- Opowiadanie: Marianna - Ewakuacja

Ewakuacja

EDYTUJ

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Ewakuacja

 

Nie miała jeszcze nazwy. Nosiła oficjalne oznaczenie „KE–sto czterdzieści sześć A”, ale po prostu określali ją jako „Szóstkę”, wymawiając jednak to pospolite słowo z nieśmiałą nadzieją i lekkim podziwem zarazem, okazała się bowiem ciekawsza niż wszystkie uprzednio badane jaskinie. Obiecywali sobie po niej więcej niż po innych, łatwiej dostępnych, wyżej położonych grotach. Wyróżniało ją wszystko, a zwłaszcza niespotykana nigdzie indziej mikroflora, odkrywana z każdym posunięciem penetrującego jaskinię łazika. Nawet formy skalne były tu odmienne, a sama skała jaśniejsza, szlachetniejsza, nietknięta, jakby świeżo odlana.

– Co to? – spytał Morales, wskazując na majaczące na drugim planie, przypominające sople, patykowate twory. Od prawdziwych sopli różniły się tym, że sterczały pionowo do góry.

Xin jeszcze uważniej skupiła wzrok na ekranie.

– Możesz dać to na środek?

Morales kiwnął głową i bez słowa przesunął manipulator nieznacznie w lewo, by kamera robota objęła swym bystrym okiem połyskliwą gęstwinę pnących się w górę patyków. Operator zwiększył kontrast, ale obraz zamiast nabrać ostrości, zaśnieżył.

– Znów zakłócenia – dobiegły z głębi pojazdu eksploracyjnego pełne pretensji słowa profesora. – Ostatnio zdarzają się coraz częściej. Trzeba coś z tym wreszcie zrobić, Morales.

– Dziś był rozbłysk – przypomniała Xin.

– Rozbłyski mamy prawie co drugi dzień – odparował natychmiast szef misji, po czym zawyrokował tonem nie znoszącym sprzeciwu: – Nie zrzucaj całej winy na tutejsze słońce. Elektronika siada i tyle.

– Sprzęt działa. Zawinił przesył – oburzył się operator, starając się dostroić urządzenie. – Będę musiał sprawdzić kabel po powrocie.

Obraz nagle nabrał ostrości, zakłócenia ustąpiły, jak ręką odjął. Uwagę całej trójki przykuły drobne, palczaste twory, zapewne pierwszy raz w historii wydobywane z mroku jaskini przez reflektory łazika.

– Wyglądają na stalagmity. Widywałam takie na Ziemi – orzekła Xin i zaczęła wyjaśniać: – Kapiąca ze stropu woda osadza minerały na…

– Litości! – prychnął profesor. – Nie oprowadzasz szkolnej wycieczki. Wiemy, co to jest!

– Więc nie chcesz się temu bliżej przyjrzeć? – Zmartwiona nagle kobieta obróciła fotel w kierunku astrobiologa, marszcząc brwi z niedowierzaniem.

– Tego nie powiedziałem – chrząknął astrobiolog. – Ruszaj, Morales. Chcę dostać próbkę tej wody. Ale – dodał z naciskiem – to będzie ostania rzecz, jaką zbadamy. Potem zwijamy manatki. I tak przeciągnęliśmy wyprawę.

Dwoje uczonych przy konsoli milcząc zgodziło się z przełożonym. Operator wytyczył łazikowi bezpieczną trasę, prowadzącą łagodnym zjazdem ku dolnym partiom jaskini, jaśniejącym w świetle reflektorów robota, jak rozrzucone na skałach klejnoty. Xin wykorzystała ten czas, odgrzewając dawno wystygły posiłek, znudzony profesor zamknął oczy i udawał, że drzemie. Morales nieśpiesznie wyznaczał robotowi kolejne punkty kontrolne, aż wreszcie wydał odpowiednią komendę i łazik już o własnych siłach ruszył przed siebie. Sztuczna inteligencja robota pozwalała co prawda na samodzielną wędrówkę, lecz Morales nie zwykł odwracać wzroku od ekranu; śledził swego robota jak stawiające pierwsze nieporadne kroki dziecko i choć wierzył w zdolności maszyny do bezpiecznego pokonywania przeszkód, każdy ominięty ostrożnie głaz kwitował pełnym uznania kiwnięciem głowy. Naraz, w panującą w pojeździe eksploracyjnym ciszę wdarło się rzucone półgłosem przekleństwo. Operator jak ognia unikał wulgarnych wyrażeń; zaniepokojony profesor natychmiast podniósł powieki, a Xin z wrażenia prawie oblała się zupą. Wszyscy troje skupili wzrok na ekranie, skażonym teraz wściekłymi, intensywniejszymi niż wcześniej szumami. Wstrzymali oddechy, gdy obraz zadrgał, zamigotał, zaśnieżył, by w końcu zniknąć zupełnie, ustępując miejsca bezdennej czerni z wyświetlonym komunikatem o braku sygnału.

– Świetnie – wycedził profesor jadowicie. – Tylko przesył, tak?

Morales wyglądał, jakby miał ochotę wybiec z pojazdu i osobiście naprawiać łazik. Opanował się jednak szybko; ze ściągniętą twarzą usiłował bezskutecznie przywrócić łączność. Szef z mściwą satysfakcją obserwował rozpaczliwe wysiłki podwładnego.

– Chyba nic więcej nie zobaczymy – judził astrobiolog.

– Możemy wysłać ważkę – przypomniała Xin.

– Dużo nam to da – mruknął z niechęcią szef. – Ważka to tylko latająca kamera.

– Przynajmniej spróbujmy – nie ustępowała kobieta.

Morales milczał, tępo wpatrując się w ciemny ekran, ale jego palce wciąż zapełniały okno poniżej liniami bezużytecznych komend.

 

 

***

 

 

Rozmawiał z tobą – stwierdził z wyrzutem profesor, zajmując miejsce obok stanowiska kontrolnego, zajmowanego przez Xin.

– Tak – przyznała z ociąganiem – rozmawiał. Co z tego?

– O co mu znowu chodzi?

– Sam spytaj – wzruszyła ramionami.

– Przecież śpi – obruszył się i dodał natychmiast głośniej: – Przesypia swoją wachtę!

– Przestań! – syknęła. – On miał do tego łazika… stosunek emocjonalny. Traktował go jak dziecko… czy co. Przywiązał się do niego. W końcu to był jego projekt….

– Wiem, wiem. – Machnął ręką lekceważąco astrobiolog. – Żałoba nie zwalnia nikogo z codziennych obowiązków!

– Daj Moralesowi czas – poradziła i obiecała: – Wezmę też jego najbliższy dyżur.

– Twoja wola, siostro miłosierdzia – skrzywił się z dezaprobatą.

Milczeli przez chwilę; Xin starała się zapomnieć o obecności przełożonego i skoncentrować na śledzeniu postępów pojazdu, co przychodziło jej z coraz większym trudem. Zwykle uwielbiała obserwować rozpalone wiatrem słonecznym, szalejące nad planetą okazałe zorze polarne, zdające się ślizgać po górnych partiach atmosfery jak po lodzie. W tej chwili, mimo iż bardzo starała się po prostu podziwiać refleksy rzucane przez odległe światła na łagodnie falującą wyżynę, nie potrafiła oczyścić umysłu z nieprzyjemnych myśli.

– Jak myślisz… co się stało z robotem? – spytała po chwili.

– Zapewne nic niezwykłego – podchwycił od razu astrobiolog, jakby właśnie też o tym myślał. – Łazik zapewne stoczył się w jakieś zagłębienie, a w tym, że ważka go nie znalazła, też nie ma nic dziwnego. Cóż, tryb autonomiczny tego modelu kamery jest mocno niedopracowany.

