- Opowiadanie: wlazio - Eksperyment

Eksperyment

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Eksperyment

Joseph Muddy czuł się dziwnie.

Jak co rano obudziła go pokojówka, podając śniadanie do łóżka. Służąca była prawdziwą kobietą, nie pseudo–inteligentnym robotem ani nawet klonem. Usługi tej zgrabnej dziewczyny kosztowały niemało, jednak Muddy nigdy nie zainteresował się dokładnymi liczbami. Koszta i tak pokrywało jego biuro.

Zazwyczaj Joseph wstawał w dobrym nastroju. Otoczony luksusami, przez media opisywany w samych superlatywach, posiadający nie tylko pewną posadę, ale i oszczędności pozwalające na prowadzenie wystawnego trybu życia przez wiele lat – nie miał powodów do zmartwień. Dodatkowo upajał się oszałamiającym poczuciem władzy, wiążącym się z piastowaniem stanowiska przewodniczącego Komitetu Sojuszu Międzyplanetarnego. W całym wszechświecie nie było ważniejszego człowieka. Sojusz zrzeszał zdecydowaną większość skolonizowanych planet. Posiadał co prawda Parlament, jednak istniał on tylko dla zachowania pozorów demokracji. W rzeczywistości to Komitet kierował federacją.

Co prawda, Muddy miał przełożonych. Byli oni jednak szarymi eminencjami i nigdy nie pokazano ich w mediach, przynajmniej nie w kontekście przewodzenia Sojuszowi. Wobec tego ich istnienie nie tylko nie przeszkadzało Josephowi, ale nawet go cieszyło. Żadnej istotnej decyzji nie musiał podejmować sam. Wszystkie zarządzenia otrzymywał z góry, co zdejmowało z jego barków jakiekolwiek poczucie odpowiedzialności.

Joseph spojrzał ponuro na talerz ustawiony na eleganckim, rzeźbionym w drewnie stoliczku. Jego ulubione jajka sadzone ze smażonym boczkiem, fasolka w sosie pomidorowym i tosty z masłem pachniały bosko, ale w ogóle nie miał na nie ochoty. Ciężkostrawna dieta była rarytasem nie tylko ze względu na walory smakowe, ale również przez swoją niedostępność na rynku. Rozprowadzanie tego typu żywności zostało zakazane na terenie Sojuszu ze względu na niekorzystny wpływ na zdrowie.

Nieoficjalnie przepisy nie obowiązywały polityków wysokiego szczebla i Muddy czuł się po szlachecku, bezczelnie zajadając się delicjami, których spożywania sam zabronił.

– Czy coś panu nie odpowiada, panie Muddy? – zapytała pokojówka.

Joseph podniósł wzrok ze zdziwieniem. Zapomniał, że służąca wciąż stoi obok łóżka.

– Wszystko w porządku – westchnął. – Możesz odejść.

Kobieta oddaliła się, kręcąc atrakcyjnym tyłkiem wbitym w obcisły kostium. Ten widok odrobinę orzeźwił przewodniczącego Komitetu.

Sięgnął po sztućce i z przymusem przeżuł pierwszy kęs. Wyborny smak dobrze wysmażonego mięsa pobudził apetyt i Joseph zabrał się za śniadanie z większym zapałem. Nagle przypomniał sobie, co zepsuło mu nastrój. Zmarszczył brwi, odłożył widelec i uruchomił implant neuronalny. Wszczepił go sobie do mózgu lata temu jako jeden z pierwszych użytkowników, świecąc przykładem społeczeństwu.

Vipowska kajuta wojskowej fregaty zniknęła, zastąpiona przez trójwymiarowy interfejs sieciowy. Joseph zdefiniował swoje miejsce w Necie bardzo wystawnie. Przewodniczący komitetu znalazł się w olbrzymim jacuzzi, którego brzegi ozdobiono brylantami. Całe wirtualne pomieszczenie ociekało luksusem: ściany i podłogę pokryto złotymi płytkami, gigantyczne żyrandole przywodziły na myśl barokową operę, zaś wannę wypełniał szampan. Obok Muddy'ego pluskały się chichocząc trzy dziewczęta o odmiennej urodzie: Europejka, Azjatka i Afrykanka. Joseph spauzował je pstryknięciem palca i eroboty zamarły w bezruchu. Przewodniczący nie miał czasu na rozrywki.

Wywołał przed sobą newsbota, uprzednio zaprogramowanego na automatyczną subskrypcję i filtrowanie najważniejszych informacji ze świata.

– Mów o wywrotowcach – zarządził Muddy.

Manifestacja bota, wysoki, niebieskooki blondyn z ulizaną czupryną rozejrzał się z niesmakiem. Zawsze reagował niezadowoleniem, kiedy był wywoływany w jacuzzi. Szampan natychmiast moczył jego nienagannie skrojony szary garnitur i wlewał się do butów.

Josepha za każdym razem bawił ten przewidziany przez programistę pokaz wstrętu do niszczenia wirtualnej odzieży.

– Brak istotnych wiadomości na temat wczorajszego aktu terroru – rzekł bot, wciąż strojąc zbolałe miny.

– A wydźwięk medialny?

– Do siódmej trzydzieści wzmianki o pogróżkach pojawiły się we wszystkich istotnych serwisach informacyjnych w galaktyce. W osiemdziesięciu ośmiu procentach jako news dnia.

Muddy odruchowo uniósł przedramię, chcąc sprawdzić godzinę. Nadgarstek był nagi, więc Joseph nakazał materializację zegarka. System operacyjny, próbując nawiązać do wodnego środowiska, w którym przebywał użytkownik, natychmiast stworzył symulację modelu dla zawodowych nurków, z grubym szkłem i gumowym paskiem.

– Co to za paskudztwo? – mruknął Muddy, odpinając klamrę. Sprawdził godzinę i wyrzucił zegarek za siebie. – Jest za dziesięć dziewiąta, nie masz świeższych danych? – zapytał.

