- Opowiadanie: Wystoon - Zagotuj krew, nakarmimy bestię

Zagotuj krew, nakarmimy bestię

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Zagotuj krew, nakarmimy bestię

Kolejny nudny dzień w robocie. Do wyrzygania podobny do trzystu sześćdziesięciu czterech poprzednich beznadziejnych dni, które spędziłem w tej obsranej firmie, za tym gównianym biurkiem. Dzisiaj mija rok, odkąd tu pracuje. Fajerwerki, proszę. Szampana i truskawki!

Kiedy zacząłem pracę w tym żałosnym cyrku pełen byłem ambicji, wspaniałych wizji, nadziei, planów. Dość długo zajęło mi dochodzenie do prawdy mówiącej wprost – gówno tu osiągniesz, nie różnisz się niczym od niewolników sprzed kilku stuleci, którzy zbierali bawełnę, ani też od współczesnych ludzi – maszyn składających iPod'y i buty Nike. Prawdopodobnie właśnie ta świadomość zrodziła w mojej głowie dosyć dziwny pomysł. Zanim jednak zabrałem się do realizacji spojrzałem na zegarek. Wskazywał godzinę ósmą pięćdziesiąt dziewięć. Zaraz wychyli się ta tępa rura z ogromnym pypciem na nosie, tipsami na paznokciach położonymi chyba przez totalnie pijanego i obdarzonego wielką wyobraźnią dachówkarza oraz kretyńską fryzurą w stylu Cruelli de Mon. Zaraz powie swój ulubiony tekst, który daje jej władzę nad trzydziestoosobową grupą zastraszonych komunizmem i układami ludzi, których będzie mogła terroryzować przez najbliższe osiem godzin. Nie wyszło jej w życiu. Jest względnie młoda, niedokształcona, ma brzydkiego, jak kupa rottweilera, męża i szybko zaszła w ciążę. Musi się więc na kimś wyżyć w tym burdelu na kółkach, który wydaje jej się szczytem marzeń zawodowych. Żałosne. Żal mi jej. Tej rury nienawidzę najbardziej ze wszystkich. Jest uosobieniem tego, co mnie najbardziej denerwuje w całej tej pięknej korporacji. Na drugim miejscu jest szef rury – Jacuś. Jest także moim szefem oraz całego działu. Ale to inna historia. Kolejne piękne oblicze mojej codzienności.

Z trudem przełknąłem końcówkę swojej kanapki smakującej jak zawsze, czyli jak podeszwa glana i ponownie spojrzałem na zegarek. Dziewiąta. Zaraz usłyszę tę głupią…

– Dziewiąta, zapraszam!

I to właśnie jest ten najgorszy moment dnia. Kiedy muszę jak pies reagować na polecenie osoby, której intelekt nie przekraczałby poziomu intelektu mojego psa, nawet gdyby odciąć mu jedną półkulę mózgową. Z bólem serca zalogowałem się na kolejkę, na którą banda idiotów lada moment zacznie dzwonić, żeby jeszcze bardziej zepsuć mi humor.

Ok, nieważne. Zawsze po „Dziewiąta, zapraszam!" wmawiam sobie, że wszystko jest w porządku. Że to chwilowa praca. Jak zawsze spojrzałem na kartkę wiszącą obok ekranu. „Pamiętaj, denerwowanie się to zemsta na swoim zdrowiu za głupotę innych". Moja mantra. Wkrótce będzie to prawdopodobnie też moje epitafium. Jak ja nienawidzę tej roboty…

Jest dobrze. Minęła dziewiąta dwie i nadal mam nienajgorszy humor, nikt mnie jeszcze nie zgwałcił umysłowo. Jest naprawdę nieźle.

– Janek, ułożysz lancza?

No i pięknie, po zawodach. Zasrana kretynka. Mogła przynajmniej nie kierować tego do mnie. Dostaje szału, gdy ktoś używa przy mnie słowa „lancz". Czy nie można, do cholery, użyć słowa „przerwa"?! Albo przynajmniej nie odmieniać słowa, które pochodzi z zupełnie innego języka, skoro profesjonalizm nakazuje używania jak największej ilości słów zapożyczonych? Przełykając gulę, która nagle wyrosła mi w gardle odpowiedziałem zupełnie spokojnym głosem.