Przez moment znów panowała krępująca cisza. Przed oczami Xin, zamiast gasnącej już łuny rozbłysku przyczajonego za horyzontem czerwonego karła, stanęły obrazy z jaskini. Autonomiczna kamera, zaprogramowana na śledzenie łączącego łazik z pojazdem eksploracyjnym kabla sprawdziła się o tyle, że odnalazła zerwany koniec przewodu. Samego robota nie udało się zlokalizować i chociaż badacze do znudzenia przeglądali zarejestrowane w „Szóstce” obrazy, los maszyny pozostawał nieznany. Nic więcej zrobić nie mogli – wyprawa, obliczona na trzy tygodnie, miała się już ku końcowi i dłuższe przebywanie w wąwozie groziło krytycznym wyczerpaniem zasobów pojazdu. Gdy profesor podjął decyzję o powrocie, w operatorze robota coś pękło; choć niewyjaśniona sprawa łazika nurtowała wszystkich, jeden Morales nie potrafił pogodzić się ze stratą.

– Habitat się odzywał? – Głos przełożonego wyrwał Xin z zamyślenia.

Kobieta drgnęła, jak oblana kubłem zimnej wody.

– Eee… Nie mogę się połączyć. Ale wystąpił nowy rozbłysk… zakłócenia…

Profesor przewrócił oczami.

– No tak. – Westchnął i podniósł się z miejsca, mrucząc pod nosem coś o kiepskich baletnicach. – Nie zapomnij ponawiać wezwania, skoro już bierzesz dyżur za naszego Gepetto.

– Nie martw się o to – wymamrotała zmęczonym głosem.

 

 

***

 

 

Habitat nie odpowiedział. Nawet, gdy ustały zakłócenia, a niewielka odległość ułatwiała komunikację, odzywał się tylko automat, do znudzenia powtarzający standardowe, nagrane powitanie. Pojazd eksploracyjny w żółwim tempie toczył się ku zatopionej w gęstej atmosferze planety, ukrytej w czerwonawym półmroku koła podbiegunowego mieszkalnej kopule. Zaniepokojeni astronauci unikali jak ognia przypuszczeń co do przyczyny ostentacyjnego milczenia pozostawionych w habitacie kolegów i tylko profesor odgrażał się, że więcej tej nieodpowiedzialnej dwójki na planetę nie zabierze.

Na miejscu pozornie wszystko działało jak trzeba. Z podszytą niepokojem i niecierpliwością ulgą badacze opuścili pojazd eksploracyjny, by wkroczyć do śluzy. Kojący widok znajomego miejsca tylko na chwilę uśpił czujność przybyszy, nikt bowiem nie wyszedł im na powitanie, choć głośna praca śluzy potrafiła w niedużym przecież habitacie poderwać na nogi największego śpiocha. Kolejne pomieszczenia swego tymczasowego lokum przemierzali już znaczenie ostrożniej, ale poza ciszą i pustką nie zastali nic niecodziennego. Zwykłe przeglądanie znajomych kątów zmieniło się wkrótce w gorączkowe przetrząsanie opuszczonych laboratoriów i zanim którykolwiek z astronautów zdążył wyrazić rodzące się w głębi umysłu podejrzenie, że statek–baza dokonał niezapowiedzianej ewakuacji, znaleziono zaginionych w kwaterach załogi.

Kobieta i mężczyzna, leżeli nadzy, wtuleni w siebie, jak po świeżo dokonanym akcie miłosnym; gdyby nie siny, upstrzony plamami opadowymi kolor ciał, wyglądaliby jak odprężona, odpoczywająca w swych ramionach para szczęśliwych kochanków i tylko zaschła już, zastygła na twardo, wydobywająca się z ust, nosów, uszu i innych naturalnych otworów brunatna maź świadczyła, że śmierć nie nastąpiła z przyczyn naturalnych.

– Świetnie. – W grobową ciszę wdarł się zduszony, lecz kipiący złością głos profesora. – No to mamy kwarantannę, tylko tego nam brakowało!

Xin nie wytrzymała napięcia; krzyknęła boleśnie, jak ugodzona nożem i uciekła, pędząc przed siebie na oślep. Morales powoli odwrócił wzrok od zwłok kolegów i pokręcił głową z niesmakiem.

– Jak możesz… Zostały w tobie jakiekolwiek ludzkie odruchy? – spytał łamiącym się głosem.

– Tak – odparł szef. – Obrzydzenie i odraza. Wystarczy?

– Jak dla ciebie to i tak dużo – mruknął Morales i pośpiesznie ruszył za Xin.

 

 

***

 

 

Jak sekcja? – rzuciła na powitanie, usiłując ominąć wzrokiem leżące za przezroczystą ścianą komory izolacyjnej zwłoki.

– Jeszcze nie skończyłem – mruknął, podnosząc wzrok znad wyświetlacza mikroskopu.

W pierwszej chwili profesora nawet ucieszyła wizyta Xin; zawsze to jakaś odmiana po dniu żmudnej pracy. Kobieta instynktownie wyczuła tę chwilę słabości uczonego.

– Skończyłeś – stwierdziła pewnie, ośmielona łagodnym spojrzeniem mężczyzny, przeczącym ostremu tonowi.

Nie zaprzeczył, ale nie kwapił się też, by rozpocząć rozmowę, ani nie poprosił Xin, by usiadła. Kobieta sama zajęła wolny fotel, odwracając go tak, by nie mieć przed oczami martwych ciał kolegów.

– Żal mi ich, wiesz? – zaczęła, kiwnięciem dłoni wskazując na komorę za sobą. – Kiedy już doczekali się na to, by zostać sam na sam, przytrafiło im się coś takiego… Myślisz, że przeczuwali, co ich spotka?

– Nic na to nie wskazuje – odparł znużonym głosem astrobiolog.

– Gdybyśmy wiedzieli, na co mamy się przygotować…

– Zbilibyśmy fortunę jako jasnowidze – dokończył ironicznie.

Westchnęła, starając się nie okazać zniecierpliwienia.

– Czegoś się jednak dowiedziałeś, prawda?

– Czegoś… tak. Ale za wcześnie jeszcze na wnioski.

Odwrócił się, by udać, że w zadumie kontempluje wyświetlony na ekranie obraz jakiejś tkanki. Nie zniechęciło to Xin; ostrożnie opuściła fotel i stanęła obok uczonego.

– Co to? – Wskazała ruchem głowy ekran.

– I tak się na tym nie znasz. – Wzruszył ramionami.

Ty też nie jesteś lekarzem, pomyślała, ale nie wypowiedziała tej uwagi na głos. Profesor, jakby umiejąc czytać w myślach kobiety, skrzywił się i szybkim kiwnięciem palca zmienił wyświetlone zdjęcie. Kolejne przedstawiało porowate, kuliste twory.

– Chcę ci pomóc – rzuciła propozycję, starając się, by zabrzmiało to naturalnie.

– Nie potrzebuję planetologa – odburknął niegrzecznie.

– A przyjaciela? Pomocnej dłoni? – dodawała, dobrze skrywając drwinę.

Wiedziała, że kto jak kto, ale ten człowiek nie potrzebował przyjaciół. Nie była nawet pewna, czy potrzebował kobiet, ale nie zamierzała trwonić czasu na złośliwości.

– Dam sobie radę – prychnął, lekko zniecierpliwiony.

Obecność koleżanki zaczynała mu ciążyć; żałował, że nie pozbył się jej od razu. Xin i tym razem nie zamierzała odpuścić.

– Mogę skończyć tak, jak tamci – żachnęła się, uważnie jednak śledząc reakcje przełożonego. – Mam prawo wiedzieć!

Profesor westchnął ciężko.

– To nie będzie przyjemne – zapowiedział.

– Wszystko mi jedno – stwierdziła ponuro i wskazując dłonią wyświetlacz, spytała: – To jakaś infekcja, tak?

– Możliwe – stwierdził enigmatycznie – ale wciąż nie określiłem czynnika chorobotwórczego. To, co widzisz, to proste mikroby, zawleczone jakimś cudem z Ziemi. Całkowicie nieszkodliwe. Pozbawione zdolności litycznych.