– Panie Muddy, przypominam, że znajdujemy się na fregacie międzyplanetarnej i podróżujemy skokami nadprzestrzennymi. Połączenia z ogólnoświatowym Netem następują w odstępach czasu wyznaczonych odgórnie przez kapitana statku, więc…

– Dobra, dobra – przerwał Joseph – rozumiem. Odtwórz mi jeszcze raz tamto nagranie.

Newsbot zamrugał oczami, jakby coś sobie przypominał. Odstąpił krok na lewo, unosząc dłoń. Tuż nad powierzchnią wody pojawił się opalizujący prostopadłościan; światło w pomieszczeniu przygasło i bryła rozrosła się do rozmiarów dorosłego mężczyzny.

Obraz zamigotał. Ukazała się postać w białej szacie z symbolem grzechotnika na klatce piersiowej i w srebrnej masce, nadającej ukrytej twarzy sardoniczny wyraz. Kiedy człowiek przemówił, stało się jasne, iż korzysta z syntezatora mowy. Ton był tak zniekształcony, że Muddy nie mógł określić nawet płci nieznajomego.

– Tu Radykalna Organizacja Partyzantów Wolności – przedstawiła się postać. – Następujący komunikat zostanie wygłoszony ze względu na planowane przez przewodniczącego Komitetu Sojuszu Międzyplanetarnego oficjalne rozpoczęcie rozbrajania obywateli planety Ziemia. Partyzanci Wolności, podobnie jak partia Wolność i Odpowiedzialność, nie postrzegają delegalizacji wszelkich środków obrony własnej jako kroku w kierunku zwiększenia bezpieczeństwa mieszkańców globu. Wręcz przeciwnie; sądzimy, że doprowadzi to do sytuacji, w której uczciwi obywatele staną się całkowicie bezbronni, zaś pospolici przestępcy, z natury nie szanujący prawa, będą równie niebezpieczni jak dawniej. Co więcej, mamy obowiązek uświadomić społeczeństwu, że prawo powszechnego dostępu do broni nie istnieje tylko po to, by umożliwić cywilom obronę swych rodzin i własności przed napadami. Prawo to ma gwarantować strach rządu przed rządzonymi; pewność, że każda opresyjna władza, każda idiotyczna dyktatura może zostać usunięta przez wzburzoną ludność. Propozycja pana Josepha Muddy'ego i jego Komitetu ma doprowadzić do zmienienia obywateli w bezbronne owce, wydane na łaskę rządowych sił porządkowych. Dodatkowo pragniemy zwrócić uwagę, że tak zwany Parlament Sojuszu, w którym zasiadają demokratycznie wybrani kandydaci, nigdy nie obradował nad ustawą o rozbrojeniu. Nie było to konieczne, ponieważ decyzja została podjęta przez Komitet jednogłośnie.

Postać w bieli zrobiła krótką pauzę, po czym kontynuowała:

– Legalnie działająca partia Wolność i Odpowiedzialność nie ma możliwości powstrzymania zapędów Muddy'ego i jego kolegów. My, Partyzanci Wolności, owszem. Niniejszym oświadczamy, że jeśli przewodniczący podczas zaplanowanego na szesnastego czerwca przemówienia inaugurującego rozbrajanie planety nie wycofa się ze swojego pomysłu, zostanie usunięty. Kara śmierci zostanie wymierzona bezzwłocznie, więc prosimy wszystkie osoby o słabych nerwach o nieoglądanie ceremonii, jak również o nieprzyprowadzanie na nią dzieci. – Postać westchnęła cicho, ponownie wstrzymując głos na kilka chwil. – Zniszczenie broni pod płaszczykiem pacyfistycznych hasełek to pierwszy krok do całkowitego zniewolenia obywateli. Ziemia to pierwszy krok do opanowania całego Sojuszu. Mamy nadzieję, że brutalność naszych działań jest wobec tego dla wszystkich zrozumiała. Dziękuję.

Muddy przygryzł wargę i zaklął pod nosem.

– Informuj mnie, kiedy pobierzesz nowe wiadomości – burknął do newsbota i opuścił interfejs.

Znów leżał w pościeli, a na kolanach miał stolik śniadaniowy. Jedzenie zdążyło wystygnąć.

Joseph zawołał służącą.

 

***

 

Francis Maoschimi nerwowo zatrzasnął drzwi luksusowej limuzyny, unoszącej się kilka centymetrów nad ziemią. Poduszkowiec natychmiast uniósł się w górę i pomknął z płyty prywatnego lotniska w stronę rezydencji Tynkrerbergów.

Biały dom z widokiem na Ocean Spokojny prezentował się fantastycznie, mimo że pozbawiono go wszelkich elementów zbędnego przepychu. Żadnych wielkopańskich kolumienek, rzeźb, bluszczów; za to sporo szkła, stali i wolnych przestrzeni. Senior rodu, Malcolm Tynkrerberg, cenił sobie minimalizm.

Francis, jako właściciel kilku wiodących fabryk zbrojeniowych i znawca technik militarnych, odpowiadał za fizyczne zabezpieczenie Bractwa. Nie musiał się domyślać, dlaczego został ściągnięty z urlopu i alarmowo wezwany przez Tynkrerberga. Cały Net aż trzeszczał od plotek i przypuszczeń odnośnie planowanego zamachu. Marionetkowy rząd Sojuszu został zagrożony i należało go chronić.

Maoschimi w drodze przygotował scenariusz działań. Pomyślał o użyciu jego prywatnej grupy najemników do zabezpieczenia terenu wokół Josepha Muddy'ego; mógłby taką akcję wykorzystać do promocji firmy, więc nie byłby stratny. Do przemówienia zostały trzy dni, miał czas na przygotowania.

Limuzyna zatrzymała się przy schodkach prowadzących do głównego wejścia. Francis wysiadł. Przywitany przez kamerdynera wszedł na górę i został wprowadzony do biblioteki.

Malcolm Tynkrerberg siedział w obszernym skórzanym fotelu. Przeszył gościa spojrzeniem rybio bladych oczu i odłożył czytaną książkę.

Malcolm miał ponad sześćdziesiąt lat. Zmarszczki na opalonej twarzy dowodziły jego skłonności do gniewu. Głowę pokrywały starcze plamy i nieliczne siwe włosy, chociaż Tynkrerberg z łatwością mógł sobie pozwolić na zabieg przywracający młody wygląd. Mężczyzna wstał lekko z fotela i podszedł do gościa, wyciągając kościstą dłoń. Uścisk miał jak imadło.

