabawiają jak Bóg? To i możliwe, że im taki diabeł spod skalpela wyskoczył. Ale ja mam na niego sposób– wskazał na dubeltówkę stojącą w kącie– Nabita.

-Ciekawe macie poglądy, polityczne.

-Ja tam się nie wyznaje. Coś nam kozy i bydło ukatrupia to trzeba to raz a porządnie zabić. Słyszeliście może jak kilka lat temu stwora maczetą facet dwa razy ciął, a tamten jakby nigdy nic wywalił na niego gadzi rozczepiony jęzor? Słyszałeś to???

-Co miałem słyszeć?

-Głos zarzynanego jagnięcia. I znów!-Aloisio chwycił strzelbę. Złość aż kipiała z jego ruchów. Schodziłem mu z drogi, by przypadkiem nie zechciał na mnie sprawdzić swej celności. Kroczyłem dwa metry za nim. Na zewnątrz skręciliśmy za szopą w pogoni za uciekającym cieniem. Bydle było szybkie, jego ruchy przypominały kangurze skoki. Rogowe wypustki na czole lśniły w słońcu. Aloisio oddał strzał chybiając o włos. Nasz diabełek obrócił się w naszą stronę by pokazać nam swą psią mordę o wielkich w połowie czerwonych oczach. Zdawało mi się, że coś się w nich przelewało. Skoczył w gęstwinę i tyle go widziałem. Aloisio, gdyby był młodszy, pewnie zechciałby go dalej ścigać. Zrezygnował jednak, pragnąc zweryfikować jakich strat doznał. W zagrodzie leżały trzy martwe kozy. Wszystkie pozbawione były krwi.

Grzegorz pojawił się dopiero czwartego dnia po tych wydarzeniach. On i jego ekipa byli bardzo wykończeni szaleńczym pościgiem. Oprócz kilku otarć i brudnego odzienia nie dostrzegłem nic mogącego wskazywać na gorszy stan jego zdrowia. Usiadł ze mną przy szklance gęstego burbonu. Zmierzwił mi włosy, jak to miał w zwyczaju robić. Popatrzył się gdzieś za mnie, dając swym kompanom znak, że mogą odejść.

-Pewnie chciałbyś wiedzieć czym się tutaj zajmuję?

-Jeśli to są takie interesy jak myślę, to nie chcę poznawać szczegółów.

-Tomi, jak możesz w ogóle tak myśleć. Nie robię żadnych ciemnych interesów. Jedynie te bardzo dochodowe.

-Mów. W sumie po to tu przyleciałem, prawda? To co to była za obława?

-Słyszałeś pewnie o Chupacabrze, Wsysaczu kóz. Zamierzam go złapać. Widziano ostatnio jednego w pobliżu Kordyliery wulkanicznej. Szukaliśmy go w niskich pasmach gór. Umknął nam w ostatniej chwili.

-Toś za daleko brat szukał, posłuchaj co miejscowi gadają. Zobacz sobie ile kóz pozbawiono przywileju życia.

-Widziałeś to?-zainteresował się Grzegorz. Jego twarz zbliżyła się do mnie badawczo.

-Wkraczasz w moją strefę Facet, suń się.-pchnąłem go w czoło, a pojednawczo powiedziałem– Widziałem coś, co mogłoby być tym ich osławionym demonem wypijającym krew. Szybki jest.

-Gdzie ostatnio się pojawił. Trzeba działać, póki jest w okolicy. Mamy szansę go dopaść. VERONE, leć kupić kilka kóz do naszej pięknej pułapki.-Verone był niskim metysem, zdawał się za to nadrabiać bystrością umysłu. Kątem oka widziałem jak wyciąga ze skrytki pod autem plik banknotów. Zastanawiałem się co planował zrobić z taką sumą. Wykupić wszystkie kozy w promieniu szesnastu kilometrów? Od rozmyślań odciągnął mnie brat.

-Pomożesz. Można na tym dobrze zarobić, to gwarantuje. O ile Gafes nie zainteresuje się sprawą.

-Myślałem, że oni zajmują się narkotykami. Nie mów mi, że interesuje ich ten pseudo-pies o kangurzym kroku.

