- Opowiadanie: DaVoodooShuffle - O goblinie, który spadł z nieba.

O goblinie, który spadł z nieba.

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

O goblinie, który spadł z nieba.

– O w mordę, o w mordę.

Król Golli-go Fitzgerald przebierał krótkimi, zielonymi nóżkami, za każdym krokiem pokonując pół marmurowego schodka. Czuł na plecach oddechy goniących go orków, a do warsztatu na szczycie wieży miał jeszcze kawał drogi.

– Niedobrze – pomyślał przeszukując w biegu niezliczone kieszenie swojego wizytowego fartucha. Wyjął z szaty fiolkę z jasnoniebieskim płynem i podniósł ją sobie do oczu – Aha!

Potrząsnął szkłem i rzucił za siebie. Chwilę później huknęło potężnie i dużych, zielonych i lekko spiczastych uszu doszedł wściekły ryk ranionego orka. Golli-go kwiknął tryumfalnie i gnany groźbami przyspieszył. Na najwyższym piętrze przeskoczył nad zapadnią, lądując potknął się i koziołkując, wpadł do warsztatu. Zatrzymał się dopiero na regale z kołami zębatymi, zgięty z nogami nad głową, tak, że jego podwinięty fartuch pokazał błyszczące zielone pośladki.

– Patrzcie, sadiq-hur, oto ładniejsza strona wielkiego króla goblinów.

Orkowie, którzy właśnie wbiegli po marmurowych schodach zarechotali tępo, wytykając palcami zadek Golliego-go. Ten z kolei przyjął pozycję godną monarchy i burknął pod spiczastym nosem :

– Bardzo śmieszne.

Dowódca orków wybiegł zza zakrętu, rozejrzał się dziko i zobaczył zapędzonego w kozi róg Fitzgeralda.

– Patrzcie, patrzcie – powiedział i ruszył powoli w stronę goblina przerzucając wyszczerbiony topór z ręki do reki. – Ugaar, Maggor, pilnujcie wyjścia. Jego głowa jest moja.

Trzy zwaliste sylwetki ruszyły powoli w stronę goblina, stawiając powolne, ciężkie kroki, które zwiastowały rychły koniec Golliego-go Fitzgeralda. Zamiast robić pod siebie ze strachu, słynący z tchórzostwa władca Goblinonu uśmiechał się zapraszająco. Nie uszło to uwadze Ugaara.

Coś tu nie gra – pomyślał ork, stawiając włochatą stopę na zapadni.

– Oj.

Mechanizm szczęknął cicho posyłając wrzeszczących najeźdźców w długą podróż w dół. Golli-go Fitzgerald podszedł do pułapki, pociągnął nosem, charknął przeciągle i puścił w ślad za orkami wielką kulę flegmy.

Hrumsh wam w zad, matoły.

Orkowie nadal byli w pałacu, kwestią czasu było, aż odnajdą sekretny warsztat na szczycie wieży, a wtedy nic nie powstrzyma ich od odcięcia królowi goblinów humberbli i nakarmienia nimi paskudnych wywern bojowych, na których zaatakowali Goblinon. Czas uciekał. Golly-go zabarykadował drzwi, uruchomił kolejną pułapkę, tym razem zatrute ostrza wysuwające się z podłogi. Podbiegł do schowka, znajdującego się w rogu warsztatu, i wyjął z niego masywny plecak z masą gałek i pokręteł. Obejrzał uważnie wskaźniki i przysiadł zrezygnowany.

– Tak oto kończy wielki król goblinów – powiedział do siebie. – Pierwszy władca Goblinonu, który zginął z orczym toporem w tyłku.

Te ponure rozmyślania przerwał rozdzierający ryk ranionego orka.

– Wyważyć te drzwi! Fitzgeralda brać żywcem!

