- Opowiadanie: extremeenigma90 - Isauri, cz. 2

Isauri, cz. 2

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Isauri, cz. 2

Przemknąłem tylko przez południową bramę miasta, licząc, że uda mi się zbiec. Wolałem zakładać, że psy gończe kanclerza, zafrasowane atakiem smoka nie ruszą za mną w pościg. Byłem pewien, że zauważono moją nieobecność w lochu, ale jak dotąd nie natknąłem się na oznaki pogoni. Nawet straży było coś mniej na ulicach. Musiałem wracać do Kyrne, tam mogłem odpocząć i przemyśleć co dalej. Czekał mnie co najmniej tydzień drogi, a niestety między książęcymi miastami nie znalazło się wiele zacnych karczem. A do tych mniej zacnych lepiej nie zachodzić. Lepiej obudzić się pod gołym niebem, niż z nożem w brzuchu. Zwłaszcza, że nie miałem nawet dobrej broni, by móc się obronić. Czym prędzej dotarłem do najbliższej wioski, wdarłem się do jakiejś stodoły i wziąłem z niej porządne widły. Nie po to, by obronić się w podróży. Bynajmniej. Z takimi widłami w ręku zdecydowanie lepiej negocjuje się z wieśniakami oddanie jakiegoś lepszego oręża, który pewnie chowano w chacie. Jako, że zaczynało zmierzchać, ludzie zeszli już z pól i pochowali się w chatach. Podszedłem do drzwi najbliższej i mocno kopnąłem w drzwi. Szybko ustąpiły i wpadły do środka, a ja za nimi. Zobaczyłem troje dzieci skulonych w kącie przy stercie drewna. Kobieta stała przy palenisku i mieszała coś w garnku, pachniało kaszą. Wieśniak siedział przy ławie, plecami do mnie. Gdy usłyszał huk, odwrócił się ze zdziwieniem na twarzy. W mgnieniu oka przystawiłem mu widły do szyi. Dobrze, że nie wierzgnął się zanadto, bo by się na nie nadział.

– Ani drgnij, to nic wam się nie stanie. – powiedziałem głośno. – Potrzebuje tylko jakiejś broni, macie coś tutaj? Mężczyzna patrzył na mnie przerażony i głośno przełykał ślinę. Odezwała się kobieta.

– Na Qwerosa, puśćże go, panie! Damy po dobroci. – miała twardy głos, słychać było w nim zdecydowanie. Kiwnąłem jej głową i nakazałem jej mężowi usiąść. Wideł jednak dla bezpieczeństwa nie opuściłem. Teraz, gdy rozejrzałem się po komnacie dostrzegłem, że dzieci pochlipują cicho. Można było prawie nie zwrócić na nie uwagi. Kobieta, wyglądała może na trzydzieści lat, sięgnęła do skrzyni pod ścianą. Zaczęła w niej usilnie grzebać, a jako, że nie wiadomo, co mogła wyjąć, wolałem zachować ostrożność. Okradanie i terroryzowanie wieśniaków jakoś nie było dla mnie zbyt przyjemne, ale konieczność to inna sprawa. Chwila strachu i spokój. A ja zyskuje szansę dotarcia do Kyrne w miarę w jednym kawałku.

– Macie, Panie, szczęście. – powiedziała nagle wieśniaczka, – Parę lat temu przez te wioski bunt przeszedł. Zabiliśmy wielu przyjezdnych, szlachty trochę. Prawie każdy w domu ma teraz jakieś ichniejsze miecze, długie ostre kije, tarcze. I u nas się zachowało, jak mój Jarn walczył. Widząc przerażenie w oczach wieśniaka, śmiałem wątpić, że był on tym dzielnym zabijaką. Dostrzegłem jednak, że kobieta wyciąga coś zawiniętego w len. Okazało się to być całkiem nienajgorsza szablą. O odpowiednim wygięciu, z daleka dobra robota. Nakazałem kobiecie rzucić szablę na ławę, a Jarna przesunąłem w stronę ściany. Chciałem załatwić wszystko szybko i możliwie bez rozlewu krwi. Przegnałem wszystkich na drugi koniec izby, a sam sięgnąłem po szablę. Była dobrze wyważona, nawet w miarę ostra. Cofając się z izby, wyrzuciłem widły z dala od drzwi. Jakoś nie spodziewałem się, że będę ścigany przez wieśniaków, ale nigdy nie wiadomo.

