- Opowiadanie: Luna - Powrót

Powrót

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Powrót

Obudził go krzyk mewy. Nie dzwon portowy, ani nie zgiełk targu, okalającego port jak narośl – do tego był przyzwyczajony. Zwykły krzyk morskiego ptaka podziałał na niego jak porządna dawka kofeiny. Mężczyzna otworzył oczy, odrzucił kołdrę i podszedł do okna, by z tej wysokości spojrzeć na rozpościerające się pod nim miasto.

Widział port. Okalający go targ tworzyły sklecone z byle czego budki, które były jako takim wyznacznikiem terenu każdego sprzedawcy. Stojące pod nimi skrzynki z towarem zawierały chyba wszystko, czego człowiek mógł zapragnąć. Zaczynając od morskich stworzeń, a kończąc na niezwykłej biżuterii. Jak zawsze panował tam zgiełk, a w powietrzu unosił się zapach ryb. Tłoczący się i przeciskający pomiędzy drewnianymi budkami ludzie wyglądali śmiesznie i żałośnie. Każdy tylko polował, by zdobyć coś lepszego od innych, by być pierwszym.

Dalej był mur. Śnieżnobiały, wysoki. Rozpościerał się na całej długości portu, jakby rozkładał swoje potężne ramiona, by ochronić przycumowane do kei statki. Na samym jego środku znajdowała się brama – pozłacana, wysoka na szesnaście stóp. O wschodzi słońca ją otwierano, a zamykano o zachodzie. Służyła tylko do zachowania pozorów, bo już nie raz spóźnialscy marynarze przekonali się, jak łatwo jest ją pokonać po zmroku. Ziemia za murem porośnięta była zieloną trawą, której tak niewiele było w tym mieście. Każdy troszczył się o nią jak tylko mógł najlepiej, a że nie było tego wiele, bo niecałe dwanaście stóp szerokości, to trawa była wyjątkowo zadbana. Spadzisty brzeg płynnie łączył się z morską wodą. Drewniane pomosty bujały się na boki, a stojące w rzędzie żaglowce kołysały się delikatnie na falach. Białe żagle leżały teraz na pokładach, czekając na umycie i zszycie. Dookoła nich biegali marynarze, wykonując swoje codzienne czynności.

Mężczyzna westchnął, bynajmniej nie z żalu. Na jego twarzy pojawił się delikatny uśmiech. Spojrzał ostatni raz na olbrzymie żaglowce i targ przed portem. Potem odwrócił się do wnętrza pokoju i zaczął szukać swoich ubrań.

*

Gwar z każdą chwilą robił się coraz głośniejszy. Mężczyzna rozejrzał się zdenerwowany dookoła, szukając prześwitującej przez zwisające wszędzie ośmiornice portowej bramy. W końcu dostrzegł błysk – ruszył w tamtym kierunku, nie zważając na protesty potrącanych po drodze ludzi. Był taki tłok, że parę razy nie mógł się w ogóle ruszyć, ale w końcu wyszedł na świeże powietrze. Wziął parę głębokich oddechów – tu nie było już aż tak czuć zapachu ryb. Poprawił duży, marynarski worek, który przewiesił sobie przez ramię, i przeszedł pomiędzy dwoma złotymi skrzydłami bramy.

Od razu minęło zdenerwowanie, a czoło się rozpogodziło. Ciepły, wiosenny wiatr rozwiewał jego przydługie włosy i poruszał flagi. Biegający we wszystkie strony marynarze nie zwrócili na niego żadnej uwagi. Mężczyzna wciągnął w płuca morskie powietrze i ruszył w stronę jednego z pomostów. Jego buty zastukały o drewnianą keję i mimo, że pomost kołysał się na boki, mężczyzna nie miał problemu z utrzymaniem równowagi. To właśnie tu czuł się pewnie i bezpiecznie, a nie wśród wysokich kamienic miasta, wybrukowanych ulic i spieszących się ludzi.

Wreszcie dotarł na miejsce. Zatrzymał się przy lewej burcie jednego z mniejszych statków. Pogładził delikatnie ciemne deski – to właśnie na nim oglądał zeszłego ranka świt. To na nim pływał od wiosny do jesieni. Od dziewięciu lat. Mężczyzna westchnął cicho, poprawił swój worek i wszedł na pokład.

