- Opowiadanie: seeker - Złomiarze

Złomiarze

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Złomiarze

Ja i mój brat Randy jechaliśmy późną porą po nierównej, wiejskiej drodze. Niewielka ciężarówka podskakiwała na wybojach, wpadając co jakiś czas w głębokie dziury i niszcząc swoje zawieszenie. Byliśmy do tego przyzwyczajeni. Służyła nam od wielu lat i dzięki niej zarabialiśmy.Regularnie objeżdżaliśmy pobliskie wsie, zbierając złom z warsztatów i garaży, by później sprzedać go z zyskiem. Właśnie wieźliśmy całkiem spory ładunek. Felgi, blachy, ołowiowe akumulatory, druty miedziane, stare lampy. Wszystko należało rozkręcić, posortować i czekać na kupca.

 

Randy otworzył butelkę piwa i mętnym wzrokiem popatrzył w niebo. Ja nie mogłem pozwolić sobie na taki luksus, gdyż musiałem być skupiony na prowadzeniu po słabo oświetlonym terenie. Przegryzłem tylko papierosa, marząc o tym, aby położyć się wreszcie w altance przed domem i podziwiać piękne, letnie, bezchmurne niebo.

– Pomyśl życzenie Max – mruknął Randy, dławiąc się przy tym piwem.

– Jakie znowu życzenie? – odpowiedziałem, nie mając nastroju do rozmowy.

– No życzenie. Widzę spadającą gwiazdę. Pojawiła się jakby znikąd – rzekł, wystawiając głowę przez okno. – Pomyśl życzenie, to się spełni – roześmiał się.

– Chciałbym przenieść się w przeszłość, żeby nie mieszkać w takiej dziurze i nie wykonywać tej durnej roboty. I nie patrzeć codziennie na twój tępy ryj – roześmiałem się. – Gdzie ty masz tę gwiazdę, nic nie widzę – dodałem, spoglądając w górę.

– No tam, w stronę lasu – powiedział z entuzjazmem. – Popatrz przez boczną szybę, lepiej zobaczysz.

– A dajże mi spokój, prowadzę.

 

Randy nic się więcej nie powiedział, wyciągając nogi przed sobą i pociągając solidny łyk złotego trunku. Dodałem gazu, wjeżdżając w pustą leśną drogę; tak wąską, że liście drzew zahaczały o karoserię samochodu. Wysilałem się, aby zobaczyć cokolwiek, na tej pozbawionej świateł trasie. Jeszcze kilka zakrętów i będziemy w domu. W pewnym momencie, całkiem niespodziewanie, oślepił mnie jasny blask, wzbijający się w niebo. Ogłuszył nas niesamowity huk. Ziemia się zatrzęsła. Niczym wybuch. Dałem po hamulcach i zatrzymałem auto.

– Oż, kurwa! – krzyknął Randy – To meteoryt! Spadł w lesie, tuż obok!

– Widziałem – wysapałem, wycierając pot z czoła. – Uderzył tuż obok.

– Idziemy to sprawdzić? – zapytał i nie czekając na odpowiedź, wysiadł z ciężarówki.

– Zaczekaj – odparłem, próbując uspokoić trzęsące się dłonie. – Zjedźmy z drogi. Nie będziemy jej przecież zastawiać. Możemy wjechać w las po tej zabłoconej ścieżce.

– Zgoda – odparł z pogodą ducha, jakby niczym się nie przejął. Wrócił i zatrzasnął za sobą drzwi. – Wiesz co, jeśli to naprawdę meteoryt i my go znajdziemy, to możemy trochę zarobić. I to w naszej branży. Słyszałem, że niektóre meteoryty składają się w przeważającej mierze z czystego żelaza. Można by takiego rozłupać i opylić na złomie.

– Kretyn jesteś! – krzyknąłem z irytacją, manewrując ciężarówką między krzakami. – Meteorytów nie sprzedaje się na złomie, tylko na uniwersytetach, albo kolekcjonerom. I to za grube pieniądze. Tysiące dolarów. Jeśli to meteoryt i zachował się w całości, albo chociaż w sporych kawałkach, to jesteśmy ustawieni na wiele lat – powiedziałem, kalkulując przy tym własne słowa, a perpsektywa była całkiem miła.

– Jeśli tak, to musimy koniecznie go znaleźć – odparł z wesołością. – Piwa?

– A daj – wziąłem od niego butelkę. Dalej szumiało mi w uszach od odgłosu uderzenia, ale powoli się uspokajałem.

Dojechaliśmy do końca ścieżki i opuściliśmy pojazd. Rozejrzeliśmy się, zastanawiając, w którą stronę iść.

– Myślę, że spadł gdzieś w tamtym kierunku. W stronę niewielkiej polany, pamiętam, że jest tam taka – Randy wskazał ręką na wschód i ruszył zdecydowanie. Poszedłem za nim.

 

Przedarliśmy się przez niskie krzaki i wyszliśmy na polankę. Zobaczyliśmy ogień. W płomieniach, zakopany w ziemi, leżał jakiś przedmiot, wielkości samochodu osobowego. Wyglądał jak duży dysk olimpijski, wbity w ziemię pod półprostym kątem. Zbliżyliśmy się. Randy zaczął śmiało biec, dopadając do tego czegoś jako pierwszy. Ja spokojnie doszedłem go ostrożnymi krokami. Czułem się jakoś dziwnie, jakbym został w jednej chwili przeniesiony do innej rzeczywistości. Nie podobało mi się to.

– Do diabła, to jest statek kosmiczny – powiedział Randy, wytrzeszczając oczy. – UFO, latający spodek, talerz. Spotkaliśmy kosmitów! – krzyczał.