– Dziękuje wam bardzo, dobrzy ludzie. Wiedzcie, że być może uratowaliście mi życie. – powiedziałem na odchodnym. Przyjrzałem się rodzinie i zaciekawiłem się. Na twarzy kobiety nie odmalowywało się żadne uczucie, ani gniew, ani ulga, ani strach. Tak, jakby właśnie siedziała przy partyjce haymy z dobrymi kartami. Nie miałem jednak żadnej ochoty głębiej poznawać pani tego domu. – Gdzie w ogóle jestem? Co to za wioska? – zapytałem jeszcze przez ciekawość.

– Lechero, Panie. – odrzekła kobieta i opuściła głowę. Nie musiała obawiać się, że wrócę tu, by ich zabić. Mógłbym zrobić to teraz. Jednak dobrze, że się zastanawiała kim jestem, że przybywam tak znienacka. I wieśniacy bywają intrygujący.

 

Królestwo Cilionu, było rozległe, ale słabo zaludnione. Słabiej od choćby południowego Jarlaandu, gdzie rozlewające się rzeki i lasy sprzyjały osadnictwu. Tu było pełno równin, dolin i jarów. Jadąc od Annis nie mijałem zbyt wielu charakterystycznych miejsc, większość drogi wyglądała tak samo. Im bliżej Kyrne, tym lepiej poznawałem okoliczne pola, na których zboże wzrosło z krwi żołnierzy. Zachodni Cilion był jak żadne inne miejsce doświadczany wojnami. Rzut oka w lewo, tam za wzgórkiem, wystaje baszta ruin strażnicy Utendval. Setki lat temu była to tętniąca życiem budowla otoczona osadą. W mgnieniu oka, nieludzie zniszczyli dorobek pokoleń. Krwawa bitwa o Prawy Szaniec pochłonęła wielu ludzi. Orków, gairów i goblinów padło niewiele, gdyż z zaskoczenia, nocą, wzięli Utendval szturmem. Sterta kamieni przypominała teraz te dawne czasy. Nieco tylko dalej, trakt przebiegał przez wąską dolinę, niemal wąwóz. Są jeszcze ludzie pamiętający, że w tym miejscu trup ścielił się gęsto. Bowiem to jeden z wasali króla Poverta, Saismar Białooki wszczął rebelię wobec władcy. Zebrał znaczne wojsko i zmierzał ze wschodu ku stolicy, która jeszcze wtedy była w Fuert. Podnosił hasła wolności i bogactw dla wszystkich. Z imieniem bogów na ustach, szedł od południa na spotkanie wojskom króla. Został jednak zdradzony przez własnego syna, będącego pułkownikiem w jego armii. Gismar przekazał trasę marszu królewskim, a ci zaszli od tyłu buntownicze wojska. A dopadli ich w tym właśnie wąwozie. Nie sposób powiedzieć, ilu buntowników zginęło wówczas w ten rzezi. Nie mniej jak kilka tysięcy. Zabito wszystkich. Pragnięto zrobić wyjątek dla wodza rebelii, ale został on pocięty mieczem przez jakiegoś nieznanego żołnierza. Uniknął tym samym kaźni, jaką sprawiono by mu w stolicy. Sprawiedliwość dotknęła jednak także i jego syna, Gismar został stratowany przez królewską jazdę szarżującą na wroga. Wszystko to opisano w „Pieśni o Povercie Prawowiernym”, która była pozycją obowiązkową dla zainteresowanych wojskiem i rządzeniem. W szkole na wysepce Mykhet znaliśmy ją wszyscy. Trzy dni drogi przez te równinne pustkowia były dla mnie jak otwarcie dobrze znanej księgi. Doskonale znamy jej dalszą treść, a wciąż czytamy. Czwartego dnia trakt skręcał w las, niezbyt co prawda gęsty, ale postanowiłem zjechać z głównej drogi. Przemykając między drzewami nie kusi się tak losu. Prawie każdy mój postój był rozważaniem nad wypadkami z Annis, smokami, tajemniczymi znakami. Cóż powiedzieć, nie doszedłem do żadnych sensownych wniosków. Jedyne co w miarę dobrze wykoncypowałem, to znalazłem w pamięci osobę, która może mi rzucić nieco światła na ten tajemniczy podarunek. Na szósty dzień, gdy zacząłem odczuwać już mocno trudy podróży, ujrzałem mury i zamek Kyrne. Pomyślałem, że za kilka godzin zjawię się w mieście i będę mógł zrobić coś, na co czekam od tygodnia. Wyspać się. Duża brama do miasta była zamknięta, a otwarto mniejszą, tuż obok. To była zaskakująca wiadomość, ale z gatunku tych na razie bez znaczenia. W końcu jednak kopyta konia zastukały w kamienny podjazd do miasta.

