- Opowiadanie: Józef - Kim jestem? cz.2

Kim jestem? cz.2

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Kim jestem? cz.2

 

Zmierzch zbliżał się nieubłaganie. Z każdym kolejnym krokiem Bjorn odczuwał coraz to większe zdenerwowanie. Ścieżka zdawała się ciągnąć w nieskończoność. Dookoła niego rozlegały się ogromne łany pszenicy, pieszczotliwie kołysane przez wiatr. Młyn który z bliska wydawał się ogromny, teraz był zaledwie niewielkim punktem na horyzoncie. Po wyczerpującej wędrówce dotarł do skrzyżowania, o którym mówił mężczyzna z blizną. Skręcił w ustalonym kierunku. Skała Złamanych Serc, znajdowała się niedaleko od głównego traktu. Nieznajomy miał rację, łatwo było tu trafić. Ogromny głaz usytuowany był na niewielkim wzniesieniu, wygląd skały odzwierciedlał jego nazwę. Stanął pomiędzy połówkami serca, wypatrując człowieka z targu. Daremnie. Bjorn stracił nadzieję, na przyjście nieznajomego.

 

Niech to szlag, na pewno się spóźniłem! – pomyślał, rozgniewany.

 

Nie tracąc więcej czasu na bezsensowne czekanie, ruszył w drogę powrotną. Nieprzenikniona ciemność utrudniała mu poruszanie. Do skrzyżowania dotarł szybciej niż się spodziewał. Dalszą część drogi postanowił przebiec, głód i powoli ogarniająca go senność, kazały mu zwiększyć tempo biegu. Lekko zdyszany dotarł do młyna. Olbrzymi budynek nie różnił się od tysięcy innych młynów na świecie. Ogromne ramiona kręciły się leniwie, nie zwracając uwagi na otaczający je świat.

 

– Dokąd tak biegniesz, pali się gdzieś? – spytał starszy mężczyzna siedzący obok drzwi.

 

– Powiedzmy, że miałem nieudaną randkę – zaśmiał się Bjorn.

 

– Tak bywa, ale nie martw się jak nie ta to inna.

 

– W pełni się z tobą zgadzam – uśmiechnął Khar Vander.

 

Bjorn odwrócił się i ruszył w dalszą drogę. Robiło się coraz zimniej.

 

– Wiedział, że się zjawisz – rzekł starzec spluwając na trawę.

 

– Dlaczego nie stawił się na umówione miejsce? – spytał Bjorn.

 

– Nie miał pewności czy przyjdziesz sam, wiesz środki bezpieczeństwa – odpowiedział. – Chodź za mną nie gdybajmy więcej, mamy sprawy do załatwienia.

 

Mężczyzna otworzył drzwi prowadzące do wnętrza młyna. Weszli do środka.

 

– Teraz się nie ruszaj, będę rzucać czar – powiedział dziadek.

 

Wypowiedział pod nosem zaklęcie, wykonał szybki gest dłonią, obrócił się z wyciągniętą ręką wokół własnej osi, podskoczył i złapał się za głowę.

 

– Nie wiedziałem, że potrafisz rzucać czarodziejskie formuły. Nauczysz mnie jak się to robi? Czy czary wywołują, aż taki ból głowy? – spytał Bjorn.

 

– Nie idioto – zawył z cierpienia starzec. – Eh, szkoda gadać. Tyle razy mówiłem temu idiocie by nie zamykał górnego składu. Skończony kretyn, zero wyobraźni, zero pożytku z tego szczyla. Jedyne co od niego mogę dostać to guz na głowie.

 

Trzymając się za obolałą część ciała, ponownie wypowiedział zaklęcie i wykonał szybki gest dłonią. Z jego palców wystrzelił mały płomień, momentalnie unosząc się do góry rozświetlając pomieszczenie.

 

– Skoro wystarczyło wykonać taki prosty gest, po co był ten cały cyrk? – zapytał lekko zdezorientowany Bjorn.

 

– Zapamiętaj chłopcze. W magii najważniejsza jest efektowność, efektywność pozostaje na drugim planie – odparł wzniośle mężczyzna, nie przestając masować coraz większego guza.

 

Zapuścili się w głąb komory. Mimo wiązki światła bijącej z magicznego ognia, większość wnętrza pozostawała w mroku. Dookoła poustawiane były beczki, myszy co chwila przebiegały pod ich nogami. Mąka rozsypana niemalże wszędzie. Starzec zatrzymał się.

 

– Muszę zawiązać ci oczy, wiesz środki bezpieczeństwa – powiedział nieznajomy, obwiązując głowę Bjorna chustą.

 

Ponownie wypowiedział zaklęcie. Khar Vander poczuł jak schodzą w dół. Zaczęło się robić coraz zimniej. Nie czuł się pewnie idąc ze starcem. Chciał jak najszybciej opuścić to miejsce. Po krótkim marszu, mężczyzna zdjął mu opaskę. Dotarli do rozległej jaskini. W głębi dostrzegł spore obozowisko, rozbite przez pachołków Berngara. Namioty posiadały dziwne naszycia na płachcie w kształcie niebieskiej róży. Po środku obozu znajdowało się ognisko, przy którym grzali się zebrani. Wszyscy obdarzyli nadchodzącego Bjorna, chłodnym spojrzeniem.

 

– Więc ty jesteś tym nowym – stwierdził jeden ze zgromadzonych. – Jak ci się podoba w obozie pracy stworzonym przez Elsyyra, zwanym również Villenhaim?

 

– Nie narzekam, chociaż jedzenie mogłoby być tańsze a dziewki ładniejsze – stwierdził beznamiętnie Bjorn.

 

– Z tym się zgodzę przyjacielu. Powinniśmy się poznać, nieprawdaż? Nazywają mnie Berngar. Pewnie już o mnie słyszałeś. Mój następca, kocha swoje opowieści o złym orku, pragnącym tylko srebra.

 

– Bjorn, zwany również Khar Vander – przedstawił się. – Możesz mi wytłumaczyć o co chodzi z tym twoim następcą?

 

– Czyżby nikt ci nie wspomniał o tym fakcie? No popatrz, co za dziwny zbieg okoliczności. Kiedyś ja rządziłem tym miastem. Elsyyr był wtedy marnym doradcą – powiedział Berngar. – Czasy się jednak zmieniają, w tym wypadku na gorsze. Z zarządcy stałem się marnym bandytą.

 

– Skutki zabawy w politykę – stwierdził Bjorn. – Jednego jednak nie rozumiem, w Villenhaim większość obywateli stanowią ludzie. Jak ork mógł rządzić takim miastem?