– Znaczy… trawiących? – W głosie kobiety nagle zadrgała nuta przestrachu.

– Można tak powiedzieć. Narządy wewnętrzne naszych drogich zmarłych zostały dosłownie stopione przez jakieś żrące enzymy. Zmieniły się w odżywczy koncentrat białkowy, taki właśnie, jaki wypływał z nosa i ust denatów. Nie wiem jeszcze, jaki organizm z tej wysokoenergetycznej papki miał skorzystać – zastanawiał się głośno uczony, po czym dodał z lekkim podziwem: – To coś dobrało się już do skóry, podziurawiło ją jak sito. Temperatura chłodni musiała zatrzymać proces; ciekaw jestem, czy dałoby radę kościom?

– Przestań! – Skrzywiła się i cofnęła z obrzydzeniem o krok. – To nie jakiś cholerny eksperyment!

– A szkoda – zauważył sucho, siadając, a widząc oburzenie kobiety, dodał łagodniej: – Tylko dlatego, że znałem denata, mam porzucić naukową dociekliwość?

– To ludzie, nie szczury laboratoryjne – szepnęła z powagą. – Jutro to samo może spotkać ciebie… albo mnie.

– Niewykluczone – przyznał, wydymając usta.

Zmrużyła oczy i przekrzywiła głowę, jakby tylko na to stwierdzenie oczekiwała.

– To zaraźliwe, tak? – podchwyciła od razu.

Otrzeźwiał w jednej chwili.

– Jeszcze nie wiem. Okaże się – dodał. – Trzeba się liczyć z taką ewentualnością.

– Skoro tak… Kwarantannę równie dobrze moglibyśmy odbyć na orbicie – zauważyła.

– Statek nie zezwolił na ewakuację. Względy bezpieczeństwa…

– To ty nie zgodziłeś się na przerwanie misji! – przerwała mu pełnym pretensji tonem. – Morales rozmawiał z bazą, nie pozwoliłeś nawet, żeby przysłali nam lekarza!

Profesor wstał natychmiast, dotknięty do żywego i naraz znaleźli się z Xin twarzą w twarz, mierząc się nieprzyjemnymi, wyzywającymi spojrzeniami.

– O to ci chodzi! – zagrzmiał. – Morales cię tu przysłał, tak? Żeby mnie wybadać, co?

– Co za różnica? – powiedziała z goryczą. – Skoro już poświęcasz ludzi dla swojej kariery naukowej, wyjaśnij im przynajmniej, co ich czeka!

– Pierwszej ci powiem, gdy skończę – obiecał opryskliwie i podszedł do śluzy komory izolacyjnej, tak, by zmusić Xin do patrzenia na zwłoki. – Nic tu po tobie. Idź się wyśpij. Możesz nawet z Gepetto, jeśli masz ochotę.

– Nie masz pojęcia, o co tu się dzieje i to cała tajemnica – odparowała ostro, urażona, obróciła się gwałtownie i bez pożegnania opuściła laboratorium.

– Jeszcze nie – mruknął do siebie profesor gdy wyszła, po czym wrócił do przerwanej pracy.

 

 

***

 

 

Przewód nadżarty był w kilku miejscach. Ubytki nosiły ślady jakiegoś organicznego osadu, podobnie zresztą jak i cały kabel, którego rozerwany koniec świadczył o osłabieniu przez niezidentyfikowany, żrący czynnik. Przewód pękł jak zwykły sznurek; Morales przyglądał mu się z uwagą, żałując, że tak niewiele wie o astrobiologii, a z profesorem swymi spostrzeżeniami dzielić się nie miał ochoty. O tutejszych mikroorganizmach, wściekle atakujących nie ludzi, a ich maszyny słyszał już wcześniej. Organizmy te, efemerczne jednak i nieuchwytne, z rzadka manifestowały swą obecność, stając się dla szefa misji czymś w rodzaju świętego Graala i Morales postanowił wysłać wyniki badań zaprzyjaźnionemu biologowi, którego profesor z zawiści nie zabrał na planetę. Zanim jednak operator wywołał bazę, ekran rozświetlił komunikat o świeżo odebranym sygnale. Serce Moralesa zabiło mocniej; wstrzymał oddech, gdy w sygnaturze podpisu rozpoznał znajomy kod łazika. Dłoń mężczyzny sama powędrowała ku rozświetlonemu sześcianowi powietrza z wyświetlonym komunikatem, lecz zatrzymała się nagle, jakby zdjęta nagłą obawą. Łazik, uwięziony pod pokładami grubych skał, miałby nagle nawiązać łączność z habitatem? Fizycznie niemożliwe, rozważał Morales. Komputer w niewytłumaczalny sposób odbierał jednak transmisję robota, a przed oczami operatora migało powiadomienie, zakrawające na żart.

Hipnotyzująco mrugająca ikona zdołała w końcu uwieść operatora. Morales uległ pokusie otwarcia wiadomości – łazik, jak gdyby nigdy nic, meldował swą obecność i gotowość do działania. Zasilanie wewnętrzne pozwalało robotowi, co prawda, na długą, samodzielną pracę, nawet na wypadek utraty łączności, ale w obecnej sytuacji zdolność owa przyprawiała mężczyznę o gęsią skórkę. W obawie, by raz nawiązane połączenie nie okazało się ulotną chimerą niepoznanej planety, Morales od razu ściągnął zapisy ostatnich przed zerwaniem kabla poczynań robota. Bez entuzjazmu wysłał swemu pupilowi kolejne komendy, ale łazik zareagował dopiero na rozkaz uruchomienia kamery. Obraz przez nią rejestrowany był jednak skrajnie bezużyteczny – przedstawiał ciemno–sine, mętne kłębowisko, niepodobne do żadnego z badanych wcześniej miejsc. Coś, niczym popychany lekkim wiatrem dym, przepływało leniwie w zniekształconych strugach światła, rzucanych w nieznane przez reflektory łazika. Operator wykluczył, by stanowiło zakłócenie; zdołał zwiększyć jeszcze moc lamp, ryzykując całkowite rozładowanie baterii pojazdu, lecz ten nierozsądny gest nie pomógł w zrozumieniu problemu. Nie wierząc już w wiarygodność rejestrowanego obrazu, uznał, że powinien ustalić położenie robota. W teorii to działanie nie miało szans powodzenia; lecz skoro skały nie zdołały stłumić sygnału, wszystko było możliwe.

Kilkakrotnie sprawdzał wynik, lecz za każdym razem rezultat otrzymywał ten sam. Z obliczeń wynikało, że łazik znajduje się dokładnie pod stopami mężczyzny. To musiał być błąd; jakim cudem robot z „Szóstki” zawędrował aż pod habitat? Dopiero wtedy skonsternowany Morales odtworzył plik z nagraniem. Oglądał je raz po raz, nie dowierzając w to, co widzi, choć zapis stanowił całkiem niezłą wskazówkę do wyjaśnienia fenomenu, tyle, że stawiał na głowie całą wiedzę Moralesa o planecie. Muszę pokazać to Xin, postanowił mężczyzna, ale nie ruszył się z miejsca, dopóki słabnące baterie robota pozwalały zagubionej maszynie wysyłać pozdrowienia z nieokreślonej nicości.

 

 

***

 

 

Tak przypadkiem tu trafiłeś? Nie wierzę. Xin musiała cię zaprosić – mamrotał profesor, rozstawiając kamery w ciasnym pomieszczeniu, które uczona do niedawna dzieliła ze zmarłą koleżanką. Mimowolnie mówił szeptem, jakby obawiał się zbudzić kobietę, choć w stanie, w jakim znajdowała się od kilkunastu godzin nie miało to żadnego znaczenia.

– Czy to takie ważne? Trzeba jej jakoś pomóc. – Morales, stojąc w drzwiach kwatery, przyglądał się krzątaninie astrobiologa z pełną niesmaku rezerwą.