-Zachowujesz się jak dzieciak, Dzieciaku. Może jednak wolisz dostać bilet powrotny?

-Jaki drażliwy.– postukałem palcem o zęby. Przeklęty tik nerwowy– co zamierzamy z tym zrobić?

-Nastawimy przynętę, podepchniemy klatkę, rozstawimy ludzi z sieciami. Powinno dać radę. Jak wróci Verone, to pokaże Ci co będziesz miał zrobić.-Zapadła kująca po uszach cisza. Dopiero po chwili dotarły do nas odgłosy otoczenia nieco niwelujące ten stan.– Umiesz strzelać?

-O ile masz łuk. No co? Uczyłem się przy bractwie wojów.

-Spluwy z ostrą nie dostaniesz, wolałbym, byś mi ludzi nie poharatał niepotrzebnie. Znajdziemy dla Ciebie pukawkę na środki nasenne. W sumie każdy będzie miał taką. Po ostrą sięgamy w ostateczności. Rozumiesz, żywy przedstawia znacznie większą wartość. Siedmiocyfrowa liczba– gdy w końcu pojawił się Verone, zabraliśmy się do działania.

Pułapka gotowa była już na następny dzień. Zapędziliśmy do specjalnie przygotowanej zagrody najbardziej dorodne kozy jakie dało się kupić u okolicznych farmerów. Całość ogrodzono podwójnym płotem z siatki, aby nam diabelstwo nie wyskoczyło przypadkiem. Ja i Verone wdrapaliśmy się na dachy najbliższych budynków. Grzegorz zresztą zajęli miejsca dookoła zagrody. Broń była w pogotowiu. Muszę się przyznać, że nie czułem się najlepiej ze świadomością, że ktoś może wypalić w moją stronę. Przecież nasz milusiński musiał mieć niewiele ponad metr wzrostu, łatwo w takie coś spudłować. O wypadek łatwo. Jestem doktrynalnym wyznawcą prawa Murphy'ego. Noc zapadła szybko. Ten cały wyżynny teren wyglądał majestatycznie po zmroku. Można było się zakochać w tym krajobrazie a na pewno w tych jaśniejących gwiazdach. Było ich chyba więcej niż zazwyczaj. Czekaliśmy. Nie było pewności, że cokolwiek się tutaj pojawi. I szczerze mówiąc, mam nadzieje, że nie zobaczę tego stwora ani dziś, ani nigdy więcej. Nad głowami latały nam nietoperze. Grzegorz odnotował jakiś ruch po lewo. Dawał nam znaki i gdyby nie Verone zupełnie bym je zignorował. Wyglądał jak czochrający się po tyłku pawian. Zgodnie z wytycznymi cofnęliśmy się nieco, by nie było nas widać. Ciekawiło mnie, czy to coś polega na wzroku, wszak ma wielkie oczy, czy może jak inni drapieżnicy reaguje na zapach. Gęstwina poruszyła się przed nami. Z traw wynurzyła się psia morda a za nią cielsko, jak najbardziej psie. Omal nie potraktowałem suki środkiem usypiającym. Panikarz ze mnie. Psiak przebiegł otwartą przestrzeń, by zaraz zniknąć gdzieś w cieniu po drugiej stronie. Przywarłem do dachu. Czekaliśmy dalej. Zaaplikowałem sobie do ust miętową gumę. Lustrowałem cały czas linie gęstwin. Nie pojawiało się tam nic. Fredro, jeden z przybocznych brata podniósł alarm. Niskie stworzenie wielkości małego niedźwiedzia stało pośrodku naszej zagrody. Rogowe kolce ciągnące się przez cały grzbiet były nastroszone. Przypominał rozstawioną antenę satelitarną. Stworzenie rozejrzało się. W jego zielonych oczach było coś paraliżującego. Skoczył na pierwszą kozę. Ta zdążyła jedynie wierzgnąć, gdy ten wbił weń swój długi rurkowaty ogon. Wypaliłem. Mój strzał trafił co prawda, ale nie tam gdzie chciałem. Uśpiłem przypadkowo jedną z pozostałych kóz. Verone gestem ręki kazał mi odłożyć broń. Chcieli zaczekać, aż bestia się nasyci. Spróbowałem więc przyjrzeć się jej bliżej. Łeb stworzenie przypominał psi, lub coś podobne do lisa. Zauważyłem, że im więcej kóz osuszył tym jego oczy stawały się bardziej czerwone. Kozy padały jedna za drugą, jednak nie uciekały. Musiał je jakoś zdezorientować. Grzegorz porozumiewał się z Fredro. Wymierzyli dokładnie i oddali strzały z głuchym klekotem. Strzałki ze środkiem nasennym trafił idealnie w cel. Wbrew oczekiwaniom stwór nie padł uśpiony na ziemię. Przez chwilę myślałem, że specyfik jest do niczego, jednak kózkę położył z miejsca. Było w tym stworzeniu coś nie tak. Przerwał swój posiłek i zaczął uciekać w kangurzych podskokach. Boże! Dlaczego on wybrał akurat mój kierunek. Chwyciłem przygotowaną sieć. Trzy, dwa… już. Rybacka plątanina linek spadła na ziemię. Gallinejo uciekał dalej. Wraz z Veronem ruszyliśmy za nim, licząc, że uda nam się go jakoś pochwycić. Piekielnik postanowił ułatwić nam sprawę wskakując na nasz dach. Verone zastawił mu drogę a ja pobiegłem bokiem by odciąć mu możliwą alternatywę. Zdawał sobie chyba sprawę, że stanowię mniejsze dla niego zagrożenie i ruszył w moją stronę. Skoki miał dość krótkie, jakby ociężałe. Za oczyma przelewała mu się czerwień. Skoczyłem na niego ze strzelbą w dłoniach. Oberwał ode mnie przez kark. Skoczył, lecz zdołałem uchwycić się jego mięsistego zada. W tym momencie wydarzyła się najbardziej dziwna rzecz w moim życiu. Czas jakby zatrzymał się w miejscu, grawitacja przestała działać. Zamarliśmy w bezruchu i całe szczęście. Chupacabra z wysysacza kóz miał właśnie stać się wysysaczem ludzi. Jego rurkowaty ogon od mojego serca dzieliły trzy centymetry. Nieznana mi siła wciągnęła nas w strumień. Odleciałem w przestworza na latającym psie. Gówno! Mogłem poruszać tylko gałkami ocznymi, mało jednak podobało mi się to, co widziałem. Nie wierzę w UFO, nie wierzę w UFO. Jednak było tam.