 

– To Sęczybóbr wyznaczył mnie na to stanowisko. Jeśli chodzi zaś o samych mieszkańców to nie zawsze tak było. Za mojej kadencji ludzi i nieludzi było mniej więcej tyle samo. Elsyyr jednak wygnał większość zielonych i długouchych. Zdradził swoich dla srebra. Zawarł z ludźmi układ: miasto wolne od dziwactw, kopalnia pełna niewolników, miejsca pracy w zamian za stołek. Skutki tej oferty widać do dzisiaj. Elf przepędził nas z Villenhaim, nasze sklepy i warsztaty przejęli jak to się on wyraził, prawowici mieszkańcy. W kopalni nasi bracia wydobywają dla nich srebro, sami dostając suchy chleb i kubek wody. Skorumpowani strażnicy puszczają wolno gwałcicieli i morderców. Już nawet dobrego lupanaru nie ma, bo przecież wszystkie najlepsze dziwki to elfki. Eh, Khar Vander to miasto jest chore. Wiesz na co chłopcze? – spytał kończąc wywód ork.

 

– Zapewne chciwość – odparł Bjorn przypominając sobie rozmowę z Elsyyrem.

 

– Brawo, widzę, że do głupich nie należysz. – Berngar pogratulował mu podaniem dłoni. – Przejdźmy do rzeczy. Jesteś tu nowy, więc niezależny. Wszyscy w okolicy zostali już skalani. Jedni chciwością, drudzy uprzedzeniami i zazdrością. Ale ty… Tak ty, możesz wszystko naprawić. Poprzyj moją sprawę, pomóż mi odzyskać miasto, a dam ci co zechcesz. To nie może już dłużej trwać. Ludzie żyją bezkarnie w Villenhaim, zaś my prawowici mieszkańcy, musimy chować się w jaskiniach, kraść by móc nasycić się chlebem. Uważasz to za sprawiedliwe? Po czyjej stronie staniesz, rzezimieszka, który chce zmienić miasto na lepsze, czy uczciwego elfa, który okrada tę miejscowość ze wszystkiego co posiada? Kim jesteś? Człowiekiem prawym, czy zwykłym chujem, pozbawionym kręgosłupa moralnego?

 

Bjorn nie wiedział co odpowiedzieć. Po rozmowie z Berngarem niczego już nie był pewien. Wiedział, że ork lub elf kłamie, nie był do końca pewny, który był tym złym. Próbował przeanalizować zdobyte informacje, jednakże żadne z nich nie dawały jasnej odpowiedzi. W obecnej sytuacji nie pozostało mu nic innego, jak przejść na stronę orka. Przynajmniej na razie.

 

– Pierwszy wariant wydaje się bardziej przystępniejszy– odparł po chwili zastanowienia.

 

– Wiedziałem, że nie pozostaniesz obojętny na krzywdy niewinnych – powiedział zadowolony Berngar. – Idź teraz do karczmy. Nie powinieneś zbyt długo przebywać poza miastem. Wyśpij się, zjedz coś. Z pewnością już zgłodniałeś czekając na mojego wysłannika. Jutro będzie czekał na ciebie mój kontakt, przekaże ci plan działania.

 

Starzec, który przyprowadził Bjorna, odprowadził go z powrotem przed młyn. Khar Vander poczuł się lepiej na świeżym powietrzu. Udał się wprost do miasta, wiedziony blaskiem domostw. Ulice były niemalże puste. Wszyscy już spali lub upijali się w karczmach. Spragnieni rozkoszy, mile spędzali noc w domach rozpusty. Bjorn jednak za wszelką cenę chciał znaleźć się w łożu na poddaszu karczmy „Pod Czarcim Jeziorem”. Gospoda przeżywała właśnie swoje godziny szczytu. Gibsi co chwila nalewał piwo i miód, do pustych kufli klientów, pragnących upić się do nieprzytomności. Przemknął obok całej zgrai niezauważenie. Zmęczony udał się do pokoju. Zdjął z siebie rzemieniowy pancerz. Odpiął z pasa broń, niedbale rzucając ją na stolik. W pomieszczeniu panował mrok. Nagle poczuł silny uścisk i nóż przystawiony do gardła.

 

– Miło spędziło się czas u Berngara? Zapewne dał ci jakąś grudkę srebra na pożegnanie i prawdopodobnie chciałbyś się jej pozbyć. No powiedz bratku, gdzieś to schował? – powiedziała postać z drżącym głosem.

 

Bjorn rozluźnił się. Wiedział, że ma do czynienia z amatorem. Skrytobójcy nie zadają pytań, a w szczególności nie zachowują takiego dystansu między głową zakładnika. Szybkim ruchem uderzył potylicą mężczyznę w nos, robiąc przy tym gwałtowny krok do tyłu, oddalając od siebie ostrze. Chwycił rękę zabójcy i robiąc obrót przez prawe ramię unieruchomił ją, wybijając jednocześnie przeciwnikowi nóż. Uderzył mężczyznę w przegub kolanowy wytrącając go z równowagi.

 

– A teraz podaj choć jeden powód, dla którego nie miałbym cię teraz zabić – powiedział półszeptem Bjorn, patrząc w błękitne oczy napastnika przesiąknięte strachem.

 

– Ttttylko spokojnie. Jestem od Elsyyra, miałem sprawdzić jak ci poszła rozmowa z tym orkiem, a potem zdać mu sprawozdanie i wrócić do baraku, i pójść spać, a potem wstać rano i…

 

– Zamknij się wreszcie – przerwał słowotok mężczyzny. – Nie wiedziałem, że tak zarządca traktuje ludzi, których zatrudnia. Będę musiał to przecierpieć. Jeśli chodzi o raport możesz przekazać Elsyyrowi, że znalazłem kryjówkę Berngara. Jutro przekażę mu dalsze informacje w tej sprawie. A co do ciebie – zrobił efektowną pauzę – po prostu stąd spieprzaj.

 

Niedoszły zamachowiec pośpiesznie opuścił pokój Bjorna, kłaniając się w pas przy drzwiach. Khar Vander położył się do łóżka i usnął, zapominając o wszystkich problemach.

 

* * * * * *

 

Bjorn jak każdego ranka wstał z wielkim trudem. Obmył twarz, tym razem bacznie spoglądając na zawartość misy. Wczorajsza przechadzka miastem, utrwaliła w jego głowie pesymistyczne wrażenia odnoszące się do Villenhaim. Schodząc z poddasza, zauważył intrygującą postać, siedzącą przy małym stoliku dla dwóch osób. Obserwując elfa kątem oka, zamówił jajecznicę. Gibsi z jakiegoś powodu uznał, że warto założyć dla niego książkę dłużników. Oberżysta podał Bjornowi zamówione danie z małą karteczką. Przeczytał dyskretnie treść załączonej wiadomości:

 

Ten typ przy małym stoliku czeka na ciebie już dobre pół godziny,

 

weź strzel go w pysk bo mi frajer klientów odstrasza.

 

A jak to twój znajomy, przekaż mu by raczył coś zamówić,

 

albo niech karczmę opuści w trybie natychmiastowym.

 

Bjorn skinął na Gibsiego.

 

– Ten elf, o którym tu napisałeś wypytywał się o mnie? – powiedział szeptem.

 

– Spytał tylko czy już opuściłeś karczmę. No to powiedziałem, że jeszcze nie. Od tamtego czasu siedzi tu, jakby kto na niego jaki urok rzucił.

 

Do Bjorna i karczmarza podeszła młoda dziewczyna z piwem w dłoni.

