- Opowiadanie: deathhascome - Smocze Siedliszcze

Smocze Siedliszcze

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Smocze Siedliszcze

Ma to być I Rozdział do mojej książki… hipotetycznie. Prosiłbym więc byście ocenili klimat, język, a także maciupką dozę historii, jaką tu zawarłem.

(Tak wiem, dialogi kuśtykają – zostanie to niegdyś pomszczone).

 

Dziękuję Wam z góry.

 

-–

 

Objuczone konie prowadzili za uzdę i pociągnęli je w dół piaszczystej dróżki poznaczonej kępkami traw i garściami kamieni. Pot skwierczał na ich rozpalonych, zarumienionych czołach i lśnił jak drobinki lodu, a szaty poprzyklejały się do zawilgłych ciał. Zasłaniali przedramionami twarze, które dodatkowo chroniły szczelnie przewiązane zawoje, a czubki głów zwieńczały ręcznie zaplatane czapki z długiej, bawełnianej tkaniny. Wyglądali jak tubylcy.

 

Atoli byli z daleka, zostawiwszy rodziny aż za rozciągającą się wstecz nich granicą Rabbakhortu i Nommy'Basti, jaką stanowiła bladożółta pustynia zacierająca się ze stepem.

 

Nie mogli już ocenić, jak długo szli tym pustkowiem. Z domów wyruszyli wiele miesięcy temu, poniesieni opowieściami o bogactwach jakie ukryto na Krańcu Świata, tuż za wielką Nommą'Basti. Byłyby one lekiem na wszystkie ich zgryzoty, niemniej jednak nie dotarł tam jeszcze nikt. Przynajmniej żywy.

 

Poniósł się świst i już po chwili zza najbliższej wydmy wzbił się obłok pomarańczowego piachu. Jeden z podróżników szarpnął wodze by spowolnić konia i niemiarodajnie starał się schować twarz pod otwartą dłonią. Chmura runęła w nich bez ostrzeżenia rozłożywszy piaskowe skrzydła niby wielki ptak. Targnęło ich ubraniami.

 

Rumaki rżały niespokojnie, a mężczyźni przebijali się przez podmuch ciągnąc je za sobą. Raz po raz spotykały ich tu tego typu niespodzianki. W takiej pustce wiatr ma przyzwolenie na wszelkie swawole.

 

Zaczęli wygrzebywać piach z oczu.

 

Zeszli w dół osuwającej się pod rozgrzanymi stopami wydmy. Buty mieli kroju podróżnego, wygodnego. Teraz jednak były zakurzone i pościerane.

 

Ten niższy i wątły spoglądnął w stronę słońca, które wydawało się większe niż zwykle i parzyło gałki oczne od samego patrzenia. Przeniósł więc zmęczony wzrok na rosłego towarzysza.

 

– Synu, wody! – krzyknął niewyraźnie, stłumiony swoistym pustynnym szalem. Kamrat pokiwał głową i rzucił mu bukłak. Ten odwinął z twarzy materiał ukazując bruzdy człowieka w sile wieku, gęstą siwą brodę i haczykowaty nos, a potem oblał to wszystko szklistym, cierpkim strumykiem zimnej wody. Chłeptał niczym pies, w tle mając błękit rozżarzonego nieba, skały i wzgórza wyrastające jedno za drugim, oraz bezkresną pustkę rozciągniętą po horyzont na podobieństwo oceanu.

 

Starzec zajrzał do środka bukłaka i potrząsnął nim, oceniając zawartość po melodii chlupotów. Spojrzeli na siebie porozumiewawczo i zwolna, jakby niepewnie. Żaden jednak nie odważył się wypowiedzieć głośno, że za dwa dni poidło się skończy, a do następnej oazy daleka droga. Zajęli się więc liczeniem kroków i patrzeniem z nadzieją przed siebie pomimo, że cała ta podróż przyprawiała ich już o mdłości. Wątpili, czy postąpili właściwie porywając się na nią.

 

Ostatnią oazę napotkali jedenaście dni wcześniej. Tam uzupełnili zapasy wody, a z osobliwych, karłowatych drzew pozrywali dziwaczne owoce o smolistej barwie. Okazały się jadalne, tylko pestki były twarde i gorzkie.

 

Potem ruszyli dalej. Przyszedł natenczas wyjątkowo upalny dzień, lub dwa. Wypili wówczas wszystko to, co przeznaczyli na cztery dni wędrówki, do kolejnego azylu. Tak przynajmniej pokazywała mapa, jaką odkupili od pewnego tubylca gdzieś przy trakcie.

 

Ale oazy tam nie było. Do wtedy mieli trzy konie, ale jeden padł z pragnienia.

 

Tedy mieli szczęście, bo trafili na karawanę. Niekończący się wąż ludzi i zwierząt jaki parł donikąd, spowity parującym od skwaru powietrzem. Rosłe, o wiele większe od człowieka zwierzęta przywiązano do siebie tak, by nie rozpierzchały się, a wiele z nich dźwigało na grzbietach kosze, skrzynie albo ludzi pod różnobarwnymi parawanami. Co chwilę rozlegał się paskudny trzask rzemieni na ich zadach. Podróżnicy nie mieli jednak pojęcia, czym są te giganty.

 

Na przedzie zaś i na końcu porządku pilnowali uzbrojeni mężowie w czarnych, obszernych szatach dosiadając wielbłądów. Musieli czuwać nad tempem zwierząt i samymi ludźmi, wszak żadnych innych niebezpieczeństw na tej martwej ziemi być nie mogło. Głęboko w to wierzyli.

 

Właśnie wtedy ich znaleźli, wycieńczonych na piasku, a starzec jedyne co pamiętał, to majaczącego nad sobą mężczyznę, jaki celował weń włócznią z wysokości siodła. Czuł, że pękła mu głowa i zapadła ciemność. Był przekonany, że umarł.

 

Ostatecznie dźwignięto ich nieprzytomnych z piachu, napojono jego i jego syna, wręczono miskę strawy i trochę cienia. Zadbano też o ich gniadosze. Dano zapasy. Nie było jednak sensu podróżować z karawaną. Jechała w zupełnie innym kierunku, do Adracary Man'Sum, ksaru, o którym nieznajomi nigdy nie słyszeli.

 

Przeżyli i byli tym wystraszeni bo wiedzieli, że jedyne co im pozostaje, to iść do przodu. Po skarby, o jakich prawi się od pokoleń. By na własne oczy zobaczyć te legendy. Głupio wierząc w to, że trafią do jakiejś podziemnej pieczary pełnej bogactw zapomnianych królów i bohaterów.

 

Powiadają, że noce na pustyni są tak zabójcze jak dni. Najpierw wysysają z człowieka wszelkie płyny, by ostatecznie mógł obudzić się z soplem przytwierdzonym do czubka nosa, przemarznięty na kość.

 

I gdy nadchodził syk żmii, edrah'mori, jak zwykło się określać pustynny zmierzch w tutejszych stronach, wędrowcy okutali się wszystkim, co mogło dać ciepło i postarali zmrużyć oczy. Mimo to, ziąb każdej nocy przejmował ich aż do obkurczonego głodem żołądka, mrożąc doszczętnie wszystkie członki. Walczyli tak z bastiańską pustynią codziennie, znajdując czasami trochę spękanej, twardej ziemi nadającej się do posadzenia nań rzyci i rozbicia obozowiska. Zwłaszcza starzec lubił długo w noc patrzeć w sklepienie nieba, gdzie na jego szafirowej szacie wyświecały się pęki gwiazd.

 

O poranku zaś karmili konie i wyruszali znowu. Do paszczy piasku, która wydawała się nie mieć końca. Coraz bardziej wyczerpani i zrezygnowani, czy uda im się dobrnąć do Krańca Świata.

 

A czasem „nigdzie", jest jedynym miejscem w jakie można dotrzeć. Czuli, że niebawem się o tym przekonają.

 

Tego dnia dosiedli rumaków, bo piaszczyste czapy zdawały się przerzedzać na tyle, że wierzchowce mogły bez większych przeszkód pocwałować. I gdy po godzinie podróży bezmiernym stepem zaczęli się na powrót doń zbliżać, w oddali dostrzegli pomarańczową łunę burzy piaskowej. Zwolnili nieco zrównując się, mknąc jednak nadal przez zasuszone kępki traw i kamienie.

 

– Za tysiąc kroków zatrzymujemy się na popas! Musimy mieć czas by rozbić namiot, ojcze! – zakrzyknął rosły mężczyzna, odginając materiał otulający jego usta. Starzec nic nie rzekł. Przytaknął tylko popędzając konia.

 

Wjechali między wzgórza piasku wtenczas, gdy zadrżała ziemia.

 

Nad tym poniósł się przeraźliwy odgłos przypominający dudnienie tuby kończący się dźwiękiem, jakby taran zdemolował wierzeje. Przeciągły, jakby zwielokrotniony. Za jakimś kamieniem, krótko, na długość błysku światła pojawił się ogromny łeb i w mgnieniu oka coś sprężystym skokiem porwało się w stronę koni. Były to dwie istoty o bursztynowej sierści i brudnokarminowej grzywie. Prawdopodobnie samiec i samica, gdyż jedno z nich zdało się być o połowę mniejsze.