-Jasne, Monia.

W stopniu mistrzowskim opanowana umiejętność niezdrowego chowania gniewu wewnątrz siebie. Doskonała dyplomacja, podziwu godna mina pokerzysty. Nieco zalotny uśmiech. Pewnie pomyśli, że ją podrywam. Niech myśli. Prawda jest taka, że wolałbym bzyknąć swojego psa, do którego nie wiedzieć czemu najczęściej ją porównuje, niż ją. Odprężyłem się. Zawał zbliża się wielkimi krokami, cały stres pakuję w mięśnie sercowe. Jeszcze trochę czasu mam. Jeszcze zdążę ich wszystkich zabić.

Ułożyłem przerwy, napiłem się wody. Odebrałem dwa połączenia od debili i chwilowo nie miałem nic więcej do roboty. Dziewiąta osiemnaście. Od dziesiątej zacznie się pewnie niezła sieczka. Przypomniałem sobie o moim dzikim pomyśle. Teraz był czas na realizację. Odpaliłem przeglądarkę, wpisałem hasła „zaklęcia, tortury, szatan". Napiłem się wody i ponownie spojrzałem na ekran. To, co zobaczyłem, sprawiło, że na moment kompletnie zdębiałem. Na ekranie wyskoczył tylko jeden wynik wyszukiwania. Kliknąłem jeszcze raz, to musiał być błąd, wujek Google przecież nigdy nie ściemnia. Znowu pojawił się tylko jeden wynik. Napis brzmiał „Oficjalna strona Szatana i jego Kompanii Demonicznej". No cóż, skoro tak…

Kiedy tylko kliknąłem w link zgasło całe światło. Nie tylko w biurze, za oknami też. Wszędzie. Poczułem, że stoję. Nie widziałem nawet czubków swych butów. Stałem tak ledwie parę sekund, gdy zapaliła się przede mną lampka. Wisiała sobie na ścianie starego budynku. Pod nią znajdowały się brudne, obdrapane drzwi. Wszędzie walały się skrzynki z hurtowni i puste butelki. Wyglądało to jak zaplecze baru. Poczułem się mocno zdezorientowany. Jakim cudem w ciągu ułamka sekundy znalazłem się w… No właśnie, gdzie się znalazłem? Zakręciło mi się w głowie. Nie było gdzie usiąść. Nagle drzwi otworzyły się i stanął w nich młody facet z miotłą w ręku.

– Wchodź, czeka na ciebie.

Rozdziawiłem usta i zamarłem. Kto, do ciężkiej cholery, na mnie czeka? Poczułem mętlik w głowie jak na maturze z matmy. Nie wiedziałem co się dzieje. Zaschło mi w ustach.

– Nie mam całego dnia, więc jeśli możesz, to się pospiesz z decyzją. Wchodzisz, czy mamy cię odesłać?

Odesłać? Cholera wie co to znaczy. Na pewno znaczy to tyle, że lepiej wejść.

– Dobra, wchodzę – odpowiedziałem niepewnie. Wśliznąłem się do środka, kiedy ustąpił mi miejsca.

Barek był nieduży, przyjemnie zaciemniony. Jedynie z półek z alkoholem bił neonowy blask. Cudowny, rajski błękit. Praktycznie nie rozświetlał pomieszczenia, ale wyglądał niezwykle. W tle grało radio, piosenka „Paradise City" zespołu Guns n'Roses przyjemnie pieściła ucho. Skórzane fotele i nisko wiszące lampy doskonale dodawały klimatu. Nie mam pojęcia dlaczego zwracałem uwagę na takie szczegóły, zamiast uciekać i biec prosto do jakiegoś psychologa albo egzorcysty. Po prawej od wejścia lśnił kontuar, za którym stał barman. Typowy. Wysoki, dobrze zbudowany i z całkiem pokaźnym brzuchem, trzymający szmatkę i kufel w ręku, a zapalonego papierosa w ustach. Dym sączył mu się przez wąsy. Jedno, co przykuwało w nim szczególnie uwagę, to oczy. Wyraziste, prawie że błękitne i spoglądały na mnie z troską. Dziwnie się poczułem, ale nie zdążyłem zastanowić się porządnie, bo z cienia po lewej dobiegł czyjś głos. Niski i przyjemny. Niczym prezenter z radia, tylko na żywo.