– Po moim trupie – odkrzyknął goblin i założył plecak odrzutowy. W chwili, w której grube drzwi od warsztatu potraktowane toporem bojowym rozleciały się w setki małych drzazg, Golli-go Fitzgerald wyskoczył przez okno. Uruchomiony plecak uniósł go w powietrze i sterując dwoma kontrolerami goblin obrał kurs na wschód, gdzie znajdowała się najbliższa, wschodnia burta Goblinonu. Lecąc nad kolosalnym pokładem widział rzędy swoich poddanych, zakutych w kajdany i prowadzonych przez najeźdźców do ich prymitywnych statków powietrznych. Wiedział, że niedługo spotka go los o wiele gorszy od orczej niewoli – nie wystarczy mu paliwa, żeby dolecieć do Goblilandu i roztrzaska się o… tak właściwie o co? Myśląc tak wpadł na szalony pomysł.

– A co gdybym zamiast polecieć do Goblilandu, wylądował na Dole? pomyślał. Dół był mityczną krainą, skąd według podań pochodziły pierwsze gobliny. Wyleciał poza wschodnią burtę, spojrzał ostatni raz na swoje królestwo podbite przez orczą hordę i skierował plecak na dół. Wtedy usłyszał rytmiczne pikanie.

– Na humberble dziadunia! – wykrzyknął. Spojrzał na wskaźniki. Paliwo było na wyczerpaniu. Szybko obliczył, że nie uda mu się wylądować i zesrał się obficie. Chwilowa ulga nieco go ocuciła.

– Król goblinów się nie poddaje! – wykrzyknął w pustkę.

Postanowił walczyć do końca. Spadał z dużą prędkością, hamując krótkimi zrywami silnika, przeczesując zbliżający się Dół w poszukiwaniu lądowiska. Pęd wyciskał mu łzy z oczu, mimo tego zauważył w pod sobą niebieską kropkę. Uśmiechnął się i skorygował kurs lecąc prosto na niewielkie jezioro.

 

 

– Oh, przesadzasz Carl – powiedziała Joanna zakrywając czerwone policzki wachlarzykiem.

– Jak Boga kocham, nie tylko na całym dworze hrabiego Herberta, ale i na dworach zamorskich książąt, nie ma piękniejszej kobiety od ciebie, Joasiu. Od kiedy cię ujrzałem, moje serce bije w rytmie twojego imienia, spójrz – złapał dziewczynę za rękę i położył ją na swojej klatce piersiowej. – Jo-an-na, Jo-an-na, czujesz?

Dziewczę zarumieniło się aż po same uszy, a Carl nacierał dalej.

– Twoja skóra, Joasiu, miękka jak jedwab. Twoje krągłości, oh, ile ja bym dał gdybym mógł oglądać je codziennie. Twoje usta jak czereśnie czerwone, a twoje oczy, niczym gwiazdy na niebie, ba, piękniejsze nawet. Widzisz tą spadającą gwiazdę? Z rozpaczy rzuciła się z nieboskłonu, bo wie, że nie dorówna tobie pięknością, najdroższa.

Joasia, nie nawykła do takich komplementów, oddychała ciężko. Nie odzywała się ani słowem, częściowo oszołomiona kwiecistą mową Carla, a po trochu w obawie, by nie palnąć jakieś gafy. Chłopak jednak wpatrywał się w nią wyczekująco, oczekując, że ta podejmie rękawice i włączy się do wymiany komplementów. Joasia odwróciła wzrok od śniadej twarzy giermka i udała, że kontempluje wieczorne niebo. Wtedy coś przykuło jej uwagę.

– Hej, Carl. Czy ta spadająca gwiazda, nie leci przypadkiem za blisko?

– Pewnie chce się przyjrzeć Twoim wspaniałym…faktycznie, blisko. Słyszysz to?

Pachnące kwiatami powietrze tego ciepłego, letniego wieczoru rozdzierał piskliwy krzyk, dobiegający z tego, co para błędnie uznała za spadającą gwiazdę.

– Mam go?

– Brzmi bardziej jak…

– Mamoooooooooooo!