 

Wielkie włochate łapy gruchnęły obok siebie, tuż przed koniem starca. Gniadosz stanął dęba i bryknął zrzucając go boleśnie na spękaną ziemię, a potem dało się zasłyszeć tylko tętent kopyt uciekającego w popłochu wierzchowca. Samica kocimi, rzutkimi ruchami pognała za zastrachanym koniem, rzępoląc znowu dźwiękiem przypominającym tubę ugrzęzłą gdzieś w przeponie.

 

Starzec prędko odturlał się od nich, a potem począł rozpaczliwie pełzać chwytając się za wykręconą nogę. Nie spuszczał wzroku ze zwierzęcia, które zostało teraz samo i wpatrywało się w niego ochoczo, jak zahipnotyzowane.

 

Mężczyzna miał nadzieję, że samiec ruszy tą samą stroną, co wybranka, jednak ten ani myślał by odjąć małe, wypukłe ślepia z kościstej postury człowieka. Wywijał ogromnym łbem raz w lewo, raz w prawo, gdyż oczy miał osadzone po przeciwnych stronach czaszki. Zdawało się, że pałają agresją i dziwną ciekawością, ale taką, która może być zaspokojona tylko poprzez nadgryzienie przedmiotu zainteresowania.

 

Rosły, gibki młodzieniec podjechał bliżej i jednym susem zeskoczył z rumaka, a potem dźwignął ojca z przysiadu. Podniósł kamień i rzucił w poczwarę. Zakrzyknął w przestrodze, a starzec milczał, bo paniczny strach zawładnął nim jakby wpadł do zamarzniętego potoku.

 

Potwór niewzruszenie obserwował, czujnie nastawiając niewielkie, półokrągłe uszy umieszczone tuż za oczami, po bokach czaszki, i trzepocząc jeszcze miedzianą grzywą spomiędzy której wystawały rzędy rosnących w oczach kolców, jakie właściwie stanowiły jego całą potylicę i potężne ramiona. Wyglądał na ostrożnego. Najprawdopodobniej nigdy nie widział żywego człeka.

 

Ogromna paszcza rozwarła się, a potwór wychynął wielkim i lepkim czerwonym jęzorem w stronę ludzi. Na jego końcu o kształcie niewielkiego talerza, otworzyły się z mlaśnięciem jakieś wnęki, zapulsowały krótko zupełnie, jakby wąchały. Następnie warknął czymś, co przypominało walające się po sobie drewniane bele i ukazał rzędy ostrych zębów.

 

Chyba się uśmiechnął.

 

– Ojcze, pomogę ci. Prędko! – ponaglił młodzieniec wrzucając niemal ojca na siodło. Stary raz jeszcze pochwycił się za nogę wydobywając z siebie przeciągły, skrzypiący jęk.

 

Mężczyzna odsunął się od konia, by nie narazić go na szkodę, bliżej poczwary, i wsunął dłoń pod poły szorstkiego, wytartego płaszcza. Melancholijny świst pustynnego wiatru przeciął tępy zgrzyt starego, zużytego miecza. Zamachnął się nim bezładnie, pokracznie, czując, że serce urosło do wielkości jego głowy i stanęło już w przełyku.

 

Zwierzę nie myślało długo nad pierwszym ruchem, stawiając potężne, kosmate łapy coraz bliżej. Wolno, acz systematycznie i strasząc potylicznymi kolcami, których majestat mógłby przewyższać posturę ludzkiej, dziesięcioletniej dziewczynki. Wyprężał ciało i po minucie przyległ niemal do ziemi.

 

Potwór cierpliwie czekał na odpowiedni moment.

 

Młodzieniec nie wiedział zbytnio, co czynić. Walczył za młodu na kije z kompanami, nigdy jednak nie przyszło mu stanąć naprzeciw męża, co dopiero drapieżnika, o paszczy zdolnej urwać jałówce nogę.

 

– Na koń, Zaward! – rzekł z naciskiem ojciec. Nerwowo. – Uciekniemy! Zostaw tę bastiańską poczwarę!

 

– Nie zbliżaj się z ogierem, ojcze! Nie może odnieść ran, bo piaski nas pochłoną! Zrobię co w mojej mocy!

 

To była tylko sekunda, w której drapieżnik skoczył Zawardowi do gardła, bezgłośnie, wyprężając się tak dostojnie, że wręcz ładnie. Mężczyzna, pomimo swej mężnej postury, nie wytrzymał i roztrzęsione kolana nie utrzymały jego ciała. Odgiął się do tyłu patrząc prosto w lecącego ku głowie potwora, a potem upadł na zad i plecy. Zaśliniona, wyszczerzona paszcza prześlizgnęła się niemal po czubku jego głowy. Zwierzę padło kilka kroków za nim, przeturlało się i w okamgnieniu wystrzeliło przed siebie, z powrotem w ofiarę.

 

Uderzyło wielkim pyskiem, wyrzuciwszy człowieka od niechcenia gdzieś na bok, niby wór ziemniaków. Runął w kamienie, a miecz wbił się w wydmę, opodal.

 

Gdy wstał i biegł po ostrze, słyszał za plecami zbliżający się powoli tubalny, świdrujący warkot. Pochwycił broń oburącz i starał się zapanować nad rozedrganymi dłońmi, nogawka przemokła, kilka kropel skapnęło na piasek.

 

A bestia ani myślała, by się droczyć tudzież uprawiać grę spojrzeń. Strzeliła lśniącym, prężnym jęzorem niczym batem i ruszyła.

 

Młodzieniec obrócił ostrze w dół i czekał. Gdy było blisko, dźgnął z okrzykiem, jakby chciał przywołać wszystkich swoich przodków. Trafił tuż za potylicę, przed pasem imponujących kolców, a miecz z paskudnym, mokrym mlaśnięciem zagłębił się w cielsku potwora. Ten zawył, targnęły nim konwulsje.

 

Zaward nie miał nawet czasu, by pomyśleć o uniknięciu kolców, odgiął się tylko w przypływie pierwotnych instynktów, a pustynna bestia nadziała jego ramię i klatkę piersiową na swoje omrowione zadrami plecy, by runąć zaraz potem wprost w piach wydmy i zalec z ostrzem w grzbiecie.

 

I znów okolicę uśpił monotonny wizg wiatru niosący ze sobą kłęby pyłu.

 

– Zaward! – zawołał ojciec w przestrachu, galopując do rannego. Rzucił w międzyczasie okiem na bestię by upewnić się, że martwa. Barczysty mężczyzna dźwignął się dość sprawnie jak na rany, które odniósł. Zawył zaraz, gdy wyprostował ciało i zaległ na boku konia walcząc z samym sobą.

 

Ramię miał przekłute niemal na wylot, gdzie wyzierała teraz krwawa, ohydna dziura plująca juchą. Druga rana była płytsza, acz dotkliwa, bo połamała nieszczęśnikowi żebro. Resztę stanowiły zwykłe zadrapania.

 

Starzec zapomniał o swej nodze, która jeszcze przed momentem płonęła okropnym bólem. Zeskoczył z konia sprawnie jak młodzik i począł grzebać w jukach, zerknąwszy krótko na północ, gdzie rdzawe chmury piasku zdawały się być niebezpiecznie blisko. Zaklął pod nosem.

 

Ułożył syna tak wygodnie, jak tylko mógł, kładąc torbę pod jego głową.

 

Raz tylko spojrzał mu w nieobecną, bladozieloną twarz i senne powieki. Nie odważył zrobić się tego po raz drugi. Robił swoje, szybko odplątując zawój i opatrując nim ramię i pierś syna. Opasał mocno, z namaszczeniem przewiązał rzemieniem, a potem sam zacisnął zęby i warknął, dając upust cierpieniu jakie pełzało mu pod skórą złamanej kończyny.

 

– Będzie dobrze, bądź silny! – krzyknął tak pewnie, jak potrafił i uśmiechnął blado, gdy Zaward spojrzał mu w oczy. A potem dźwignęli się wspólnie z ziemi i dosiedli konia, walcząc z porywistym wiatrem i piaskiem, jaki podnosił. Popędzili przed siebie, by zrobić cokolwiek. Wszystko tedy było lepsze, od czekania na najgorsze, które bez wątpienia deptało im po piętach. Nie mieliby szans przeżyć piaskowej burzy bez namiotu i wcześniejszego przygotowania sobie leży, choćby niewiadomo jak zaprawieni w podróżach byli.

 

Starzec szarpał wodze i wrzeszczał dziko, popędzając rumaka do granic możliwości. Sunęli w szaleńczym tempie, po piachu i skałach, w cisnący się do oczu i ust piach, widząc nie dalej niż na kilkanaście kroków. Wiatr rwał ich pustynne odzienia, rozwiewał włosy, a zawój starca uleciał w rdzawą, morderczą pustkę, która kojarzyła mu się z niczym innym, jak z kolorem krwi.

 

Prędko odnalazł jakąś piaskową dróżkę, co uznał za dobry znak. Oboje byli świadomi, że kroki dzielą ich od zmiecenia przez ścianę piachu, i że sama śmierć pewnie pędzi właśnie za nimi, wołając, na czarnym koniu o grzywie i ogonie lśniącym i falującym niby płomienie. Głodna ich zapachu i gotowa połknąć ich świadomość. Paskudna i mściwa.

 

Ale oni wierzyli, że uda się zachować życie. Nie mieli tylko pojęcia, jakim cudem.

 

A gniadosz rwał ile sił mu pozostało, przeskakując kamienie i hałdy piasku, zipiąc paskudnie i gubiąc płaty piany.