– Spokojnie – odparłem, stając obok niego i podziwiając niesamowity wehikuł, który majestatycznie leżał przed moimi stopami. Płomienie powoli przygasały. Uspokoiło mnie to, gdyż obawiałem się wybuchu. Talerz wyglądał jednak jak nienaruszony, mimo że musiał uderzył w ziemię z olbrzymią siłą.

– Nie wiem, co to jest – powiedziałem. – Pierwszy raz w życiu coś takiego widzę.

 

Tak naprawdę, kształtem przypominał trochę latające spodki z filmów science-fiction. Z drugiej strony, zawsze byłem przekonany, że technologia obcej cywilizacja, gdyby takowa się nam objawiła, byłaby o wiele bardziej, jakby to powiedzieć, dziwna, szokująca, niewyobrażalna. To coś, chociaż obce, wyglądało raczej… swojsko. Jak w opowiadaniach. Latający talerz, z dyszami z tyłu i przyciemnianą szybą z przodu. Niczym jakiś bolid sportowy, przeznaczony dla jednej osoby.

– Myślisz, że został stworzony przez ludzi? – zapytał Randy.

– Być może. Kto wie, jaką zaawansowaną technologią może dysponować wojsko? Może coś im nie wyszło w czasie testów nowego samolotu i się rozbił – wzruszyłem ramionami.

 

Obeszliśmy spodek dokoła, oglądając ze wszystkich stron. Z przodu była ciemna szyba, pokryta po części czarną ziemią. Nie dało się jednak przez nią wejrzeć do środka, tak jak nie da się zobaczyć wnętrza vipowskich limuzyn. Z tyłu usytuowany był napęd, a tak przynajmniej to wyglądało. Wystając wysoko ponad powierzchnię. Baliśmy się jednak podejść i próbować dotknąć. Dymiło z niego i musiał być cały gorący.

– Max – powiedział Randy, wpatrując się we mnie poważnie – jeśli to jest samolot, to z pewnością miał pilota. Może jest uwięziony w środku i potrzebuje naszej pomocy.

Wzruszyłem ramionami.

– Wątpię, żeby ktokolwiek mógł przeżyć takie uderzenie. Widzisz, jak głęboko jest wbity w ziemię. Przeciążenia musiały być zbyt wielkie dla ludzkiego organizmu.

Nagle usłyszałem odgłos uderzenia w szybę. Dochodził z wnętrza pojazda. Zamarliśmy, gapiąc się w niego. Ten dźwięk został powtórzony jeszcze dwa razy. Nic nie mówiliśmy. Potem zapanowała całkowita cisza.

– Cholera, ktoś tam jest i żyje! – krzyknął wreszcie Randy.

– Widzę. Znaczy, słyszę – powiedziałem, próbując ukryć strach. – Ktoś lub coś… Ale jak niby mamy otworzyć tę puszkę?

– Metodą siłową? – wzruszył ramionami.

– Chcesz go ręcznie wyciągać? – popatrzyłem na niego krzywo. – Nie, czekaj. W ciężarówce mamy przecież zamontowaną wyciągarkę. Myślisz, że dałby radę przedrzeć się przez te krzaki i tu dojechać?

– Nie są takie wysokie, a daleko też to nie jest – odparł poważnie Randy. – Myślę, że można by spróbować. Tylko należy się pośpieszyć.

 

Kazałem mu zostać i sam pobiegłem do wozu. Z trudem wycofałem i wpakowałem się w leśne krzewy. Przyciskając pedał gazu, na pierwszym biegu, ciężarówka połykała kolejne przeszkody leśnej gęstwiny. Ku mojemu zdziwieniu, po chwili wyjechałem na polanę, nie mając żadnych problemów z trudnym terenem. Randy podbiegł do mnie.

– Weź gaśnicę – powiedziałem do niego. – Spróbuj trochę schłodzić ten spodek, a ja poszukam miejsca na węzeł.

Randy zrobił, co mu kazałem, a ja przywiązałem linę do jednej z dysz. Była ona już wystarczająco chłodna, aby dało się to zrobić. Wsiadłem do auta, uruchomiłem wyciągarkę i wcisnąłem wsteczny. Operacja nie sprawiła mi wiele kłopotów. Spodek okazał się stosunkowo lekki. Po chwili wywlekłem go z ziemi, stawiając „na nogach”. Właściwie to go położyłem, gdyż nie miał żadnego widocznego podwozia. Ani kół, ani płóz.

 

Randy podbiegł do przodu pojazdu i próbował go otworzyć. Tak jak przypuszczałem, przednia szyba była równocześnie włazem. To za nią musiał znajdować się pilot. O ile jeszcze żył. Wskoczyłem na pakę ciężarówki i złapałem solidny kawałek żelaza. Podbiegłem do spodka, waląc z całej siły w szybę i próbując ją rozwalić. Nic to nie pomogło. Była twarda oraz niesamowicie wytrzymała. Po chwili Randy, łapiąc jakieś inne żelastwo, dołączył do mnie. Uderzaliśmy tak przez kilka minut, wyczerpując wszystkie siły. Z wnętrza nie dobiegały już żadne oznaki życia. Mimo to walczyliśmy uparcie. Daremnie. Nie udało się zrobić nawet niewielkiego pęknięcia. Bez wątpienia mieliśmy do czynienia z zaawansowaną technologią.

– Nic z tego nie będzie. Przegraliśmy – Randy padł na ziemię.