– Nie bardzo wiem jak – warknął obcesowo profesor. – Potrzebujemy dłuższej obserwacji, zanim podejmiemy jakiekolwiek kroki. Nie sposób przecież przewidzieć reakcji czegoś, czego się nie zna. Widzę, co prawda, pewne podobieństwa do palczastych tworów z jaskini. Z jedną różnicą – te wyglądają na organiczne. Są żywe.

Operator głośno przełknął ślinę, nerwowo pocierając splecione za plecami dłonie.

– Tamte też – oznajmił krótko, omiatając wzrokiem sufit.

– Że co? – Zmarszczył brwi profesor i przerwał rozmieszczanie czujników podczerwieni. – Stalagmity z „Szóstki”?

Morales z trudem zachował obojętną minę, jakby mówił o pospolitym wydarzeniu.

– Tak. Wykazały reakcję na pojawienie się łazika. – Operator zamilkł, a zauważywszy, że zdołał zaintrygować astrobiologa, wyjaśnił: – Odzyskałem zapis kamery.

– Dlaczego nic o tym nie wiem? – zagrzmiał szef wyprawy już całkiem głośno.

Morales skrzywił się tylko lekko, nie zamierzając odpowiadać na to pytanie. W tym samym momencie jednak Xin, jak zbudzona ze snu, otworzyła oczy i jęknęła cicho.

– Żyje – zauważył z zadowoleniem profesor, a Morales kilkakrotnie zawołał kobietę po imieniu.

Otwarte oczy leżącej, nieprzytomne i mętne, wlepione w jeden punkt, nie zmieniły wyrazu nawet wtedy, gdy astrobiolog zamachał dłonią przed ich zwężonymi chorobliwie źrenicami.

– Śpiączka – orzekł szef misji. – Na razie jeszcze oddycha. Widocznie enzymy nie dokonały jeszcze istotnych spustoszeń, ale to tylko kwestia czasu.

– Dlatego trzeba się spieszyć! – nalegał wzburzony Morales. – Z każdą godziną szanse maleją!

– Taak – przyznał przeciągle astrobiolog – najprościej powyrywać te tubule i pozwolić by z Xin wylała się cała zawartość, prawda? Przecież to zasysa płyny z wnętrza ciała, nawet nie wiemy dokąd! – Ostrożnie zbliżył się do leżącej i udał, że zamierza nabrać pełną garść pulsujących regularnie wici. – Istny gąszcz! Widzisz, jak jest upakowane? – Wskazał wnikające w skórę kobiety setki drobnych, białych rurek, wyrastających wprost ze ściany i przenikających przez posłanie z podłogi. – Płyn będzie cieknąć z Xin jak z sita!

– A co z nami? – spytał nagle Morales. – Zobacz! – Zatoczył półokrąg ręką, szerokim gestem pokazując zarażoną ścianę habitatu, po czym skierował dłoń w dół, na podłogę tuż u stóp astrobiologa, pokrytą delikatnym na razie meszkiem wschodzących wici. – To zajmuje coraz to nowe powierzchnie!

– Zaryzykujemy – leniwie zdecydował profesor. – Znalazło już ofiarę, pewnie na niej poprzestanie. Cofnęło się przecież po ataku na… Romeo i Julię.

– Mamy więc czekać, aż całkiem strawi Xin? – przerażonym tonem spytał Morales i natychmiast zażądał: – Poprośmy bazę o pomoc!

Szef uśmiechnął się ironicznie.

– Myślisz, że tamci ze statku spotkali wcześniej coś takiego? Że będą wiedzieć więcej niż ty czy ja?

– Bzdura! Dobrze cię znam – wybuchnął operator. – Kogo chcesz oszukać? Po prostu z nikim nie zamierzasz dzielić się odkryciem. Popatrzysz, jak biedaczka umiera, a potem znajdziesz dla całego procesu jakiś elegancki termin, najpewniej z elementem twojego nazwiska! Poświęcisz Xin jak mojego robota?

– Uspokój się – odparł sucho astrobiolog, po czym dodał: – To nie to samo. Nie wolno ci używać takich porównań.

Operator zaklął pod nosem i zamilkł na moment. Mierziły go opanowanie i systematyczność, z jakimi profesor podłączał kolejne urządzenia, oplatając nieprzytomną Xin siecią czujników gęstszą niż obce nici. Wspomnienie straconego łazika narastającą udręką zatruwało coraz bardziej ponure myśli Moralesa.

– To, co tu widzisz, to tylko część fenomenu – zauważył nagle. – Nie widziałeś nagrania z jaskini. Bez niego nigdy nie ogarniesz całości.

– Tak, prawda – przyznał astrobiolog, po raz ostatni sprawdzając ustawienia przyrządów na przenośnej konsoli. – Plik jest na głównym serwerze?

– Nie. Zapis mam w osobistym „kieszonkowcu”. Nie zobaczysz go, chyba, że zgodzisz się na ewakuację. Niech nas stąd wreszcie zabiorą!

– Ja zdecyduję o końcu misji – wycedził profesor, obrócił się na pięcie i ruszył ku drzwiom. Morales cofnął się o nieznacznie, robiąc przejście. Astrobiolog minął go, pogardliwie odwracając wzrok; kilka kroków dalej zatrzymał się jednak i spojrzał na towarzysza wyczekująco: – No? Na co czekasz?

– Ktoś powinien z nią zostać – stwierdził posępnie operator.

– „Ktoś” – powtórzył z przekąsem profesor – pokaże mi nagrania odzyskane z łazika.

Morales drgnął. Powoli, z ociąganiem podszedł do astrobiologa.

– Nic z tego – odparł twardo. – Dostaniesz je dopiero na statku. I módl się, by Xin przeżyła podróż. W przeciwnym wypadku nie zobaczysz ich nigdy.

 

 

***

 

 

Xin nie odzyskała przytomności. Dwaj przysłani ze statku – bazy lekarze nie dawali kobiecie żadnych szans, wymieniali tylko między sobą mądre, medyczne terminy, z których każdy brzmiał dla mieszkańców habitatu jak wyrok śmierci. Ostatecznie bez entuzjazmu podjęli próbę uwolnienia chorej od niszczącego ją pasożyta. Przez kilkanaście godzin odcinali nabrzmiałe od zasysanego płynu wici, opatrywali sztuczną skórą dziesiątki bezustannie sączących się, lecz niewielkich ran, uzupełniali płyny i z niepokojem śledzili słabnące parametry życiowe kobiety. Nie podjęli się tylko odwrócenia dokonanych przez tubule spustoszeń, usprawiedliwiając się ubogim wyposażeniem punktu medycznego w habitacie, choć tak naprawdę zdawali sobie sprawę, że na statku zdziałają dla Xin niewiele więcej. Ku nieskrywanej rozpaczy Moralesa i za milczącą aprobatą profesora pilotka, zaniepokojona szalejącym, masywniejszym niż zwykle rozbłyskiem, nie zgodziła się na natychmiastowy start promu.

Gdy wyznaczono w końcu godzinę odlotu, astrobiolog bezprzykładnie opóźniał przygotowanie do ewakuacji, zafascynowany zachowaniem okaleczonych nici.

– Tu jesteś – odezwał się z pretensją w głosie Morales, zastając przełożonego w kwaterze Xin.

Profesor zignorował obecność podwładnego, uważnie przyglądając się ścianom i sufitowi pomieszczenia.

– Wiedziałem, że właśnie tu cię znajdę – zaczął znowu operator, nie ukrywając zniecierpliwienia. – Chcą startować. Idziesz, czy zostajesz?

– Cofnęło się – powiedział profesor do siebie, bez obaw muskając delikatnie palcami na powrót gładką ścianę habitatu. – Ani śladu. Ukryło się…

Morales zacisnął pięści nerwowo, ale nie zdobył się na to, by przekroczyć próg.

– Stęskniłeś się? – zadrwił i od razu przypomniał: – Masz czterdzieści osiem godzin nagrań, na statku możesz oglądać to paskudztwo do znudzenia.