– Siadaj, Janek. Zapraszam na papierosa i szklankę Jack'a – z tej odległości widziałem tylko, że facet miał na sobie garnitur – panie barman, polejesz pan jeszcze jedną szklankę dla nowego gościa?

Barman skrzywił się ledwo zauważalnie i sięgnął po butelkę Jack'a Daniels'a. Dziwne, od kiedy to tak się traktuje klientów?

– Niestety muszę podziękować. Jestem w pracy, mogę mieć nieprzyjemności – odpowiedziałem za bardzo, jak na mój gust, drżącym i niepewnym głosem.

Gość w garniturze nachylił się, lampa oświetliła jego idealnie ogoloną, przystojną twarz.

– Jak to w pracy? A od kiedy to pracujesz w barze?

No tak, przecież nie jestem już w biurze. Skąd pewność, że w ogóle tam wrócę? Zresztą, nawet jeśli mnie wywalą – trudno. Bez wyrzutów sumienia poszukam czegoś innego, w końcu od dawna o tym marzę.

– Racja. Z chęcią się do pana przyłączę – powiedziałem, po czym spojrzałem przelotnie na barmana.

Przez chwilę wyglądał jakby miał nadzieję, że odmówię. Mina mu zrzedła, gdy usiadłem w fotelu naprzeciwko faceta w garniturze.

– Wspaniale, w końcu jedna szklanka nikogo nie zabije – uśmiechnął się szeroko patrząc na barmana – I żaden ze mnie pan. Mów mi Al.

– Al? – spytałem zdziwiony – Jak Al Capone?

– Dokładnie. To skrót. Tahmaseb Ael Zatrh'eth – tak się nazywam.

– Nieźle brzmi – odparłem skołowany – perski?

– Bingo – uśmiechnął się jeszcze szerzej i puścił oko do barmana, który właśnie przyniósł naczynia ze złocistym płynem.

Al uniósł szklankę. Stuknąłem w nią swoim szkłem, wypiliśmy jednocześnie i odstawiliśmy z hukiem na stół. Zapadła głęboka cisza. Radio przestało grać.

Przełknąłem ślinę. Dopiero teraz dotarł do mnie absurd całej sytuacji. Co ja tu robię? Czy szaleństwo, które przybierało na sile w mojej głowie prawie od roku, zasłoniło mi oczy na tyle, że nie zdołałem nawet się zdziwić? Czy to jest normalne, do diabła, żeby nagle znikać z biura w środku dnia i znaleźć się w barze jak ze snów, pijąc whiskey z dziwnym gościem w garniturze o imieniu, które mogło należeć równie dobrze do irańskiego terrorysty? I na litość boską, dlaczego to imię zabrzmiało mi persko?

Jeszcze raz przełknąłem ślinę. Poczułem panikę, poczułem jak zgniata i wiąże w supełki moje jelita i jak ściska mnie za pęcherz. Zimny pot wystąpił mi na skronie. Dobra, spokojnie. Trzeba to dobrze rozegrać, powstrzymać serce trzepoczące w klatce piersiowej. Dokładnie tak jak na szkoleniu z nauki pracy głosem, które mi zafundował cyrk po 7 miesiącach pracy ze słuchawkami. Wdech, trzy sekundy, wydech.

– Dobra, co się tu dzieje? – Wymamrotałem znów drżącym głosem. Żeby to szlag trafił…

Al spojrzał na barmana i wymownie uniósł brwi. Ten skinął głową i spojrzał na mnie.

– Okej, młody – powiedział spokojnie – nie będzie owijania w bawełnę. Zaraz wracam. Al, powiedz mu o co chodzi.

– Widzisz, Janek, jesteśmy tu obaj dla Ciebie. To nie przypadek, że trafiłeś na zaplecze tego baru. Nadszedł dzień, w którym nie bez powodu wpisałeś w wyszukiwarkę internetową te trzy słowa i nie bez powodu staniesz teraz przed wyborem.

