- Opowiadanie: Reinee - Spotkanie pośrodku

Spotkanie pośrodku

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Spotkanie pośrodku

Życzę miłej lektury.

 

Spotkanie pośrodku

 

 

 

Vak Ligge był cieniem króla. Bezszelestnie podążał za władcą, zawsze zasiadał po jego prawicy, choćby i na podłodze. Budził go i jako ostatni życzył dobrej nocy. I przelewał demony w jego duszę. Ciepłym głosem, delikatnymi muśnięciami dłoni o dłoń, mocnymi, braterskimi chwytami za ramię. Każdy to widział, każdy już dawno przejrzał szlachcica, ale nikt nic nie robił. Vak Ligge był wpływowy i zorganizowany, słyszał wszystko, co się o nim mówi w pałacu i daleko poza jego murami. I był ulubionym kuzynem króla. Ten niestety ufał mu i wierzył w jego dobre intencje, choćby słowa van Liggea były tak przesycone jadem kłamstwa i nienawiści, że spływałby mu z języka na podłogę. Nie dało się pokonać królewskiego doradcy, nie można się było nie zgadzać z jego słowami, jeśli nie chciano potem przepaść bez wieści. W najlepszym wypadku, bo pałac w swoich salach tortur widział już tych, którzy przedtem chodzili po jego salonach. Wszyscy się bali, milczeli i potakiwali. Wszyscy, poza Halvem. Halv miał immunitet i pozwolenie na własne zdanie.

– Głowa mi pęka – poskarżył się król masując czoło wolną ręką. U drugiej miał uczepionego van Liggea.

– Poczujesz się lepiej, gdy ta okropna sytuacja dobiegnie końca, wasza miłość. – Doradca z uspokajającym uśmiechem na zmianę rozluźniał i zaciskał palce na ramieniu władcy. – Już niedługo…

W trzech susach i jednym przewrocie przed tronem znalazł się Halv. Potrząsnął głową, by dzwoneczki na jego kapturze przykuły uwagę króla. Ten spojrzał spomiędzy palców.

– Trzeba działać, panie! – powiedział błazen skacząc wesoło. – Czas ucieka!

– Mój drogi Lattiene już się wszystkim zajął – odparł zmęczony król. Vak Ligge potwierdzająco skłonił głowę.

Halv przeturlał się do króla i klęcząc chwycił tron.

– Czy kazałeś mu posłuchać moich rad? – zapytał nieśmiało.

Władca milczał dobrą chwilę. Oczywiście, że znał i pamiętał odpowiedź, ale cała ta dyskusja już go męczyła. Dyskusja, która ciągnęła się od kilku dni.

– Nie – odparł w końcu. – Uznałem, że jego pomysł jest słuszny. Doceniam twoje rady, Halv, ale to Lattiene pomaga mi władać krajem. Co więcej, cały dwór zgadza się z jego koncepcją.

Koncepcja vak Liggea rzeczywiście była wyjątkowo popularna. Ale popularne byłoby i jedzenie zgniłego mięsa, gdyby królewski doradca je zaaprobował. Nikt w zamku nie korzystał już ani z odwagi, ani z rozumu. Po wojnie z zachodnimi baronami armia była zdziesiątkowana i słaba, a w kraju panował niedostatek. Zbrojne bunty stały się najpopularniejszym zajęciem wśród chłopstwa. Lattiene radził dławić je siłą i zagarniać mienie, chciał szybkiej odbudowy potęgi militarnej, planował nająć płatne odziały. Poprzez okrzyki pochwał dla planu, który miał zmienić życie wielu ludzi w piekło, przebijał się samotny głos Halva. Ostatni głos rozsądku w tym zniszczonym, biednym kraju. Namawiał króla, by zmniejszył podatki, dał wytchnąć ludziom po wojnie, uspokoił chłopstwo. Przekonywał, że armia nie jest teraz najważniejsza. Z baronami podpisano pokój na siedem lat, syn króla ożeni się niedługo z królewną Estalii, a z Satherią zawarto traktat o przyjaźni. Granice były bezpieczne, nastał czas odnowy, a nie tyranii. Lecz Halv nie miał już siły przebicia. Vak Ligge za głęboko wbił swoje kły. Błazen był teraz najwyżej wyjątkowo natrętną muchą, której doradca nie mógł się pozbyć. Bo błazen może obserwować, wyciągać wnioski i mówić, co mu się podoba. Taka jego rola i święte prawo. I nawet Lattiene nie pozwalał sobie na jego złamanie. I, jak się ostatecznie okazało, w ogóle nie musiał. Błazen może mówić co chcę. Ale nikt nie ma obowiązku go słuchać, bo od dawna wiadomo, że kto słucha rad błazna, sam może się nim stać.