Profesora najwyraźniej nie ubodły ostre słowa operatora, bo jak gdyby nigdy nic przykucnął i przesunął dłoń po podłodze, mówiąc:

– Zastanawiam się tylko, czy aby na pewno zawinili lekarze. Coś przecież skłoniło wici do wycofania się poprzednim razem. Wtedy jakby coś je spłoszyło, rozumiesz?

– Rozumiem jedno – wyrzucił Morales z podejrzanie ściśniętego gardła – że trzeba się spieszyć.

Astrobiolog zbył tę uwagę milczeniem, a w ciszę opustoszałego już habitatu wdarł się odgłos pośpiesznych kroków operatora, oddalającego się bez pożegnania w kierunku śluzy.

Wtedy ożywił się również profesor; wypadł z kwatery kobiety i dogonił Moralesa, pytając:

– Co chcesz przez to powiedzieć? Dlaczego mamy się spieszyć?

– Zapominasz o Xin – odpowiedział Morales.

– Ani na chwilę. Ale mam wrażenie, że nie tylko o nią chodzi. Jest jeszcze coś, prawda?

Nie uzyskał odpowiedzi; powtórzył to pytanie w drodze na wahadłowiec, ale operator ponownie odparł równie krótko, wymijająco. Nie spytał po raz trzeci, zaintrygowany faktem, że twardy dotąd grunt wyżyny wyraźnie teraz roztajał i stopy maszerujących choć nieznacznie, to jednak dostrzegalnie zaczynały grzęznąć w rozmiękłej niezwykle glebie, choć temperatura wskazywana przez panel kontrolny skafandrów niewiele różniła się od zwykle panującej na tej szerokości geograficznej.

Przygotowany do startu prom też jakby osiadł swym ciężarem w bardziej miękkim niż zazwyczaj podłożu, lecz zrazu nie martwiło to nikogo. Dopiero podczas procedury startowej zaczęły dziać się dziwne rzeczy – silniki grały nierówno, z wysiłkiem, dusiły się, milknąc po kilku sekundach pracy. Pilotka zaklnęła złowróżbnie raz i drugi, po czym maszyna zgasła, a zdumionym oczom oczekujących na start ukazał się powolnie, lecz nieubłaganie pnący się w górę horyzont. Wśród pasażerów zapanowała milcząca konsternacja, nikt nie potrafił nawet nazwać zjawiska, którego doświadczali, zanim pilotka nie warknęła:

– To jakieś cholerne bagno!

– Zapadamy się? – wyjąkała przestraszona sanitariuszka.

– Prom tonie? – spytał z niedowierzaniem profesor. – Niemożliwe!

Jeden z lekarzy, kręcąc się nerwowo w fotelu, zaczął pomstować na kobietę przy kokpicie:

– Gdzieś ty wylądowała, durna? Startuj natychmiast!

– Odpieprz się! – ryknęła spocona z przerażenia pilotka. – Robię, co mogę!

Mimo starań kobiety silniki nie podjęły już pracy. Horyzont unosił się nieubłaganie, pilotka przeklinała jak szewc, lekarze przekrzykiwali jeden drugiego, sanitariuszka rozpięła pasy, wygramoliła się z fotela i zanim ktokolwiek zdołał zareagować, dopadła wyjścia i bijąc rękawicą w panel kontrolny, usiłowała otworzyć drzwi. Profesor miotał spojrzeniami pomiędzy oknami, by wreszcie zrozumieć, że nie tylko mrok nocy polarnej oblepia wizjery promu.

– Patrzcie! – zawołał.

Wtedy zapadła grobowa cisza. Na krótką chwilę ustały krzyki, wszyscy wlepili oczy we wskazywany przez naukowca wizjer, na który bezustannie wpełzała jakaś nieprzejrzysta, gęsta i najwyraźniej skrajnie lepka ciecz. Pierwsza rezon odzyskała sanitariuszka.

– Odblokuj te cholerne drzwi! – wrzasnęła w kierunku kokpitu.

Pilotka nie zwracał na nią uwagi, desperacko, lecz bezskutecznie starając się uruchomić silniki. Jeden z lekarzy, wrzeszcząc coraz głośniej, usiłował wywołać bazę przez radio. Bez efektów – wszystko zagłuszały niewiadomego pochodzenia trzaski, takie same jak podczas rozbłysków. Jedynie Morales milczał jak zaklęty; siedział bez ruchu, oddychając ciężko przez zaciśnięte zęby i nerwowo pocierał odziane w rękawice dłonie. Dopiero po chwili poczuł, że siedzący naprzeciwko profesor wlepia w niego przenikliwe, trawione ogniem determinacji spojrzenie.

– Co było na tamtym nagraniu, Morales? – spytał dziwnie obojętnie astrobiolog.

Skupienie się na słowach przełożonego w ogólnym rozgardiaszu nie było łatwe, podobnie jak zmuszenie zdrętwiałego języka do odpowiedzi.

– Nic – wymamrotał operator, walcząc z przemożną ochotą, by zasunąć także przyciemnioną osłonę hełmu i choćby w ten sposób odgrodzić się od panującego chaosu.

– Nieprawda. – Profesor, jako jedyny zachował spokój, przemawiając do operatora łagodnie, niczym do dziecka, a tembr głosu astrobiologa ocierał się prawie o czułość. – A ja myślałem, że chodziło ci o Xin… Byłeś nieswój od dłuższego czasu, i ten pośpiech… Wiedziałeś co się stanie. Co było na tym nagraniu?

Morales najpierw zacisnął szczęki jeszcze mocniej, lecz po chwili nabrał w płuca potężny haust powietrza i wyznał:

– Najpierw cofnęły się białe „sople”. Potem… podłoże zmieniło stan skupienia. Jakby tiksotropia… czy coś. Wchłonęło robota. – Pokazał ruchem głowy okna promu prawie całkiem zalane już tajemniczą cieczą i mówił dalej: – Podejrzewam, że cała wyżyna jest niezbyt grubą skorupą na olbrzymim zbiorniku. Nie wiem czego. – Przerwał i otworzył szeroko oczy, gdy za szybą nad głową profesora zafalowała drobna, jasna wić. Gdy zniknęła, dodał: – Dziwne, ale kamery łazika nie uległy zniszczeniu i działały, gdy robot płynął z prądem…

– Xin zawsze się zastanawiała dlaczego na tej planecie, okrytej tak gęstą, wilgotną atmosferą, nie ma rzek, mórz, oceanów. – Profesora opuściło napięcie, a na twarz wypełzł zwykły, ironiczny grymas, gdy dodawał z namysłem: – To jest jakieś wyjaśnienie.

– Nie zgadza się tylko jedno. – usłyszeli nagle głos drugiego z lekarzy, który dotąd w milczeniu przysłuchiwał się rozmowie. – Startowaliście i lądowaliście tu kilka razy. Nigdy wcześniej nie działo się nic podobnego!

– Nasza obecność może być tylko jednym z czynników – przerwał profesor, odzyskując swój protekcjonalny ton. – Podejrzewam, ze istotną rolę odgrywają też rozbłyski. One…

– Albo coś innego, o czym nie masz pojęcia i nigdy już się tego nie dowiesz. Odkryje to ktoś inny – przerwał Morales mściwie i nienawistnie.

– To się jeszcze okaże – wycedził astrobiolog, po czym wstał i demonstracyjnie pomaszerował w kierunku kokpitu.

Zanim dotarł na miejsce, za oknami znów zafalowało wiele jasnych, giętkich nici, zdających się biec we wszystkich kierunkach. Nagle, gdy wciąż włączone radio zalała fala najbardziej intensywnych trzasków, uformowana z wici sieć rozjarzyła się jasnym, pulsującym, błękitnym światłem.

– Mamy chyba jakieś szanse? – spytał profesor pilotkę w zapadłej nagle, absolutnej ciszy.

– Żadnych – padła krótka odpowiedź zapatrzonej w przedziwny spektakl kobiety.

Sieć pulsowała coraz intensywniej.