– Witam pana, panie Maoschimi. – Uśmiechnął się serdecznie, co dziwnie kontrastowało z drapieżnym wzrokiem. Francis pomyślał, że uśmiech przywódcy Bractwa zawsze był zaskakujący. Sympatyczny gest po prostu nie pasował do twarzy Tynkrerberga. – Przykro mi, że przerwałem panu wakacje, ale konflikt z wolnościowcami dociera właśnie do punktu kulminacyjnego i pańska obecność jest konieczna.

– Rozumiem – odparł Francis. Mimo że był nieformalnym zastępcą Malcolma, nerwy zaciskały mu gardło i mówił z trudem. Może właśnie to, że znał Tynkrerberga lepiej niż pozostali członkowie Bractwa, powodowało strach.

– Przyjmuję, że pomimo urlopu dotarły do pana informacje o opublikowaniu przez Partyzantów Wolności nowego filmu?

– Oczywiście.

Starszy mężczyzna założył nogę na nogę, z pietyzmem podciągając nogawkę spodni i strzepując z niej niewidoczny pyłek.

– Zatem proszę powiedzieć, co według pana powinniśmy zrobić w tej sytuacji.

– Cóż. – Maoschimi odchrząknął. – Oczywiste jest, że nie możemy zatrzymać rozbrajania ludności. Nie powinniśmy też rezygnować z przemówienia Muddy'ego, to oznaczałoby tchórzostwo. W takim razie należy powstrzymać zamach. Posiadam najlepszą na świecie wojskową jednostkę najemną, w skład której wchodzą najbardziej doświadczeni komandosi oraz najdoskonalszy sprzęt militarny, wyprodukowany zresztą również przez moje placówki. Ochrona vip-ów to jedno z podstawowych zadań tych żołnierzy. Proponuje zatem zastąpić siły państwowe najemnikami. Zrobimy to pod pretekstem akcji promocyjnej firmy Maoschimi Militaries, za darmo. Jeśli decyzję podejmiemy teraz, to do wieczora przerzucę do Singapuru większą część potrzebnych sił. Jutro i pojutrze żołnierze sprawdzą każdy centymetr miasta w promieniu kilku kilometrów od miejsca przemowy. Wszystkie okna w wieżowcach zostaną zasłonięte z zewnątrz. Trybunę osłonimy kuloodporną szybą. Dzielnicę zamkniemy. Wywrotowcy będą bez szans.

Malcolm Tynkrerberg dobrotliwie pokręcił głową.

– Maoschimi, mój Maoschimi – rzekł kpiąco – i co by nam to wszystko dało?

Francis wzruszył bezradnie ramionami.

– Utrzymalibyśmy Muddy'ego przy życiu? I dopięli swego?

– Nie. Pokazalibyśmy całemu światu, że Sojusz boi się bandy poprzebieranych, niedojrzałych terrorystów śniących o swojej liberalnej utopii. A osiągnęlibyśmy jedynie zmniejszenie prawdopodobieństwa tragedii, bo przecież nawet twoi cudowni żołnierze nie są nieomylni. Ach, no i przyznalibyśmy, że siły państwa są gorzej wyszkolone niż najemnicy.

– W takim razie nie wiem, co robić. Po prostu czekać?

– To całkiem niezły pomysł, ale mam lepszy. Otóż sądzę, że przeznaczeniu trzeba czasem pomóc. – Malcolm zamyślił się na chwilę. – Niech mi pan powie, gdzie obecnie znajduje się najbliższa Singapurowi Niespodzianka? Wie pan, o czym mówię, mam nadzieję.

Francis głośno przełknął ślinę.

– Tak, ale… Nie rozumiem, po co nam…?

Malcolm Tynkrerberg uśmiechnął się brzydko, mrużąc złośliwie oczy.

– Ludzie to fascynujące zwierzęta, panie Maoschimi, ale bardzo przewidywalne. Sądzę, że przy okazji tego małego przemówienia, Bractwo zdoła upiec co najmniej dwie pieczenie przy jednym ogniu, ale będziemy musieli zagrać niestandardowo. Co pan powie na mały eksperyment?

– To znaczy? – Francis czuł coraz większe przerażenie.

– Zobaczymy, jak nasi drodzy Partyzanci poradzą sobie, jeśli zamiast im przeszkadzać – starzec zarechotał – ociupinkę ich wesprzemy.

 

***

 

Fregata wojskowa Sojuszu Międzyplanetarnego szła przez próżnię dryfem, wyłączywszy nadprzestrzenne silniki grawitacyjne. Masywny statek, przywodzący na myśl kształtem zaostrzony pal, został specjalnie przystosowany do międzygwiezdnego transportu najważniejszych urzędników państwowych. Całą przestrzeń, w zamyśle konstruktora przeznaczoną na magazynowanie dronów inwazyjnych, przeistoczono w luksusowy hotel. Na pokładzie znajdowało się znacznie więcej robotów służebnych niż wojskowych, nie wspominając o ludzkich żołnierzach.

Mimo to fregata zachowała część bojowego charakteru. Z dziobu nadal sterczało działo plazmowe i wyrzutnie rakiet jądrowych, zaś na najniższych pokładach znajdował się najnowocześniejszy system destrukcyjny znany ludzkości – pojemniki z chmarami mikroskopijnych robotów, mających za zadanie wnikać do mózgów ludzi lub do systemów sterowania maszyn nieoznaczonych przed atakiem jako „przyjaciel”. Niepozorne nanoboty były przerażającą bronią, której działaniu nikt nie umiał zapobiec.

Majestat i moc fregaty odpowiadały członkom Komitetu, dodawały im powagi i poczucia władzy. Wygody zapewniane przez luksusową część statku stanowiły zaś niezbędne minimum, konieczne do wyciągnięcia zgnuśniałej gromadki z rodzinnych planet.