 

– Mężczyzna przy stoliku dla dwóch osób zamówił dla pana piwo, zapraszając jednocześnie do siebie – przekazała informację.

 

– Dał nam pretekst! Dawaj go po ryju, jakby co to powiemy, że pedał. Tu takich nie lubią, ba nawet wieszają. Nie dość, że ci nic nie zrobią to może jeszcze i pogratulują – powiedział Gibsi z szyderczym uśmiechem na twarzy.

 

– Zaczekaj, to później jeśli zajdzie taka potrzeba. – Uspokoił gestem dłoni karczmarza. – Powiedz mi czy prawdą jest, że Berngar był zarządcą miasta.

 

– Więc już wiesz… No może i kiedyś tam był, ale już nie jest i nic ci do tego.

 

– Gibsi, to dla mnie ważne. Przecież wiesz, że pieniędzy ci więcej nie dam bo nie mam – powiedział ze spokojem w głosie Khar Vander.

 

Dziewczyna roznosząca piwo, uśmiechnęła się dyskretnie.

 

– Ciszej głupcze! – uciszył go karczmarz. – Same utrapienia z tobą. Niech ci będzie w końcu to nie żadna tajemnica. Berngara na zarządcę miasta wyznaczył sam baron Sęczybóbr. Niektórzy mówią, że spełnił tym samym prośbę władczyni Sembwaru, Cecylii drugiej. W jej baronii podobno pełno jest nieludzi. Samemu jaśnie chromolonemu panu to się zbytnio nie podobało, ale świeżo poślubionej małżonce się nie odmawia. No i tak żyli sobie w szczęściu, w zdrowiu i chorobie oraz kupie złota w skarbcu, aż do przyjścia dzieci Sęczybobra.

 

-Przejdź do rzeczy wuju – przerwał mu młody chłopak, który od samego początku nasłuchiwał się rozmowy dwóch mężczyzn.

 

– Nie przeszkadzaj, tylko słuchaj! – powiedział rozgniewany karczmarz.

 

– I tak nasz jaśnie chromolony Sęczybóbr, wraz z jaśnie chromoloną Cecylią doczekali się swoich jaśnie chromolonych dzieciątek. Dokładnie trzech zdrowych, silnych chłopców. No i nasz baron wpadł w wściekłość.

 

– Powinien się cieszyć, że urodziła mu trzech synów – powiedział Bjorn.

 

– Nie wiem czy byłoby ci do śmiechu, jakbyś był blondynem a dzieci miałbyś rude – odpowiedział z przekąsem Gibsi.

 

– Hm, to faktycznie niezręczna sytuacja – odparł Khar Vander.

 

– No i tak właśnie skończyło się szczęśliwe małżeństwo jaśnie chromolonych szlachciców. Morał z tej powieści jest taki, uważajcie na baby chłopaki, z takimi nigdy nie wiadomo. Myślisz, że wszystko jest cacy, a tu proszę trzech rudych gówniarzy. Aż trzech, ależ jej chłoptaś musiał mieć talent… -Karczmarz rozmarzył się. – Ale wracając do tematu. Elsyyr wiedział, że Sęczybóbr nie lubił orka. Zmyślnie obmyślił plan mający na celu obalenie zarządcy. Podobno Berngar miał kraść srebro z kopalni i wywozić je do baronii Cecylii. Wiadomo było, że suczy syn brał sporą część ładunku dla siebie, ale z tym wywożeniem do Sembwaru to pewnie nieprawda. Podburzył jeszcze przy okazji mieszkańców a ci połknęli haczyk i wygnali nieludzi z miasta. Może nie było to z byt miłe z naszej strony, ale większości z nich się należało.

 

– Jak możesz tak mówić wujaszku, nie mów, że popierasz to co tu się dzieję, przecież to istna paranoja. Jak byli jeszcze nieludzie, nie było tyle nienawiści ile jest teraz! – sprzeciwił się młodzieniec.

 

Bjorn w ciszy słuchał rozmowy.

 

– Nie znasz się. Ci odmieńcy zalali nasz rynek, wszystko mieli w garści. To my powinniśmy dyktować ceny a nie nieludzie. Dorośniesz to sam zrozumiesz. Dobrze się stało – odpowiedział stawiając na swoim Gibsi.

 

– Dzięki karczmarzu, to wszystko co chciałem usłyszeć – odrzekł Khar Vander oddalając się od lady.

 

Berngar miał rację – pomyślał – to miasto faktycznie jest chore.

 

Nie zważając na czekającego mężczyznę, wyszedł z karczmy. Elf udał się za nim. Bjorn skręcił w pierwszą boczną uliczkę i zniknął z pola widzenia długouchego. Nieznajomy zaczął biec by nie zgubić swojego celu. Wyjął z bocznej kieszeni spodni sztylet i szybko skręcił w zaułek. Silne uderzenie zwaliło z nóg prześladowcę. Wyjęta broń wypadła mu z dłoni. Lekko oszołomiony ujrzał nad sobą zarośniętą twarz wysokiego mężczyzny.

 

– Dlaczego mnie śledzisz, życie ci nie miłe? – wrzasnął Bjorn, potrząsając bladym ze strachu elfem.

 

– Proszę puść mnie, jestem od Berngara, pamiętasz? Mam ci przekazać plan działania.

 

Khar Vander rzucił wysłannikiem o bruk i rozkazał przekazać informacje od orka.

 

– Bern… to znaczy nasz przywódca kazał przekazać ci, byś stawił się na rynku obok straganu z używanymi ubraniami. Tylko jedna osoba się tym zajmuje więc łatwo tam trafisz. Powiedział również byś się miał się na baczności, chodzą pogłoski, że ktoś chce się ciebie pozbyć. To wszystko – powiedział elf szybko oddalając się w swoją stronę.

 

– Dlaczego ty nie mogłeś przekazać mi dalszych planów?

 

– To nie leży w mojej kompetnecji – odrzekł z dumą długouchy.

 

Coraz mniej zaczyna mi się to podobać – pomyślał Bjorn odczuwając na sobie, coraz większą presję napierającą z obu stron.

 

Udał się do wskazanego przez posłańca miejsca. Targ tętnił życiem. Kupcy przekrzykiwali się nawzajem zachwalając swoje i tak nieświeże towary. Khar Vander odczuwał wewnętrzną odrazę do tego miejsca. Nie lubił ślepego podążania za mamoną. Mimo gwaru i chaosu panującego na bazarze nie stracił czujności. Targ to wbrew pozorom najlepsze miejsce na skrytobójstwo. Nóż ukryty w rękawie niepozornego klienta, grot kuszy skierowany zza straganu, łucznik zaczajony w bocznej uliczce. Te i wiele innych zagrożeń czyhało na ludzi sprawiających problemy. Jego piwne oczy szukały zasadzki. Bezskutecznie. Tłum ludzi rozpraszał jego uwagę udaremniając jakąkolwiek próbę skupienia się.

 

Chyba już czas – pomyślał Bjorn.