 

Urwali się w stronę tej drożyny, która niespodziewanie powiodła ich w dół. Lecieli na łeb na szyję, stromo, wprost do paszczy miedzianego całunu, jaki rzucono im na krajobraz.

 

Wbrew wszelkim domysłom, ich oczom ukazała się świątynia. Trwała milcząco, w uśpieniu, po środku niczego. Zwykłego pustynnego bezludzia. Tak po prostu.

 

Zbudowano ją na planie prostokąta z czarnego, matowego kamienia ciosanego równo w kwadraty tak doskonale, że pomiędzy nie weszłaby nawet brzytwa. Zdobiona terakotowymi figurkami przedstawiającymi smoki, ustawionymi na szczytach i wzdłuż gzymsu. Spoglądały w dół, na plac, sprawiając wrażenie jakby pilnowały tu porządku.

 

Dach zaś wsparto na rzędzie grubych kolumn, które wyszły chyba spod fachowego, pełnego finezji dłuta.

 

Podróżnicy nie potrafili stwierdzić, jakiego rodu bądź cywilizacji to robota. Nigdy nie widzieli domów bóstw z czarnego budulca, postawionych pośrodku pustkowia.

 

Budowla stała na wysokim podmurowaniu, a do jej wejścia wiodły dziesiątki rozległych złowieszczych schodów, nierównych już nieco, ścieranych systematycznie przez piachy.

 

Starzec zsunął się z grzbietu wierzchowca wraz ze słaniającym się synem, który jęczał przeraźliwie przy każdym, nawet najmniejszym ruchu. Zdawało się, że lada moment zaśnie, nawet pośród takiego chaosu.

 

Upadli niemal w hałdę piachu gdy barczysty, przewyższający starca o głowę mężczyzna uwiesił się na jego niewielkiej posturze i zawył. Sędziwy mąż usiłował pochwycić konia za tręzle, ale nie zdążył.

 

Świst burzy świdrował ich mózgi, piasek wchodził garściami do każdej wnęki ubrania i otworu na twarzy. Koń bryknął przerażony, targany podmuchami, w końcu uciekł zostając połkniętym przez rdzawą, jakby płynną zasłonę gubiąc ich dobytek, jaki sypał się właśnie z juków. W tym wszystkim była woda i jedzenie, a w niemrawym świetle brudnożółtego słońca zalśniła garść miedziaków topiąca się gdzieś w ziarnistości podłoża. Przepadło wszystko, co mieli cennego, a oni sami ocierali się teraz o łykowate cielsko śmierci. Starzec czuł już na potylicy odór i ciepło jej oddechu.

 

Pomimo, że sam zaczął krwawić ze złamanej kończyny, przełożył sobie rękę syna przez ramię i niósł go nie bez trudu, krzycząc chrapliwie, by dodać sobie siły i odwagi.

 

Dźwigał niemalże cały jego ciężar, powłócząc nogami po nierównościach czarnych stopni majestatycznej świątyni, a półmrok wnętrza oddalonego o kilka długich susów był jego największym marzeniem.

 

Azylem.

 

Wciągał towarzysza, już niedbale, walcząc z nieludzko silnym wiatrem, posuwając się w górę schodów coraz wolniej, jakby próbował przesunąć ścianę.

 

Zaward wykrzywił twarz w nieludzkim, płaczliwym grymasie i upadł kolanami na schody, trochę bezwładnie, jakby dostał obuchem w łeb. Starzec osunął się i także zaległ na czworakach, pchnięty podmuchem. Łzy pociekły mu po zakurzonych policzkach, a potem rozbiły się obojętnie o szorstką czerń schodka.

 

Wiatr bezlitośnie przygniatał go do ziemi, a jego przeszywający, nieustanny świst zdawał się przybrać dźwięk podobny do paskudnego śmiechu pełnego pogardy i wyższości. Czuł, jakby jakaś niematerialna istota kpiła z niego pod postacią świszczącego wiatru, mając radość z tego, że jest stary i słaby.

 

Że tu umrze.

 

Uniósł powoli twarz pokrytą kurzem, na policzkach zmoczonym przez strugi łez, i spojrzał w nicość szalejącej burzy, która targała jego siwą brodą i resztkami włosów na czubku czaszki.

 

Miał wrażenie, że w krwistoczerwonych smugach piaskowej powodzi coś mignęło, raz z jednej, potem drugiej strony placu. A gdy wytężył przekrwione, pozbawione emocji oczy dostrzegł, że jest to człowiek na koniu, który wydawał się nic sobie nie robić z zamętu, jaki mógłby powalić byka. Jechał stępem, tak po prostu, wyprostowany i niesiony poczuciem swej dostojności.

 

Nieznajomy pojawił się tak kilka razy w różnych miejscach, szybko, jakby latał, i starzec zwątpił, czy za ścianą piachu nie ma większej liczby konnych.

 

A ten ukazywał się nadal, jak majaki, coraz bliżej nich.

 

I był tylko jeden.

 

Mężczyzna dostrzegł, że jest to kary koń, a na nim upiorna postać w czarnej, poszarpanej szacie. Grzywa konia połyskiwała w półmroku losowymi barwami czerwieni, jakby ktoś ją podpalił.

 

Śmierć, pomyślał, i zamarł na chwilę nie mogąc poruszyć żadnym z członków.

 

Otrzeźwiał jednak bo dotarło doń, że jaki upiór właśnie obserwuje z ukrycia czekając, by go z sobą zabrać. Wstał jak rażony piorunem z paniką w oczach i jednym zwinnym ruchem objął swego podopiecznego w pasie.

 

Pomógł mu wstać i już po chwili znów mknęli pod górę czując, że nic nie zaopiekuje się nimi tak pomyślnie, jak lepko-mokra ciemność spokojnego, niezbyt reprezentatywnego świątynnego wejścia.

 

Zaward skomlał jak bity pies, aliści robił wszystko, by zawalczyć z wiatrem i dobrnąć na ostatni stopień. Na ustach miał imię matki.

 

Mrużyli powieki i łzy płynęły im do oczu podrażnionych cięciami ziaren piasku.

 

Starzec obrócił się przez ramię, badawczo przeczesując wzrokiem plac przed świątynią.

 

Stał tam, ze zwieszoną głową, opierając się o końską szyję przedramionami. Rumak parskał i wypuszczał nozdrzami obłoki siwego dymu, które momentalnie rozmywał porywisty wiatr.

 

Wtem nieznajomy uniósł głowę, ukazując uwydatnione kości policzkowe, delikatnie zarysowaną szczękę i bladą cerę. Oczy miał perfekcyjnie okrągłe niby oszlifowane diamenty i zabłysnął nimi w chwilę potem, jak gdyby na zawołanie.

 

Wskoczyli na ostatni stopień i puścili się pędem do wnętrza, jakby stanęli przed bramami do sali biesiadnej bogów. Starzec obrócił się raz jeszcze, czując dreszcze biegnące wzdłuż kręgosłupa na samą myśl, że upiór jeszcze tam stoi, ale za drugim razem nie zobaczył już nikogo.

 

Śmierć zniknęła. Sam jednak nie wiedział, czy w istocie nią była.

 

Bał się jej jak cholera.

 

Runęli w mrok wprost na plecy, we względną ciszę i swoistą przytulność. Po takim dniu zimne kąty tego miejsca były niczym pałac, a ryciny naścienne niby drogi wystrój.

 

Zanieśli się kaszlem i zadyszką, zaś z ich wytartych pofałdowanych szat posypała się ziemia. Chaos pozostał za progiem, a oni byli już bezpieczni, lecz posoka nadal sączyła się z ran. Zaward był słaby jak niemowlę i paskudnie bladozielony. Dostał torsji i zwymiotował pod siebie z bólu i wyczerpania.

 

Starzec przypadł do niego, odwiązał zakrwawione opatrunki i odrzucił. Potem oderwał sobie znaczną część poła szaty i zrobił nowe. Tym razem miał więcej czasu i przewiązał je dużo dokładniej niż przedtem. Działał instynktownie, był wszakże zwykłym garncarzem, który nigdy nie widział zbyt wiele krwi na własne oczy, tym bardziej nigdy by się nie spodziewał, że będzie miał na kolanach kogoś ciężko rannego.

 

Prędko go jednak opatrzył.

 

Odetchnął z ulgą gdy spostrzegł, że z nowo zabandażowane rany krwawią trzykroć mniej, niż jeszcze przed kilkoma minutami. Nie miał pewności, czy to jego zasługa.

 

Pomimo, że się ukryli, piach wlatywał do wewnątrz osiadając na nich, a gorące powietrze nadal paliło nozdrza i oczy żywym ogniem. Nie mieli wyboru i musieli czym prędzej przedostać się gdzieś w głąb, by odpocząć.

 

– Chcieliśmy skarbów tak dużo, że nawet byśmy ich nie unieśli, ale zapomnieliśmy, że skarbem jest także życie ofiarowane nam przez bogów. Byliśmy głupcami – wychrypiał Zaward chwytając zakrwawioną dłoń swego rodziciela.

 

Stary milczał czując rezygnację. Teraz ważne było to, by wyszli z tego cało. Chociaż, by przetrwali do momentu, w którym piaskowa burza odejdzie. Wówczas mogliby puścić się w stronę ksaru, do którego dążyła tamta karawana. Może gdyby udało im się wędrować z dzień lub dwa, napotkaliby jakichś ludzi, którzy też kroczyliby ku bramom Adracary Man'Sum.