Joseph Muddy tym razem podróżował sam. Statek zdolny do zniszczenia z orbity sporego kraju przemierzał galaktykę wyłącznie dla niego. Przewodniczący z uśmiechem opierał się o barierkę tarasu widokowego, skąd obserwował powiększający się niebiesko-zielony glob, kolebkę cywilizacji ludzkiej.

Planeta z tej odległości wydawała się maleńka, dużo mniejsza od obszernej fregaty. Wyglądała, jakby można ją było zdmuchnąć jednym strzałem z frontowego działa. Muddy poczuł, że nie musi się obawiać poprzebieranych wichrzycieli. Ich pogróżki były po prostu śmieszne. Nie mieli żadnych szans na realizację planów polityczno-gospodarczych ani tym bardziej na przeprowadzenie zamachu.

Po lewej od punktu, w którym Joseph skupiał wzrok, zamigotała czerwona kropka. Przewodniczący przeniósł spojrzenie na sygnał i znaczek rozrósł się, zamieniając w powiadomienie tekstowe.

„Newsbot zaktualizowany”.

Muddy włączył pełen interfejs implantu, lądując nago w szampanie. Trzy wirtualne nałożnice wciąż sterczały w pozach, w których zostały unieruchomione dwa dni wcześniej. Joseph nie był w najlepszym nastroju do zabawy; wciąż powtarzał przemówienie i myślał o pogróżkach wolnościowców. Jędrne biusty, ozdobione zawieszonymi w czasie kroplami szampana, wyglądały co prawda kusząco, jednak i tym razem Muddy odmówił sobie przyjemności. Postanowił ściągnąć nowe eroboty i porządnie się na nich wyżyć dopiero po zakończeniu uroczystości na Ziemi.

Ulizany dziennikarz siedział w przemoczonej marynarce naprzeciwko przewodniczącego. Bąbelki powietrza z jacuzzi wyrzucały kropelki alkoholu na jego gładko ogoloną twarz.

– Mów.

– Zakończyłem pobieranie wiadomości z Netu.

– No i?

– Serwisy huczą od rozmaitych doniesień na temat przemówienia. W większości plotki i komentarze do pogróżek terrorystów. Kilka wywiadów z członkami partii Wolność i Odpowiedzialność, którzy jak zawsze wypierają się jakichkolwiek kontaktów z Radykalną Organizacją Partyzantów Wolności. Na serwisach hazardowych spoza Sojuszu przyjmuje się zakłady odnośnie tego, czy zmieni pan decyzję w sprawie odebrania i zniszczenia broni palnej i energetycznej, a także kusz, łuków, kastetów, broni białej, noży o ostrzach dłuższych niż…

– Nie musisz mi cytować moich własnych ustaw – warknął Muddy. – I jak obstawiają? – spytał po chwili zastanowienia.

– Dziesięć do jednego, że ustawa wejdzie w życie. Natomiast zakłady na temat tego, czy Partyzanci wykonają wyrok, są bardziej wyrównane.

Joseph zaśmiał się ponuro.

– Istnieją również zakłady o to, jak szybko uda się odebrać Ziemianom broń i kiedy obowiązywanie ustawy zostanie rozszerzone na inne planety Sojuszu.

– Pies ich jebał, cholernych zagranicznych prymitywów. Gdyby byli coś warci, dawno zakazaliby hazardu. Nie masz czegoś ciekawszego?

– Na ten moment… Chwileczkę. – Bot zapatrzył się w przestrzeń. – Aktualizacja. Państwowy Serwis Informacyjny podaje wiadomość z anonimowego źródła o nowym ogłoszeniu Partyzantów Wolności. Tym razem to tylko tekst. Przytaczają krótki cytat: „Uprzedzamy, że w razie nie spełnienia naszych żądań w dniu jutrzejszym, będziemy działać z całą brutalnością i bezwzględnością, na jaką nas stać. Joseph Muddy zostanie usunięty bez względu na koszty.”

Przewodniczący prychnął pogardliwie.

– Po cholerę to powtarzają? Myślą, że teraz się wystraszę? Też coś. Powiedz, kto dowodzi zabezpieczeniem terenu przemówienia?

Wzrok bota znów rozmył się na kilka sekund.

– Generał Zenit.

– Zenit? Dziwne. Myślałem, że ostatnio podpadł ministrowi obrony planetarnej.

– Może dostał szansę na rehabilitację.

– Może i tak. Dobra, wychodzę – rzekł Muddy i powrócił do rzeczywistości.

Fregata zdążyła podejść na tyle blisko do Ziemi, że planeta nie wyglądała już na zabawkę. Joseph jednak był spokojny. W jaki sposób można zagrozić komukolwiek na terenie przeczesywanym przez trzy dni z pomocą kilkuset żołnierzy?

 

***

 

Patryk Nowacki wysikał się do plastikowej butli, a potem przykucnął nad szuflą do zamiatania i załatwił grubszą potrzebę. Następnie z obrzydzeniem otworzył pojemnik, do którego od tygodnia wrzucał odchody, błyskawicznie pozbył się ładunku i zatrzasnął hermetyczną pokrywę. Umył zęby, korzystając z wody mineralnej i przetarł twarz wilgotną chusteczką nasączoną mydłem. Nie był to komfortowy styl życia, jednak człowiek przebywający wewnątrz stalowej czaszy sztucznego sterowca nie mógł sobie pozwolić na wiele.

Sterowiec był reklamą firmy organizującej turystyczne loty na księżyc. W powietrzu unosił się dzięki bezgłośnym silnikom antygrawitacyjnym. Zastosowanie tradycyjnej czaszy wypełnionej lekkimi gazami prawdopodobnie okazałoby się tańsze, jednak restrykcyjne ziemskie normy bezpieczeństwa wymagały użycia najnowocześniejszych technologii. One zaś wymagały częstego doglądania i ciągłych napraw, toteż były wizytowane przez mechanika co najmniej raz w tygodniu.

Od pewnego czasu konserwator wypełniał swe obowiązki wyposażony w większą niż zwykle torbę. Najpierw dostarczył na miejsce zgrzewki wody i paczki z żywnością. Potem przywiózł inteligentny system snajperski razem z amunicją i akcesoryjną strzelbą pneumatyczną do startowania sond naprowadzających. Na końcu z niemałym trudem wrzucił do stalowej czaszy torbę z niskim i chudym, ale swoje ważącym Patrykiem Nowackim.