– Tak – powiedziałem, odrzucając żelazo . – Wiesz, co mnie dziwi? – dodałem. – Że minęło już tyle czasu, a mimo to nikt się tu nie pojawił. Żadnej policji, wojska, pogotowia ratunkowego, nic takiego. Czy nie sądzisz, że gdyby armia straciła swój pojazd latający, już dawno by tu ktoś był?

– Może nie wiedzą, gdzie dokładnie upadł – odparł Randy. – Albo też, ten pojazd nie należy do naszego wojska – powiedział, siadając na ziemi.

– Obcy? – zapytałem.

– Może. Może to na tyle zaawansowana technologia, nie wiem, Rosjan, czy kogoś takiego, że nasze siły powietrzne nie wykryły jej obecności. I dalej nie wiedzą, że to truchło tu jest – wytłumaczył, popisując się rzadką dla siebie bystrością umysłu.

– Dobra, a sejsmografy? Nie powinny wykryć wstrząsu?

– Nie wiem Max. Może i wykryły, ale co z tego? Może dopiero szukają. My mieliśmy szczęście, bo spadł nam wprost na głowę, więc znaleźliśmy go raz dwa.

– To może tak… – zamyśliłem się.

– Co?

– Co mamy robić? Czekać tu, aż ktoś się pojawi? Dzwonić na policję? Uciekać?

– No, chyba zadzwonić na policję. Właściwie, to już dawno powinniśmy to zrobić.

– Randy, pomyśl – wygarnąłem. – Jeśli założymy, że żadna instytucja nie wie, co tu się wydarzyło, nie ma żadnych innych świadków, to moglibyśmy go zabrać i nikt by się nie zorientował, że to coś tu było. Szukaliby jakiego meteorytu, czy czegoś takiego.

– A po cóż nam taki spodek? – zapytał zdziwiony. – Nawet nie da się go otworzyć.

– Człowieku, ty wiesz, ile taki pojazd może być warty? – powiedziałem ze złością, gdyż denerwowała mnie jego niedomyślność. – To musi kosztować grube miliony. Moglibyśmy go schować w warsztacie, rozkręcić – będziemy mieli mnóstwo czasu, aby wykombinować jak – i sprzedać w częściach na czarnym rynku.

– A pilot? – spytał. – Co zrobimy z trupem, o ile tam jest? A chyba jest…

– Coś się wymyśli – odparłem z entuzjazmem. – Nie ma teraz czasu na dywagacje. Pomóż mi to załadować na pakę. Musimy zamontować wyciągarkę u góry, na naczepie.

– Nie zmieści się – mruknął. – Musimy wywalić złom.

Spojrzałem na niego z niezadowoleniem, choć wiedziałem, że ma rację.

– Ok, zróbmy to. Zostawimy te śmieci tutaj i może przyjedziemy później, żeby posprzątać.

– Eeech – mruknął – wyobrażam sobie minę naukowców, którzy przyjeżdżają na miejsce rozbicia meteorytu, a znajdują kupę złomu po rozebranych autach – uśmiechnął się.

 

Niemniej jednak, zrobiliśmy tak, jak chcieliśmy. Wyrzuciliśmy całe żelastwo na trawę, ułożyliśmy podest i powoli wciągnęliśmy spodek na pakę. Przymocowaliśmy go linami. Co jakiś czas nerwowo spoglądałem na niego, oczekując jakiś odgłosów żywej istoty, dobiegających z wnętrza. Wehikuł zdawał się być jednak całkowicie martwy.

Wsiadłem za kierownicę, a Randy usadowił się obok. Bez problemu nawróciłem na polance i pojechałem tą samą trasą, przez leśną gęstwinę. Po chwili byliśmy na drodze prowadzącej prosto do naszego domu.

– Słuchaj Max – powiedział po chwili Randy. – A nie myślałeś, cóż, czy to może być statek pochodzenia nieziemskiego? Chodzi mi o UFO, technologię obcej rasy.

– To jest UFO – odpowiedziałem spokojnie. – Definicyjnie, wszystko co lata i jest niewiadomego pochodzenia, to UFO. Tylko potocznie przyjęto, że chodzi o pozaziemską technologię. Oczywiście, nie wykluczam takiej możliwości. Ba, nawet bym się ucieszył. Gdyby to była obca technologia, no to ileż ona by była warta? Kto wie, jakie cuda mogłyby być na takim statku.

– A trup… – wyszeptał z wątpliwościami.

– Trup obcego również byłby mnóstwo warty – uśmiechnąłem się. – Prawdopodobnie dysponowalibyśmy jedynym takim egzemplarzem na świecie. Wiesz, ile jakiś prywatny lub państwowy badacz mógłby nam zapłacić za takie ciało i obietnicę, że nikomu nie powiemy, co widzieliśmy?

– Prędzej by nas zabił, żeby pozbyć się świadków – mruknął z niezadowoleniem. – Ale mniejsza z tym. Co jeśli ta technologia jest niebezpieczna, jeśli nie wiemy, jak się z nią obchodzić? Albo że kosmita, o ile to kosmita, dalej żyje, albo…

– Żywy byłby jeszcze więcej wart – wtrąciłem.

– Albo – ciągnął, ignorując moje słowa – że są tam jakieś bakterie lub trujące opary, szkodliwe dla ludzkiego zdrowia. Myślałeś o tym?

– Ale ty paplasz – zirytowałem się. – Większość ludzi przez całe życie nie ma okazji natrafić na coś takiego, a ty jeszcze narzekasz. Wyobraź sobie, że ten spodek to złom, a ty musisz się nim zająć, bo to twój zawodowy obowiązek. Ryzyko jest wpisane w każdy zawód, ale pieniądze ci z nieba nie spadną. A nam spadły.