– Wasza miłość! – krzyczał strażnik wbiegający do komnaty. Jeszcze nim się całkiem zatrzymał upadł na kolano i skłonił głowę przed królem. – Jakiś mężczyzna żąda widzenia z tobą!

Władca podrapał się po brodzie. W jego oczach zaświeciły się ogniki zaciekawienia. Potrzebował czegoś, co urozmaici mu ten ciężki dzień.

– Żąda? – zapytał z oburzeniem. – Którz to? Podał jakieś imię? Dokumenty?

Strażnik szybko pokiwał głową.

– Mówił, że nazywa się Sanhet z Joktower! I pokazał jakiś dziwaczny glejt… Glejt ze Szkoły w Joktower, pozwalający na widzenie z tobą, wasza miłość, o każdej porze dnia i nocy!

– Ze mną? – zdziwił się władca.

– Z każdym, wasza miłość! Każdy człowiek na świecie ma uszanować ten glejt i wysłuchać słów jego posiadacza! Tak mówił ten Sanhet, jak żeśmy go obezwładniali. Potem przeczytałem ten glejt na spokojnie, i faktycznie, jest, jak twierdził! – Na otwartej dłoni wyciągnął niewielki zwój.

-Glejt otwierający wszystkie drogi! – Król uśmiechnął się, najwyraźniej pełen podziwu dla pomysłu. – O czymś takim jeszcze nie słyszałem!

– Ani ja, wasza miłość. – Van Ligge oplótł rekami ramię króla, by być z nim jak najbliżej w tej nowej, niepewnej i nieznanej sytuacji.

– A ja tak – odezwał się niespodziewanie Halv. Dopiero teraz król i jego doradca zauważyli, że stoi wyprostowany, wpatrzony w glejt. Chyba nigdy nie widzieli go takiego spokojnego. – Wysłuchaj tego człowieka, królu.

Władca nie zastanawiał się, z uśmiechem machnął dłonią.

– Wprowadźcie go! – rozkazał, licząc na ciekawą rozmowę. Wzrokiem odprowadził strażnika.

Nie minęło wiele czasu. Akurat tyle, by ktoś pokonał drogę spod zamkowej bramy do sali tronowej, zostawszy wcześniej rozbrojony i nakrzyczawszy na wszystkich dookoła. Masywna postać zbliżała się do tronu. Mężczyzna był jak nieudolna rzeźba, ogromny, kanciasty, o ramionach nienaturalnie wielkich i długich, nawet w stosunku do potężnego tułowia. Włosy miał rzadkie i krótkie, przyprószone srebrem. Spod masywnych łuków brwiowych skrzyły się rekinie oczy. Jasne, szczere, niewinne, nieodpowiednie. Jakby ponury olbrzym zagarnął je komuś, kim sam być nie może. Przywitał się skinieniem głowy. Król grymasem pokazał niezadowolenie dla tego braku szacunku.

– Kim jesteś, że możesz wchodzić do każdego pałacu świata? – zapytał, wpatrując się z zaciekawieniem w przybysza.

– Sanhet ze Szkoły w Jaktower – odparł głosem mocnym i ciepłym, grającym na strunach duszy. – Jestem błaznem – dodał z przymrużonymi oczami.

– Błaznem?

W odpowiedzi uniósł w górę kaptur swego płaszcza, zwieńczony małym dzwoneczkiem.

– Mhm – skwitował król. – Jednego błazna już mam na dworze. Nie wiem, czym ty miałbyś mi służyć.

– Tylko słowem prawdy. – Sanhet ukłonił się nieznacznie. – Lattiene vak Ligge w ciągu ostatniego tygodnia dwa razy spotykał potajemnie z wysłannikami loży barońskiej. Z kontekstu dało się wywnioskować, że nie były to ich pierwsze rozmowy. Najemnicy, jakich chcę sprowadzić vak Ligge to w rzeczywistości ludzie wierni baronom. Posłużą mu do obalenia cię, królu, co wściekły lud zaakceptuje. Vak Ligge stanie na czele rewolty i obejmie tron, a po siedmiu latach odpłaci baronom w ziemiach. O ile nie pokuszą się wykorzystać swoich wojsk w królestwie wcześniej. Zostałeś zaślepiony i oszukany niczym szczeniak. To wszystko, dziękuję za uwagę, królu. Żegnam – obrócił się na pięcie.

Idąc powoli, słyszał dokładnie rozmowę za plecami.

– Lattiene…

– Cóż to za podłe kłamstwa! Straż, zatrzymać tego człowieka! Do lochu! Nie! Zabrać nam z oczu i zabić natychmiast! Nie pozwolimy sobie na takie traktowanie, czyż nie, wasza miłość?