 

Prawdopodobnie znalazłby się też jakiś znachor, który by im pomógł. Wbrew pozorom, okutani od stóp do głów, bezbarwni i bezimienni tubylcy potrafili leczyć sposobami, w które starzec wcześniej by nie uwierzył. A sam widział, jak w kupieckiej mieścinie Samma Dal'Sum, ranę oczyścił mu jeden z tamtejszych medyków.

 

Goiło się dość długo, lecz nie było śladu po zakażeniu. W przeciągu paru dni kończyna wróciła do sprawności, a w jego rodzinnych stronach bez reszty skazana by była na amputację.

 

Ale bez jedzenia i wody oraz dźwigając wykrwawiającego się męża o wadze przeciętnego wieprza, dotarcie gdziekolwiek nie było zbyt realne. Acz warte spróbowania. W końcu był to jego jedyny syn.

 

Stary sam był pod wrażeniem tego, że jeszcze jest w stanie się poruszać. Kilka miesięcy męczącej wędrówki zrobiło swoje, wzmacniając go nieco mimo, że wielu mężów w jego wieku leżało już w łożach, ledwo mogąc poruszać swym zmizerniałym ciałem.

 

To napawało go optymizmem, przez łzy. Zmusił się by zapomnieć o złamanej, paskudnie wyglądającej nodze.

 

Dźwignął syna, a ten znów wykazał się nie lada męstwem stając w przewadze na własnych nogach i ruszył niedołężnie, wsparty o ramię ojca, ale mimo wszystko kroczył. Przed siebie, w intrygujący, wręcz namacalny mrok świątyni, jakby śpieszyli wprost do przełyku jakiegoś pustynnego potwora. A spotkań z takimi już im było zadość.

 

Dopiero teraz świadomi byli tego, jak kruche jest życie i w jak prosty i szybki sposób można je utracić, albo nieodwracalnie zmienić. Ta wizja była przerażająca i bolesna, ale dopełniła się i żaden płacz nie mógł tego zmienić.

 

W końcu szum pustyni wydawał się cichy i zdławiony, jakby dochodził gdzieś spod ziemi, a ciemność zaczęła być męcząca dla oczu. Mimo to szli, bo korytarz był prosty i względnie równy, a chłód powodował ukojenie.

 

Starzec słyszał uderzenia butów o kamienną posadzkę, ale tylko własnych, bo Zaward swoje zaprzepaścił powłócząc niedbale już od jakiegoś czasu. Słyszeli też ichnie skąpe oddechy splatające się z jaskiniowym zimnem, jakim emanowało to miejsce.

 

W pewnym momencie coś stuknęło przeciągle, zanosząc się pogłosem, a ciemność rozerwało światło ognia. Zasłonili twarze przedramionami. Struchleli nie na żarty dusząc okrzyki na końcu gardeł.

 

Tuż pod półokrągłym, posępnym sklepieniem sufitu rozjarzyły się płomienie, jakie wypluły podobizny smoczych głów z kamienia umieszczone rzędem po obu stronach korytarza. Wyglądały upiornie i nienawistnie. Patrzyły na nich jak na intruzów.

 

Przepędziły część mroku zionąc teraz pełgającymi kulami ognia, które wielkością przypominały głowy osesków. Potem długi stukot umilkł, a samotnym echem poniósł się jedynie trzask żaru.

 

Starzec odnosił dziwne wrażenie, że nie są tu sami mimo, że od kiedy weszli, nie usłyszał niczego niepokojącego. Żadnych kroków prócz ich własnych, nie wychwycił też żadnego obcego oddechu.

 

Jednak poczuł nieprzyjemny ucisk w żołądku i był niemal pewien, że to nie głód.

 

To było coś innego.

 

Poza tym, ktoś musiał poruszyć mechanizm jaki sprawił, że smoki wyrzygały płomienie. O ile taki mechanizm mógł istnieć. Drugą myślą starca była magia, ale prędko ją zdławił, bo dziwactwem było wierzyć w brednie snute przez pomyleńców i baśnie.

 

Pot lał mu się z czoła, a stopy piekły ogniem tak samo jak złamanie, ale zachował czujność i spostrzegł ludzki cień, jaki śmignął gdzieś na ścianie. Bystro, jakby ktoś przebiegł, ale bez odgłosu kroków. Choćby szmeru.

 

Jakby był duchem.

 

Stary obrócił głowę, ale nikogo tam nie zobaczył, choć smoki dawały sporo światła.

 

– Co się dzieje? – Zaward brzmiał cicho, jakby ktoś zdusił mu krtań.

 

– Wydawało mi się, że spostrzegłem kogoś w niszy.

 

– Czuję tu coś dziwnego, jakby ktoś miał zamiar pociąć mnie na dwoje, ale od środka.

 

– Ja też – wyrzęził stary prowadząc ich dalej, a ciśnienie w żołądku narastało z każdym wciągnięciem do płuc tego zatęchłego, dziwnie pachnącego powietrza.

 

Mieli siły jedynie na to, by patrzeć pod nogi, co powiodło ich wzrok za jaszczurką. Przemknęła bezszelestnie o krok i zastygła, jakby chciała zablokować im drogę. Wyprężyła delikatną, pokrytą łuskami szyjkę i łypała czarnymi ślepiami w kształcie miniaturowych węgielków.

 

Mężczyzn zdziwił sposób jej poruszania. Nie był błyskawiczny, niemal wężowy, jak każdej innej istoty tego gatunku, a raczej sztywny. Taka ociężała, żółwia filozofia ruchliwości.

 

– Coś z nią nie tak – zauważył starzec.

 

Schylili się doń nieco i trącili butem.

 

Powinna uciec, jak każda pustynna jaszczurka. A ta stała, jakby miała to wszystko głęboko w dupie.

 

– Jest chyba otumaniona – zgadywał.

 

Prócz tego, gad był lekko powykręcany, zwłaszcza jego kończyny. Ogólnie wyglądał tak, jakby ktoś go przeżuł i zwrócił.

 

To kuriozalne, przemknęło starcowi przez głowę. Nawet jaszczurki są tu dziwne i chore. Właściwie nie są już jaszczurkami, a jakąś niespotykaną wydaliną mroku i magii tego miejsca.

 

Zdarzało się, że widzieli pary kocich, owalnych ślepi jaskrawiących się gdzieś w mrokach nisz, ale gdy tylko się zbliżali, rozmywały się w szarościach kamieni.

 

Kilka razy mieli wrażenie, że słyszą nawarstwiające się szepty dochodzące gdzieś zza ścian. Brzmiące momentami jak szum grotowego potoku płynącego w jej skalnych nyżach, albo syk jaskiniowego powietrza, ale oni byli pewni, że to ludzka mowa. Wszystkie brzmiały tak, jakby rozmawiano właśnie o nich, wręcz z zachwytem. Wabiąc kobiecą łagodnością tonu, a oni sami mieli impresję, jakby były to nawoływania niewiast.

 

Aż chciało się iść do przodu mimo, że nie było w tym większego sensu.

 

Czuli, że coś wisi w powietrzu i wiedzieli, że ktoś nań patrzy. To było wręcz namacalne odczucie.

 

W końcu poczuwali ciepły powiew powietrza, cykliczny, na karkach, jakby oddech, ale gdy się obracali nie widzieli nic, prócz ciągnącego się w mrok korytarza. Towarzyszył temu cichutki, niewinny chichot jakby droczyło się z nimi jakieś dziecko.

 

Słyszeli też obce kroki, które milkły w tej samej chwili, w jakiej i oni przystawali. Zakładali wpierw, że to iluzje spowodowane wyczerpaniem i stratą krwi. Do samego końca nie byli pewni, czy się mylili.

 

Robiło się naprawdę dziwnie.

 

Nie mieli jednakże wyboru, bo poza świątynią szalała piaskowa burza. Potem powinni wyczekiwać syku żmii, bo nie mieliby szans przeżyć w mrozie bezchmurnego nieba bez ekwipunku, a zmierzch zbliżał się wielkimi krokami.

 

Musieli dotrwać do poranka. Jakoś.

 

Paski suszonego mięsa i ser ugrzęzły w piachu, bukłak roztrzaskały kamienie, a samodział jakim nakrywali się w nocy odjechał wraz z koniem. Lecznicze, ziołowe napary także. Teraz mogliby je wypić, no cóż.

 

A miecz, chociaż był rdzewiejący i lekko tępy, był ostrzem zdolnym do obrony. I pozostał w ciele jakiegoś zawszonego ludojada, jaki rozpoczął niedawno rozkład tkanki gdzieś w piaskach pustyni.

 

Żywieniem koni i czaprakami nie musieli się już kłopotać – jeden gniadosz został pożarty przez pustynnych drapieżników, drugi pewnie zaległ gdzieś w hałdzie piachu. A jeśli nie to i tak padnie z odwodnienia.

 

Ich podróż była klęską.

 

Starzec miał szczęście, że noga nie krwawiła. Bardzo mocno jednak spuchła i zsiniała jakby roztarto na niej jagody. Pulsujący, metodycznie oblewający go falą ból zdawał się słabnąć. Albo po prostu przyzwyczaił się do tego, że stopa jest niemal bezwładna. I tak musiał iść, choćby miała mu odpaść.

 

Opatrunki Zawarda trzymały solidnie. Poczuł się nawet nieco lepiej, choć słowa te mogłyby zabrzmieć w jego ustach jak upiorny żart. Wszakże nadal ścigał się z wiecznym snem, starając się nadążyć za kuśtykającym ojcem.