 

Przeszedł za ogromny stragan z dywanami i zamknął oczy. Rozluźnił się. Zaczął powoli nabierać powietrze nosem, wypuszczał zaś ustami. Przywołał w myśli najgorsze wspomnienia, jakie znajdowały się w jego umyśle. Serce zaczęło bić szybciej. Źrenice rozszerzyły się, jak po zażyciu opium. Przenikliwy ból głowy wytrącił Bjorna z równowagi. Bezwładnie upadł na ziemie błędnie wodząc wzrokiem po jarmarku. Przechodzący klienci patrzyli na niego z pogardą, mając go za narkomana. Wstał. Jego twarz zrobiła się trupioblada, był w transie. Ruszył w dalszą drogę. Teraz widział wszystko wyraźnie. Ludzie zdawali się poruszać wolniej, mimo ogromnego gwaru był wstanie usłyszeć co mówi każdy, znajdujący się wokół niego. Nic nieznaczący bełkot przemienił się w płynną rozmowę. Dostrzegł niewielką grupę. Różnili się od reszty zgromadzonych na targu. Bjorn postanowił zachować odpowiedni dystans. Zbliżył się do straganu z używaną odzieżą. Zaczął oglądać ubrania, skupiając swoją uwagę na starych, podartych spodniach. Do stoiska zbliżył się człowiek. Postać ubrana była w skórzaną kurtkę ze srebrnymi naszyciami na prawym przedramieniu. Twarz przyozdabiał tatuaż w kształcie pająka pod prawym policzkiem.

 

– Cieszę się, że postanowiłeś z nami pozostać – powiedział mężczyzna, wysłany przez Berngara. – Jestem Alchemar. Prawa ręka szefa. Dołączyłeś w najlepszym momencie. Szykujemy właśnie coś dużego. To będzie największa akcja od czasu przejęcia całego załadunku srebra.

 

– Co dokładnie będziemy robić? – spytał Bjorn.

 

– Oswobodzimy to miasto, przyjacielu. Nie patrz tak na mnie, zrobimy to. Dzisiejszego wieczora Villenhaim spłynie krwią tych, którzy staną nam na drodze. Będziesz nam potrzebny. Wiesz gdzie znajduje się brama prowadząca do slumsów?

 

– Wiem.

 

– Pozbędziesz się strażników. Musi to zrobić osoba od środka. Niestety nie mamy nikogo zaufanego w tej części miasta. Będziesz musiał niezauważenie przejść nocą do slumsów i sprzątnąć wartowników. Proste zadanie. Następnie otworzysz nam bramę.

 

– O której zaczynamy? – spytał Bjorn.

 

– Po otwarciu domu rozpusty madame Irene – odpowiedział Alchemar.

 

Khar Vander zmierzył spojrzeniem swojego rozmówcę.

 

– To znaczy po dziesiątej – wytłumaczył mężczyzna dziwiąc się brakiem podstawowej wiedzy, nowego człowieka Berngara.

 

– Mam jeszcze jedno pytanie – powiedział Bjorn.

 

– O co chodzi?

 

– Tych pięciu osiłków zmierzających w naszą stronę jest z tobą, prawda?

 

Alchemar obejrzał się niepewnie i powiedział:

 

– To tylko mała grupka tajniaków Elsyyra. Nazywają się Pogromcami. Łachmaniarze nie Pogromcy. Mam nadzieję, że umiesz machać tym żelastwem noszonym na plecach? Jak już się z nimi uwiniemy pamiętaj, nie daj się złapać i żeby ci do głowy nie przyszło, by biec za mną. Kilka trupów na targu z pewnością zwabi tu strażników. Jeśli złapią nas razem, mamy przesrane. Jak już zdołasz zbiec udaj się do sklepu „ Wszystkie skarby świata” znajdującego się w dzielnicy rzemieślniczej. Zamówisz u sprzedawcy latający dywan, a teraz przygotuj się.

 

Wysłannik Berngara upuścił celowo monetę. Schylając się, wyjął z cholewy przeciętny, mały sztylet. Tego dnia Bjorn przekonał się, że nie wielkość a jakość ma znaczenie. Niepozorny kawałek metalu przeszył powietrze, zatrzymując się w krtani jednego ze szpiegów Elsyyra. Ugodzony mężczyzna padł na ziemię, wydając z siebie niskie, gardłowe odgłosy. Khar Vander wykonał dwa szybkie kroki, w kierunku już tylko czterech rozwścieczonych ludzi. Nie wyjmował broni. Uznał to za bezsensowne. Nadal znajdował się w transie. Miecz pogromcy biegnącego w jego stronę sunął w eterze napędzany pchnięciem przeciwnika. Bjorn wykonał obrót, jednocześnie zbijając ostrze stalowym naramiennikiem. Pięść powędrowała w skroń nieprzyjaciela. Kobiety z krzykiem wybiegały z targu. Oponent zatrzymał się błędnie wodząc wzrokiem dookoła siebie. Uderzenie było nadzwyczaj silne. Przerażeni straganiarze uciekali w popłochu przewracając stoiska. Drugi Pogromca pospieszył kamratowi z pomocą. Khar Vander rzucił zdezorientowanym mężczyzną w nadbiegającego. Okoliczności zmusiły go do wyjęcia miecza. Gdy obaj leżeli na ziemi przeszył ich orkową klingą. Krzyk i strach, przemoc i okrucieństwo. Jucha polała się na bruk. Krew powoli rozlewała się miedzy kamieniami tworząc niespotykane wzory. Alchemar zdążył dopiero pokonać jednego napastnika. Bjorn pomógł sojusznikowi, skręcając kark niepodziewającemu się ataku, od tyłu Pogromcy.

 

– Cholera, nieźle. – Alchemar popatrzył na zabitych. – Trochę narozrabialiśmy. Strażnicy już biegną, uciekaj!

 

Khar Vander schował miecz z powrotem do pochwy. Serce zaczęło bić wolniej. Źrenice zwężyły się. Potyczka ze szpiegami Elsyyra wyprowadziła go z transu. Zaczął uciekać. Minął piekarnię. Ulica zdawała się ciągnąć w nieskończoność. Zza pleców dochodziły do niego odgłosy rozwścieczonych stróżów prawa. Zobaczył boczną drogę prowadzącą do magazynu miasta. Skręcił w nią bez wahania. Wskoczył na wóz załadowany beczkami przypraw, kładąc się pomiędzy nimi. Czekał. Oddech powoli zaczął się stabilizować. Pojazd ruszył. Strażnicy bezskutecznie wypytywali pracowników magazynu o uciekiniera. Nikt nie znał jego obecnego położenia. Robotnik wprowadził ładunek do środka. W pomieszczeniu panował przyjemny chłód. Dookoła znajdowały się załadowane towary gotowe do odjazdu. Po zatrzymaniu się wozu, postanowił chwilę odpocząć.