Niezidentyfikowany obiekt przeleciał obok Joanny i Carla, by z potężnym chlupnięciem wylądować w jeziorze, przy którym przysiedli. Ludzie podróżujący z karawaną zbiegli się, zaciekawieni niecodziennym zjawiskiem, rujnując tym samym plany giermka. Chciał zaproponować Joasi, by udali się w inne, bardziej ustronne miejsce, ale ta już stała nad krawędzią jeziora i wpatrywała się z wyczekiwaniem w pomarszczoną taflę. Ktoś wskoczył do wody, ktoś inny rzucił mu linę i wspólnymi siłami wyciągnęli na brzeg to, co spadło z nieba.

– Medyka!

 

 

Golliego-go obudziły odgłosy rozmów. Jego uszy rejestrowały słowa, przypominające język goblinów, wypowiadane jednak z ciężkim akcentem i jakby nosowo. Delikatnie uchylił powieki i zobaczył nad sobą śnieżnobiałe płótno. Obmacał się dokładnie i stwierdził, że jest cały i zdrowy. Obolały, ale żywy. Próbował przysiąść, ale przeszkodził mu w tym ostry ból w okolicach podbrzusza.

– O nie! – wykrzyknął przerażony i włożył rękę pod zabandażowaną miednicę. Podotykał się w strategicznych punktach i wykrzyknął – Urwało mi humberbla! – Po czym zapłakał gorzko nad swoją stratą.

– Niestety, uderzenie zgniotło panu jedno z jąder, musiałem je wyciąć.

Goblin otarły łzy i rozejrzał się, poszukując źródła głosu. Zobaczył dziwnego stwora, w białym fartuchu, który sprawiał, że sylwetka rozmówcy wtapiała się w biel płóciennych ścian. Istota, której gatunkowi Fitzgerald przypisał roboczą nazwę dolnik, była wyższa i masywniejsza niż gobliny, ale mniejsza i wątlejsza od orków. Włosy, które krajanom Golliego-go wyrastały jedynie z uszu, temu pokrywały niemal całą twarz, a odsłonięte przedramiona ujawniały pokrytą cienkim futerkiem skórę, koloru jasnego drewna. W oczach goblina, dolnik przypominał wychudzonego orka, który wydawał się być pokojowo nastawiony.

– Niech nakrętki pasują, a śruby się nie przekręcają. – Fitzgerald uraczył stwora starym, goblińskim przywitaniem. Ten odparł nieco zaskoczony.

– Dzień dobry. Przyszedłem zmienić panu bandaże. A tak na marginesie, to co pan właściwie jest?

– Goblin. A pan to co, że tak spytam?

– Człowiek.

Golli-go pisnął i zakrył się kocem po sam spiczasty nos. Człowiekami straszy się dzieci w Goblinonie. Według opowieści, stwory te są rogatymi olbrzymami, z nietoperzymi skrzydłami, na których latają nad domami i zaglądają w okna, a gdy już znajdą niegrzecznego goblina, połykają go w całości. Babcia Golliego-go, Mari-go Fitzgerald, mówiła, że człowieki wysrywają niestrawione kości i robią z nich dzwoneczki. Zawsze, gdy młody król Goblinonu nie chciał spać, staruszka chowała się, i dzwoniła drewnianymi kołatkami, co sprawiało, że przerażony urwis czmychał pod kołdrę, gdzie w końcu zasypiał. Teraz stał przed nim stwór, który mówił, że jest człowiekiem. Golli-go nie widział rogów, ani skrzydeł, spytał jednak by się upewnić.

– Czy wyglądam dla pana…apetycznie? – Po czym dodał szybko, by uniknąć nieporozumień. – W wymiarze kulinarnym, rzecz jasna.

Brwi zapytanego podjechały do połowy czoła, gdy pokręcił głową, mówiąc :

– Absolutnie. Skąd to panu przyszło do głowy? W każdym razie, musimy pana umyć, zmienić bandaże i ubrać. Hrabia życzy sobie pana widzieć.