Z mojej wizyty TAM pamiętam rzeczy dość mgliście. Jeśli lęk można wyhodować, to ja właśnie byłem właścicielem tysiąca fabryk pracujących całą dobę. Najpierw mym oczom ukazał się oślepiająco biały sufit z eliptycznym wycięciem. Czułem, że jestem nagi. Kiedy do diabła zdjęli ze mnie ubranie? Tamci spryskali mnie jakąś substancją. Szybko wysychała w zetknięciu ze skórą. Mówili coś, lecz nie rozumiałem. Brzmieli tak, jakby ktoś uderzał o siebie drewniane sklejki. Dopiero gdy z tego rozcięcia wyjechała maszyneria z elektrodami, zmieniło się to. Głosy słyszałem prosto w mojej głowie. Nie otwierali nawet pozbawionych warg ust. To dziwne, ale nie pamiętam jakiego koloru byli. Za bardzo się bałem.-cuchniesz, mięta cuchnie– mówili. Unieruchomili moje nadgarstki cieniutkimi, świetlistymi banderolami. Prężyłem się ile mogłem, ale nic nie wskórałem. Powiedzieli, że to całkiem bezcelowe. Stół na którym leżałem przechylił się, bym mógł zobaczyć przygotowane przez nich przedstawienie. Scena znajdowała się za przeszkloną ścianą. Wyświetlili tam ogromną ilość informacji. Wszystko zlało mi się w jedno. Zrozumiałem tylko, że pokażą mi ogniwa paliwowe, które umożliwią im dalszą podróż. Wielkie cylindry wypełnione były czerwoną lepką cieczą. Koło nich poruszały się zwierzęta podobne do bestii która wpadła w nasze sidła. Stawał taki stwór tyłem do cylindra z którego wysuwały się ramiona. -ssaki– podpowiadał głos. Ramiona chwytały rogowe kolce na grzbiecie łuskowatego stwora. Skóra na jej czaszce pękała na dwoje, odsłaniając metalowy element. Po kilku chwilach stwór zostawał pozbawiony całej czerwieni z oczu. Biegające żniwiarki. Roboty z kanistrem zamiast żołądka. Tu znów niewiele pamiętam, jedynie jakieś rozmyte przeświadczenie, że mnie „leczyli". Przebudziłem się na skraju zamglonej polany. Moi goście porzucili mnie z krótkim przesłaniem. „jeszcze tu wrócimy."