Koniec

Komentarze

Miałam nie wrzucać tego tekstu, ale w końcu pomyślałam – czemu nie. Może się dowiem, czy jest do bani bardzo, czy tylko trochę.

Dobre. Tajemnicze. Z możliwością kontynuacji, ale równocześnie zamknięte w sensowną całość. Zaczynam być fanem twoich opowiadań.

Infundybuła chronosynklastyczna

…Marianno, przeczytałem pierwszy raz. W niedzielę przeczytam drugi raz i napiszę więcej. A na dzisiaj: nadmiar przymiotników, za bardzo chciałaś ubarwić tekst. Powtórzenia – nagle trzy razy w dwóch kolejnych zdaniach. Rozmowa astronautów w tonącym promie psychologicznie wątpliwa. Co to znaczy – wilgotna atmosfera? Zauważyłem powtórzenie motywu mikroorganizmu atakującego materiał nieożywiony, ale tym razem mamy do czynienia z atakiem na ludzki organizm. Za mało dramatyzmu w scenach odnalezienia zwłok. Bardzo żałuję, że nie pomyślałaś o mnie jako czytaczu. Pozdrawiam i jeszcze zgłoszę się jutro.

…..Marianno, ja nie umiem sobie wyobrazić, jak można pocierać splecione za plecami dłonie. I o co je pocierał? Ten tekst trzeba d o p r a c o w a ć. Potem ma szansę na niezłe opowiadanie S.F. Na razie – nie. Pozdrawiam.

Czułam się trochę jakbym czytała Cordy'ego, a zwłaszcza "Kryptonim Wenus" i choć sf to zupełnie nie moje klimaty, opowiadanie mnie wciągnęło. Krążąca nad wszystkim tajemnica trzyma w napięciu. Poza tym lubię gdy teksty kończą się jakimś niepokojącym niedopowiedzeniem :)  Pozdrawiam

Stefanie: Dzięki. Pisarce-hobbystce posiadanie jednego fana niewątpliwie podniosłoby samoocenę :). Ryszardzie: Życie przyzwyczaiło mnie do tego, by radzić sobie samej i nie prosić o pomoc. Tak mam i ciężko to zmienić, ale obiecuję, że następny tekst sf zobaczysz jako pierwszy. Wilgotna – chodziło o powietrze przesycone wilgocią po prostu. Tacie rąk – chodziło o nerwowe pocieranie dłoni, palców. Niektórzy w nerwach paznokcie obryzają, ale to akurat mi do astronauty nie pasowało, choć może byłoby bardziej czytelne. Powtórzenie motywu organizmu to zarzut czy zaleta? Joanno: Twórczości Cordy'ego nie znam, ale coś mi się zdaje że takie porównanie to komplement. Dzięki.   Dziękuję za wszystkie komentarze.

…Marianno miła. Określenie – wilgotna atmosfera pasuje do opisu atmosfery ziemskiej. W przypadku atmosfery na innej planecie lepiej brzmi : atmosfera zawierająca dużo pary wodnej. A teraz pytanie: – Jak podłączony był robot penetracyjny z pojazdem? Piszesz o zerwanym kablu. – Dlaczego zorze były "polarne" i dlaczego "ślizgały się po atmosferze planety? Zorza to raczej zjawisko statyczne. Dlaczego operator aż tak rozpaczał po utracie penetratora? W takiej wyprawie do obcego układu takich robotów powinni mieć kilkadziesiąt. Dlaczego astronauci nie dokonali rozpoznania terenu pod wahadłowcem? m.in. sejsmicznie, czo jest pierwszym zadaniem po wylądowaniu? Rozumiem, że już zbliżam się do czepialstwa, ale naprawdę chcę, aby Twój tekst był jak najlepszy. Tak mało mam na portalu "bratnich dusz" Pozdrawiam Cię serdecznie.

Ryszardzie, moja bratnia duszo, już śpieszę z wyjasnieniami. Amosfera wilgotna i pełna pary wodnej – a to nie to samo? Bo mi jakoś tak jak "masło maślane" brzmi.

Robot z pojazdem połączony byl kabelkiem. Tego akurat nie wymyśliłam sama, tylko wyczytałam na pewnym forum astronautcznym.

A to zjawisko nie nazywa się właśnie "zorza polarna"? Chyba że na obcej planecie powinno nosić jakąś inną nazwę, albo Wikipedia kłamie ;). "Ślizganie się" to taki poetycki zabieg, coś jakby zadowolony z siebie Księźyc albo polukrowany metanem pączek. :)

 

Co do pozostałych dwóch zarzutów(?):  akcja rozgrywa się w tym samym świecie, co dwa moje poprzednie "arcydzeła" sf. O robotach najprościej byloby napisać, że je wspomniany w tekście mikroorganizm zeżarł. (Miało być o tym w następnym po "Szantażu" opku, ale że "Szantaż" entuzjazmu w czytających nie wzbudził, więc zajęłam się innymi tekstami).  Rozpoznanie jak najbardziej, zapewne zrobili, ale ta akurat planeta zmienną jest. I to wpisuje się w pomysł, jaki na tą planetę mam, ale wolę nie zdradzać jaki, bo zaprzepaszczę ewentualny element zaskoczenia w ewentulanym kolejnym tekście. Pozdrawiam

P.S. ciekawe, czy na to opowiadanie zerknie ktoś z Loży. Przecież nie jest aż takie tragiczne.

…Z tym kablem chodziło mi tylko oto, że taki łazik ciągnący kabel nie mógłby poruszać się w jaskini, omijać przeszkód, bo kabel by mu przeszkadzał. Robot stosowany obecnie na Marsie kierowany jest radiowo. W przypadku zorzy polarnej: na planecie musi pojawiać się noc polarna, a więc i odpowiednio nachylona orbita. Co do zakończenia: Na portalu modne są złe zakończenia, ale młody, optymistyczny czytelnik S.F. lubi happy endy. A Ty powinnaś w takich czytelników celować. Przyjmijmy więc, że będzie ciąg dalszy.

Właśnie ponoć w jaskiniach droga radiowa średnio się sprawdza. Alternatywą jest całkowicie samodzielny łazik, ale w takie mądre łunochody to ja nie wierzę, więc został kabel. Co do zorzy – podobno przy odpowiednio silnych wybuchach na Słońcu zorze mogą pojawiać się też w innych częściach planety. Podobno. Młody czytelnik SF? Taki chyba wolałby zakochane wampiry albo romantyczne zombi, że o pryszczatych czarodziejach nie wspomnę ;)

Na mój rozum, odporny na nauki ścisłe i to co dzieje się ponad wierzchołkami najwyższych drzew, wszystko o czym piszesz, ma ręce i nogi. Ewakuację przeczytałam z przyjemnością. Lubię Twoje opowiadania i pozwolę sobie poprosić o kolejne, mam nadzieję coraz lepsze. ;-)

 

„Będę musiał sprawdzić kabel po powrocie”. –– Wolałabym: Po powrocie będę musiał sprawdzić kabel.

 

„Ale – dodał z naciskiem – to będzie ostania rzecz, jaką zbadamy”. –– Ale – dodał z naciskiem – to będzie ostania rzecz, którą zbadamy.

 

„…stwierdził z wyrzutem profesor, zajmując miejsce obok stanowiska kontrolnego, zajmowanego przez Xin” –– Powtórzenie. Może: …stwierdził z wyrzutem profesor, siadając na miejscu obok stanowiska kontrolnego, zajmowanego przez Xin.

 

„W końcu to był jego projekt…. –– To pewnie pomyłka, bo z pewnością wiesz, że wielokropek ma zawsze tylko trzy kropki.

 

„Kiedy już doczekali się na to, by zostać sam na sam, przytrafiło im się coś takiego…” –– Wolałabym: Kiedy już doczekali się chwili, by zostać sam na sam, przytrafiło im się coś takiego

 

„…taki właśnie, jaki wypływał z nosa i ust denatów”. –– …taki właśnie, jaki wypływał z nosów i ust denatów. Skoro było dwoje denatów, to i nosy były dwa.