 

To była teraz jego walka. Najważniejsza w całym dotychczasowym życiu.

 

Przysiadali kilkakrotnie pod ścianami, nasłuchiwali i łapali nieco oddechu, potem szli dalej. Byli już bardzo słabi i wyczerpani wędrówką. Świątynia wydawała się spora, ale teraz sprawiała wrażenie, jakby nigdy nie miała się skończyć. Coś jednak nie pozwalało im się zatrzymać, wiodąc donikąd. Większość korytarzy była mroczna, widzieli coraz mniej smoczych, rzygających ogniem głów. Gdzie tylko nie poszli, czuli niepokój, w którym kiełkowała nadzieja, a nawet pewność, że nie błąkają się na marne.

 

Nadszedł moment, w którym mieli ochotę biec. Oboje. Poczuli paskudny, wywracający zdrowy rozsądek lęk, którego nie potrafili logicznie wyjaśnić ani powstrzymać przed masakrującym świadomość wybuchem.

 

Byli po prostu coraz bliżej smoczego siedliszcza.

 

– Boję się – wybełkotał młodzieniec, a stary miał ochotę wyrazić to samo tylko, że panicznym krzykiem.

 

Gdzieś na końcu korytarza majaczyło soczyste słoneczne światło, zmieszane z blaskiem pochodni.

 

Brnęli tam szybko, jakby zapomnieli o ranach.

 

Weszli wprost do sporej, obłej komory z wysokim kopulastym sklepieniem, pod którym jak ówcześnie, ze ścian wyrastały gadzie głowy plujące ogniem.

 

Blask płomieni oświetlał półmetrowe podmurowanie z monumentalną marmurową rzeźbą naszpikowanego rogami smoka, z rozłożonymi skrzydłami i rozwartą w gadzim okrzyku paszczą. Potwór wyglądał jakby został zamrożony w chwili, gdy jego złość sięgnęła zenitu, mająca przekuć się lada moment w słup ognia.

 

Diaboliczny, przytłaczająco wielki, a sama jego czaszka miała wielkość ludzkiego tułowia. Skrzydła zaś osiągnęły rozpiętość dużej łodzi.

 

Złowieszcze, półokrągłe oczy przykryte łuskowatym fałdem skórnym wpatrywały się w nich, gdy podeszli bliżej.

 

Światło zewnętrznego świata okazało się majaczyć w pomieszczeniu obok.

 

Kolec, jaki wieńczył lancetowaty ogon wskazywał doń przejście tuż za rzeźbą, lecz zapieczętowane solidnymi kratami.

 

Chcieli iść dalej. Nie mieli zamiaru stawać.

 

– Ojcze, spójrz, czy da się przejść – polecił protekcjonalnie Zaward, jak nigdy. Starzec pomógł mu przysiąść na podwyższeniu. Młodzieniec wspomógł się na smoczej paszczy i oparł plecami o pulchną, potężną smoczą nogę.

 

Przygarbiony, zmęczony dziad obszedł giganta i obrzucił kratownicę bojaźliwym spojrzeniem. Widział już tutaj dość.

 

Ale tak bardzo chciał tam zajrzeć, widząc słup białego światła.

 

Zbliżał się powoli małymi kroczkami sącząc w głowie wizje, że gdy tylko podejdzie, jakieś trupie, przegnite ręce zechcą wciągnąć go do środka.

 

W tej świątyni czuł, że wszystko może ich spotkać. Był zdolny uwierzyć, że magia powróciła do świata żywych.

 

Obrócił się kontrolnie w stronę Zawarda by sprawdzić, czy nadal tam jest.

 

Był i sapał przeraźliwie.

 

Początkowo żelazna kratownica nie wydawała się zbytnio zachęcająca, jednakże dopadł jej znienacka, jakby kto go popchnął, a przepełnione powątpiewaniem oczy zalśniły złotem arabskich monet.

 

Patrzył do wewnątrz.

 

– Synu! – odrzekł wpierw niepewnie, a po chwili miotał się krótko w ekstatycznych podrygach.

 

– Co się dzieje, ojcze? Jest przejście? – zapytał słabnącym głosem.

 

– Skarb! – zakrzyknął.

 

– Jaki skarb? – nie miał sił, by szarżować.

 

Starzec nie zamilkł patrząc jak zahipnotyzowany.

 

W środku komory lewitował kostur obracając się jak wrzeciono. Z drewnianego uchwytu, a zwieńczał go rozrastający się kwiat kilku ostrzy wyglądających jak demonie rogi. Zakręcały się półokręgami do wewnątrz, lecz ich końce się nie stykały.

 

Prosty garncarz nigdy w życiu nie widział czegoś tak osobliwego. Nawet w rękach królów.

 

Kostur lśnił zachęcająco w diamentowej poświacie jaka padała na niego przez otwór w szczytowej części sklepienia. W słupie słońca prezentował się pięknie, wręcz nieosiągalnie dla człowieka, jakby był narzędziem boga, a każdy jego cal mienił się drobnymi iskierkami.

 

Czysta magia, którą można namacać. Bogactwo.

 

Od tej chwili starzec wiedział, że musi go stąd zabrać. Pragnął tego jak niczego dotąd, pieklił się, że na jego drodze stoi kratownica. Szarpnął ją mocno, ale nic to nie dało. Poczuł gniew.

 

– Ojcze?

 

– Jest przejście, musimy tylko wymyślić jak podnieść kratownicę – wyłonił się zza smoczej rzeźby z zadumą malującą się na twarzy.

 

Nagle melancholijny trzask ogni zakłócił dziwaczny chrapliwy dźwięk, jakby tuba ugrzęzła komuś w przeponie. Zwrócili głowy w stronę korytarza, którym przyszli. Powoli, wybałuszając oczy.

 

Przerażeni, bo warkot ten był upiornie znajomy.

 

W mroku szkliło się okrągłe, rdzawe ślepie. Potem niemrawy zarys wielkiego łba przekręcił się i wtedy błysnęło drugie oko, jakby przybysz miał je osadzone po przeciwnych stronach czaszki.

 

Z ciemności wyłoniło się wielkie barczyste zwierzę, strosząc kolczaste ramiona, niby na powitanie. A w potylicy tkwił miecz.

 

Paszcza mlasnęła kilkakrotnie, po włochatej brodzie spłynęła gęsta ślina, błysnął rząd solidnych zębów przypominających ostrokół. Potężne, kudłate łapy pewnie wiodły potwora coraz bliżej.

 

– Zaward, przejdź za smoka! – rozkazał starzec chwytając go bezlitośnie pod ramię, chcąc pomóc.

 

A wtedy potwór wyprężył się jak kot i skoczył na nich, wyrzucając przed siebie pazury i rycząc jak pustynna burza.

 

Nawet nie zwrócili uwagi, w którym momencie zaczęli krzyczeć.

 

Drapieżnik runął wprost w młodzieńca, a gdy długie jak ludzkie palce pazury zalśniły kilka cali od jego twarzy, rozpłynął się jak zjawa. Zaward opadł boleśnie na rzeźbę targnięty śmiertelnym strachem i obłudą jego własnego mózgu. Był pewien, że został rozerwany.

 

Zawył i rozpłakał się, a jego opatrunek w mgnieniu oka przesiąkł krwią. Starzec podbiegł i uniósł jego głowę, tedy omal nie upadł z przestrachu – była malinowa i bez wyrazu, a oczy straszyły białkówkami jakby coś go opętało. Wyglądał, jakby stawał się upiorem.

 

Odepchnął ojca. Jego stare kości gruchnęły przy kontakcie z kamienną posadzką.

 

Zaward obrócił się niezgrabnie dwa razy wokół własnej osi masując skronie, jakby chciał się skupić, płacząc nadal, a potem wylądował na ścianie i osunął się pozostawiając na niej krwisty ślad.

 

Zwinął się w kłębek i bełkotał jak pomylony, tocząc pianę z ust.

 

– Coś tu jest! To miejsce przesiąknięte jest złem! – wysapał w przypływie chwilowej świadomości tuż przed tym, gdy jego oczy znów zaszły bielmem. Czołgał się kolejno po ziemi, jakby urwane niemal, zakrwawione ramię zupełnie mu nie doskwierało.

 

Starzec zaniemówił wpółleżąc pomiędzy nim, a monumentalną, trwożną rzeźbą, która zdawała się obserwować całe zajście. I patrzył tylko na syna miotającego się jak szaleniec, z szeroko otwartymi ustami. Stary sam bliski był już szaleństwa.

 

Zeźlone, wielkie jak kurze jaja oczy smoka zarumieniły się, wpierw sennie, by już po chwili wybuchnąć ostrą czerwienią jakby pękły i zalały się juchą. Zaświeciły mocniej niż wszystkie pochodnie wespół wzięte, wypuszczając wtenczas z oczodołów smukłe kłęby rdzawego dymu.

 

Zaward tarzał się aż w końcu spojrzał w stronę rzeźby. Uspokajał się stopniowo, jakby widział oblicze śmierci.

 

Starzec myślał jak to możliwe, że młodzieniec jeszcze się rusza, skoro taplał się właśnie w kałuży własnej posoki, chyba ostatniej jaka płynęła mu w żyłach.

 

Opętaniec lśnił potem i widać było, że nie może opanować drżenia ust i podbródka. Obrzucił smoczy łeb zatrwożonym spojrzeniem, a potem kwiknął jak spłoszone zwierzątko i poderwał się na nogi, chociaż jeszcze kilka chwil temu zdawał się być na skraju wiecznego snu. Zaczął panicznie kuśtykać w stronę wyjścia, ale po niecałym metrze upadł jak kłoda roztrzaskując sobie nos o ziemię.