– Czy istnieje możliwość, że dla niego będę wyglądał apetycznie?

– Śmiem wątpić.

Fitzgerald odetchnął z ulgą. Człowiek tymczasem przygotował pęk bandaży, które owinął sobie wokół nadgarstka. Wskazał palcem na obwiązaną miednicę i zapytał nieśmiało.

– Czy wszystkie gobliny mają takie duże…to?

Golli-go uśmiechnął się szeroko i zacytował stare, goblinie przysłowie :

– Jak nie sięga do kostek, to jesteś pan podrostek.

Medyk odchrząknął.

– No tak.

 

 

Wściekły Carl przewrócił kopnięciem beczkę z kapustą.

– Psiakrew, było tak blisko. Gdyby nie ten cudak, co spadł z nieba…

Już dawno oporządził konia swojego pana, teraz zapiął siodło na swoim i był gotów wyjeżdżać w każdej chwili. Jednak zamiast sygnału do wymarszu rozległy się głośne trąby ministrelskie, które zwoływały na walne zebranie przed wozem hrabiego Herberta. Zrezygnowany giermek poszedł w kierunku punktu zbornego klucząc między wozami kupieckimi, częściowo rozładowanym skrzyniami z towarem i uwiązanymi końmi pociągowymi. Dotarł na miejsce jako jeden z ostatnich i stanął w obszernym kręgu, pośrodku którego stał zielony przybysz z gwiazd. Hrabia, z kolei, siedział za pozłacanym zydlu swojego wspaniałego wozu i zadawał obcemu pytania.

– Wiec mówisz, że jesteś goblinem?

– Tak – odparł zielony stwór, mówiący zrozumiale, z niespotykaną intonacją. – Jestem Golli-go Fitzgerald, król Goblinonu. Przybywam prosić was o pomoc.

– Goblinon? – Zdziwiony hrabia skierował to pytanie do swojego doradcy, Jona Bezpalcego, ale ten tylko pokręcił głowa. – Przyjmowałem nauki w zakresie geografii od młodego wieku, jednak nie przypominam sobie, żebym słyszał o takim królestwie. Gdzie znajduje się twoja ziemia?

– Tam – Goblin wskazał na niebo, na którym znajdowały się trzy księżyce. – Widzicie to duże…coś najbliżej gwiazdy porannej? To Gobliland, jeden z dwóch okrętów powietrznych zbudowanych przez Marco Cegielnika. To w środku to księżyc. Wydaje się być rozmiarów statków goblinów, ale to jest…no to…– podrapał się po łysej głowie – złudzenie optyczne! W rzeczywistości jest odległą planetą, zamieszkałą przez plemiona orków. Na prawo od księżyca unosi się Goblinon, moja ojczyzna. Obecnie splądrowana przez tychże.

Między ludźmi zgromadzonymi wokół wozu możnowładcy zaległa martwa cisza. Oczy zebranych skupione były na hrabim, który wymienił porozumiewawcze spojrzenia ze swoimi dworzanami. Uśmieszek, który zakwitł pod jego obfitym wąsem zdradzał, że nie traktował opowieści zielonego przybysza poważnie.

– I niech zgadnę – podjął po chwili. – Oczekujesz, że uniesiemy się w powietrze i odbijemy twoje królestwo z rąk, tych tam…

– Orków – dokończył za niego Golli-go. – Tak, uważam, że jest to jak najbardziej w waszym interesie.

– Och, a to niby dlaczego? – hrabia zdziwił się teatralnie, na co część jego dworzan parsknęła śmiechem.

– Choćby dlatego, że orkowie właśnie zdobyli punkt wypadowy na Dół – wyjaśnił cierpliwie goblin. – Nie przebędą drogi dzielącej księżyc i wasze królestwa za jednym zamachem, ale jak już zadomowią się na moim statku, kwestią czasu będzie, aż dobiorą się wam do tyłków.