– Przed jakim wyborem? – wyszeptałem szukając wzrokiem ukrytej kamery. Gdy jej nie znalazłem, szukałem drogi ucieczki. Nie ma drzwi ani z przodu, ani tych cholernych drzwi, którymi tu wszedłem. Co jest, matrix, czy jak? Morfeusz z tabletkami i zamurowane wejścia? Co się ze mną dzieje, do cholery?

– Nie szukaj, jesteś tutaj, bo nie masz innej opcji. Nie ma wyjścia. Z chwilą gdy tu wszedłeś, dokonałeś świadomego wyboru i nie ma potrzeby bronienia się przed czymś, czego sam chciałeś. Całkiem szybko trafiłeś do nas. Innym zabiera to z reguły więcej czasu.

– Jakim innym? Czego ode mnie chcesz? – Choćbym chciał, to nie potrafiłem krzyknąć. – Nie mam pojęcia kim jesteś, kim jest barman, ani co się dzieje, ale chciałbym wrócić do biura, Al…

– Nie wrócisz. Jesteś tu z własnej woli. Wrócisz dopiero, gdy dokonasz wyboru – uśmiechnął się, zapalił papierosa i spojrzał na nadchodzącego barmana – o, jesteś wreszcie.

Barman podszedł do stolika i postawił na nim długopis, plastikowe wiaderko z pokrywką i rewolwer.

– Powiedz, Janek, wierzysz w Boga? – Spytał Al.

Znowu przełknąłem ślinę. Co to ma do rzeczy?

– Jestem agnostykiem.

– Doskonale, kolejny. Mówię ci, ich jest najwięcej – powiedział do barmana uśmiechając się złośliwie – wisisz mi kolejkę. Nie pierwszą, zresztą.

Barman westchnął zrezygnowany, przyciągnął stołek i usiadł obok stolika.

– Nieistotne. Wierzysz, czy nie, na pewno słyszałeś o poświęceniu dla bliźniego, o nadstawieniu drugiego policzka i miłości do innych, prawda?

Skinąłem głową.

– No, to dobrze. Teraz masz wybór. Wiaderko i rewolwer oznaczają poświęcenie siebie, miłość do bliźniego. Stary układ, robisz to od roku, choć niewiele ma to wspólnego z tym, co jest w piśmie świętym. Długopis oznacza wyrządzenie komuś krzywdy. Zburzenie starego ładu i stworzenie nowych zasad. Poświęcenie bliźniego, puszczenie w niepamięć wszystkich igieł, które wbijają ci się w mózg odkąd jesteś nikim i pracujesz dla wielkiej firmy, która pewnie nie wie nawet, że istniejesz.

– Nie bardzo rozumiem – odparłem kompletnie oszołomiony. Już nie myślałem o niczym innym, nie mogłem się ruszyć ze strachu.

– Dobra, inaczej – odezwał się zirytowany Al – masz dwie możliwości. Pijesz zawartość wiaderka i strzelasz sobie w nogę, czyli poświęcasz siebie, albo bierzesz długopis i spierdalaj, czyli poświęcasz kogoś innego.

– Co? – Odparłem głupio.

Barman jednym potężnym uderzeniem wierzchem dłoni w moją twarz pozbawił mnie złudzeń. Muszę coś wybrać, nie ma tu miejsca na żarty.

– Wybieraj, gnoju.

– Co jest w wiaderku? – wychrypiałem próbując opanować wirujący przed oczami świat.

– Żółć wątrobiana, nie pytaj skąd.

– A co muszę zrobić z długopisem?

– Nic. Powiedziałem Ci już, bierzesz i spierdalaj. Tylko pamiętaj – przychylił się i popatrzył mi prosto w oczy – ktoś na tym ucierpi.

Barman otworzył wiaderko i przysunął razem z rewolwerem. Śmierdziało strasznie, wyglądało jeszcze gorzej. Spojrzał na mnie. Nadal z troską.

– Pij, Janek. Strzelisz w nogę i po robocie, nikogo nie skrzywdzisz. Poza sobą. Może w Boga nie wierzysz, ale w dobro uwierz.