 

Ale nie odpuszczał, jakby każdy następny cal miał zależeć od jego życia. Pełzł przed siebie niby wąż, zawodząc z bólu i szału. Zaległ w sekundę później, tonąc w spazmach.

 

Zamienił się w żywą pochodnię, gdy najbliższe smocze głowy ożyły i zwróciły swój parzący oddech ku jego ciele leżącym w dole.

 

Splunęły strumieniem żółtego, tańczącego ognia, a ten od razu strawił długą szatę nieszczęśnika. Jął tulić się do jego skóry z paskudną wręcz ochotą, piekąc dokładnie niczym kawał obiadowego mięsa. Pomieszczenie przepełnił swąd spalonych włosów popychający aż do mdłości.

 

Ale mężczyzna skąpany w płomieniach już się nie poruszał, czerniejąc coraz bardziej, a ogień trawił jego plecy jeszcze długo potem.

 

Starzec patrzył na to w milczeniu. Zgarbiony i zobojętniały stojąc w podartej, znoszonej szacie i piachem przylgniętym do twarzy, wąsów i brody. Oparł dłonie na kolanach i zarzuciło nim kilka razy aż w końcu zwymiotował. Lepkie nitki rzygowin zawisły na ustach, w blasku żagwi.

 

Podniósł głowę.

 

Łza przemknęła mu wzdłuż powieki i spłynęła chyżo drążąc sobie koryto w zaschniętym na policzku pyle.

 

A potem źrenice jego błysnęły czerwienią. Odwrócił się od zwęglonego i bezwładnego ciała jedynego syna, który nie był już człekiem, a nędzną garścią popiołu.

 

Ale starzec od tej chwili nie musiał już zaprzątać sobie głowy tym, by z godnością rozsypać jego prochy w jakimś urokliwym miejscu świata.

 

Bo rozpoczął nowe życie i zadbano, by brak w nim było uczuć i wspomnień.

 

Padł na kolana przed obliczem posągu.

 

Smok jarzył swe wielkie ślepia krwistym światłem i buchał zeń oparem, wolno, jak gdyby z ukontentowaniem.

 

Wola Smoczego Pana, jak grot strzały, wpiła się starcowi boleśnie w głowę i zaczęła wwiercać. Najpierw zaś w sam środek czoła, oblewając go falą bólu tak dotkliwą, jakby kto przywarł mu do twarzy rozpalone żelazo. Jakby do gardła ciśnięto mu garść rozpalonych kamieni.

 

Tak też to wyglądało, po siwa smużka dymu uleciała z jego nosa i zaczął się czerwienić. Zawodził przeraźliwie, jakby go skalpowano.

 

Smok zdawał się porozumiewać tylko myślami, których pełznącą w nieważkości, parzącą wiązkę poczuł na krótko potem, tuż pod czaszką.

 

Najpierw nie brzmiały one zrozumiale, atoli imitowały coś, co według człowieka nie podobne było do żadnej mowy, a nawet kształtu myśli. Nie brzmiały jak żaden znany mu na świecie odgłos. Były czymś nadprzyrodzonym, czego starzec nie byłby w stanie pojąć, gdyby Smoczy Pan nie okazał łaski. W kilka chwil nauczył on śmiertelnika czytać z zawiłych dźwięków i kolorów boskich kontemplacji, co wcale nie było takie łatwe.

 

A pierwszym słowem jakie zrozumiał starzec było, Ingjaffseth. Smoczy Pan.

 

Bóg, który na Nommie'Basti uwięziony był zbyt długo.

 

Stary wyrzekł kilka słów w gardłowym, szumiącym języku, wiercąc kratownicę zmęczonym, nieobecnym wzrokiem. Ta skrzypnęła przeciągle ustępując przed jego lichym obliczem.

 

Pokuśtykał do wewnątrz patrząc w stronę kostura z bezrozumnym pożądaniem, jakby wpadł do pokoju uciech pełnym wina i kobiet. Jakby wszystko wessała pustka, jaka narodziła się gdzieś w jego umyśle i pochłonęła wszystko, co do tej pory cenił, a nawet znał.

 

Klęknął kilka kroków przed nim i począł się doń zbliżać na kolanach, stulając dłonie, jakby coś w nich trzymał. A potem wniknął ostrożnie czubkami trupiobladych palców w diamentową poświatę, zaciskając usta w skupieniu.

 

Przesiąknięte magią światło padło na jego palce, parząc dotkliwie z paskudnym sykiem. Cofnął rękę i odwrócił się, dysząc ciężko. Obejrzał zarumienienie.

 

Pochwyć Krughavę, śmiertelniku – syknął Ingjaffseth uwięziony gdzieś głęboko, w jego głowie, głosem grubym i dźwięcznym – a uwolnisz mnie.

 

Wyciągnięta ręka starca zadrżała, kilka tęczowych iskierek trzasnęło w kontakcie z jego pożółkłymi paznokciami. Wiedział, że musi przekroczyć świetlistą ścianę co najmniej połową ciała, by dosięgnąć kostur.

 

Zrób to!

 

Wstał z kolan i jednym, pewnym ruchem ciała wyrwał drewniany, lewitujący uchwyt poczuwając ból, jakby blask opluł go parzącym jadem, a zatopił weń nawet głowę.

 

Wrzasnął i odskoczył dzierżąc artefakt w kościstych, długich palcach. Piętrząca się korona kolców zalśniła krótkim wyładowaniem jakie przebiegło wzdłuż nich i poraziło starca silnie, jak gdyby piorunem.

 

Skrzywił się i upadł bezwładnie na bok, jakby był upuszczonym głazem, jednakże nie pozwolił, by coś stało się kosturowi.

 

Pomimo, że kości odpowiedziały ohydnym, głuchym trzaskiem nie przejmował się tym oglądając zdobycz. Sprawiał wrażenie, że nie czuje bólu złamanych żeber.

 

Mów, starcze! – zagrzmiał Ingjaffseth, a stary wykonał rozkaz i odmówił coś, co brzmiało jak modlitwa. Posługiwał się tym samym, gardłowym językiem, który zdawał się nie mieć pojedynczych słów, a jedno wielkie.

 

Błysnęło. Szpikulce czarnoksięskiego berła rozjarzyły się kolejnymi wyładowaniami, które, jakby z rozmysłem, momentalnie rzuciły się do dłoni starca wnikając głęboko w skórę.

 

Zaczął wyć targany konwulsjami, wijąc się na kamiennej posadzce jak świeżo złowiona ryba.

 

Artefakt cisnął w niego jeszcze kilkoma miniaturowymi piorunami, a potem burza uwięziona w jego zwieńczeniu ustała, więżąc między dwoma, największymi rogami niewielki płomyczek o konsystencji bliższej energii, niż jako tako ognia.

 

Starzec leżał tak chwilę bez ruchu i wydawało się, że nie żyje. Potem jednak wsparł się o kostur, dysząc ciężko, a jego szata zaczęła parować.

 

Ciężko było nazwać go teraz człowiekiem. Zgarbił się jeszcze bardziej przybierając niemal posturę karła, a jego złamana noga wykrzywiła się jeszcze widoczniej, choć zdawało się, że jest zrośnięta, a skóra zagojona.

 

Jedno oko pałało mu złotem i bursztynem, drugie zaś pokryło bielmo.

 

Twarz jednakże zachował. Nadal była szczupła, pełna bruzd, tylko broda trochę się zwęgliła. Obrócił się w stronę światła, które jeszcze przed momentem więziło kostur i wtedy błysnęła jego spurpurowiała skóra pokryta czymś, w kształcie łusek, acz nie były to dokładnie one.

 

Oplótł zdobycz fioletowymi dłońmi i stanął najprościej jak tylko umiał.

 

Nadaję ci imię Affranach, Smoczy Namiestnik, Mentor i Święty Dzierżyciel Krughavy – zawyrokował Ingjaffseth głosem ludzkim, a potem świątynią zatrząsł rozrywający głowę smoczy ryk. Tęczowy płomyczek zatańczył na szczycie kostura tak silnie, że starzec ledwie go utrzymał.

 

– Tak Panie, to zaszczyt – wybełkotał Affranach nie mając pojęcia, co teraz nastąpi.

 

Kieruj się tym korytarzem, którymś tu przypełzł, a potem przez pustynię aż do Rabbakhortu. Czas przygotować smocze siedliszcze, to, które upatrzyłem.

 

Koniec

Komentarze

Przykro mi, ale juz pierwszy akapit zniechęca do czytania. Powtarzam to często i powtórzę jeszcze raz: patos dobrze wypada tylko w parodiach. Do tego chyba próbujesz stylizować język, a wychodzą Ci absolutne idiotyzmy ("rozciągającą się wstecz nich granicą"). W tej formie dla mnie to się w ogóle nie nadaje do czytania. Powiem więcej: nie wiem, który to już Twój tekst czytam, ale Ty dalej idziesz w złą stronę. Chyba na następny tekst już się nie skuszę. 

www.portal.herbatkauheleny.pl

W poradaniku zamieszczonym gdzieś tu, jest wzmianka żeby napisany tekst odłozyć i z jakiś czas znów przeczytać i znów odłozyć.
W twoim przypadku, jest to rewelacyjne zastosowanie. I czytaj czasem coś innego, dobrze robi na późniejszą twórczość.