Koniec

Komentarze

Bardzo ciekawa praca. Myślę, że włożyłeś w to dużo pracy, ale według mnie, daje to bardzo dobry efekt. Pomysł ciekawy, styl dla szarego czytelnika takiego jak ja właściwy. Nie przedłużając: podobało mi się .

Te, meloman, a nie jesteś przypadkiem klonem gaza56?
Tekst, jakby wystrzelony z karabinu maszynowego, zbity w jedną masę, bez żadnego szacunku dla praw interpunkcji i poprawnosci językowej. Po lekturze tego czegoś, zostaje mi tylko jakieś "rozmyte przeświadczenie", że akcja działa się w meksyku (małą literą!) i była o kosmitach udających diabły wypijające krew z kóz.
Przykład jeden: "Kozy padały jedna za drugą, ale nie uciekały. Musiał je jakoś zdezorientować." Cokolwiek byś nie rozumiał pod pojęciem zdezorientować ( słownikowy termin: pomylić, zgubić kierunki), jak te kozy miały uciekać, kiedy już padły martwe po wyssaniu krwi? Domyślam się, o co ci chodzi, ale wyszło na to, że to te martwe kozy były zdezorientowane i nie uciekały, a nie te wciąż żywe. I w takim stylu jest cały opek.
Niechlujnie, niestarannie. W takim stylu można opowiadać. Niestety język mówiony, a język pisany troszeczkę się różnią.
Ocena 2

Nie dałem rady przebrnąć przez całość. Zacząłem wypisywać błędy, ale jest tego tak dużo, że poddałem się. Masa powtórzeń, literówki, brak spacji przy myślnikach i błędy w zapisie dialogów, mieszanie czasów. Niestety, nie mogę podzielić zachwytu przedpiscy. Według mnie tekst jest słabiutki.

Pozdrawiam

Mastiff

Pisałem równocześnie z Tomaszem:). Przedpisca to oczywiście meloman1223:).

Mastiff

Jeżeli moje zdanie jest inne niż Twoje Tomaszu to znaczy, że jest złe ? Uważam, że komentujemy w celu wyrażenia WŁASNEGO zdania na temat opowiadania, a moje jest takie, że tekst był przeciętny. Nie wyłapuje błędów tak skutecznie jak Ty, więc wybacz mi to, ale sądzę że za sam pomysł taki z innej beczki należy się pochwała. Porównując powyższe opowiadanie z wieloma nieudolnymi próbami skopiowania czegoś od znanych autorów w pewnej części tekstów na tej stronie to mi przypadło do gustu. To jest moje zdanie i jeżeli nie zgadzasz się z nim to sprawa odmiennego gustu oraz tego, że potrafisz czytając wyłapywać błędy lepiej niż ja, bo pewnie sam piszesz. Postaram się poprawić swoje oceny jeżeli obeznam się z kryterium jakiemu poddaje się prace ;)
                                                                                                                                                  Pozdrawiam

bez komentarza...

Dziękuję za wszystkie komentarze. Krytykę odbieram z pokorą z mocnym postanowienie poprawy. Mam nadzieję, że kolejne opowiadanie jakie zamieszczę będzie lepsze.

Nowa Fantastyka