Przeskakiwałem wzrokiem od jednego do drugiego. Przełknąłem kolejny raz ślinę, choć już właściwie jej nie miałem. To jakieś świry. Albo ja jestem świr. No bo dlaczego niby mam im odpowiadać? Dlaczego mam podejmować jakąś decyzję? Naprawdę padło mi na mózg? Nie, przecież psycholog niczego nie stwierdził. Zdrowy, lekko zdenerwowany, zdemotywowany. Trudno, muszę coś wybrać. Nie dam rady wypić tego świństwa, nie strzelę sam do siebie. Najwyżej ktoś dostanie po dupie zamiast mnie. Całe życie poświęcam się dla innych, teraz mogę to zmienić. Zmienić wszystko. O ile oczywiście oni faktycznie mówili poważnie i nie mam urojeń. Może to sen? Może nie wstałem jeszcze z łóżka? Tak, czy inaczej – mam dość tej kretyńskiej sytuacji, starczy tego. Nachyliłem się i wziąłem długopis.

Al uśmiechnął się ledwo zauważalnie. Wstał, zgasił papierosa w popielniczce i wyszedł patrząc z ponurą satysfakcją na barmana. Ten odwiązał fartuch, przetarł dłonią twarz i wrócił za kontuar. Pogasił wszystkie lampki, odłączył nie grające radio od gniazdka i założył kurtkę.

Co jest, do cholery? To tyle? Po to była cała ta szopka?

– Co się tu, kurwa, dzieje? Dlaczego pan wychodzi? Dlaczego Al odszedł bez słowa? Co ze mną?

– Ty wrócisz tam, skąd przybyłeś. Ja nie mam tutaj nic więcej do zrobienia.

– Dlaczego? – Jęknąłem znużonym głosem.

– Bo właśnie stałem się bezrobotny. Żegnaj, Janek.

Okazało się, że tylne drzwi znów znalazły się na swoim miejscu. Wyszedł przez nie bez słowa. Niech to szlag… Nie zdążyłem się nawet porządnie zastanowić co dalej, gdy poczułem okropne kłucie w plecach. Aż sapnąłem z bólu, jakby mnie ktoś kopnął prosto w krzyż. Po chwili nastąpiło drugie i znów zrobiło się ciemno.

Tym razem leżałem na podłodze. Tym razem w swoim biurze. Pięknie, wróciłem do tego burdelu. Zaraz, coś było nie tak. Ból w plecach stał się bardziej wyraźny, dotkliwy. Ktoś na mnie klęczał! Dlaczego, do cholery, ktoś przyciska mnie kolanem do ziemi? I wtedy zobaczyłem to, co leżało przede mną. Dopiero wtedy dotarł do mnie szloch i inne dźwięki otoczenia w którym się znalazłem. Dopiero wtedy dotarło do mnie, że leżę cały umazany krwią, która nie jest moja. Cały dział zbiegł się do mojej alejki, ustawił dookoła i patrzył na mnie i człowieka, który zakładał mi właśnie kajdanki. Drugi stał nade mną i mierzył we mnie pistoletem. Policja.

– Kto to zrobił? – Zadałem pytanie tym razem zbyt spokojnym głosem, jak na sytuację, w której się znalazłem. Pytanie było zbędne, bo powoli docierało do mnie co się stało, a właściwie co sam zrobiłem. Spojrzałem na tłum, dziewczyny płakały, koledzy trzymali się za głowy, policja bezskutecznie próbowała ich odpędzić od miejsca, w którym stałem.

– Zamknij mordę, psychopato. Idziemy.

Ostatni raz spojrzałem na to, co leżało przede mną. Na zaszczane przeze mnie zwłoki Moniki, na dziwnie rozrzucone nogi i ręce, którymi darła powietrze, zanim przestała oddychać. Na sterczący z jej czaszki długopis wbity prosto w oko, aż do mózgu. Nie mogła umrzeć od razu, przez chwilę jeszcze wierzgała. Gdybym nie był ogłuszony i oszołomiony tym co się stało i tym, że nie pamiętam jak do tego doszło, pewnie zastanowiłbym się jaka bestia mogła zrobić coś tak strasznego. Potem zastanowiłbym się jakim cudem wyhodowałem ją wewnątrz siebie. Na samym końcu pomyślałbym o tym, jak łudząco podobny był długopis, sterczący tuż obok pypcia na nosie Moniki, do tego, który podarował mi Al. Zresztą, czy na pewno ktokolwiek mi go podarował? W każdym razie na pewno wiele się zmieni.