1. "pot skwierczał ... lśnił jak drobinki lodu"- skwierczenie kojarzy się z rozpaloną patelnią, a lód z zimnem. Nie pasują do siebie te określenia. Poza tym "skwierczenie", to chyba zbyt mocne, bo przywodzi na myśl, właśnie przypalanie bohaterów na torturach.
2. "atoli byli z daleka..."- co to w ogóle jest? Nieśmiało radziłbym darować sobie takich cudaczych słów w opisach. Co innego, gdybyś to użył w stylizowanym języku któregoś z bohaterów.
3. "buty były pokroju podróżniczego"- kolejne dziwactwo. Nie lepiej po prostu: "mieli na nogach zniszczone, podróżnicze buty, wskazujące na to, że wędrują już od bardzo dawna"?
4. "zawołał stłumiony swoistym pustynnym szalem"- dziadek był stłumiony, czy głos miał stłumiony? Jaki to jest "swoisty szal"? Zaraz potem słowo "kamrat". Jeżeli to syn i ojciec, to nie kamraci. Nie pasuje.
To tylko cztery przykłady, z samego początku tekstu. Roi się w twoim opku od takich cudeniek. Nie jestem w stanie tego przeczytać.
Aaaa, jeszcze jedno: " oczy straszyły białówkami". Czym??????????
Może spróbuj napisać to jeszcze raz, ale zwykłym polskim językiem. Wtedy przynajmniej będę mógł skupić się na akcji, a nie na hybrydach słownych.
Ocena 1

Ma to być I Rozdział do mojej książki... hipotetycznie. Prosiłbym więc byście ocenili klimat, język, a także maciupką dozę historii, jaką tu zawarłem.
(Tak wiem, dialogi kuśtykają - zostanie to niegdyś pomszczone).

Dziękuję Wam z góry.

Tu kuśtyka wszystko. Dialogi to najmniejszy problem. Sugeruję Autorowi, żeby zostawił jakiekolwiek powieści w spokoju, a skupił się na pisaniu krótkich, zamkniętych form.
A jak już nauczysz się pisać po polskiemu, dopiero bierz się za trylogie.

Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.

wysiadłam przy: 
niemiarodajnie starał się schować twarz pod otwartą dłonią. czy wiesz w ogóle, co to znaczy niemiarodajnie? ogólnie powiem, że czytając można się pośmiać- szkoda tylko, że nie o taki efekt Ci chodziło.
Polecam słowniki i rozsądek. Najpierw krótkie opowiadania, potem książka. Najpierw trzeba poznać znaczenie słów, dopiero potem tworzyć stylizacje. Najpierw trzeba poprawnie konstruować zdania, dopiero potem kształtować styl. Najpierw trzeba pisać tak, by było to dla innych zrozumiałe, dopiero potem martwić się o klimat. Moim zdaniem długa droga przed Tobą, ale kto wie, jeśli weżmiesz sobie do serca rady, może wyjdzie z tego za jakis czas coś przyzwoitego. 

Mhm... Ja na prawdę bardzo chcę słuchać Waszych rad i się do nich stosować, ale nie rozumiem do końca, o co Wam chodzi. Jakie hybrydy językowe? Czemu idę w złą stronę? - wytłumaczcie mi to, bo chyba tych metafor nie rozumiem, bo mówicie zawsze dużo, ale nigdy gdzie wg. Was jest problem. Sformuowanie "to sie nie lepi" nic mi nie mówi.

Chcę nadać tekstowi jakiejś finezji, czegoś innego, zlepić z tego coś o innej definicji. To wiedzie mnie ku kolorowaniu tekstu, zmianie go. Dlaczego wiecznie zalecacie, bym pisał prosto? Przecież to totalnie nieatrakcyjne, od groma jest tekstów zwykłych, normalnych, schematycznych.

A, i nie musicie aż tak się wywyższać i wlewać do Waszych wypowiedzi tyle buty. Ja zrozumiem, jak będziecie mówili normalnie, wiecie? :-)

Pozdro!

A, i druga rzecz - rozumiem, że nie ma tu nic pozytywnego? Jedna wielka klapa, wszystko źle odmienione i zastosowane i każdy opis razi w oczy?

Byłbym raz wiedzieć chociaż, co mi wychodzi, łatwiej mi będzie wyeliminować błędy, bo będę je chociaż odróżniał.

Ja wiem, że Ty chcesz się uczyć, z tym, że porywasz się od razu na głęboką wodę, a nikt nie rodzi się mistrzem. Dlatego proponujemy Ci, żebyś zaczął od podstaw.

www.portal.herbatkauheleny.pl

Nikt tutaj się nie wywyższa. Po prostu to, co napisałeś jest mało interesujące i momentami śmieszne. Rozumiem, że chcesz pisać rzeczy wspaniałe i oryginalne, no ale jak na razie ci to nie wychodzi. Przede wszystkim dlatego, że nie każde górnolotne słowo, nie każde oryginalne sformuowanie od razu czyni twój tekst lepszym. 

Żeby nie być gołosłowna rozwinę przykład zdania, które już wymieniłam:  
niemiarodajnie starał się schować twarz pod otwartą dłonią.  
miarodajny- pewny, kompetentny, taki, na którym można polegać. przeczenie- nie dajacy pewności, niekompetentny. Jak takie słowo ma się do zasłaniania dłonią twarzy? To, że brzmi ono dziwnie nie oznacza wcale, że można go w tym przypadku użyć. Nawet jeżeli potraktowalibyśmy to jako metaforę- o co ci chodziło? O to, że dłoń była niekompetentna (za mała) żeby zakryć dłoń? No przepraszam, ale to jest idiotyczne. Idealny przykład hybrydy jezykowej.
Skrytykowałam cię, bo wydaje mi się, że nie dość, że nie znasz znaczenia słów, których używasz, to próbujesz stworzyć z nich prznośnie, które nie mają sensu. Język "pokolorowany" czy poetycki też ma swoje prawa, których trzeba przestrzegać. Na przykład powinien być sensowny. 

Myślę, że twoim największym błędem jest właśnie nieumiejętne dobieranie słów. Składnia nie jest zła, ale dziwaczne sformuowania, którym daleko od interesujących i trafnych metafor, zaburzają odbiór, przez co trudno jest przebrnąć przez tekst. 
 

"Objuczone konie prowadzili za uzdę i pociągnęli je w dół piaszczystej dróżki poznaczonej kępkami traw i garściami kamieni.'
Od razu musiałem się ie nieco zastanowić nad pierwszym zdaniem. " Za uzdy", a nie za uzdę... Po co konie ciagnęli w dół? I czego "dół" - piaszczystej dróźki? Chyba piaszczystą dróżką. ..  Poza tym - konie same zejdą. tylko trzeba je pilnować, żeby szły ostrożnie, jeżeli jest stromo. Nie trzeba ich ciagnąć, raczej wstrzymywać.  Pod górę to co innego - często konia trzeba pociagnąć za uzdę, jeżeli koń czuje się niepewnie. 
Pierwsze zdanie do przerobienia. Dalej jest, niestety, podobnie. Do przepracowania od początku do końca.  