 

Po upływie kilku minut, opuścił rozległy magazyn zabierając ze sobą pelerynę, wiszącą na gwoździu przy drzwiach wyjściowych. W Villenhaim trwała obława na dwóch nieznanych zabójców. Bjorn ubrał nowo przybrane odzienie i ruszył w spokoju przez miasto. Ulice sąsiadujące z targiem zdawały się już całkiem opustoszeć. Strażnicy na próżno próbowali ustalić tożsamość sprawców. Nikt nie był w stanie określić chociażby płci Bjorna i Alchemara. Pozostała część Villenhaim oddawała się beztroskiemu uczuciu niewiedzy a ci, do których doszła wiadomość o zabójcach z jarmarku, nie zawracali sobie tym zbytnio głowy. Khar Vander ruszył w stronę dzielnicy rzemieślniczej. Część miasta należąca do rękodzielników, nie różniła się wiele od slumsów. Drewniane chaty zdawały się zawalić, pod silniejszym podmuchem wiatru. Niedbale ubrani mieszkańcy, wyglądali nie lepiej od pracowników kopalni. Sklep „Wszystkie skarby świata” był niepozorną chatą wciśniętą między kuźnię a garbarnię. Uprzedził o swoim nadejściu pukając w gnijące drewniane drzwi. Wnętrze domostwa zaskoczyło Bjorna. Zadbane pomieszczenie, kontrastowało z zewnętrznym wyglądem domu. Pokój był niewielki. Ozdobiony arrasami i pięknie zdobionymi lampionami, uprzyjemniał pobyt w biednej dzielnicy miasta. Naprzeciwko drzwi znajdował się stolik, przy którym siedział przygarbiony staruszek.

 

– Witam we „Wszystkich skarbach świata”, co może dla pana uczynić stary Cleygmen? – zapytał sprzedawca jednocześnie zdradzając swoje imię.

 

– Chciałbym kupić dywan – odpowiedział Bjorn.

 

– Ach dywan! – zawołał sklepikarz podnieconym głosem. – Tak to niezbędne wyposażenie każdego domu. Jaki dokładnie chciałby pan zakupić? Mam tu dywany z całego świata, z Halmarku, z Bretoli a nawet z odległej Kaltycji. Gdzie chciałby pan go umieścić? A może ma pan wobec niego jakieś szczególne plany?

 

– Owszem, chciałbym sobie na nim polatać – wycedził Bjorn zachowując powagę.

 

– Yy latać? Zdaje się, że nie rozumiem o co panu chodzi.

 

– Hm, jakby to ująć w prostszy sposób. – Khar Vander zrobił efektywną pauzę. – Chciałbym kupić dywan, który lata. O tak, do góry.

 

Wziął pióro leżące na stole przy którym siedział sprzedawca i podrzucił je do góry.

 

– Pan raczy wybaczyć – zakłopotał się Cleygmen. Nie byłem do końca pewny czy o taki latający przedmiot chodzi. Proszę za mną.

 

Sklepikarz zaprowadził Bjorna do sąsiedniego pokoju. Pomieszczenie nie różniło się niczym nadzwyczajnym. Po środku stał duży stół z pięcioma krzesłami. Dookoła znajdowały się regały z alfabetycznie ułożonymi książkami. Jego uwagę przykuł powód przybycia do sklepu „ Wszystkie skarby świata”. Na ścianie znajdującej się naprzeciwko powieszony był dywan z naszytym pięknym sokołem. Cleygmen podszedł do tkaniny i pociągnął za przyszyty do niej sznur.

 

– Zapraszam do środka – powiedział sprzedawca pokazując ukryte przejście.

 

Bjorn przeszedł przez ukrytą ścianę prowadzącą do małego pomieszczenia, w którym znajdował się Alhemar z kobietą o długich kasztanowych włosach. Jej blada cera kontrastowała z naniesionym na policzki delikatnym różem. Jej obcisły strój ujawniał smukłą sylwetkę. Bjorn miał wrażenie, że obfity biust zaraz rozerwie ubranie.

 

– Więc to ten? – zdziwiła się elfka. – Nieco inaczej go sobie wyobrażałam.

 

– Nie przesadzaj, nadaje się. Sam załatwił trzech Pogromców. Ma w sobie iskrę potrzebną do spalenia tego burdelu, nazywanego przez niektórych Villenhaim – odparł Alchemar.

 

– To się okażę… Jak cię zwą chłoptasiu?

 

– Bjorn, zwany również Khar Vander.

 

– Khar Vander czyli ostrze przeznaczenia. Fajny tytuł sobie nadałeś. Z resztą nieważne skąd go posiadasz. Ja jestem Nadia. Nadia zwana Nadią. Możesz mi powiedzieć dlaczego dla nas walczysz?

 

– Z początku myślałem, że dla pieniędzy, teraz sam nie wiem – odparł Bjorn.

 

– To mi wystarczy. W Villenhaim trwa na was obława więc radzę wam zostać u Cleygmena. Szkoda by było stracić któregoś z was przed rozpoczęciem akcji. Berngar wszystko już zaplanował. Przybliżę ci nieco nasz plan. Atak nastąpi po dziesiątej, ruszymy na miasto od strony slumsów. Swoje zadanie już zapewne znasz. Podczas gdy ty załatwisz strażników, Alchemar zatruje wodę w barakach. Mam nadzieję, że wartownikom będzie smakować mój wywar z salamandry. – Kobieta podała mężczyźnie truciznę. – To powinno ułatwić nam zdobycie miasta. Wszyscy wojownicy Berngara będą znajdowali się w lesie. Gdy nadjedzie ustalona godzina zamaskowani gałęziami, podejdą po mury miasta –tłumaczyła Nadia.

 

– Sprytnie – powiedział Cleygmen. – Zapowiada się walka niczym z powieści.

 

– Napisz o tym książkę – parsknął Alchemar.

 

– A żebyś wiedział, że napiszę. Jeszcze będą ją dzieci w szkołach czytać – odpowiedział oburzony sklepikarz.

 

– Przestańcie się kłócić – przerwała im Nadia. – Jeszcze nie skończyłam. Przez slumsy przejdziemy bez problemu, komplikacje zaczną się w tej dzielnicy. Strażnicy z pewnością wystawią barykady. Będziemy musieli to podpalić. Mam nadzieję, że masz zapasy oleju, które dostałeś tydzień temu?

 

– Oczywiście! Myślałaś, że sprzedałem? Nie ładnie, bardzo nieładnie. – Cleygmen pokiwał głową.

 

– Daj spokój, upewniam się tylko – odpowiedziała Nadia. – Dalej pokieruje nami sam Berngar. Mamy dwa cele. Oswobodzić miasto i zabić Elsyyra. A teraz bywajcie, mam jeszcze inne sprawy do załatwienia.

 

Kobieta wstała, obcisły strój jeszcze bardziej wyróżnił jej krągłe kształty. Bjorn ani na chwilę nie spuszczał z niej wzroku.

 

– Ta Nadia, pochodzi z miasta? – spytał Khar Vander po wyjściu długowłosej z pomieszczenia.

 

– Wpadła ci w oko, co? – spytał ze śmiechem Alchemar. – Nie radzę próbować. Ostatni, który chciał nawiązać z nią bliższych kontakt, skończył w rynsztoku. Lubi bawić się w femme fatale.