 

Dalej już nic się nie odzywał, a ja prowadziłem w skupieniu, myśląc z niepokojem o dźwiękach dochodzących z wnętrza. Co też takiego tam znajdę, kiedy wreszcie uda mi się go otworzyć? Podzielałem obawy brata, nie dawałem jednak tego po sobie poznać. Ciekawość i żądza zysku były o wiele silniejsze.

 

Dotarliśmy na miejsce. Żyliśmy we dwóch w niewielkim domu odziedziczonym po matce. Do niedawna mieszkała z nami jeszcze moja była dziewczyna, dopóki nie odeszła, narzekając, że za mało zarabiam i nie mam przyszłości. Żałowałem, że nie ma jej teraz ze mną – ciekawe, co by powiedziała na widok takiego znaleziska. Zresztą, chrzanić to.

– Musimy ukryć talerz w magazynie – powiedziałem. – Podjadę tyłem, a ty otworzysz bramę i przygotujesz liny. Wciągniemy go powoli.

– Max, nie możemy go tam trzymać. Co powiemy klientom, jak przyjadą jutro do skupu? Nie ukryjesz takiego dużego obiektu.

– No to spławię klientów. Nie wiem, powiem, że mamy inwentaryzację, czy coś. Zawieszone do odwołania. Mam nadzieję, że niezbyt długo.

– Chcesz wstrzymać handel dla tego spodka? Z czego będziemy żyli?

– Randy, ogarnij się – zganiłem go. – Jeśli uda nam się rozmontować to coś i znajdziemy tam przedmioty o dużej wartości, a znajdziemy, to już nigdy nie będziemy musieli bawić się w handel tym przeklętym złomem. Ten spodek to kolejny obiekt do zezłomowania, tyle że wartościowany w cenach złota, a nie miedzi czy żeliwa. Kapujesz?

– Kapuję. A skąd możesz mieć pewność, że uda nam się na tym zarobić? Ktoś może nas nakryć, a wtedy będzie niezła jazda. Zawieszenie działalności okaże się podejrzane.

– Nie, nikt nie ma prawa grzebać w naszym garażu – odparłem kategorycznie. – Zresztą, gdzieś go musimy włożyć. Przecież nie wystawię tego w ogrodzie. Teraz już za późno, bo go wzięliśmy – zróbmy co należy, a potem zastanawiajmy się dalej.

– Jak sobie chcesz.

 

Powoli wypakowaliśmy talerz i umieściliśmy go między stertami aluminiowych rur i żeliwnych śrub. Prezentował się całkiem niepozornie. Zamknęliśmy magazyn od wewnątrz. Przez chwilę oglądaliśmy nasze znalezisko w pełnym oświetleniu. Sprawiał wrażenie sprawnego. To niesamowite, z jak wytrzymałych materiałów musiał być zrobiony, że wyszedł bez szwanku z tak potężnego uderzenia. Czy to oznaczało, że pilot mógł przeżyć? Może był tylko nieprzytomny? Nie dowiemy się tego, dopóki nie otworzymy włazu.

– Co teraz? – spytał Randy.

– Biorę się do roboty.

– Co chcesz zrobić?

– Potraktuję go czym się tylko da. Piłami do metalu, spawarkami, młotem pneumatycznym… W końcu mi się podda. Nigdy jeszcze żaden pojazd mi się nie oparł – każdy potrafię rozkręcił co do śrubki. Ten nie będzie wyjątkiem. Nawet, jeśli pochodzi z kosmosu.

 

Spędziliśmy przy statku całą noc. Próbowaliśmy go zgniatać, rozkręcać, rozciągać, podważać, piłować, przepalać. Nic nie było w stanie ruszyć włazu. Byliśmy wykończeni. Nad ranem padliśmy na jakieś metalowe odpadki i wypiliśmy kolejną już kawę.

– Cholera, już świta, a my nic – stwierdziłem. – To będzie ciężki kawał żelaza.

– Max, z tego wszystkiego zapomnieliśmy pojechać po ten złom, zostawiony w lesie – zauważył Randy. – Już pal sześć, że ktoś go tam może znaleźć. Ale będziemy mieli dziś na to kupca. Jak się wytłumaczymy.

– Nie wiem Randy – odparłem ze zniecierpliwieniem. – Nic mnie to teraz nie obchodzi. – Cały czas gapiłem się na tajemniczy spodek, próbując odgadnąć, jak się do niego dostać.

– Fajnie, ty będziesz się tu zabawiał z obcą technologią, a ja muszę się tłumaczyć kupcom. A wiesz o tym, że jesteśmy po uszy w długach.

– Ta rzecz nas z nich wyciągnie – powiedziałem z pasją. Byłem opętany tylko jedną myślą – dostać się do środka. Czułem zmęczenie, oczy się zamykały, ale nie chciałem spać. Pragnąłem go otworzyć.

– Siedź tu sobie, proszę bardzo. Ja idę do siebie. Sam się męcz z klientami – powiedział z przekąsem Randy.

Nie słuchałem go. Wpatrywałem się w spodek jak urzeczony. Coś mnie do niego ciągnęło. Czułem, jakbym był z nim w jakiś sposób związany. Miałem dziwne wrażenie, jakby w środku było coś, co należy do mnie. Coś, do czego mam prawo.

– Zaczekaj – wyszeptałem.

– Na co?

Bez słowa podszedłem do statku. Pogłaskałem ręką błyszczący metal. Włożyłem rękę głębiej, pod spód. Wyczułem palcami niewielkie szczeliny. Uderzyłem w nie pięścią. Z wnętrza wysunęła się niczym szuflada, niewielka konsola.

– Co to jest – Randy spojrzał ze zdziwieniem.