– Czyli utrzymujesz – podjął hrabia – że grozi nam niebezpieczeństwo ze strony istot, zamieszkujących księżyc, które zaatakowały twoje podniebne królestwo i chcesz, żebyśmy udali się tam – wskazał palcem nieboskłon – żeby odbić je z rąk najeźdźców. Dobrze rozumiem?

– Tak, przecież właśnie wam powiedziałem – odpowiedział podirytowany goblin. Hrabia odchrząknął znacząco.

– Porozmawiajmy o szczegółach na osobności. Gdy zabije dzwon, przyjdź proszę do mojej lektyki.

Golli-go Fitzgerald skinął głową i wrócił do namiotu medyka. Zgodnie z umową, gdy zabrzmiał dzwon, udał się na spotkanie z hrabią. Jednak, zamiast z możnowładcą, spotkał się z drewnianą pałką, która trzaśnięciem w potylicę pozbawiła go przytomności.

 

 

– Jak masz na imię młodzieńcze?

– Carl – powtórzył giermek po raz kolejny. Stary mnich zdawał się mieć poważne kłopoty z pamięcią.

– Powiedz mi Carl, długo jeszcze?

– Nie, nie. Cyrk hrabiego jest już za rogiem. O, widzi pan? Ten wysoki namiot.

Poprowadził starca między rozgadanymi grupkami, unikając podchmielonych żołnierzy i dam lekkich obyczajów, które nachalnie oferowały swoje usługi co lepiej ubranym mężczyznom. Carl westchnął cicho.

– Może i bym skorzystał, gdybym nie musiał robić temu tutaj za przewodnika – pomyślał. Skinął strażnikom stojącym przed wejściem do namiotu cyrkowego i wprowadził mnicha na trybuny, gdzie udało im się zająć miejsca siedzące, przy samej scenie. Ułożone schodkowo ławy były niemal w całości zajęte, główny występ miał się odbyć lada chwila.

– Powiedz mi, Carl, czy u was zawsze tak tłoczno?

– Nie, panie. Hrabia organizuje właśnie doroczny Festiwal Wiosenny i mieszkańcy hrabstwa zjeżdżają się do posiadłości, by wspólnie świętować.

– A powiedz mi jeszcze…

Głos starca zagłuszyło tubalne nawoływanie, rozlegające się zza opuszczonej kurtyny.

– Panie i panowie. Dwa miesiące temu, karawana naszego wspaniałego hrabiego Herberta Fargusa Jonatana Trzeciego napotkała na swojej drodze przedziwną kreaturę. Jest cała zielona, mówi po ludzku, a naoczni świadkowie zarzekają się, że spadła z nieba. Przedstawia siebie jako monarchę, który włada podniebnym królestwem. Panie i panowie, powitajcie gromkimi brawami nasz najnowszy nabytek. Oto Golli-go Fitzgerald, goblin, który spadł z nieba.

Kurtyna podniosła się i światło padło na małego, zielonego stwora zakutego w kajdany. Widownia oszalała. Dzieci zaczęły wrzeszczeć i podskakiwały na swoich miejscach by dokładniej przyjrzeć się kreaturze, ktoś wylał komuś piwo, ktoś inny wypadł za barierki. Dorośli przepychali się by nacieszyć oczy tym niecodziennym zjawiskiem, a zwabieni hałasem uczestnicy festynu zaczęli walić do cyrku wszystkimi wejściami. Cienki głos goblina torował sobie drogę w całym tym rwetesie, by dotrzeć do pierwszych rzędów i zginąć wśród dzikich okrzyków tej jakże niewyszukanej widowni.

– Orkowie nadchodzą, do broni człowieki! Wypuśćcie mnie albo wszyscy skończymy w orczych żołądkach! Słuchajcie mnie, wy gnidy! I zdejmijcie mi te łańcuchy! Hrumsh wam w zady wy zdradliwe męty! Umyjcie uszy do jasnej cholery!