 

– Będę pamiętał – odpowiedział Bjorn, lekko zmieszany.

 

* * * * * *

 

– Idziesz już? – zdziwił się Bjorn spoglądając na pełny kieliszek Alchemara.

 

– Już dziewiąta – odpowiedział pospiesznie wypijając zawartość naczynia. – Nie mogę się spóźnić. Będę szedł wolno, lepiej teraz uważać jeśli nie na strażników, to na złodziei. Droga do dzielnicy górniczej nie jest usłana różami.

 

Bjorn wzruszył ramionami po czym napił się bimbru zamówionego wprost z gospody „Pod Czarcim Jeziorem”.

 

– Wiesz co, Alhemar? Nie zastanawiałeś się do czego jesteś stworzony, jakie jest twoje przeznaczenie? Kim jesteś? – spytał Khar Vander.

 

– Zadawanie trudnych pytań po mocnym alkoholu, nie jest najlepszym sposobem na uzyskanie odpowiedzi – wyśmiał go towarzysz.

 

– Daj spokój, nie wypiliśmy, aż tak dużo. – Uśmiechnął się.

 

– Moi rodzice chcieli bym został alchemikiem, stąd moje imię. Ja zaś, by zostać ochroniarzem jakiegoś możnowładcy. Nie śmiej się, przednie jedzenie, dwórki i dach nad głową. Oto życie obrońcy wyżej urodzonych. Jakby się zastanowić to nie jest tak źle, mniej więcej połączyłem marzenia rodziców z moimi. Ważę trucizny, poluje na szlachciców, nie ma to jak żywot skrytobójcy. Przeznaczenie… Według mnie, nie ma czegoś takiego jak przeznaczenie. Każdy wiedzie taki żywot na jaki zapracował. Chcesz wiedzieć kim jestem? Buntownikiem, walczącym w imię zasad. Przeciwnikiem niegodziwości i wiary w nieomylność rządzących. Staram się być po prostu lepszym człowiekiem – odpowiedział Alchemar. – A ty?

 

– Co, ja?

 

– Kim jesteś?

 

Bjorn uśmiechnął się. Nie odpowiedział. Nie chciał. Pożegnał towarzysza gestem dłoni. Czekał. Piasek w klepsydrze leniwie przesypywał się do drugiego naczynia. Wypił ostatni kieliszek bimbru, cierpki smak napoju wywołał grymas na jego twarzy. Założył pelerynę, przymocował pas z bronią z powrotem na plecy i wyszedł ze sklepu. Nocą dzielnice Villenhaim były niemalże opustoszałe. Nie wiedział czy jest to spowodowane przestępczością, czy dużą ilością karczm i lunaparów.

 

Szedł przez miasto spowity mrokiem i delikatną mgłą otulającą miasto. Było wyjątkowo zimno jak na sierpień. Nie przypominał sobie by kiedykolwiek widział mgłę o tej porze roku. Dłonie powoli zaczęły marznąć. Niebo zakrywała gęsta warstwa chmur. Mieszkańcy zakrywali zasłony, widząc mroczną postać, przechadzającą się pośród ciemności. Dotarł do rozległego placu, otoczonego prowizorycznymi namiotami. Po środku znajdowała się mała studnia, z niewielkim wiaderkiem wielkości antałka, w karczmie u Gibsiego. Brama w slumsach na pierwszy rzut oka, przypominała tą z obozu Porannego Brzasku. Po krótkiej chwili dostrzegł jednak metalowe zabezpieczenia, znajdujące się przy zawiasach i ostrokole. Nad przejazdem znajdowała się tylko jedna kondygnacja, bez umocnień obronnych. Atak od tej strony był najrozsądniejszą formą przejęcia miasta. Strażnicy leniwie przechadzali się po kładce nad przejściem. Ku zdumieniu Bjorna było ich tylko dwóch. Alchemar miał rację, nie powinno pójść trudno.

 

Khar Vander ostrożnie schował się za studzienką. Liczył kroki. Każdy z nich wykonywał po dziesięć. Czekał. Po chwili zaczął żałować, że zdecydował się wpaść w trans na targu. Zbyt krótki odstęp czasu uniemożliwił mu ponowne skorzystanie z umiejętności. Strażnicy zbliżyli się do siebie zamieniając kilka słów, dla Bjorna ledwie słyszalnych. Odwróciwszy się do siebie plecami, powędrowali w swoją stronę. Khar Vander ostrożnie ruszył w kierunku bramy. Serce zaczęło bić szybciej. Jeszcze połowa dystansu. Strażnicy wykonali cztery kroki. Odległość dzieląca studnię od wejścia do Villenhaim była niewielka, zaledwie kilka stóp, niespełna kilka sekund marszu. Dla Bjorna te kilka sekund stało się wiecznością. Siedem kroków. Nagle strażnik odwrócił się. Khar Vander padł na ziemię.

 

– Nie, nie, nie to nie może być prawda, mówię ci, że tego nie da się zrobić – powiedział jeden ze strażników.

 

– Jak nie, jak tak. Mały mówił, że trzymał na nim wiadro pełne wody, zaklinał się na wszystkie bóstwa, że to prawda! – odpowiedział mu drugi.

 

Peleryna zakrywała całe ciało, zaś bujne, ciemne włosy przykrywały twarz. Wszechobecny mrok był po jego stronie.

 

– Słuchaj się głupi Małego, przecież to ćpun. Pewnie znowu opium brał, ja bym mu tam nie wierzył – przekonywał wartownik.

 

– Mówił, że czysty był.

 

– Ee tam. Kłamał jak zwykle albo się z kimś założył, daj spokój, to nie może być prawda.

 

Bjorn czekał, każda chwila zdawała ciągnąć się w nieskończoność. Głosy strażników ucichły.

 

Niech to szlag, straciłem rachubę – zaklął pod nosem Khar Vander.

 

Niepewnie podniósł głowę do góry. Strażnicy ponownie spotkali się na środku kładki tym razem nie zamieniwszy ze sobą słowa. Wstał. Uważnie stawiał każdy krok, nie chciał zdradzić swojej obecności. Wszedł na drewniane schody. Poczekał, aż wartownicy z powrotem przyjdą w to samo miejsce. Wyjął sztylet. Ruszył. Kładka zatrzęsła się pod naporem jego kroków. Strażnik odwrócił się. Ostrze błysnęło w świetle pochodni. Padł. Drugi chciał krzyknąć. Nie zdążył. Krew trysnęła z krtani zabitego. Zasygnalizował głownią opanowanie bramy. Wojownicy wyszli z lasu i pokierowali się w kierunku miasta. Podeszli niemalże niezauważeni. Wartownicy stojący w innych punktach obserwacyjnych, zauważyli ogromną zgraję dopiero gdy znajdowała się przy murze. Za późno na szycie z łuku. Zamaskowani buntownicy wtargnęli do miasta. Dowodził nimi ork, lecz nie był to Berngar.