*

Gdy nowa załoga zaczęła się schodzić, on już tam czekał. Tak jak poprzedniego ranka, tak i tym razem zajął swoje ulubione miejsce – wgłębienie w prawej burcie koło bukszprytu. Przydługie włosy związał chustką, a w ręce trzymał papierosa. Nikt go nie zaczepiał, wszyscy, którzy przychodzili, zbijali się w ciasną, szepczącą grupkę, rzucającą w jego stronę zaciekawione spojrzenia. Zastanawiali się, kim jest. Nie mógł być kapitanem – był przecież jeszcze dzieckiem, mógł mieć niewiele ponad dwadzieścia lat. W porównaniu z nimi, doświadczonymi trzydziestoletnimi żeglarzami, był nikim.

W końcu na pokład wyszedł kapitan. Rozmawiający do tej pory mężczyźni zamilkli i szybko ustawili się w szeregu. Spojrzeli z jeszcze większym zainteresowaniem na chłopaka przy bukszprycie – spokojnie zgasił papierosa i ustawił się na końcu szeregu. Mężczyźni wymienili zaskoczone spojrzenia – każdy kapitan w takiej sytuacji wyrzuciłby delikwenta na brzeg wykrzykując, że nie będzie tolerował wśród załogi lenistwa i braku dyscypliny. Ale ten stanął tylko na środku pokładu i skrzyżował ręce za plecami.

– Marynarze! – zagrzmiał. – Witam na moim statku – na „Zabójcy". Podpisując stosowne papiery staliście się moją załogą, a ja waszym kapitanem. Oczekuję od was dyscypliny, wytrwałości i całkowitego podporządkowania moim rozkazom. Nie macie myśleć – macie działać. I ostrzegam was – jeśli złapię któregokolwiek na próbach wzniecenia buntu, marynarz ten, jeśli będę w dobrym humorze, zostanie wysadzony na najbliższej wyspie. Jeśli nie – dopłynie do tej wyspy sam. Wpław.

Marynarze spojrzeli po sobie z lekkim rozbawieniem.

– A teraz, panowie, bierzcie się do pracy. Nie czas na pogaduszki. Przed południem musimy wypłynąć z portu. Carlsoon, zostań jeszcze chwilę. Reszta do roboty.

Młodzieniec oparł się o burtę ignorując ciekawskie spojrzenia. Kapitan stanął obok niego, wyciągnął fajkę i zapalił.

– Witaj z powrotem na "Zabójcy", synu – powiedział, kątem oka obserwując chłopaka. – Nie byłem pewny, czy się pojawisz.

– Moja matka zmarła, więc zniknęło to, co trzymało mnie w mieście i kazało wracać każdej zimy.

– Będziesz ze mną pływał na stałe?

– Chyba, że sobie tego nie życzysz.

– Jesteś dla mnie jak syn. Do tego jesteś świetnym marynarzem. Oczywiście, że chcę cię mieć na stałe na swoim pokładzie.

– Dziękuję.

– Nie masz za co dziękować. Pamiętam jeszcze tego trzynastoletniego chłopaczka, który ze strachem w oczach wypływał ze mną w swój pierwszy rejs.

– Dzisiaj jestem o dziesięć lat starszy i o dwadzieścia lat mądrzejszy. Wtedy była to dla mnie tylko szansa na utrzymanie matki i siebie, dziś twój statek jest całym moim życiem.

Zapadła chwila ciszy. Obaj mężczyźni obserwowali biegających po pokładzie marynarzy.

– Ojciec byłby z ciebie dumny, Krystianie – powiedział kapitan, zaciągając się dymem.

– Możliwe – odpowiedział po chwili chłopak i odszedł w stronę jednego z masztów, by pomóc reszcie załogi zrefować żagle.

 

cdn

Koniec

Komentarze

Hmm...  A tak właściwie, droga Autorko, o co w tym wszystkim chodzi? 

Mam nadzieję, że jesteś dumna z tego tekstu...
 