 

Nienawidziłem tego miejsca, wszystkiego, co go dotyczy. Od zwykłej skrzyni w dokach, po hrabiowski tron. Ale musiałem znosić to, że Kyrne to ważny punkt handlowy, duże, majętne miasto. W takim łatwiej o zlecenia. Dla mnie, człowieka natury, człowieka ze wschodu, miasto jak Kyrne było męczarnią. Koń był już niebywale zmęczony, więc przez miasto szedłem obok niego przyglądając się temu siedlisku obłudy, chrzczonego piwa i brzydkich kobiet. Naprawdę. W Kyrne nie było ładnych kobiet. Nie licząc oczywiście przyjezdnych. Ale to inna historia. Miałem to nieszczęście być w Kyrne dłużnikiem kilku osób, drobne sumy, ale zawsze. Pech chciał, a może nierozwaga, że podążałem akurat pełną ich drogą. Z jednego ze sklepów, które już minąłem, nagle wyskoczył właściciel.

– Reys! Do ciężkiej cholery, stój! – echo jego głosu niosło się wzdłuż budynków w wąskiej uliczce. Nie mogłem udać, że nie słyszę. Przystanąłem i odwróciłem się w stronę kupca. Od razu zauważyłem jak gniew na jego twarzy ustępuje uśmiechowi. Nie wiem, która reakcja była gorszą. Miałem co prawda przed oczami chudego, łysiejącego, niepozornego człowieczka o rozdygotanych dłoniach i małych oczkach, ale doskonale wiedziałem, że koneksje tego mikrusa sięgają bardzo wysoko. Jak dla mnie, niebotycznie wysoko.

– Barfer… miło Cię znów widzieć. Wiele czasu…

– Pół roku, chłopcze. Pół roku unikasz spłacenia długów. Co ja mam z Tobą zrobić? – odrzekł kupiec pytając z udawanym zastanowieniem. Ja sam byłem bardzo ciekaw rozwiązania sprawy, w kontekście tego, że nie miałem żadnych pieniędzy przy sobie. Ani nigdzie.

– Zrozum, wynikły nieprzewidziane trudności… i nie zarobiłem nic ostatnio. Zatem nie jestem w stanie uregulować niczego. Gdybyś więc mógł dać więcej…

– Chcesz czasu? Nie. Czas minął. Ale skoro nie masz pieniędzy, odzyskam wszystko inaczej.

Barfer uśmiechnął się krzywo i oblizał usta. Zaczynałem mieć coraz większe obawy, co do natury zapłaty.

– Będę miał na dniach robótkę dla Ciebie. Zlecenie na mieście. Nie pytam, czy jesteś zainteresowany, bo musisz być. Podeślę Ci dokładne informacje jutro. Gdzie Cię szukać?

Nie podobało mi się, w jaki sposób kupiec dyryguje moim życiem, ale sam się w to wplątałem.

– W zasadzie to nigdzie się jeszcze nie zatrzymałem… Te ceny odstraszają teraz.

Barfer rzucił mi złotego damina, złapałem go nader sprawnie. Za tyle można przeżyć obecnie kilka dni. Musiałem się cieszyć i z tego nadmiaru łaski tego człowieka. Mimo tego, że byłem jego dłużnikiem. Bo o tym, że mam czasem schadzki z jego żoną, chyba nie wiedział. Pewnie wówczas nie byłby taki hojny.