 

„Nie wiem jeszcze, jaki organizm z tej wysokoenergetycznej papki miał skorzystać…” –– Organizm chyba nie składał się z wysokoenergetycznej papki. ;-)

Proponuję: Nie wiem jeszcze, jaki organizm miał skorzystać z tej wysokoenergetycznej papki

 

„Organizmy te, efemerczne jednak i nieuchwytne…” –– Literówka.

 

„Dłoń mężczyzny sama powędrowała ku rozświetlonemu sześcianowi powietrza z wyświetlonym komunikatem…” –– Powtórzenie. Może: Dłoń mężczyzny sama powędrowała ku rozjarzonemu sześcianowi powietrza z wyświetlonym komunikatem

 

„…przedstawiał ciemno–sine, mętne kłębowisko…” –– …przedstawiał ciemnosine, mętne kłębowisko

 

„Oglądał je raz po raz, nie dowierzając w to, co widzi…” –– Wolałabym: Oglądał je raz po raz, nie dowierzając temu, co widzi… Lub: Oglądał je raz po raz, nie wierząc w to, co widzi… Albo: Oglądał je raz po raz, nie mogąc uwierzyć w to, co widzi

 

„Morales cofnął się o nieznacznie, robiąc przejście”. –– Literówka.

 

„Dwaj przysłani ze statku – bazy lekarze…” –– Dwaj przysłani ze statku-bazy lekarze

 

„…stopy maszerujących choć nieznacznie, to jednak dostrzegalnie zaczynały grzęznąć w rozmiękłej niezwykle glebie, choć temperatura…” –– Powtórzenie. Może: …stopy maszerujących, choć nieznacznie, to jednak dostrzegalnie, zaczynały grzęznąć w rozmiękłej niezwykle glebie, mimo że temperatura

 

„Pilotka zaklnęła złowróżbnie raz i drugi…” –– Pilotka zaklęła złowróżbnie raz i drugi

 

„…a zdumionym oczom oczekujących na start ukazał się powolnie, lecz nieubłaganie pnący się w górę horyzont”. –– Zdumieni byli raczej oczekujący na start, nie ich oczy. Może: …a oczy zdumionych, oczekujących na start ujrzały powolnie, lecz nieubłaganie pnący się w górę horyzont.

 

„Pilotka nie zwracał na nią uwagi…” –– Literówka. Pozdrawiam.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

…Marianno, w loty na odległe układy planetarne – wierzysz, a w autonomię robotów penetracyjnych – nie wierzysz. Penetrator na Marsie jest autonomiczny w swych decyzjach, samodzielny i dzieje się to teraz, w tym i zeszłym roku. Pozdrawiam kończąc swe uwagi.

Młody czytelnik SF? Taki chyba wolałby zakochane wampiry albo romantyczne zombi, że o pryszczatych czarodziejach nie wspomnę ;)   ---> wampiry, zombie i czarodzieje to tylko F, Koleżanko. Tylko. Bardzo proszę, byś nie obniżała rangi starej, dobrej, uczciwej SF…   Ryszard już wymienił kilka wątpliwości natury, że tak napiszę, technicznej. Dodam kolejną, natury ludzkiej. Dowództwo ekspedycji nie powinno powierzać kierownictwa osobie tak egocentrycznej, jak profesor.   Powyższe nie oznacza bezlitosnej krytyki, za którą idzie wrzucenie tekstu do szuflady z etykietą: szkoda czasu. Przeciwnie, pomimo niedopatrzeń, opowiadanie wciąga, intryguje obecnością nieznanego czegoś / kogoś, i przejawami tego czegoś / kogoś działań. Napisałaś, że masz "pomysł na planetę" – więc proszę o kontynuację, bo zapowiada się coś mało wyeksploatowanego.

Regulatorzy: Dziękuję za poświęcony temu tekstowi czas i za budujące słowa. Mam też wątpliwość natury językowej: czy na pewno dobrze robię, pisząc "profesora" z małej litery? Cały czas zastanawiam się, czy nie powinno być tak, jak zrobił Lem w Edenie pisząc: Chemik, Inżynier i tak dalej? Ryszardzie: Tak jak pisałam, wiedzę na temat operowania łazikiem czerpałam z portalu astronautycznego. Nie wykluczam oczywiście, że czegoś istotnego nie doczytałam. Dziękuję Ci za wszystkie uwagi i poświęcony mi czas. Mam nadzieję, że Twoja oferta zostania "betaczytaczem" pozostanie aktualna. Adamie: Cofam uwagę o wampirach. Może bardziej chodziło mi o to, że dzisiejsza młodzież nie gustuje w sf, tylko właśnie w wymienionych dziwactwach. Twoja prośba o kontynuację zobowiązuje. Już się obawiam, czy podołam… Dziękuję za wszystkie komentarze.

Mam też wątpliwość natury językowej: czy na pewno dobrze robię, pisząc "profesora" z małej litery? Cały czas zastanawiam się, czy nie powinno być tak, jak zrobił Lem w Edenie pisząc: Chemik, Inżynier i tak dalej?  Dobrze robisz.  :-)   Rzecz polega na tym, że w przypadku posługiwania się wyłącznie nazwami funkcji / zawodów zamiast imion i nazwisk, piszemy owe funkcje / zawody tak, jak imiona i nazwiska, czyli dużą literą. Tak więc, skoro Twój profesor, a także pozostałe postacie, mają imiona, tytuł naukowy małą literą.     Uwaga: jeśli funkcje / zawody "obsadzone są" przez pojedyncze osoby, tzn. jest jeden Pilot, jeden Mechanik itd., to taki zabieg jest sensowny. Natomiast gdy jest trzech Pilotów, dwóch Nawigatorów i pięciu Mechaników, stajesz przed problemem doprawdy trudnym: ponumerować? rangi jakieś dodać dla rozróżnienia?   Dodam na marginesie, że Mistrz i tak podał do wiadomości imię Inżyniera. Nie wiem, przez nieuwagę, czy chciał jego narodowość podkreślić?

Ano podał. Henryk mu było :) Problem polega na tym, że imienia "mojego" profesora nie wymieniłam w tekście. Stąd moje wątpliwości.

Marianno, jestem przekonana, że Adam rozwiał Twoje wątpliwości. Niniejszym czuję się zwolniona z obowiązku udzielenia odpowiedzi na zadane pytanie. ;-)  Nie uchylam się jednak od żadnej pomocy w przyszłości bliższej i dalszej.   Adamie, dziękuję. Wdzięczność moja nie ma granic. Chyba powinnam podziękować Tobie stukrotnie i zrewanżować się z wylaniem na parapecie. ;-)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

"W przypadku zorzy polarnej: na planecie musi pojawiać się noc polarna". – Przepraszam, Ryszardzie, ale – bzdura. Kabel – Marianna ma rację. Autonomia łazika – moim zdaniem z tekstu wynika, że łazik jest autonomiczny w rozsądnym stopniu.   "Dowództwo ekspedycji nie powinno powierzać kierownictwa osobie tak egocentrycznej, jak profesor". – Adamie, też miałem taką myśl. Z drugiej strony – mało to dupków, samolubów, beznamiętnych sukinsynów na kierowniczych stanowiskach? Uważam jednak, Marianno, że warto było wyraźnie pokazać jakieś przywódcze zalety profesora. Wtedy jego status wzbudzałby mniejsze wątpliwości.   Dobre opowiadanie, naprawdę dobre. Jest żywa interakcja między postaciami, jest klimat. Od strony technicznej sensowne i ciekawe. Podobało mi się. Trochę tylko żałuję, że tak szybko się skończyło, to znaczy, zanim naukowcy wyjaśnili coś więcej.

Total recognition is cliché; total surprise is alienating.