– Czytnik linii papilarnych – odparłem, patrząc na gładką, błyszczącą i ciemną matrycę. – Albo czegoś podobnego do nich, zakładając, że właściciel nie był człowiekiem – dodałem, jakbym mówił o czymś oczywistym.

– Tym się otwiera? – spytał Randy, przykładając palce do ekraniku. – Nic się nie dzieje.

– Wątpię, żebyś miał prawa dostępu – roześmiałem się, trochę obłędnie. – No chyba, że kiedyś prowadziłeś już ten bolid.

– Czyli nie dostaniemy się ten sposób?

– Nie.

– A ty? Spróbuj ty dotknąć.

– To by nie miało żadnego sensu – wzruszyłem ramionami, przykładając obojętnie palce we wskazane miejsce. Usłyszałem nagle dźwięk zwalnianego zamka. Spodek zadrżał. Odsunąłem się zachowawczo.

– Co do diabła? – spytał Randy, rozdziawiając ze zdziwienia usta

– Nie mam pojęcia.

Staliśmy i patrzyliśmy ze strachem, co się stanie. Ku naszemu zaskoczeniu, przednia szyba powoli się podnosiła.

– Ja pierniczę! – krzyknął Randy, łapiąc za jakąś brechę z żelaza i wyciągając ją przed siebie, niczym miecz.

– Co ty robisz? – spytałem ze zdziwieniem.

– Przygotowuję się do obrony. Co będzie, jak coś stamtąd wyskoczy?

 

Nic nie odpowiedziałem, uznając to za dziwactwo. Pomyślałem, że nawet jeśli jest tam coś, co może nas skrzywdzić, to i tak żadna obrona nie pomoże. Zresztą, nie wierzyłem w to. Patrzyłem, stojąc nieruchomo, czekając, co też ukaże się mym oczom. Bałem się, ale był to inny strach, niż ten, który wykazywał Randy. Nie troszczyłem się o własne życie ani zdrowie. Obawiałem się raczej, że odkryję coś przerażającego.

 

Właz całkiem się otworzył, ukazując nam w swej okazałości ciemne wnętrze. Było tam ciasno. Jeden fotel, ustawiony w pozycji półleżącej i kilka przełączników wokół. I niewielki monitor wyświetlający cały czas jakieś współrzędne. I ona. Makabryczna postać, kreatura, siedząca na fotelu. Nieruchoma. Wpatrująca się w nas martwym wzrokiem. Randy upuścił na podłogę swoją prowizoryczną broń.

– Ży-żyje? – spytał, jąkając się.

– Nie wiem. Chyba nie. Nie rusza się. Wygląda, jak… – powoli podszedłem bliżej – jakby była spalona.

– To jest człowiek?

– Nie wiem… Chyba… chyba tak.

 

Zbliżyłem się jeszcze bardziej. Widziałem teraz ją, lub go, bardzo dokładnie. Przeszył mnie silny dreszcz. Co to jest? Dlaczego w ogóle otworzyło się od mojego dotyku? Jakim prawem?

– Spalone zwłoki – stwierdziłem.

 

Randy nic nie powiedział. Miałem przed sobą makabrycznie poskręcane ciało, o spopielonym ubraniu i osmolonej twarzy. Człowiek ten, gdyż doszedłem do wniosku, że to jednak był człowiek, musiał umierać w męczarniach. Czułem się bardzo dziwnie, patrząc na niego. Wyglądał jakby znajomo. Ale nie wiem, czy ta nieszczęsna twarz mogła być mi znana. Kimkolwiek był za życia, nie potrafiłem sobie wyobrazić, jak mógłby wyglądać. A może nie po prostu chciałem próbować.

– Co zrobimy? – zapytał Randy cichym głosem.

– Musimy go ukryć – wyszeptałem. – Pozbyć się tego ciała.

– Oszalałeś? A co, jeśli to wojskowy, albo ktoś ważny? Myślę, że byle kto nie mógł prowadzić tak zaawansowanego technologicznie pojazdu. Na pewno ktoś go będzie szukać.

– Randy… Jego będą szukać i spodka też. Ale teraz udało nam się to otworzyć. Musimy się jak najszybciej tego pozbyć i zatrzeć wszelkie ślady prowadzące do nas. Jeszcze raz powtarzam – chcę sprzedać to żelastwo. Później niech się dzieje co chce. Ale nie mogę go opchnąć razem z trupem.

– I niby komu to sprzedasz? – żachnął się. – Kto ci to kupi bez żadnych pytań?

– Uwierz mi, że są ludzie, którzy chętnie się takim czymś zaopiekują i nie będą przy tym pragnęli rozgłosu.

– I co, sprzedamy go w częściach czy w całości?

– Jeszcze nie wiem – wzruszyłem ramionami. – Jak już otworzyliśmy, to sprawdźmy, czy działa. Skoro to cholerstwo jakimś cudem zareagowało na moje linie papilarne, to może pozwoli się też uruchomić.

– Że co? – zapytał z przerażeniem. – Chyba nie chcesz…

– Tylko zobaczę. Powinno latać, prawda? A może jeszcze coś innego. Jest wytrzymały, nie wydaje mi się, żeby mogło się coś stać. Chcę tylko sprawdzić, czy dalej chodzi.

– Ale, ale – zaprotestował. – Widzisz, co stało się z poprzednim pilotem…

– To był wypadek. Ja go tylko spróbuję włączyć. Muszę wiedzieć, czy jest sprawny. Pomóż mi wyciągnąć te zwłoki – zachęcająco machnąłem ręką.

 

Randy, choć niechętnie, poszedł do trupa i złapał za ramiona. Ja chwyciłem nogi. Były strasznie pokaleczone. Spalony materiał spodni wtopił się w skórę.