Patryk przez tydzień znosił singapurskie upały w niemiłosiernie nagrzewającej się czaszy sterowca, wspomagając się tylko małym klimatyzatorem akumulatorowym. Nie mył się. Załatwiał tuż obok miejsca, w którym spał. Na szczęście organizator zamachu pomyślał o szczelnym pojemniku na odchody, więc nie doskwierał mu smród. No, nie licząc ohydnych racji żywnościowych, których woń nie należała do apetycznych.

Nowacki wyniósł zamiłowanie do szeroko pojętej wolności z domu. Jego ojciec działał w Wolności i Odpowiedzialności jeszcze w czasach, gdy Sojusz nie był federacją i planety członkowskie miały sporą suwerenność. To właśnie senior Nowacki nauczył syna strzelać. Patryk fascynował się bronią oraz sportami walki, zaś państwo patrzyło na obie dziedziny niezbyt przychylnie.

W okresie studiów młody Nowacki trafił w środowisko Partyzantów Wolności. Przez kilka lat mieszkał z mężczyzną, który później został przywódcą organizacji.

Aż do ogłoszenia ustawy o rozbrojeniu Patryk brał udział tylko w najłagodniejszych akcjach wolnościowców. W końcu miarka się przebrała. Mężczyzna nie uważał zabijania za szlachetne, jednak był gotów wziąć na swoje barki odpowiedzialność za usunięcie przewodniczącego Komitetu Sojuszu. Drań poprzez podatki okradał całą galaktykę z uczciwie zarobionych pieniędzy. Co roku wprowadzał nowe ograniczenia obywatelskich swobód. Nie był niewinnym człowiekiem, ale dyktatorem, którego należało zlikwidować dla dobra społeczeństwa.

Poza tym, Nowacki z racji swoich zainteresowań był najodpowiedniejszą osobą do wykonania wyroku. Pracował w laboratorium światowej klasy producenta broni, miał więc dostęp do nowoczesnego sprzętu i potrafił go obsłużyć.

Milczące od tygodnia radio zatrzeszczało.

– Grzechotnik, zgłoś dla gniazda.

– Zgłaszam się – rzekł Patryk.

– Sytuacja zgodna z planem. Za około godzinę możesz zostać nadepnięty.

– Zrozumiałem. Bez odbioru.

Odetchnął. Za sześćdziesiąt minut spodziewał się rozkazu wykonania wyroku. Potem musiał podjąć próbę ucieczki, podczas której być może zginie lub zostanie schwytany i osadzony w więzieniu do końca życia.

Po tygodniu bezczynnego czekania czuł się naprawdę wspaniale.

 

***

 

Tłum wiwatował. Cały świat obserwował trybunę w Singapurze przez Net.

Joseph Muddy spojrzał z zachwytem na oszałamiające drapacze chmur, ozdobione neonami i lewitującymi wyżej reklamami w kształcie balonów i dwudziestowiecznych statków powietrznych. Wybór miejsca na przemowę do obywateli Ziemi był oczywisty. Zarządcy terenów dawnych potęg, takich jak Stany Zjednoczone Ameryki Północnej, Zjednoczone Emiraty Francuskie lub Kalifat Niemiecki, wystosowali co prawda oficjalne zaproszenia, jednak były to tylko mrzonki. O ile Ameryka prezentowała jeszcze jako taki poziom cywilizacyjny, o tyle w Europie nie istniał nawet porządny port kosmiczny, zdolny do przyjęcia promu desantowego fregaty Sojuszu.

Zresztą, tak zwany Stary Kontynent nie tylko nie posiadał rozwiniętej infrastruktury. Trzecia wojna światowa, fala konfliktów na tle religijnym i kilka epidemii doprowadziły do całkowitego rozkładu kultury europejskiej. Kwitnąca dawniej turystyka zamarła po zniszczeniu większości zabytków. Wszyscy w miarę zamożni ludzie dawno stamtąd wyemigrowali. Nonsensem byłoby wizytowanie terenów innych niż azjatyckie.

Muddy wyszedł na trybunę witany gromkimi oklaskami służalczej publiczności. Pozdrowił poddanych łaskawym gestem dłoni i iście królewskim uśmiechem. Oparł się na mównicy osłoniętej kuloodpornymi szybami i odczekał chwilę, aby tłum się uspokoił.

– Na ten dzień ludzkość czekała od tysięcy lat – zaczął. – Dzień, w którym każdy ziemski obywatel poczuje się bezpiecznie. Dzień, w którym amunicja zostanie zakazana na zawsze, jak śpiewa legendarny muzyk. Koniec strzelanin! Koniec brutalnych bójek! Naszym dzieciom nareszcie przestaną zagrażać uzbrojeni bandyci! Chociaż niektórym opcjom politycznym, w niejasny sposób powiązanym z barbarzyńskimi ugrupowaniami terrorystycznymi, taka sytuacja nie odpowiada, nastaną czasy spokoju i bezpieczeństwa dla wszystkich!

Rozległy się brawa. Ponad dwa kilometry dalej radiostacja Patryka Nowackiego zatrzeszczała:

– Grzechotnik, zgłoś się.

– Zgłaszam – odparł mężczyzna drżącym głosem. Wiedział, że zaraz albo zostanie odwołany, albo stanie się zabójcą najbardziej wpływowego człowieka na świecie.

– Wykonaj ukąszenie. Procedura ewakuacji rozpoczęta. Masz dwie minuty na ukończenie zadania. Powtarzam, dwie minuty na ukąszenie.

– Zrozumiałem, dwie minuty. Bez odbioru.