Gdy przedstawienie zamieniło się w wielką pijacką burdę, na trybuny wtargnęli strażnicy i zaczęli pacyfikować zgromadzone towarzystwo, rozdając uderzenia pałek na lewo i prawo. Carl chciał użyć mnicha jako swojej przepustki na zewnątrz, w najgorszym razie jako tarczy przez razami strażników, ten jednak gdzieś zniknął. Rozejrzał się gorączkowo i zauważył skrawek szarego habitu, majaczący przy wejściu za kulisy.

– Dobry plan – pomyślał giermek i pognał w ślad za starcem. Odsunął kurtynę z koralików nanizanych na sznurki i znalazł się w długim korytarzu, z mosiężną tubą nagłaśniającą, który prowadził do obszernej sali wypełnionej klatkami, w których znajdowały się potwory pokazywane w cyrku hrabiego. Carl przeszedł obok człowieka lwa, któremu wyrosły nieludzko długie siekacze i gęste włosy na twarzy, minął skorpiona, młodego jeszcze chłopaka, który urodził się z dodatkową kończyną wystającą z okolic łopatek i niedźwiedzia, potężnego górala, z ciałem pokrytym gęstym futrem. Wtedy usłyszał głos mnicha.

– Niech pod twoimi nakrętkami znajdą się podkładki, wasza wysokość.

– Niech śruby trzymają, a sprężyny amortyzują. Co pan jest?

– Jestem mnichem z Zakonu Metalurgów. Przybyłem, żeby cię uwolnić, wasza wysokość.

Carl, ukryty za szarym kocem przykrywającym jedną z klatek drgnął lekko. Zastanowił się, czy pognać do hrabiego i liczyć na ewentualną nagrodę za nakrycie uciekinierów, ale ciekawość zwyciężyła, postanowił więc wysłuchać rozmowy do końca.

– No najwyższy czas. Karmili mnie tu podle, a łańcuchy obcierają mi skórę. Skąd pan wiedział, gdzie mnie szukać?

– Założyciel naszego zakonu przepowiedział, że z gwiazd spadnie bohater, który stanie na czele ludzkich królestw w obliczu apokalipsy. Porozmawiamy o tym w drodze do stolicy, a teraz powiedz, wasza wysokość, ile mamy czasu zanim orkowie uderzą?

– Droga z Goblinonu na księżyc zajmie im jakieś dwa lata. Zgaduję, że co najmniej rok na organizację ofensywy, potem kolejne dwa lata w dół. W najgorszym wypadku, już za pięć lat zielone osiłki zapukają wam do drzwi.

– Niedobrze, niedobrze. Musimy się spieszyć. Carl, przestań proszę się ukrywać i skocz mi proszę po klucze do klatek. Szybciutko.

Giermek podskoczył jak oparzony i bez słowa pobiegł do pustego stanowiska strażników, by po chwili wrócić do mnicha z pękiem kluczy. W tym miejscu pozwolił sobie zasugerować.

– Panie, nie uciekniecie. Wszędzie są straże, a hrabia wnet pośle za wami pościg.

– Uciekniemy – powiedział z pewnością w głosie starzec, po czym położył palec na miniaturowej kuszy, ukrytej pod habitem. – A ty z nami, mój drogi. Nie mogę pozwolić, żebyś wydał nas hrabiemu.

– Ale j-jak?

Mnich uśmiechnął się szeroko.

– Otworzymy wszystkie klatki.

Potwory z cyrku hrabiego szybko rozprawiły się z strażą pod namiotem i rozpierzchły się po całej posiadłości. Nawet po przybyciu załogi z pobliskiej strażnicy, odmieńcy stawiali zaciekły opór. Gdy niebezpieczeństwo zostało zażegnane, wybiły już wieczorne dzwony. W tym czasie, trzy postaci ubrane w szare habity, były już na trakcie, w drodze do stolicy Królestwa Siedmiu Słońc. Wyprawa, która miała zaważyć na losach świata, właśnie się rozpoczęła.