Podnieśliśmy go i ostrożnie wywlekli z pojazdu.

– Gdzie z nim? – zapytał Randy, jakby przenosił worek z cementem.

– Poćwiartujemy piłą do żelaza. Potem wrzucimy do zgniatarki. Resztki, które pozostaną, owiniemy szczelnie w czarną folię i wrzucimy do kosza z odpadami.

– Nie wiem, czy to dobry pomysł Max – zawahał się Randy. – Jak będzie jakieś śledztwo, to zaczną właśnie od sprawdzania śmieci.

– Akurat odpady zabierają dzisiaj. Jeszcze tej nocy trafią do spalarni i ślad po nich zaginie na wieki.

– Ja chcesz…

 

Tak też zrobiliśmy. Poszło nam gładko, gdyż mieliśmy wprawę w tego typu pracach. O wiele łatwiej jest zutylizować miękkie ludzkie ciało niż twardą i wytrzymałą stal. Po kilkunastu minutach nie było ani śladu po naszym niechcianym towarzyszu. Jego niewielkie resztki zalegały głęboko pod stertami śmieci. Mogliśmy w spokoju zająć się spodkiem.

– Wejdziesz do środka – zapytał Randy z niepokojem.

– Czemu nie? Fotel wygląda na całkiem wygodny – roześmiałem się. – Przekonamy się, z czym mamy do czynienia.

 

Schyliłem głowę, wpakowałem się do wnętrza i usadowiłem na siedzeniu. Rozejrzałem się po kokpicie. Był lekko osmolony, ale nie wyglądał na uszkodzony. Na niewielkim monitorze widniały jakieś cyfry – data i godzina, ale nie była ona dzisiejsza. Tylko wczorajsza. Minuty się nie zmieniały, więc prawdopodobnie zegarek uległ uszkodzeniu. Musiał zatrzymać się w momencie uderzenia. Inne cyfry, jakieś współrzędne, nic mi nie mówiły. Obok było kilka kontrolek, jakieś przełączniki i duży, czerwony przycisk, być może starter. Nie reagował jednak, gdy go wciskałem. Zacząłem bawić się wajchami, licząc, że coś się wydarzy. Po chwili udało mi się włączyć światła i zapalić diody. Randy cały czas stał obok i gapił się bez słowa.

 

W pewnym momencie, udało się zamknął właz. Lekko się przestraszyłem, bo nie wiedziałem, jak otworzyć go od wewnątrz. A pamiętałem ciągle, ile się w tym namęczyłem, będąc jeszcze po drugiej stronie. No, ale cóż, jak już to zrobiłem, to może znów spróbować wcisnąć czerwony przycisk? Trudno, raz się żyje. Śmiało przyłożyłem do niego kciuk. Nic. Żadnej reakcji. Choć może nie powinno mnie to dziwić. Włączenie silników zapewne też wymagało jakiejś autoryzacji. A tak swoją drogą, czym ten statek się pilotuje? Dopiero się zorientowałem, że nie ma on żadnego układu sterowniczego. Może latał automatycznie, na podstawie wstukanych koordynatów?

 

W końcu zacząłem uderzać bezmyślnie we wszystkie guziki, które tylko znajdowały się na desce rozdzielczej, mając nadzieję, że coś się wydarzy. Nie były one w żaden sposób podpisane – zawierały tylko oznaczenia, których nie rozumiałem. Coraz mniej podobał mi się fakt, że żaden nie otwierał wyjścia. Spoglądałem przez ciemną szybę na siedzącego na ziemi Randy'ego, który już nie mógł mnie widzieć. W pewnym momencie udało mi się wysunąć niewielki panel, taki sam jak ten, dzięki któremu wszedłem do środka. Też zawierał czytnik linii papilarnych. Cóż, zrobić to? Pojazd już raz zareagował na moje odciski, więc czy uda się znów? Dalej niepokoiła mnie tajemnica, skąd mógł on mieć w swojej bazie danych mój wzór. I dlaczego wpuścił mnie do środka? Nie miało to żadnego sensu, ale nie był to czas, aby się nad tym zastanawiał. W końcu i tak chciałem go uruchomić. Z zapałem przyłożyłem palce do gładkiego ekranu. Czerwony przycisk się zaświecił.

 

Nie myślałem wiele. Jednym szybkich ruchem go wcisnąłem. Silnie i pewnie. Pojazd zadrżał. Poczułem szum silnika. Zobaczyłem, jak Randy odsuwa się na bok. Nagle, niespodziewanie, oślepiło mnie potężne, białe światło. Poczułem gorąco. Moją głowę rozsadził dziki, nienaturalny hałas. Było mi ciężko, jakbym został przygnieciony przez wielką siłę. Zawirowało mi w głowie. Było źle. Moje ciało zostało z impetem wgniecione w fotel. Nic nie widziałem. W panice zamknąłem oczy, w ochronie przed niesamowitym blaskiem i ze strachu nie byłem w stanie już ich otworzyć. Miałem wrażenie, jakby coś rozsadzało mnie od wewnątrz. Nie potrafiłem stwierdzić, czy się poruszam, czy nie. Pomyślałem jednak, że nacisk któryi odczuwałem, był efektem potężnego przyspieszenia. Czyżbym leciał? Nad niczym nie sprawowałem kontroli. Coraz większy ból pulsował w mojej głowie. W końcu straciłem przytomność.