Uruchomił timer, ustawiony już wcześniej na sto dwadzieścia sekund. W ciągu tygodnia we właściwym miejscu czaszy Patryk przygotował odpowiednie stanowisko. Trójnóg do prototypowego, inteligentnego karabinu Maoschimi Long Distance Eradication, wkręcił w stalową podłogę i zabezpieczył potężnymi nitami. Fragment poszycia sterowca, osłaniający trybunę przed strzelcem, należało oczywiście usunąć przed wykonaniem wyroku. Ponieważ Nowacki nie mógł wyjrzeć z kryjówki na zewnątrz, nie był pewien, w którym miejscu wyciąć otwór. Dlatego naprzeciwko stelaża wykonał bardzo dużą ramę z plastycznego środka wypalającego się w wysokiej temperaturze. Po otrzymaniu komunikatu radiowego, nakazującego oddanie strzału, Patryk uruchomił zapalnik i spokojnie obserwował sypiące się iskry i rozgrzewający się do czerwoności materiał poszycia.

Kiedy reakcja ustała, w wielu miejscach stal była przepalona na wylot. W innych została osłabiona na tyle, że Nowacki z łatwością usunął płat metalu kopnięciem. Około czterech metrów kwadratowych blachy poszybowało w dół.

Patryk zachwiał się, przestraszony. Nagle stanął nad kilkusetmetrową przepaścią. Potężny podmuch wpadł do wnętrza sterowca, wywiewając zatęchłe mimo klimatyzacji powietrze. Nowacki pomyślał, że gdyby nie zabezpieczająca go linka, nie wytrzymałby nerwowo.

Zerknął na zegarek. Pozostała minuta. Podbiegł do odłożonego na bok modułu karabinu. Chwycił ciężkie, kanciaste urządzenie z niezwykle długą lufą i masywną przeciwwagą. Nałożył je na trójnóg. Przypadł do okularów celownika i zaczął nerwowo szukać trybuny.

Organizatorzy zamachu spisali się na medal – stanowisko snajperskie zorganizowali w idealnym miejscu. Nowacki błyskawicznie zauważył tłumne zgromadzenie i obudowany przeźroczystą osłoną podest. Przybliżył widok i odnalazł Josepha Muddy'ego. Namierzył go celownikiem i wcisnął guzik zapamiętywania celu. Elektroniczne systemy karabinu rozpoznały i zaznaczyły na ekranie ludzką sylwetkę. Patryk potwierdził wybór i odetchnął z ulgą. Część planu opierająca się na jego umiejętnościach praktycznie dobiegła końca. Od teraz celowaniem miały zająć się inteligentne podsystemy i silniczki wbudowane w moduł karabinu.

Chwycił pneumatyczną strzelbę, załadowaną małymi sondami pobierającymi informacje o sile i kierunku wiatru. Przy strzale na tym dystansie należało użyć trzech-czterech czujników. Nowacki uprzednio ustawił odległości, w jakich powinny znaleźć się sondy. Teraz tylko niedbale wystrzelił je w powietrze.

Zerknął na timer. Zostało mu dziesięć sekund. Ustawił opóźnienie karabinu na pół minuty, podszedł do poszarpanej, wypalonej krawędzi sterowca i opuścił się w przepaść na lince. Dopiero wisząc w powietrzu odważył się spojrzeć w dół.

Z początku niczego nie zobaczył, ale zaraz dostrzegł zbliżający się poduszkowiec agencji reklamowej. Dach otworzył się i przyjął zamachowca. Mechanik firmy zrobił zdjęcie uszkodzenia poszycia, aby uzasadnić całą wycieczkę. Następnie maszyna wykonała gwałtowny zwrot i odleciała.

 

***

 

Pierwszy wypchany materiałem wybuchowym pocisk eksplodował na pancernej szybie. Muddy był tak zdziwiony, że omal nie kontynuował przemówienia, milknąc tylko na moment. Kiedy otworzył usta, w naruszone szkło rąbnął drugi ładunek. Ktoś chwycił Josepha za rękaw i kark i osłaniając własnym ciałem odciągnął od mównicy. Dopiero trzeci huk i wszechobecne odłamki kuloodpornej osłony uświadomiły przewodniczącemu, że jego życie wisi na włosku.

Nagle uścisk wojskowego osłabł i komandos osunął się na ziemię. Kolejni żołnierze nadbiegali ze wszystkich stron. Krzyczeli, ale ogłuszony Joseph nie rozumiał, o co im chodzi. Ktoś znowu go złapał i od razu puścił, padając z grymasem bólu. Muddy zerknął na mundurowego i zobaczył, że nie zginął od zwykłej kuli. Coś wyżarło żołnierzowi w plecach krwawą dziurę wielkości arbuza.

– Walą plazmą! – czyjś głos przebił się przez wszechobecny świst i huk.

Kilku wojskowych wciągało na trybunę stojak z kotarą, mającą uniemożliwić ataki strzelca. Dwóch natychmiast padło porażonych pociskami plazmowymi. Rusztowanie, zbyt ciężkie dla pozostałych, złożyło się.

Muddy otrząsnął się. Skonstatował, że od dłuższej chwili klęczał nad śmiertelnie rannym żołnierzem i bezmyślnie gapił się na ohydną ranę. Wstał i ruszył w stronę schodków i biegnących żołnierzy. Nagle między nim a oddziałem spadły trzy lub cztery syczące pociski. Zamachowiec najwyraźniej znów zmienił amunicję, bo trybuna niemal nie została uszkodzona. Z trafionych miejsc unosił się szary dymek.

– To nano! – ryknął pierwszy z nadbiegających żołnierzy, robiąc zwrot o sto osiemdziesiąt stopni i ruszając do ucieczki. Reszta oddziału w panice powpadała na siebie.

Nanoboty, pomyślał Muddy. Skąd ci popaprańcy je wzięli? Już po mnie.

Pierwsi wojskowi zaczęli łapać się za głowy i padać na podłogę. Nano wdzierało się do ich mózgów i niszczyło je od środka, rażąc nerwy lub łącząc się w większe struktury i brutalnie rozrywając tkanki. Joseph ruszył z powrotem do mównicy, oganiając się dłońmi, jak gdyby atakowały go muchy, a nie mikroskopijne roboty. Próbował uciec jak najdalej od miejsca ich uwolnienia, był nawet gotowy zeskoczyć z kilkumetrowego podestu, lecz wiedział, że nie ma żadnych szans.