– Obudziłem się dwa dni temu w środku nocy, Lattiene. Nie było cię w pałacu…

– Wasza miłość!

– Czy twoi najemnicy nie mieli przybyć statkami ze wschodu?

 

*

 

– Cieszę się niezmiernie, bracie. – Zmęczony Halv opadł na krzesło. W swojej niewielkiej komnacie gościł Sanheta. – O ile mogę nazywać bratem kogoś ze Szkoły w Jaktower.

Oparty o ścianę olbrzym z uśmiechem kiwnął głową.

– Schizma nie pozbawiał nas wspólnego celu. A to czyni nas braćmi.

Królewski błazen zaśmiał się krótko.

– To dla mnie kolejny powód do radości! Twoje dzisiejsze słowa prawdy były wiadrem zimnej wody, jakiego potrzebował nasz król. Na chwilę odzyskał sprawność umysłu, odciął się od Lattienea. Na chwilę wystarczająco długą, by wysłać go na przesłuchanie. Po pół godzinie był gotów go wyciągać i w dyby zakuwać ciebie, ale tamten szczur pękł! Podobno zrzygał się ze strachu, gdy tylko wprowadzono go do sali! Wydał, gdzie ukrywają się szpiedzy baronów, a oni wszystko potwierdzili. A wystarczyło iść za nim jednej nocy… Gdybym miał tyle odwagi, co ty… Ale tutaj wszyscy się bali.

– To by wystarczyło dla kogoś takiego jak ty, bracie. Ja po przybyciu do tego kraju musiałem poskładać prawdę z plotek, szeptanych ze strachem kawałków opowieści o człowieku, który zaćmił umysł waszego króla. Przywędrowałem do stolicy tydzień temu. Słowa prawdy, jakie wtedy planowałem zanieść do pałacu były nieco inne, prostsze. Chciałem tylko przekazać królowi prawdziwy obraz jego kraju, zniszczonego i słabego. Widziałem bitwy między chłopami a resztkami armii. Nie tak powinno się to rozwiązywać, zwłaszcza w obecnej sytuacji. Przypadek chciał, że w nocy zobaczyłem z okna tawerny zakapturzoną postać. Moja ciekawość kazała mi za nią podążyć. A przypadek i ciekawość mogą być wielkimi sprzymierzeńcami prawdy. Tak poznałem niecne uczynki vak Liggea.

Sanhet zajął miejsce przy stole obok Halva. Już miał kontynuować swój wywód, gdy usłyszeli pukanie. Błazen osobiście poszedł otworzyć i po chwili zaprezentował butelkę wina.

– Nie odmówisz?

– Oczywiście, że nie. Widzisz, bracie, to jest właśnie różnica między tobą, a mną. Między tymi szkołami błaznów, które poszły nową drogą, a Szkołą w Jaktower.

Halv potakując podszedł do biurka, z szafki którego wydobył korkociąg. Z półki zdjął dwa kieliszki.

– Daliście się wplątać w sieci intryg i strachu. A my wciąż jesteśmy Wolnymi Ustami. Postanowiliście grać rolę głupców, bo głupiec może mówić prawdę bez obaw o życie. Ale głupców nikt nie słucha.

– Mówienie prawdy to zabawa ze śmiercią – odparł Halv, uwalniając korek.

– Owszem – zgodził się gość wpatrzony w plecy swojego rozmówcy. – My nie wybraliśmy bezpiecznej drogi, tylko skuteczną. Uczyli nas tego samego, ciebie i mnie, obserwacji, retoryki, dyplomacji. Mówienia prawdy. Tylko że mnie uczono ją mówić z podniesioną głową, a ciebie żonglując piłeczkami.

Kieliszki wylądowały na stole.

– Nie mogę się nie zgodzić. – Halv uśmiechnął się. – Zdrowie! Dziękuję, bracie!

Delikatne stuknięcie szkła rozbrzmiało w zupełnej ciszy. Królewski błazen wypił niemal cały kieliszek naraz. Sanhet posmakował najpierw mały łyk.

– Ciekawe. Delikatny, różany posmak…

Nim Halv zdołał odpowiedzieć, olbrzym opróżnił swe naczynie. Zastygł z wytrzeszczonymi ukłuciem bólu oczami. Kieliszek wciąż tkwił w masywnej dłoni zwisającej z oparcia.

– Wybacz. – Halv westchnął i uciekł wzrokiem. – Naprawdę mi przykro. Król jest ci bardzo wdzięczny, uratowałeś nas wszystkich. Ale nazwałeś go też szczeniakiem. To płytkie i straszne, że kazał mi to zrobić. Cóż, pewnie dobrze wiedziałeś, że kiedyś tak skończysz. Twoje Wolne Usta wypuściły jedno słowo prawdy za dużo. Tu się dopiero okazało, jaka jest różnica między tobą, a mną! Mną, a twoją głupią szkołą idealizmu!