- - Pot skwierczał na ich rozpalonych, zarumienionych czołach i lśnił jak drobinki lodu - dziwacznie w jednym zdaniu brzmi wzmianka o skwierczeniu na rozpalonym czymś tam i o drobinkach lodu. Kontrast jest środkiem wyrazu artystycznego, ale w często wychodzi tak, że jego zastosowanie sprawia, że tekst jest po prostu śmieszny.
- - Zasłaniali przedramionami twarze, które dodatkowo chroniły szczelnie przewiązane zawoje, a czubki głów zwieńczały ręcznie zaplatane czapki z długiej, bawełnianej tkaniny. - z tego wynika, że zawoje (co juz samo w sobie dziwacznie brzmi) były chronione przez twarze. Od kiedy to tkanina może być długa? Długi to może być jej kawałek, pas, ewentualnie zwój, ale nie sama tkanina. Tkanina jest niepoliczalna i wyszło Ci mniej więcej długie mleko, albo pięć sekund kiełbasy.
- - Atoli byli z daleka, zostawiwszy rodziny aż za rozciągającą się wstecz nich granicą Rabbakhortu i Nommy'Basti, jaką stanowiła bladożółta pustynia zacierająca się ze stepem. - o tym już chyba w komentarzach było: "atoli"? Skąd żeś to wytrzasnął? Wstecz nich? Tak się po prostu nie mówi, a co dopiero pisze. Pustynia się ze stepem ZACIERA? A co powstanie jak się już zatrą? Dziura?
- - Z domów wyruszyli wiele miesięcy temu, poniesieni opowieściami o bogactwach jakie ukryto na Krańcu Świata, tuż za wielką Nommą'Basti. - "opowieści ich poniosły" to nie brzmi, ponosi ludzi wyobraźnia, ewentualnie emocje, a nie bajki.
- - Poniósł się świst - chyba bardzo lubisz to słowo. Najpierw ponoszą opowieści, teraz ponoszą się jakieś świsty. Ale generalnie, co to w ogóle jest za zdanie?!
- - Chmura runęła w nich bez ostrzeżenia - chyba na nich?
- - Rumaki rżały niespokojnie, a mężczyźni przebijali się przez podmuch ciągnąc je za sobą. - wiem, że się czepiam i nie o to chodziło, ale wynika z tego, że ci faceci ciągnęli podmuchy.
- - W takiej pustce wiatr ma przyzwolenie na wszelkie swawole. - A tam gdzie nie jest aż tak pusto, to wiatrowi nie wolno? Czyżby ktoś mu zabronił. To brzmi śmiesznie.
- - Zaczęli wygrzebywać piach z oczu. - to brzmi koślawo, bo pogrzebać to można w kieszeni, albo w torbie, a jak już ktoś bardzo musi, to ostatecznie w nosie, ale do oczu to jakoś nie pasuje.
- - Zeszli w dół osuwającej się pod rozgrzanymi stopami wydmy. Buty mieli kroju podróżnego, wygodnego. - jak piszesz o piasku pod rozgrzanymi stopami, to wynika z tego, że bohaterowie są na boso. A potem się nagle okazuje, że jednak mają buty. I do tego kroju wygodnego! Nie ma czegoś takiego!
- - Ten niższy i wątły spoglądnął w stronę słońca, które wydawało się większe niż zwykle i parzyło gałki oczne od samego patrzenia. Przeniósł więc zmęczony wzrok na rosłego towarzysza. - zastępować imię postaci opisem, to fajny zabieg, ale jeżeli mamy już o niej jakieś pojęcia. A my tylko wiemy, że miała "buty wygodnego kroju" i "czapkę z długiej tkaniny". Nie wiemy nic o jego fizjonomii, więc taki opis nam nic nie daje. Poza tym, popatrzył na towarzysza tylko dlatego, że "słońce parzyło mu gałki oczne"? Inaczej by na niego nie spojrzał? To bez sensu.
- -...krzyknął niewyraźnie, stłumiony swoistym pustynnym szalem. Kamrat pokiwał głową i rzucił mu bukłak. - czyżby facet był stłumiony? A mi się wydawało, że jego krzyk. Poza tym co to takiego swoisty szal? Swoisty oznacza: wyróżniający, odróżniający, charakterystyczny. To chyba nie o to chodziło. Dalej: jego syn był jego "kamratem", to tak jakbyś powiedział:
- Synu, podaj mi wody! - Na te słowa kumpel rzucił mu butelkę.
Widzisz, że coś jest nie halo?
- - ...oblał to wszystko szklistym, cierpkim strumykiem zimnej wody. Chłeptał niczym pies, w tle mając błękit rozżarzonego nieba, skały i wzgórza wyrastające jedno za drugim, oraz bezkresną pustkę rozciągniętą po horyzont na podobieństwo oceanu. - szklisty strumyk to, na upartego, zniosę. Ale jakim cudem był cierpki? Szczególnie, że to woda. Ale jak mógł chłeptać jak pies z własnej twarzy? A nawet jeżeli nie pił z własnej twarzy to bukłak jest naczyniem, pokrojem przypominającym butelkę, więc jak mógł z niego pić jak pies? To niemożliwe! Idziemy dalej! Jak ta pustynia była bezkresna i sięgała po horyzont, to co tam robią skały i wzgórza? To nie logiczne.
- - Spojrzeli na siebie porozumiewawczo i zwolna, jakby niepewnie. - jak się patrzy "z wolna"? A jak, dla odmiany, "z szybka"?
- - Żaden jednak nie odważył się wypowiedzieć głośno, że za dwa dni poidło się skończy . - można "wypowiedzieć coś" i "powiedzieć, że". Tobie się jedno z drugim pomieszało. Poidło to, tak jak bukłak, rodzaj naczynia, tylko że służy do pojenia zwierząt. Chyba chodziło o napój?

Przeszkadzało Ci, Autorze, że krytyka kolegów z forum jest mało konstruktywna, więc staram się tego błędu nie popełnić. Powyżej masz kilka kfiatków z samego początku tekstu. Brak tam przecinków, czasem trochę błędów składniowych i logicznych tam kica, ale twój główny problem to konstruowanie dziwacznych określeń i błędne używanie wyrazów.
I żeby za dobrze nie było, konstrukcyjnie tekst też nie powala. Jest poszarpany: nie ma płynności w przejściach od retrospekcji do opisu aktualnych wydarzeń. I mam wrażenie, że brak równowagi pomiędzy opisami i akcją. Coś po prostu nie gra i się nie klei, jak to określili przedmówcy.
Twierdzisz, że pisząc w prosty sposób, bez ton patosu i górnolotności, nie napiszesz niczego oryginalnego i niezwykłego? Uważam, że jesteś w błędzie, bo nie tworzysz przecież pieśni maryjnej, tylko piszesz opowiadanie i ktoś ma je przeczytać.
Czy napisałeś coś oryginalnego? Jak najbardziej tak. A czy to się dobrze czyta? Nie. Bo akurat taka patetyczna i nieznośnie przesadzona oryginalność wcale nie jest pozytywna.

DZIĘKUJĘ!

Teraz wiem, co jest nie tak. Rozumiem, co analizować i poprawić.

Pozdrawiam!

Coś mnie trapi:
Parafrazuję: spojrzeli na siebie z wolna.

Chodzi o to, że spojrzeli na siebie powoli. Mógłbym to zastąpić wspomnianym "powoli", pewnie. Ale proszę, wytłumacz mi czemu z wolna jest takie złe?

Parafrazuję: cierpki strumyk wody

Pomyślałem sobie, że na pustyni, w słońcu i skwarze, woda wylana gwałtownie na twarz i do ust może nabrać pewnego cierpkiego smaku przez to, że panuje taka suchota.

A co do swoistego szala - tak, chodziło mi o to, że był oryginalny :-)

Nie można patrzeć powoli. Nie można patrzeć w jakimkolwiek tempie. Powoli można obrócić głowę, albo otworzyć oczy.
Co do wody: nie mam zbyt wiele doświadczenia z pustyniami i odwodnieniem, ale wydaje mi się, że ten przymiotnik jednak nie pasuje . Czemu właściwie? Bez bicia się przyznam, że nie wiem. Po prostu to nie brzmi.
A jeżeli szal jest oryginalny, to napisz, że jest oryginalny, a nie twórz jakieś "swoiste cudawianki".

I powiem Ci, że chociaż tekst słaby, to całkiem miło Cię poprawiać. Bo przyjmujesz konstruktywną krytykę i z niej korzystasz ;)

No i własnie dlatego nei powinieneś wydziwiać. Bo skąd czytelnik ma wiedzieć, co Tobie się wydawało?

www.portal.herbatkauheleny.pl

Jidda "Jeśli chcesz zobaczyć tęczę, musisz polubić deszcz". Wiem, że nic nie osiągnę w dziedzinie literatury, jeśli nie będę słuchał mądrzejszych i bardziej doświadczonych od siebie :-)

Dziękuję Wam jeszcze raz i Pozdrawiam!

Chłopie, pisanie polega na tym, że słuchasz swojego wewnętrznego głosu - powinieneś stosować się do rad (tych dobrych), ale tak naprawdę, wszystko zależy od ciebie. Bądź indywidualistą - jak każdy artysta - ale nie zapominaj też o zdrowym rozsądku. Postaraj się być krytycznym i surowym w stosunku do swoich tekstów.
Wykreśl wszystkie przysłówki i większość przymiotników - zdaj się na czasowniki.
Nie myśl za dużo, gdy piszesz - myślenie zostawiasz na potem. Ogólnie chodzi o to, żeby mieć najpierw pierwszy szkic; wystukujesz pierwsze „naturalne" słowa, które przychodzą ci do głowy.
Nie pisz barwnie i kolorowo, tylko rzeczowo i obiektywnie. Możesz stylizować język, ale tylko troszeczkę - tak jakbyś solił potrawę: jak dasz za dużo, to nikt tego nie zje.
Doszukuj się piękna w prostej formie. :)

Gammei, masz bardzo dużo racji.
Dziękuję.

A skąd wiesz, że mam dużo „racji", może pier*** od rzeczy. :) 

Zabrzmi to dziwnie, ale jak chcesz pisać to musisz być indywidualistą, który robi wszystko po swojemu - ale w taki sposób - żeby było to strawne dla innych.

No i pamietaj o złotej zasadzie: czytelnik nie siedzi w Twojej głowie :)

www.portal.herbatkauheleny.pl

Powrócę tu z lepszą bronią... Oby ;)

Parafrazuję: cierpki strumyk wody
Pomyślałem sobie, że na pustyni, w słońcu i skwarze, woda wylana gwałtownie na twarz i do ust może nabrać pewnego cierpkiego smaku przez to, że panuje taka suchota.


To ja może wyjaśnię tylko powyższe. Jeśli strumyk, to wiadomo, że wody, więc nie trzeba tego dodawać. Jeśli cierpki ma być do smaku - to odnosi się do wody, więc strumyk, trzeba albo usunąć, albo zmienić kolejność - strumyk cierpkiej wody. Ale. Jeśli na pustyni znajdziejsz "cierpką" wodę, to nie radzę pić, chyba że chcesz popełnić samobójstwo. Woda nadająca się do picia powinna być słodka, ewentualnie bez smaku, w każdym innym wypadku jest zatruta.

Fajnie, że chcesz pisać "inaczej". ale najpierw naucz się pisać prosto i zrozumiale. Dopiero jak się tego nauczysz, to można próbować zabaw językiem.
I zawsze sprawdzaj znaczenie słów, które chcesz używać. PWN nawet wydał Słownik dobrego stylu, czyli wyrazów, które się lubią - przydałby ci się. Polecam też uniwersalny słownik - tam są podane przykłady używania słów w zdaniach.

Nowa Fantastyka