Koniec

Komentarze

Jak można pokonać pół schodka? Są schody i… schodki, ale dzielić je jeszcze na połowę? Dobra, miał ten plecak odrzutowy od jakiegoś czasu i nie korciło go, aby udać się do tej mitycznej krainy? Wpada na ten pomysł dopiero,kiedy ma przesrane? Dla mnie to naciągane. Poza tym nie w moim klimacie, co nie znaczy, że złe. Pozdrawiam:)

Hmm… A mnie całkiem zaciekawiło, bo w moim klimacie. Choć nie w moim to akurat mało co jest ; ). Niemniej jednak, uważam, że tekst całkiem niezły.   Parę rzeczy mi sięjednak nie spodobało: Pokonywanie pół schodka za każdym krokiem to raz. Chłopak jednak wpatrywał się w nią wyczekująco, oczekując, że ta podejmie rękawice i włączy się do wymiany komplementów – to dwa – może nie jestem specjalistą w tej dziedzienie, ale niewiastom chyba nie prawi siękomplementów, w nadziei na odwdzięczenie siętym samym ; )

włożył rękę pod zabandażowaną miednicę – to trzy – nie rozumiem, o co chodzi z tą miednicą. Miał jakąś miednicę przybandażowaną do ciała? Bo nie bardzo mogę sobie wyobrazić wsadanie ręki pod kość miedniczą

Wściekły Carl przewrócił kopnięciem beczkę z kapustą. – to cztery – znów nie jestem specjalistą w temacie, ale beczki z kapustą chyba dość ciężkie są i trudno byłoby taką przewrócić kopniakiem

Dzieci zaczęły wrzeszczeć i podskakiwały na swoich miejscach – to pięć – bo napisałbym "zaczęły wrzeszczeć i podskakiwać"   Z kolei fragment z "wyglądaniem apetycznie" – dla mnie rewelacja ; )   Dla mnie, tekst na plus.

Dzięki za rezencję. Miednica, faktycznie, wyszła koślawo. Schodek, z kolei, w mojej głowie był długi, dlatego napisałem, że pokonował pół za każdym krokiem, a nie uznałem za konieczne doprecyzowanie tej wiadoości. Odnośnie zalotów Carla, może i Ty nie oczekujesz, że niewiasty odwdzięczą Ci się komplementem za komplement, Carl jednak postępuje inaczej. A to z beczką kapusty to trochę czepianie się. Jak przeprowadzę symulację i wrzucę tutaj link z filmikiem na którym przewracam beczkę z kapustą kopnięciem to już będzie ok? :)

Jeśli chodzi o beczkę, to się nie upieram, nigdy nie próbowałem przewracać kopniakiem beczki z kapustą, więc nie wiem, jak to jest ; ) 

Moim zdaniem opowiadanie jest sympatyczne. Klasyczne fantasy i wszystko, co z nim związane najczęściej mniej odstrasza, ale tutaj tekst został poprowadzony ciekawie i przewrotnie. No i główny bohater bardzo niczego sobie. 