 

***

 

Francis Maoschimi odebrał wiadomość od Malcolma Tynkrerberga. Przywódca Bractwa wyświetlił się w wirtualnym interfejsie z chłodnym uśmiechem.

– Generał Zenit spaprał robotę – powiedział Maoschimi, nie mogąc się powstrzymać. – Należało przeszukać większy teren i użyć wykrywaczy biologicznej aktywności, a taki sterowiec aż się prosił o sprawdzenie.

Tynkrerberg powstrzymał słowotok podwładnego gestem dłoni.

– Zenit i tak miał zostać odsunięty. Czas na Niespodziankę.

– Przecież… – Francis zająknął się. – Myślałem, że jeśli im się uda…

– Nie wydaje mi się, żebym wytłumaczył panu mój plan w sposób niejasny – syknął Malcolm ze złością. – W takim razie, czy jest pan zbyt głupi, by go pojąć?

– Ależ panie Tynkrerberg… Tam są tysiące ludzi.

– Mam to rozumieć jako niesubordynację, Maoschimi? – zapytał surowo lider Bractwa.

Francis przymknął oczy i zamilkł. W końcu wyszeptał:

– Nie. Oczywiście, że nie. Uruchamiam Niespodziankę.

– Bardzo dobrze. – Malcolm znikł.

Maoschimi zapatrzył się w przestrzeń.

Odkąd ludzkość wynalazła broń atomową, wyprodukowano tysiące głowic jądrowych. Dokładne dane nie były nigdy znane opinii publicznej. Wiadomo jednak, że część ładunków zaginęła. Już w dwudziestym wieku w niewyjaśnionych okolicznościach znikały samoloty, łodzie podwodne i statki przewożące szczyt ówczesnej myśli militarnej. Z całą pewnością wielu bomb należałoby szukać na dnie oceanów, jednak niektóre wymazywano po prostu z oficjalnych rejestrów, kiedy przechodziły w ręce prywatne.

Na przykład w ręce Bractwa.

Niespodzianka zainstalowana w Singapurze była niewielką bombą, wyposażoną w materiał fuzyjny, zamontowaną w małym, tanim, cywilnym transporterze kołowym napędzanym typowym silnikiem z ogniwem wodorowym. Ten niepozorny, odrapany samochodzik został pozostawiony w garażu podziemnym w bezpośrednim sąsiedztwie podestu przygotowanego dla przewodniczącego Sojuszu. Generał Zenit miał zakazać swoim ludziom sprawdzania tego parkingu.

Około stu tysięcy ludzi na widowni, pomyślał Maoschimi. Bóg wie ilu w pobliskich drapaczach chmur. Dodatkowe ofiary od promieniowania przenikliwego. To nie jest w porządku.

Zerknął na relację na żywo z przemówienia. Muddy przewrócił się, chyba w końcu dopadło go nano. Tłum wrzeszczał i w panice uciekał z placu.

Francis odpalił Niespodziankę.

 

***

 

Drewniana podłoga trzeszczała swojsko, kiedy Malcolm podchodził do bujanego fotela ustawionego przy prostym, surowym stole pozbawionym nie tylko wszelkich zdobień, ale nawet obrusu. Za oknem, na wiosennym słońcu, zieleniła się łąka i śpiewały ptaki.

Na stole czekała biało-czarna gazeta i parująca filiżanka herbaty. Tynkrerberg spróbował napoju, odstawił naczynie i otworzył pismo. Z lubością wciągnął nosem zapach świeżej farby. Zdecydowanie preferował klasyczną wersję newsbota.

Jak zawsze na pierwszej stronie odnalazł przegląd najważniejszych tytułów.

– „Dwieście tysięcy ofiar śmiertelnych” – mruknął pod nosem. – „Liczba rannych i zaginionych wciąż rośnie”. O, to jest dobre – zachichotał – „Śmierć wielkiego przywódcy i tysięcy praworządnych obywateli”. Szkoda, że nie napisali „kochanego króla i wiernych poddanych”. Co jeszcze tu mamy, hmm… „Podejrzani o zorganizowanie zamachu aresztowani”. „Zatrzymania członków partii Wolność i Odpowiedzialność. Nie mamy z tym nic wspólnego, mówią politycy”. „Zastępca przewodniczącego Komitetu Sojuszu Międzyplanetarnego zapowiada delegalizację partii WiO”. „Wzburzona ludność dokonuje samosądów na podejrzanych o powiązania z organizacjami wolnościowymi. Lokalne władze starają się uspokoić nastroje.” Och, miód na moje oczy – syknął z lubością Tynkrerberg. – Szyfrowane połączenie z Francisem Maoschimim! – zarządził.

Francis był dziwnie blady. Ubrany w szlafrok, popijał coś z wysokiej szklanki.

– Tak? – zapytał.

– Widział pan wiadomości?

– Dwieście tysięcy zabitych. – Maoschimi skinął ponuro głową.

– Och, na litość! – zirytował się Tynkrerberg. – To był idealny ruch, a ty mi tu jęczysz bo ktoś zginął! Teraz nikt i nic nie stanie nam na przeszkodzie! Wyeliminowaliśmy resztki społecznego poparcia dla WiO i Partyzantów. Wszystkich aresztujemy, zamkniemy za wywrotowe poglądy i żaden obrońca praw człowieka nie piśnie nawet słówkiem po tym, co się stało. Ziemia będzie rozbrojona jeszcze w tym roku, za pozostałe planety weźmiemy się, jak tylko zastępca Muddy'ego obejmie urząd. Jesteśmy co raz bliżej zaprowadzenia ostatecznego ładu na świecie. Co raz bliżej celu, do którego Bractwo dąży od setek lat. Jedno państwo, jeden rząd. Równi ludzie, żyjący i pracujący w harmonii i bezpieczeństwie. I my, doglądający tego stada. Dwieście tysięcy anonimowych trupów? To niska cena za tak wielki krok do przodu.

– Tak, tak, to prawda. Po prostu gryzie mnie sumienie. – Francis westchnął ciężko. – Ale przyznaję, że zagranie było genialne. Podziwiam pańską zdolność do sterowania społeczeństwem.

Tynkrerberg pokiwał głową, zadowolony.