 

Khar Vander ruszył wraz z nimi, do dzielnicy rzemieślniczej. Strażnicy zaczęli stawiać barykady. Strzały elfów przeszyły nieosłanianych obrońców miasta. Stróże nie stanowili zagrożenia dla, żądnych krwi nieludzi. Nic nie było wstanie ich powstrzymać. Dotarli do targu. Bazar wypełniony był oddziałami specjalnymi Elsyyra. Jak jeden mąż ruszyli w kierunku Bjorna i jego kamratów. Tarczownicy zwarli szyk. Buntownicy w biegu zaatakowali przeciwników. Bezskutecznie. Ostre włócznie ciężkozbrojnych siały popłoch w kompani rebeliantów. Czerwono czarne tarcze powoli spychały wrogów, z powrotem ku dzielnicy rzemieślniczej. Od strony slumsów nadeszły posiłki w postaci Pogromców. Rewolucjoniści byli w pułapce. Stawili opór. Strzały przeszywały powietrze. Topory cięły niemiłosiernie. Wszystko na darmo. Tarczownicy maszerowali nieprzerwanie. Zabijali każdego na swej drodze. Buntownicy przegrywali. Dowodzący ork postanowił wycofać się do dzielnicy górniczej, ostatniej nadziei na wygraną. Ruszyli bocznymi ulicami. Bjorn szukał rozwiązania problemu tarczowników. Bezskutecznie. Ich obecna sytuacja była beznadziejna. Nagle, odziały nieludzi zmieniły kierunek biegu na przeciwny.

 

Khar Vander nie mógł pojąć dlaczego wracają w sam środek zawieruchy. Wszechobecny ogień dochodzący z targu, uświadomił mu powód tej decyzji. Nadia z Alchemarem, poprowadzili odwet wykorzystując olej Cleygmena. Tarczownicy krzyczeli, smagani ogniem palącym jarmark. Sytuacja odwróciła się. Pozbawione odwrotu odziały specjalne Elsyyra wyły, nie mogąc znieść straszliwej gehenny. Wojownicy prowadzeni przez orka, ostrzelali wycofujących się w głąb miast Pogromców. Mimo okazji do pościgu nie ruszyli za uciekinierami. Buntownicy skupili się na tarczownikach. Zaatakowali ich z dwóch stron. Potyczka nie trwała długo. Pozbawionych morale, odziały specjalne zostały pokonane. Rewolucjoniści zdołali opanować już slumsy, dzielnicę rzemieślniczą, górniczą i targ. Pozostało już tylko centrum Villenhaim z gmachem Elsyyra. Otoczeni Pogromcy szybko złożyli broń widząc przewagę liczebną nadchodzącego wroga. Bjorn, wytarł o leżącego nieopodal trupa ociekającą krwią broń. W tłumie wiwatujących zwycięzców zobaczył Nadię. Podszedł.

 

– Gdyby nie ty, nie zwyciężylibyśmy – powiedział.

 

– Znamy się, że mówisz do mnie „na ty”? – spytała wrogim głosem.

 

– Poznaliśmy się u Cleygmena.

 

– A to ty, nie poznałam. Cóż, trochę jest w tym prawdy.

 

– Co będzie dalej?

 

– A co ma być. Berngar przejmie miasto. A potem to jakoś to będzie – odrzekła beznamiętnie.

 

– Właśnie, gdzie on jest? – spytał Bjorn, rozglądając się dookoła siebie.

 

– Nie było go z wami? – zdziwiła się Nadia.

 

– Nie, myślałem, że jest u was.

 

Kobieta zaczęła nerwowo spoglądać na wszystkie strony wypatrując przywódcę buntu. Mimo śmiechu i krzyku zwycięzców oboje usłyszeli tupot nadjeżdżającej konnicy. Nie czekali długo. Ciężka jazda konna wjechała na plac. Bjorn z Nadią rzucili się do ucieczki. Zdezorientowani buntownicy nie wiedzieli co zrobić. Biegli w stronę karczmy Gibsiego. Rozdzielili się na skrzyżowaniu alei głównej z drogą dojazdową do magazynu. Cel był coraz bliżej. Widział już zakręt, za którym znajdowała się gospoda. Poczuł ulgę. Poczuł… uderzenie, ból, cierpienie, zamroczenie. Upadł bezwładnie.

 

* * * * * *

 

– Panie, chyba go znaleźliśmy – powiedział żołnierz, nie mogąc złapać tchu.

 

– Pokażcie go – odpowiedział Blaiss Arncraicht, wskazując dłonią gdzie mają przyprowadzić skrępowanego więźnia.

 

Na zbrojach rycerzy widniał herb z niebieską różą. Wojacy przyprowadzili przed oblicze dowódcy wysokiego mężczyznę. Jego długie włosy, bezwładnie opadały na policzki zakrywając oblicze. Rzucili nim o bruk.

 

– To ten, tak jak w opisie. Wielki i kudłaty. Miał to przy sobie – pokazał mu broń.

 

– Wygląda na to, że go znaleźliśmy – mruknął pod nosem Blaiss Arncraicht. – Wy trzej! Zaprowadźcie go do Elsyyra, idźcie przez koszary, będzie szybciej.

 

Bjorn z trudem wykonywał kolejne kroki. Głowa bezwładnie opadła na pierś. Wiedziony przez strażników nie zastanawiał się już, jaki będzie jego los. Nie wiedział ile dokładnie czasu leżał nieprzytomny. Noc powoli chyliła się ku końcowi. Na horyzoncie zaczęła pojawiać się niewielka poświata światła. Zaczęło padać. Krople deszczu zwilżały jego włosy obmywając przy okazji brud z twarzy. Weszli do kwater mieszkalnych strażników.

 

– Ty – Bjorn z trudem spojrzał na stojącą przed nim postać. – Jesteś ostatnią osobą, której bym się spodziewał.

 

– Jaki ten los potrafi być przewrotny, nieprawdaż? Cóż, raz na wozie raz pod wozem – odpowiedział Berngar.

 

– Dlaczego zdradziłeś, kim jesteś?

 

– Myślałem, że widząc rycerzy wszystkiego się już domyśliłeś – zdziwił się ork.

 

– Ich pojawienie się nic mi nie mówi. Nie wiem do kogo należy ich herb.

 

– Byłem wręcz pewny, że znasz znak jaśnie wielmożnej pani, Cecylii drugiej.

 

– Sembwar. To dlatego baronowa nalegała byś został zarządcą Villenhaim – odkrył tajemnicę Bjorn. – Sęczybóbr będąc pod pantoflem, zgodził się na jej prośbę. Tym samym załatwił sobie agenta obcego wywiadu, na swoich własnych ziemiach. Wszystko byłoby pięknie dopóki wasza kochana władczyni nie zaliczyła wpadki. Trzeba było zmienić plany, Sęczybóbr mógłby się domyślić, że jego srebro zostaje wywożone do Sembwaru. Rozwiązanie okazało się prostsze niż można się było spodziewać. Z pomocą drugiego agenta – Elsyyra, przeprowadziliście rewolucję. By zamaskować ślady, nadaliście rebelii charakter rasowy. Wypędziliście wszystkich nieludzi z miasta zostawiając tylko tych w slumsach.