 

Obudziłem się w niesamowitej agonii i konwulsjach. Poczułem swąd spalonego ciała. Szybko zorientowałem się, że to moje ciało. Skóra mnie paliła. Nie mogłem ruszyć ręką, gdyż większość kości miałem połamanych. Ścięgna były porozrywane. Ciężko mi się łapało oddech. Wiedziałem, że umieram. Mój organizm stał się spopielonym wrakiem, który funkcjonował jakimiś ostatnimi resztami sił. Modliłem się tylko, żeby jak najszybciej się to skończyło.

Cały czas spoczywałem w wehikule. Spojrzałem przez szybę. Zobaczyłem gwiazdy. Była noc. Znajdowałem się na jakiejś polanie. Wokół były krzaki i drzewa. Otoczenie wydawało się znajome. Spokojnie oparłem głowę na boku i czekałem. Gdybym mógł ruszyć ręką, sam bym się zabił. A tak, pozostało mi tylko wspominać swoje nędzne życie. Przypomniałem sobie, jak kiedyś interesowała mnie inżynieria i fizyka. Kto wie, może gdybym poszedł na studia, gdybym mnie było na to stać, może teraz sam bym konstruował takie pojazdy. Cóż, z pewnością byłyby one bardziej bezpieczne. Nie mogłem tak naprawdę dojść, co się ze mną stało. Prawdopodobnie moje ciało zostało uszkodzone w wyniku zbyt dużego przyspieszenia. Wysoka temperatura, spowodowana oporem atmosfery, mogła odpowiadać za oparzenia. Ale jaką prędkość w takim razie rozwinął pojazd? A może żar został spowodowany lądowaniem? Kiedy znaleźliśmy spodek, również płoną. Zdaje się, że podzieliłem los poprzedniego pilota. Ciekawiło mnie, że ciepło nie wyrządziło we wnętrzu żadnych innych szkód. Z jakich to materiałów było ono wykonane? Szkoda, że nie będę miał już okazji tego zbadać. Z pewnością, były warte fortunę…

 

Nagle, zobaczyłem za oknem dwie postacie. Stały w odległości kilkunastu metrów i wpatrywały się we mnie. Jedna zaczęła bieg. Druga, szła powoli za nią. Zacząłem przyglądać się tej biegnącej. Stanęła przede mną. To był… Randy. Randy, mój brat, znalazł mnie! Z pewnością wiedział, że tu jestem. Ale nie próbował w żaden sposób otworzyć włazu. Patrzył się tylko dziwnie. Randy, bracie, chciałem krzyknąć. Pomóż mi. Nie byłem jednak w stanie wydobyć w siebie głosu. Chrząkałem tylko niezrozumiale. Po chwili podeszła druga postać. Kim on jest? Stanął przy Randym. To byłem… nie, to niemożliwe… to byłem… ja. Wpatrywałem się sam w siebie. Randy i ja stali na zewnątrz i patrzyli na mnie. Rozmawiali ze sobą o czymś. Nie, to ja rozmawiałem. Z moim bratem.

 

Zaczęli chodzić dookoła pojazdu i dyskutować. Ja chodziłem dookoła pojazdu i dyskutowałem. Moje drugie ja. Wtedy do głowy przyszła mi szalona myśl. Mnie, leżącemu w środku i umierającego. Czyżby, czy ten pojazd… Ten pojazd, czym jest? On nie służy wcale do transportu. A właściwie to służy. Ale nie tylko w przestrzeni. Jeśli tak, to… Muszę ich ostrzec. Muszę siebie ostrzec. Jedyną nogą , którą byłem w stanie jeszcze poruszać, uderzyłem w szybę. Spojrzeli na mnie ze strachem. Ja na siebie spojrzałem. Uderzyłem jeszcze dwa razy. Mój brat zaczął coś krzyczeć. Chciałem walił z tę cholerną szybę z całych sił. Zabrakło mi ich jednak. Nie byłem w stanie już się więcej ruszyć. Moje ciało całkowicie odmówiło posłuszeństwa. Wiedziałem, co się będzie dalej działo. Zrezygnowany, zatopiłem się w myślach. Umierałem, choć wiedziałem, że dalej żyję. I będę żył. Kto wie, być może w nieskończoność?

 

Później była już tylko ciemność.Służyła nam od wielu lat i dzięki niej zarabialiśmy.

Koniec

Komentarze

Straszne

Przynoszę radość :)

Straszne, w sensie, że takie złe? :D Rozwiniesz swój komentarz? Bardzo Cię proszę :)