– Zatrzymam się w „Rybnym Dworze” – poinformowałem mojego przyszłego zleceniodawcę. Mimo, że większość czasu spędzałem w tym mieście, to zawsze musiałem sobie szukać przytulnego kąta. To znaczy takiego, gdzie nie kapało na głowę, nie było kamieniście twardo a mróz nie doskwierał zanadto. „Rybny Dwór” był dobrą karczmą, zawsze chętnie tam wracałem, mimo wszechobecnego zapachu darów morza. Karczmarz szczęśliwie dla niego nie zadawał wielu pytań, więc żyliśmy w zgodzie. Kilkanaście metrów przed „Dworem” poczułem atmosferę lokalu, to chyba był dorsz. Wszedłem do głównej izby i skinąłem głową Erbusowi, który był tu właścicielem. Głową wskazał mi pokój przy komórce i tam też się udałem. Bo na nic lepszego stać mnie nigdy nie było. No w zasadzie byłoby, gdybym się obnosił ze swą profesją. A będąc, oficjalnie, pomocnikiem podróżnego mnicha nie wyglądałbym zbyt wiarygodnie pyszniąc się pieniędzmi. Czym prędzej udałem się do izdebki i ległem na sienniku. Trochę twardym, ale dobre i to. Pomyślałem, ze mała drzemka nikomu nie zaszkodziła jeszcze przecież. Wstałem nieco wypoczęty i stwierdziłem, że nadszedł czas pozałatwiać sprawy zawodowe. W końcu mój mocodawca musi się dowiedzieć, jak sprawy poszły. Cokolwiek ubrany poszedłem wąskimi uliczkami portowej dzielnicy do domu Symbia, jednego z ciekawszych kyrneńskich możnych. Idąc doń, zastanawiałem się, jak zareaguje mój mocodawca a także układałem w głowie informacje o nim. A było ich niewiele. Symbio był tajemniczym człowiekiem, wiedziałem tylko, że ma udziały w handlu kamieniami szlachetnymi i ma rozległe znajomości w mieście.

 

Odźwierny w domu Symbia poznał mnie i z szerokim uśmiechem wpuścił do środka. Gospodarz siedział na fotelu z jednej z komnat. Na mój widok podniósł się i zbliżył do mnie.

– Jakże tam nasze interesy? Już nie mogłem się doczekać twego powrotu. – wykrzyczał niemal kupiec, ale mina mu zrzedła, gdy zobaczył wyraz mojej twarzy.

– Niestety, nic z tego. – odrzekłem najprościej jak mogłem.

– Co się stało?! Mów, rychlej!

– Mogłeś mi powiedzieć, panie, kim jest ten, którego mam okraść. Z kanclerzem Annis nie sposób było walczyć.

– Gdybym Ci powiedział, nawet byś nie wyruszył. – odrzekł cierpko Symbio. – Myślałem, że tego nie spieprzysz. Mówią, żeś najlepszy.

– Dziękuje za słowa uznania, drogi Symbio, ale on wiedział, że przybędę. Cudem uniknąłem śmierci. Dosłownie cudem.

– Widziałeś smoka? To prawda, co mówią? – znienacka spytał kupiec. Wieści szybko się roznoszą.

– Wyobraź sobie, że nie. Wtenczas akurat siedziałem w ciemnym lochu. Ale to prawda. Całe Annis od tego huczy. Smok zaatakował pałac królewski, w zasadzie nikt nie ucierpiał, z tego co ludzie mówią.

– Nie ciekawi cię, skąd się wziął? Ten gad?

– Nie. – odparłem tylko. Skłamałem, ciekawiło mnie to cholernie. To, i wiele innych rzeczy z ostatnich dni. Ale to nie z kupcem chciałem o tym dyskutować. Zwłaszcza, że sam niczego nie wiedział.

– A co do spraw zawodowych, nie mogę mieć do ciebie pretensji, tym bardziej, że lepiej się nie narażać twoim konfratrom, gdyby coś ci się przypadkiem stało. – rzekł spokojnie Symbio, wiedząc, że bractwo isaurich nie daruje ataku na jednego z nich. Nie jest nas aż tak wielu, byśmy ginęli niepotrzebnie. – Zatem muszę chyba uznać, że sprawy nie było. Może komu innemu się poszczęści bardziej. Polecisz kogoś?

Przyszło mi na myśl kilku ludzi, których chętnie ujrzałbym pod opieką następcy kata Yhora, ale powstrzymałem się. Pokręciłem głową, pożegnałem się i wyszedłem. W najbliższym czasie nie mam co liczyć na interes z Symbiem, szkoda.

Koniec
Nowa Fantastyka