…Jerohu, Twoja chęć udowodnienia mej niekompetencji za wszelką cenę, jest imponująca. Ja nie uważam się bynajmniej za nieomylnego. W przypadku zorzy chodziło mi jedynie o przymiotnik "polatrna". Z opowiadania Marianny wynika, że "słońcem" w opowiadaniu jest gwiazda typu "czerwony karzeł", a więc gwiazda o cechach wyjątkowych, co implikuje wiele zjawisk na planecie, odróżniających ją od naszej Ziemi. I byłbym Ci wdzięczny za porzucenie od razu epitetów typu "bzdura",bo świadczy to jedynie o zadufaniu dyskutanta. W przypadku automatu penetrującego można oczywiście stosować różne możliwości utrzymywania łączności. Mnie po prostu zaintrygował urwany kabel i rozpacz operatora po ewentualnej stracie automatu, których na wyposazżeniu powinno być setki. Ponadto zgadzam się ze zdaniem AdamaKB. Nigdzie w powieściach S.F. nie spotkałem się z bohaterem kierującym innymi naukowcami o takiej dziwacznej psychice.

…Oczywiście autorka dla celów fabularnych może wyostrzyć rysy bohaterów dla nadania fabule wyrazistości, tym bardziej w krótkiej formie, jaką jest opowiadanie. Pozdrawiam.

Ryszardzie, nie uważam, że jesteś niekompetentny.

Total recognition is cliché; total surprise is alienating.

Niestety, coś mi tam w mózgu nie styka i dlatego nauki ścisłe są poza moimi zdolnościami pojmowania. Całe szczęście, że młodzieżą już nie jestem, bo jeszcze bym została posądzona o miłość do wampirów, zombie i czarodziejów. ;) Ale – mimo, że oporna jestem na to S w SF bardzo, to opowiadanie mi się podobało. Podzielam wątpliwość co do profesora – szef ekspedycji nie powinien być chyba takim egocentrykiem. Chociaż – uczyniło to go wyrazistą, interesującą postacią. Morales też mi przypadł do gustu. Tekst przeczytałam z zaciekawieniem, zostałam wciągnięta jak nieszczęśni bohaterowie. A wampiry… To postacie tragiczne, nieszczęśliwe, desperackie. Pamiętajmy o Klausie Kinskim i jego Nosferatu, zanim odwrócimy się od nich z pogardą i pobłażliwością. :). Ale to tak na marginesie…

Ryszardzie, Jerohu, nie kłóćcie się. Wyprawy naukowe przyszłości zapewne i tak będą wyglądały inaczej, niż ja to sobie wymyśliłam, a opisywana przeze mnie planeta raczej na pewno nie istniejei. Odnośnie profesora mogę powtórzyć to, co już kiedyś napisałam – co a frajda opisywać sztampowe postacie bez skazy. Skoro po raz pierwszy w historii opisałam mobbing w kosmosie, to niech mam tę satysfakcję, że byłam pierwsza :). A teraz bez żartów. Zdaję sobie sprawę, że kandydaci na astronautów przechodzą badania psychologiczne  i są wybierane osoby najlepsze, najbardziej zrównoważone i tak dalej. Ale nie wyobrażam sobie, żeby długi (liczony na lata) lot do obcych planet nie pozostawił śladów w psychice. Przecież nawet w warunkach ziemskich ludzie z upływem czasu bardzo się zmieniają (sama znam kilka takich osób) i jakoś nie mieści mi się w głowie, że taki przykładowy profesor, wsiadając na statek w wieku dajmy na to, około czterdziestu lat, po na przykład dziesięciu latach lotu, nie zmieni się ani trochę, że nie uwydatnią się jego starannie kontrolowane dotąd wady. Zwłąszcza, gdy dojdzie do tego funkcja kierownicza… Niejednemu woda sodowa uderzyła do głowy. Może się mylę i może to tylko moje zdanie. Jeśli tak – dajcie znać, to następnym razem opiszę samych nieskazitelnych bohaterów. ;)      Jerohu, Ocho, dziękuję za zabranie głosu. Pzodrawiam wszystkich

. ..Marianno, słowa uznania. Nie pomyślałem o deformującym psychikę wpływie długiego lotu. Wynika to z przyjętego prze mnie modelu lotów, które nie mogą być dłuższe niżtrzy – pięć lat – model lotu wg. A.W. Smerga. Pozdrawiamprekursorkę nowego nurtu w S. F. opisującą zmiany psychiki bohaterów, spowodowane klaustrofobią kosmiczną..

…Przypomniałem sobie powieść S. F. gdzie też występowała pewna forma "mobingu". To bardzo stara powieść Borunia i Trepki pt. "zagubiona przyszłość", gdzie, na olbrzymiej stacji kosmicznej toczy się walka – polityczna. To książka sprzed pięćdziesięciu lat – ja ją znam i może AdamKB.

Ciekawe, podobało mi się

Przynoszę radość :)

(…)  jakoś nie mieści mi się w głowie, że taki przykładowy profesor, wsiadając na statek w wieku dajmy na to, około czterdziestu lat, po na przykład dziesięciu latach lotu, nie zmieni się ani trochę, że nie uwydatnią się jego starannie kontrolowane dotąd wady. Zwłąszcza, gdy dojdzie do tego funkcja kierownicza… Niejednemu woda sodowa uderzyła do głowy. Może się mylę i może to tylko moje zdanie. Jeśli tak – dajcie znać, to następnym razem opiszę samych nieskazitelnych bohaterów. ;)   ---> masz rację, a samych nieskazitelnych nie opisuj, bo (nie tylko) mi podpadniesz. :-) Jednakże pomimo przyznania Tobie generalnej racji, nadal "nie widzę" profesora jako "jedynowładcy" ekipy eksploracyjnej. Kierownik naukowy – tak, proszę bardzo, ale obok niego jakiś spec od bezpieczeństwa, niechby jeden z oficerów pokładowych, z głosem rozstrzygającym – gość, ślepo zapatrzony w jedno, chorobliwie złakniony sławy, nie nadaje się na decydenta jedynego i ostatecznego, bo zlekceważy wszystko, co mu przeszkadza na drodze do jedynego celu.  

też występowała pewna forma "mobingu". To bardzo stara powieść Borunia i Trepki pt. "zagubiona przyszłość"

Czyli nie jestem pierwsza. Szkoda ;(  "…chorobliwie złakniony sławy…". Zgadzam się. Tyle że decydenci wybierający profesora na jego stanowisko też niekoniecznie musieli kierować się tylko rozsądkiem. Tak byłoby w świecie idealnym. W prawdziwym życiu liczą się też inne niuanse i układy, prawda? Dobra, nie wymyślam już. Postaram się do następnego tekstu lepiej przemyśleć postacie. Tak na na marginesie  -  w moim poprzednim tekście sf postaciom zarzucano coś odwrotnego – brak zdecydowania itd.Tu chyba przegięłam w drugą stronę.

Twoje opowiadanie przypomina stare dobre SF sprzed 20 lat. Prosze o wiecej.   

lea42: proszę bardzo. Na profilu można znaleźć więcej SF, w mniejszym lub większym stopniu nadającego się do czytania. Radzę tylko omijać szerokim łukiem "Mgłę", bo to czytej wody grafomania.

Dziekuje, na pewno przeczytam.

Podobało mi się. Oglądałam wczoraj Obcy kontra Predator i od razu poczułam się jak w domu ;) Ładnie utrzymujesz czytelnika w napięciu. Jeśli miałabym się do czegoś przyczepić, to zabrakło mi rozwinięcia tekstu. OD punktu A do punktu  B ani razu nie zbaczasz z wyznaczonej ścieżki. Szkoda, bo tekst ma w sobie potencjał. 

Prokris: Dzięki. Co do wyznaczonej ścieżki – pierwotnie w opowiadaniu miało znaleźć się też kilka innych elementów, na przykład bardziej rozbudowany wątek romansowy, ale doszłam do wniosku że znów mogę zanudzić czytelników, więc postawiłam na samą akcję. A Obcy i Predatorzy to jest to, co tygrysy lubią najbardziej ;)

Nowa Fantastyka