Koniec

Komentarze

Fajny tytuł. I tyle dobrego. Udało Ci się przemilczeć tyle, że tekst robi wrażenie wybrakowanego. Jakby zabrakło pomysłu na scenę w barze. Trochę z innej beczki: masz jakieś fekalne ciągoty?

www.portal.herbatkauheleny.pl

MNie nie podobał się początek, a dokładnie to nadawanie na frimę. I kilka niezgrabnych zdań się znalazło.
Tu jedno z nich:

"Barman jednym potężnym uderzeniem wierzchem dłoni w moją twarz pozbawił mnie złudzeń."

Co do fabyły, to takie niedopowiedzenie kim był koleś w barze jest nawet spoko. Nie wiadomo czy istniał naprawdę, czy był wytworem wyobraźni bohatera. Tylko technicznie gdybyś to dopracował...

Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.

Dziękuję za opinie.

Suzuki - staram się, ale nie jest to proste. Faktycznie ta scena mogła być nieco bardziej rozwinięta, ale bałem się, że będzie nudna. Nie mam ciągot fekalnych, miło mi, że pytasz;).

Fasoletti - technicznie, jak widać, daleko mi do przyzwoitego poziomu. Staram się pracować nad tym. Walczę trochę sam ze sobą i trochę się ciągle obawiam, nie wiem tak naprawdę czego. Może się w końcu odblokuje. Dziękuję jeszcze raz.

JW

Jeżeli barman po dokonaniu wyboru stracił pracę, to według mnie, był aniołem stróżem. Klasyczne: kiedy gość wybiera między zbawieniem, a potępieniem, to musi tam być diabeł i anioł; a diabłem był Al.
Co do opowiadania: proste konsekwencje wyborów. Tak to jest.
Początek- to o firmie- jak dla mnie był udany. Skutecznie nabawił mnie niechęci do bohatera dupka. Scena w barze- wytarta klasyka. Można by nad tym jeszcze popracować. Końcówka, jak dla mnie, spaprana. Ot tak, po prostu, obudził się nad zwłokami. Przecież to dopiero po powrocie z baru, powinna zacząć się prawdziwa akcja i nakręcanie spirali zła dookoła bohatera. Niech giną ludzie, niech cierpią, najlepiej niech cierpi ktoś bliski i najbardziej ukochany; niech bohater żałuje swojego wyboru i z rozpaczą stwierdzi, że nie może nic na to poradzić. A wtedy dopiero wielki ( i najlepiej nieoczekiwany) finał.
dam ci 3.

Trójka, jest nieźle:). Jeszcze tylko dopowiem, że bar może też być metaforą, a Al i barman wcale nie muszą(choć mogą)być aniołem i diabłem. Wszystko może dziać się w głowie bohatera i tak naprawdę w barze może być tylko jedna osoba, która straciła poczytalność na parę chwil. Po to było przedostatnie zdanie. Równie dobrze może być to anioł i diabeł, może wszystko na raz.

Dziękuję Ci za przeczytanie i opinię!

JW

Ja specem nie jestem, ale styl mi się podobał, opis baru nakreślił fajny klimat, postacie chociaż pobieżnie zarysowane były dosyc wyraziste. Ale końcówka niezbyt mi się spodobała, rozumiem że takie było zamierzenie, ale dla mnie sprawia wrażenie jakby opowiadanie się po prostu nagle urwało.  Jest wstęp, bardzo fajne rozwinięcie i nagle hop, i po wszystkim. Ale ogólnie pozytywnie i tytuł bardzo dobry :)
Pozdrawiam.

Dziękuję za opinię.

Rzeczywiście coś spieprzyłem. Wszyscy stwierdzili, że zbyt wiele pominąłem. Skupię się na tym następnym razem.

JW

Nowa Fantastyka