Pontnik - obawiam się, że nie rozumiem. Czyżbym wyczuła ironię?

Niejako z obowiązku zapytuję: a gdzie fantastyka?
Dwunastostopowej szerokości pas trawy, o którą wszyscy tak szalenie się troszczą, chyba jest ową fantastyką. Bo nie ma zmiłuj, w porcie nikt o zielska się martwi --- no, za wyjatkiem pelargonii w oknie bosmanatu.
Czy pomosty pływają na pontonach, czy tak są słabo skonstruowane, że kołyszą się?
Niewiele ponad dwadzieścia lat --- to już nie dziecko, szanowna Autorko.
Ciepły, wiosenny wiatr rozwiewał jego przydługie włosy i poruszał flagi. --- a na czym miał te flagi podniesione? Na minimasztach przy uszach i skroniach? Zmień to zdanie, bo wyszło jak wyszło...
Scena powitania niewiarygodna. Jakaś taka... --- cukierkowa? W dodatku na pokładzie. Jednym kapitan grozi wyrzuceniem za burtę, Carlssona traktuje jak równego sobie... Gdyby rozkazał mu udać się do kabiny, przynajmniej odszedł z nim, gdzie marynarzy chwilowo nie ma...
„Zabójcy" --- Zabójcy --- to był i statek, i jakiś Zabójca? No nie, wiem, to tylko brak cudzysłowu, który za pięć minut dostawisz...
Ale tak w ogóle, Autorko, to mi się nawet podobało. Spokojny, niczego jeszcze nie sygnalizujący wstęp do szalonych przygód?

Niestety, nie ma na końcu, gdzieś tak z boku, trzech literek" cdn"... Zrozumialem, że jest to zamknięta i skończona całość. Może jednka warto wstukać te trzy litereczki ?

Moim skromnym --- warto.

Jezeli tak Adamie twierdzis, pewnie masz rację  ...Raz - tylko  kapitan na pokładzie, a gdzie reszta oficerów? Biedny kapitan dwadzieścia cztery godziny na dobę będzie czuwał  w casie rejsu? Dwa - nie do refowania, a do stawiania żagli. W porcie przycumowany okręt żaglowy ma wszystkie żagle zwinięte. To jest kanon. Jezeli się wyplywa, stawia się żagle. Refowanie żagli polega na podwijaniu juz postawionych żagli celem zminiejszenia ich powierzchni, odpowiednio do siły wiatru ( przy ożaglowaniu rejowym). Ale jak statek był przycumowany w porcie, najpierw trzeba było żagle postawić ... 

Bo z tego punktu można startować w niemal dowolnym kierunku. Byle potem nie szarżować, bo skoro główny bohater taki zwyczajny, to uczynienie go z nagła supermagiem i supermenem będzie , hmm, trudne...
A ja o tych żaglach jakoś nie pomyślałem. Bywa.

Niewątpliwie jest to sympatyczny tekst i dalszy ciąg może być ciekawy. O sprawach morskich i o żaglowcach ciężko się pisze, bo coś jednak trzeba o tym wiedzieć. 
Dalej może byc dobrze, a w sumie wcale nie jest to żle napisane. Uwadze autorki polecilbym jednak to zdanie : "Mężczyzna rozejrzał się zdenerwowany dookoła, szukając prześwitującej przez zwisające wszędzie ośmiornice portowej bramy." Chyba wymaga przemodelowania ...
Pozdrowienia.

Przeczytałem. I to wszystko, co mogę na ten temat napisać. Czekam na coś, co usprawiedliwi istnienie tego tekstu na NF. Coś już twojego, Luna, czytałem, więc wiem że warto poczekać. Ocenię, jak będzie ciąg dalszy.

Jestem przekonany, że po wykonanej - we własnym rozumieniu wykonanej - pracy, każdy autor winien być z niej dumny.
Nie krytykuję tekstu, ponieważ nie mam nic do powiedzenia na jego temat. Dlatego właśnie: mam nadzieję, że jesteś z wykonanej przez siebie pracy dumna, droga Autorko :-)

Pozdrawiam. 

Nowa Fantastyka