Nie bardzo umiem połapać się w całej sytuacji. Rozumiem, że spełniło się życzenie, które Max wypowiedział, gdy spadała gwiazda, ale nie bardzo trafia do mnie wszystko co wydarzyło się później –– od zachowania braci, przez ich kompletnie nieracjonalne decyzje, po sam finał. Pomysł nie najgorszy, ale wykonanie, moim zdaniem, pozostawia wiele do życzenia. Cały czas mam przeczucie, że Twoje najlepsze opowiadanie jeszcze nie zostało napisane.   „Służyła nam od wielu lat i była nam jako główne źródło zarobku”. –– Bardzo koślawe zdanie. Może: Służyła nam od wielu lat i dzięki niej zarabialiśmy.   „Regularnie objeżdżaliśmy pobliskie wsie, zbierając złom z warsztatów i garaży, sprzedając później z zyskiem”. –– Wolałabym: Regularnie objeżdżaliśmy pobliskie wsie, zbierając złom z warsztatów i garaży, by później sprzedać go z zyskiem.   „Należało je rozkręcić, posortować i czekać na kupca”. –– Wolałabym: Wszystko należała posortować, rozkręcić i czekać na kupca.   „Randy otworzył butelkę piwa i mętnym wzrokiem popatrzył w niebo. Ja nie mogłem pozwolić sobie na taki luksus…” –– Czy Max naprawdę uważa, że patrzenie w niebo jest luksusem? ;-)   „Przegryzłem tylko papierosa w ustach…” –– Czy można coś przegryźć, nie mając tego w ustach?   „Randy nic się więcej nie odezwał, rozwalając nogi przed sobą…” –– Wolałabym” Randy nic  więcej nie powiedział, wyciągając/prostując nogi… Lub: Randy się więcej nie odezwał, wyciągając/prostując nogi… Bo Randy chyba nie zrobił swoim nogom krzywdy przed sobą? ;-)   Wrócił z powrotem i zatrzasnął za sobą drzwi”. –– Masło maślane. Czy można przyjść z powrotem, nie wróciwszy? ;-)   „…to jesteśmy ustawieni na wiele lat – powiedziałem, kalkulując przy tym własne słowa, które brzmiały całkiem miło”. –– Wolałabym: …to jesteśmy ustawieni na wiele lat – powiedziałem, kalkulując przy tym w myślach, a perspektywa była całkiem miła.   „Rozejrzeliśmy się po okolicy, zastanawiając, w którą stronę iść”. –– Po jakiej okolicy się rozglądali, skoro byli w lesie?   „Dochodził z wnętrza pojazdy”. –– Literówka.   „Zamarliśmy, gapiąc się na nią”. –– Zdanie wcześniej, to nie była literówka? To naprawdę była pojazda? ;-)   „Nie nie mówiliśmy”. –– Nie rozumiem.   „Przegraliśmy – Randy padł na ziemią”. –– Literówka.   Eeeh – mruknął…” –– Eeech – mruknął…   „…i pojechałem tą samą trasą, przez leśną gęstwinę”. –– Wolałabym: …i pojechałem tą samą ścieżką, przez leśną gęstwinę.   „Nie wystawię tego przecież na ogrodzie”. –– Wolałabym: Przecież nie wystawię tego w ogrodzie.   „Miałem przed sobą makabrycznie poskręcane ciało, o spopielonym ubraniu i osmolonej twarzy”. –– Wolałabym: Miałem przed sobą makabrycznie poskręcane ciało, z osmolona twarzą i w spopielonym ubraniu.   „Jakby wyglądał znajomo”. –– Wyglądał jakby znajomo.   „…we wszystkie guziki, jakie tylko znajdowały się na desce rozdzielczej…” –– …we wszystkie guziki, które znajdowały się na desce rozdzielczej…   „Pomyślałem jednak, że nacisk jaki odczuwałem…” –– Pomyślałem jednak, że nacisk który odczuwałem…   „Moje drugie jak”. –– Pewnie miało być: Moje drugie ja.   Mi, leżącemu w środku i umierającego”. –– Mnie, leżącemu w środku i umierającemu.   Pozdrawiam.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Hmmm. Takie jakieś dziwne. Kto w końcu skonstruował UFO? Złomiarz? Przeskoczyło z alternatywnej historii? I zakończenia można się domyślić dużo wcześniej.

Babska logika rządzi!

Skróciłabym i to mocno ten tekst. Paplanie Randy'ego było strasznie męczące ;) Pomysł nienajgorszy, ale przedstawienie go średnie. Można przeczytać, ale bez zachwytu.

Straszne w sensie historii – bohater ma świadomość, co się stanie i w żaden sposób nie może temu zapobiec. Przyznam, że o życzeniu przypomniałam sobie dopiero chwilę po lekturze. Zabrakło mi wyjaśnienia, skąd się wzięło UFO. Natomiast co do Twojego pisania mam sentyment do "Kamieni", więc zawsze czytam Twoje opowiadania z ciekawością.

Przynoszę radość :)

Dzięki regulatorzy, zdążyłem jeszcze poprawić to i owo. Fajnie, że człowiek się nauczy nowych rzeczy o języku polskim, bo np. nie znałem wcześniej dokłdnych reguł, jaka jest różnica między "który" a "jaki. Może rzeczywiście potrafię napisać coś lepszego, póki co szukam pomysłów.

Może to regionalizm z tym luksusem, ale ja osobiście często tak mówię o drobnych rzeczach, na które nie mogę sobie w danej chwili pozwolić. Dlatego zostawię :)

 

Dziękuję Anet :)

Pomysł ciekawy, wykonanie średnie ("wypakowaliśmy talerz", daj spokój). Zapętlenie czasowe głównego bohatera jest dość frapujące, tylko nie rozumiem, co się dzieje z drugim bohaterem. Wygląda na to, że też wpadł w pułapkę, ale jak i gdzie, to już niebardzo wiadomo.   Pozdrawiam

Mastiff

Seekerze, napisałeś: Randy otworzył butelkę piwa i mętnym wzrokiem popatrzył w niebo. Ja nie mogłem pozwolić sobie na taki luksus, gdyż musiałem być skupiony na prowadzeniu po słabo oświetlonym terenie. Domyśliłam się, że Max zazdrości bratu, iż ten raczy się piwem, bo sam, prowadząc auto, nie może pić alkoholu. Dla mnie jest oczywiste, że ktoś prowadzący samochód po słabo oświetlonym terenie, będzie wpatrywać się w drogę, nie w niebo, by nie spowodować wypadku. Ze zdania zaś wynika, że Max chciałby patrzeć w niebo. Problem nie leży w luksusie, jeno w niejasnym powiedzeniu, co dla Maxa jest luksusem. Pozdrawiam. ;-)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

…Nazwanie piwa "złotym trunkiem" to gruba przesada. Pozdrawia amator zielonej herbaty. Opowiadanie do szlifu.

Nowa Fantastyka