Wstał i zabrał butelkę. Obrócił się do drzwi, czas powiadomić króla.

– Prawda to straszna suka – powiedział jeszcze do siebie. – Ale za to ja nie muszę się jej obawia…

Zobaczył ostrze sztyletu wychodzące z jego piersi jeszcze nim poczuł ból.

– W Jaktower opychałem się różą eretycką i innymi truciznami jak cukierkami – usłyszał zza pleców ponury głos Sanheta. Straszny i zimny jak stal w jego płucu. – Mówienie prawdy to zabawa ze śmiercią, zgadzam się. Można albo być błaznem i chować się za głupotą… – Wyjął ostrze szybkim ruchem, a ciało wypełnione resztkami świadomości upadło na podłogę. – Albo podjąć wyzwanie. By to zrobić stałem się niezniszczalny, tak jak niezniszczalna jest prawda. Jeśli możesz coś jeszcze powiedzieć, to jest twój czas.

Na bladej twarzy Halva zagościł spokój. Chyba już się nie bał. I nie bolało już tak bardzo.

– Prawda zwycięży… – rzucił w przestrzeń.

– Więc po co się stawiałeś.

Solidne uderzenie butem zwiańczyło dzieło Prawdy.

 

Koniec

Komentarze

Pomysł był, napisane ładnym stylem, ale wszystko jakoś za szybko poszło. Jakby opowiadanie było rozbudowane, pewnie byłoby lepsze.

I owszem – zgadzam się z goldengate. Historia ma w sobie iskierkę, ale ta iskierka wymaga dodmuchania, czyli znacznie bardziej rozbudowanego tekstu. Zdaje mi się ponadto, że wątek błaznów powinien zostać znacznie bardziej wyeksponowany. 

I po co to było?

Zgadzam się z czytającymi wcześniej, że opowiadanie jest napisane bardzo „po łebkach”. Tak jakbyś był poganiany terminem, w którym musisz skończyć pisanie i jednocześnie ograniczony ilością znaków. Z jednej strony tekst napisany w miarę przyzwoicie, z drugiej potykałam się o różne niedoskonałości. Mam nadzieję, że Twoje kolejne opowiadania będą coraz lepsze.   „U drugiej miał uczepionego van Liggea”. –– U drugiej miał uczepionego vak Liggea.   „Żąda? – zapytał z oburzeniem. – Którz to?” –– Żąda? – zapytał z oburzeniem. – Któż to?   „Król grymasem pokazał niezadowolenie dla tego braku szacunku”. –– Wolałabym: Król, grymasem okazał/wyraził niezadowolenie dla takiego braku szacunku.   „Lattiene vak Ligge w ciągu ostatniego tygodnia dwa razy spotykał potajemnie z wysłannikami loży barońskiej”. –– Lattiene vak Ligge, w ciągu ostatniego tygodnia, dwa razy spotykał się potajemnie z wysłannikami loży barońskiej.   „Najemnicy, jakich chcę sprowadzić vak Ligge to w rzeczywistości ludzie wierni baronom”. –– Najemnicy, których chce sprowadzić vak Ligge, to w rzeczywistości ludzie wierni baronom.   „Schizma nie pozbawiał nas wspólnego celu”. –– Nie rozumiem. Schizma to rozłam w Kościele. Jak ten termin ma się do błaznów. Ponadto schizma jest rodzaju żeńskiego, więc jakim sposobem nie pozbawił wspólnego celu?

„Twoje dzisiejsze słowa prawdy były wiadrem zimnej wody, jakiego potrzebował nasz król”. –– Twoje dzisiejsze słowa prawdy były wiadrem zimnej wody, której potrzebował nasz król. Królowi nie było potrzebne wiadro, jeno zimna woda.   „Słowa prawdy, jakie wtedy planowałem zanieść do pałacu…” –– Słowa prawdy, które wtedy planowałem zanieść do pałacu…   „Solidne uderzenie butem zwiańczyło dzieło Prawdy”. –– Solidne uderzenie butem zwieńczyło dzieło Prawdy. Czy Halv został kopnięty obutą nogą, czy uderzony jakimś „pustym” butem?

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Dobry pomysł, więć warto jeszcze przysiąść i rozwinąć przygody błazna.   Pozdrawiam

Mastiff

Może i po łebkach, ale nie zdążyłem się znudzić, a nawet przeciwnie – zaciekawiło .

Zastanawiałem się, czy nie zrobić z tego wstępu do czegoś większego. Myślę, że powstanie jeszcze opowiadanie czy dwa o błaźnie, nawet mam pewien pomysł.

Nowa Fantastyka