– Niedobrze – pomyślał(,) przeszukując w biegu niezliczone kieszenie swojego wizytowego fartucha. Wyjął z szaty fiolkę z jasnoniebieskim płynem i podniósł ją sobie do oczu – Aha! do oczu. – Aha!  lądując potknął się i koziołkując, wpadł do warsztatu. Sugestia: Wydaje mi się, że mógłbyś zamienić ten drugi imiesłów przysłówkowy na coś innego. Brzmi trochę topornie i ma się wrażenie, jakby nasz goblin robił dwie rzeczy jednocześnie. Można płynniej to napisać.  powiedział i ruszył powoli w stronę goblina(,) przerzucając wyszczerbiony Mechanizm szczęknął cicho(,) posyłając wrzeszczących najeźdźców w długą podróż w dół Skoro stanęli na zapadni, to wiadommo, że w dół.  Orkowie nadal byli w pałacu, kwestią czasu było, aż odnajdą sekretny warsztat na szczycie wieży Zaraz. Wspominasz, że orkoie wpadli do warsztatu( nie wiemy ilu dokładnie,  a szkoda), dwóch miało pilnować wyjścia a trzech spadło. To co z tymi dwoma przy wejściu? Zniknęłi? Czy ja coś źle zrozumiałam? Podbiegł do schowka, znajdującego się w rogu warsztatu, i wyjął z niego masywny plecak z masą gałek i pokręteł. Zrezygnowałabym z przecinków w tym zdaniu.  Uruchomiony plecak uniósł go w powietrze i sterując dwoma kontrolerami(,) goblin obrał kurs na wschód Lecąc nad kolosalnym pokładem(,) widział rzędy swoich poddanych, zakutych w kajdany i prowadzonych przez najeźdźców do ich prymitywnych statków powietrznych. orczą hordę i skierował plecak na dół. ja bym jednak napisała, że po prostu skierował sie na dół. Wiadomo, że miał jetpacka ;)  mimo tego zauważył w pod sobą niebieską kropkę. Uśmiechnął się i skorygował kurs(,) lecąc prosto na niewielkie jezioro. literówka oczekując, że ta podejmie rękawice i włączy się do wymiany komplementów. Wydaje mi sie, że facetowi nie zależy wtedy na komplementach, tylko na konrketnej, całuśnej reakcji dziewoi   ;p Twoim wspaniałym…faktycznie, blisko. spacje po wielokropkach wykrzyknął – Urwało mi humberbla! – Po czym zapłakał gorzko nad swoją stratą. Zapis: wykrzyknął – urwało mi humberbla! – Po czym zapłakał gorzko nad swoją stratą. – Czy wyglądam dla pana…apetycznie? – Po czym dodał szybko, by uniknąć nieporozumień. – W wymiarze kulinarnym, rzecz jasna. Zapis Przecinki u ciebie hasają jak chcą ;) Ogólnie zasada jest taka, że przed imiesłowami przysłłówkowymi uprzednimi i współczesnymi stawiamy przecinki. Są oczywiście wyjątki, poczytaj sobie. Bardzo dużo masz tych imiesłowów, może postaraj się pokombinować coś ze zdaniami, by nie brzmiało tak monotonnie i bliźniaczo miejscami. Przepatrz też zapis dialogów.  Historyjka mnie wciągnęła, dobrze się czytało i polubiłam głównego bohatera. Taki typowy schemat ciamajdy na wesoło, ale podoba mi się. Pozytywnie :)  Pozdrawiam!

Czytało się dobrze, sympatyczna historyjka, chociaż mam pewne wątpliwości co do logiki całego zamysłu. Może czegoś nie zrozumiałem, ale jak to możliwe, że główny bohater śmignął na ziemię w kilka chwil, a orkom miałoby to zająć pięć lat?

Orkom miało to zająć pięć lat bo mieszkają na księżycu, który według mojego zamysłu znajduje się dalej od powierzchni, niż Goblinon i Gobliland. Spójrz : "To w środku to księżyc. Wydaje się być rozmiarów statków goblinów, ale to jest…no to…– podrapał się po łysej głowie – złudzenie optyczne! W rzeczywistości jest odległą planetą, zamieszkałą przez plemiona orków." Wyobraziłem to sobie tak, że ludzie widzą trzy księżyce, ale dwa z nich są statkami powietrznymi, które unoszą się gdzieś tam w stratosferze. 

Czyta się, czyta, ale całość wydaje mi się mocno naiwna.   Są potknięcia interpunkcyjne (zwłaszcza: po trzykropku stawiamy spację!) , a literówka w imieniu własnego bohatera to po prostu zbrodnia (Golly-go).   Zwrotów bezpośrednich do osoby w opowiadaniu nie pszemy wielkimi literami (twoim, a nie Twoim).   "Zapiął siodło" to bardzo laickie określenie, można osiodłać konia albo zapiąć/dopiąć popręg. Siodła się nie zapina.   Tyle ode mnie. Pozdrawiam.

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

Nowa Fantastyka