 

Ork w ciszy słuchał wykładu Bjorna.

 

– Jednego tylko nie rozumiem – kończył wypowiedź Bjorn – jaką rolę w waszym teatrzyku pełniłem. Nie byłem wam do niczego potrzebny. Po co był ten cały atak?

 

– Mylisz się – odpowiedział Berngar. – W twojej opowieści jest parę nieścisłości. Elsyyr nie był naszym agentem. Przypadkiem dowiedział się o moim wywozie srebra i przyłączył się do nas z czystej chęci zysku. Właściwie to od niego wyszedł pomysł obalenia złego orka. Atak nieludźmi, był doskonałym sposobem na pozbycie się strażników i wojska miasta, nie tracąc przy tym jednostek Cecylii. Zorganizowanie ruchu oporu było doskonałym wyjściem. Ci durnie rzucili się sobie do gardeł. Teraz Villenhaim jest pozbawione obrony i jednocześnie potencjalnych rebeliantów. Wyłapaliśmy już niemal wszystkich buntowników. Mam ich dokładną listę. Jeśli chodzi zaś o ciebie… Cóż byłeś najważniejszym punktem naszego planu. Elsyyr wpadł na jeszcze jeden genialny pomysł. Postanowił, że weźmiemy za niego okup, by mógł dalej inwigilować barona. Sęczybóbr powinien się zgodzić. Na kogoś trzeba jednak zrzucić winę za ten cały bajzel. I tą osobą będziesz ty, szpieg na usługach Cecylii drugiej. Otrułeś strażników miasta, otworzyłeś bramę buntownikom, ba nawet przewodziłeś atakiem na Villenhaim. Mamy świadków, którzy to potwierdzą i obciążający cię list – pokazał Bjornowi kawałek zwiniętego materiału.

 

-Ja tego nie napisałem – odparł Khar Vander.

 

– Przecież to twoje pismo i podpis – powiedział ork

 

-Nie napisałem tego! Grafolodzy Sęczybobra odkryją prawdę.

 

– Nie odkryją, nawet nie wiesz jacy zdolni są czarodzieje z Sembwaru. Dzięki twojej depeszy dla Elsyyra podrobiliśmy twój charakter pisma i napisaliśmy list adresowany do baronowej, informujący o ilości wojska, godzinach warty strażników i takich tam innych pierdół. Istny stek bzdur, ale dowód mamy. To wystarczy.

 

– Znajdą cię i zabiją, nie wywiniesz się – powiedział z gniewem Bjorn.

 

– Nie chłopcze, to ty się nie wywiniesz, ja mam już zapewniony długi urlop w Kaltycji u króla Palnasa. Żeby nie było smutno, przyprowadziłem ci kamrata. – Wskazał na leżącego Alchemara. – Kończmy tą bezsensowną rozmowę. Zdaje się, że masz inne plany na dzisiejszy poranek – zadrwił Berngar.

 

Rycerze przeprowadzili go murami miasta, prowadzącymi na szafot. Pozbawiony nadziei, szedł obok towarzysza popychany przez drwiących wojaków. Z oddali dochodziły do niego odgłosy bawiących się oddziałów Blaissa Arncraichta. Przepełniała go złość. Dał się wykorzystać, przez wiecznie bawiącą się ludzkim życiem szlachtę. Spojrzał w górę.

 

Przeklęte chmury, jak zwykle kiedy człowiek chce zobaczyć gwiazdy, niebo jest zasnute chmurami – pomyślał.

 

Mimo dużego zachmurzenia, Bjorn dostrzegł wyraźne światło przedzierające się przez obłoki. Stawało się coraz jaśniejsze. Rycerze Cecylii stanęli na chwilę również spoglądając na niezwykłe zjawisko. Obiekt przygasnął na chwilę, by po chwili wybuchnąć oświetlając całą okolicę. Meteoryt spadł w sam środek miasta. Fala uderzeniowa powaliła skazańców wraz z rycerzami. Bjorn ze zbrojnymi spadł z muru na bruk. Alchemar upadł na pobliski dach. Udało mu się, przeciąć więzy o ostrą krawędź rynny. Pośpiesznie zszedł z budynku pomóc kamratowi. Cała czwórka leżała ogłuszona upadkiem z dużej wysokości. Wyjął miecz rycerza i oswobodził towarzysza. Korzystając z zamieszania rzucili się do ucieczki. Minęli dzielnicę targową. Skręcili w ulicę prowadzącą do slumsów. Brama znajdowała się tuż przed nimi. Uciekli. Oddalali się od miasta zostawiając za sobą zniszczone Villenhaim, sponiewierane przez walki i meteoryt. Ruszyli przez pola pszenicy. Wysokie zboża okazały się doskonałym schronieniem. Położyli się, zmęczeni intensywnym biegiem. Zostali bez broni, pieniędzy i możliwości uzyskania pomocy.

 

– Bjorn, wtedy u Cleygmena nie odpowiedziałeś na moje pytanie – zaczął Alchemar.

 

– Co w związku z tym? – odpowiedział.

 

– Dlaczego tego nie zrobiłeś?

 

Khar Vander zamyślił się.

 

– Nie znałem odpowiedzi. Myślałem, że jestem kimś więcej. Nie tylko najemnikiem. Chciałem coś zmienić, zwalczyć niesprawiedliwość. Okazało się, że jestem tylko głupcem.

 

– Mylisz się. Głupcy stoją z boku. Narzekają na otaczający ich świat, ale nie wyjdą na ulicę by wydrzeć co swoje. Nie jesteś stąd, a mimo to walczyłeś razem z nami.

 

– I co nam to dało? Villenhaim spłynęło krwią. Dokonaliśmy rzezi, niczego więcej. Nic nie zmieniliśmy, wykorzystano nas. Byliśmy marionetkami w rękach Berngara i Elsyyra.

 

– Nie. Dokonaliśmy więcej niż ci się wydaję. Zasygnalizowaliśmy swój sprzeciw. Pokazaliśmy światu, że mamy swoją godność. Mimo porażki na polu walki wygraliśmy w sercu. Przekazaliśmy wszystkim nieludziom coś czego nikt inny im nie dał. Nadzieję. To niewinne uczucie może więcej niż ci się zdaje Bjorn. O wiele, wiele więcej…

Koniec

Komentarze

Brak mi słów. Nie wiem czy to dobrze, czy źle.

Intrygujący komentarz, ale cieszę się, że się nie zniechęciłeś ilością i przeczytałeś.  

Przebrnąłem. Z trudem. Nie ma sensu powielać rad, znajdujących się pod częścią pierwszą, więc dodam tylko, że lepiej spróbuj napisać opowiadanie, krótkie, które będzie zamkniętą całością. Pisanie takich słabych epopei jak powyższa, których zaczątki na tylko tym portalu można liczyć już pewnie w setki, nie ma żadnego sensu. Nikt tego w większej ilości nie przeczyta.   Pozdrawiam.

Nowa Fantastyka