– Trzeba przyznać, że nasz eksperyment powiódł się w stu procentach – roześmiał się.

 

25-06-2013

Koniec

Komentarze

Dobry warsztat masz, napisane dojrzale, sf jest, tylko zabrakło mi historii. Ktoś z kimś walczy o dostęp do broni, naparzają się, koniec.

Opowiadanie ciekawe, porusza co najmniej dwa ważne problemy. Tylko stanowisko Josepha wydaje mi się niewiarygodne. Po co komu bardzo drogo opłacany figurant nie ponoszący żadnej odpowiedzialności? W monarchii to jeszcze mogło działać, w końcu król hulał za poniekąd własne pieniądze, ale w czymś zbliżonym do demokracji? I chyba ta postać jest za mało sympatyczna. Właściwie to on jest "tym dobrym", ale trudno mu kibicować. Ale to tylko moja opinia, a ja się nie znam.

Babska logika rządzi!

Dzięki za przeczytanie i za komentarze. Goldengate, to nie była walka dwóch ugrupowań paramilitarnych o dostęp do broni, raczej walka obywateli z rządem o wolność. Chodziło mi w dużej mierze o pokazanie jak łatwo politycy mogą manipulować ludźmi oraz jak bezwzględni potrafią być w dążeniu do swych celów. Cieszę się, że chociaż styl Ci się spodobał :) Finkla, miło, że Cię zaciekawiłem. Joseph i inne pionki są potrzebne Bractwu do sterowania światem zza kulis. Muddy został umieszczony na stanowisku przewodniczącego komitetu przez spiskowców i czerpie z tego powodu oczywiste korzyści (materialne i społeczne), jednak jest tylko marionetką i nie musi się zamartwiać o sprawowanie roztropnych rządów. Ma tylko wypełniać rozkazy szarych eminencji. W demokracji i monarchii "pieniądze publiczne" to środki odebrane obywatelom poprzez podatki. Ani Joseph, ani współcześni politycy, ani dawni królowie nigdy nie hulali za swoje pieniądze :) Joseph nie jest dobry, sprawia tylko wrażenie sympatycznego. Jest figurantem, oszustem i krętaczem, ale ma dobry gust. Ciekawe, że to już wystarcza, żeby kogoś polubić :) W tej historii tak naprawdę nie ma bohaterów w stu procentach pozytywnych. pozdrawiam, Wlazio

Aha, jeśli Muddemu nie płacą podatnicy, tylko prywatni zleceniodawcy, to cofam zarzut. Ale czy podatnicy nie próbują wnikać "skąd on na to wszystko bierze kasę"? Dlatego użyłam słowa "poniekąd". Jak już król odebrał poddanym "swoją" działkę, to nikt nie wnikał, co z nią będzie dalej; czy pójdzie na polowanie, wojnę, portet rodziny, czy biżuterię dla kochanki. Ale bożego pomazańca trudno się było czepiać, a i kat mógł się dociekliwym zainteresować. Wybacz, ale złote kafelki to dla mnie kwintesencja bezguścia. Z dwojga złego już wolałabym mieszkać we wnętrzu urządzonym przez tego minimalistycznego bandziora. ;-) W rezultacie ja osobiście lubię Josepha chyba jeszcze mniej niż powinnam.

Babska logika rządzi!

Fakt, fakt, dobry gust dotyczył tylko jedzenia i ewentualnie kobiet :) Wystrój wnętrza był już odpychający. Muddy jako członek parlamentu dostaje pieniądze tak samo jak poseł dietę poselską. Podatnicy mogą być oburzeni marnotrawieniem środków na podróże międzyplanetarne, ale co z tego? Żeby daleko nie szukać, miłościwie nam panujący premier Tusek wydał 6mln złotych na loty na weekend do Trójmiasta skąd pochodzi (źródło: Wprost) traktując rządowe samoloty jak taksówkę. Przeciętny polski wyborca albo o tym nie wie, albo ma to gdzieś, albo jest rozzłoszczony i może, może w następnych wyborach zagłosuje inaczej (a wtedy kto inny dostanie szanse na marnotrawienie kasy państwowej).

Popieram i Finklę (jakoś trudno się przejąć losem bohatera), i Goldengate'a. Czyta się dobrze, wartko, coś się dzieje, kreacja świata jest interesująca, ale tekst w gruncie rzeczy jest tak trochę o niczym. Brak kontekstu całej tej historii, tła, zawieszenia. Nie można się tak do końca wczuć. Zatem do poczytania i zapomnienia.   Raczej głos był zniekształcony, a nie ton. 'Unoszenie do góry' to masło maślane. Coraz łącznie.     Pozdrawiam.

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

Dzięki za komentarz. Nie mogę znaleźć tego masła maślanego za pomocą ctrl+F. Dziwne, że popełniłem taki błąd i dziwne, że go nie wyłapałem przy poprawkach. Jeśli jest, poprawię w przyszłości przy czytaniu. Za "coraz" mi zwyczajnie wstyd. pozdrawiam, Wlazio

"…natychmiast uniósł się w górę i pomknął…"  ; p Wiem, czepiam się… ; (

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

Słusznie się czepiasz :) Dzięki jeszcze raz.

Opowiadanie napisane solidnie, chociaż moim zdaniem warstwa fabularna pozostawia trochę do życzenia. Skonstruowałeś sensowny świat, więc historia dużo by zyskała, gdyby została rozbudowana. Obecna forma trochę mnie nie satysfakcjonuje, a puenta jest wręcz mierna.  Co nie zmienia faktu, że z chęcią przeczytam następne opowiadania twojego autorstwa. Bo nie piszesz źle. Wręcz przeciwnie. Po prostu nawet dobrym rzemieślnikom zdarzają się czasem wpadki.

Dzięki za uwagi. Po Waszych komentarzach (także przy innych tekstach i na innym portalu) odnoszę wrażenie, że z moim stylem wszystko ok, nie popełniam również durnych błędów gramatycznych ani zapisowych – innymi słowy można by rzec, że mam "dobry warsztat". Teraz tylko czekać na złoty pomysł z niebios. Może kiedyś mi wpadnie do głowy ;)

Nowa Fantastyka