- Opowiadanie: bemik - Hiszpanka

Hiszpanka

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Hiszpanka

 

– Niech mi się stanie według słowa Twego – powiedziała pokornie i opuściła głowę.

Ironia wypowiedzi dotarła do niej w pełni, gdy wybrzmiało ostatnie słowo, a ciche westchnienie zmieniło się w jęk. Jak On mógł, jak śmiał kazać w taki sposób składać obietnicę? Przecież te słowa nie należały się Jemu. Powinny być skierowane do Najwyższego. Ale Ten nie chciał pomóc. A może los człowieka był mu obojętny? A może specjalnie nie ingerował, zostawił ją samą. Wystawił na próbę. Lecz ona nie zdała tego egzaminu. Bo nie chciała się poddać. Nie chciała znowu cierpieć.

Słowa z trudem przeszły przez usta i sprawiły, że pozostał po nich gorzki posmak. Jak wtedy, gdy wymiociny zbyt często przecierają gardło, by przynieść ulgę znękanemu żołądkowi. Tylko że teraz nie czuła poprawy. Wręcz przeciwnie. Gdy obietnica została wypowiedziana, przygniótł ją ciężar świadomości, że oto cała oddała się we władanie Jemu. Ogarnęło ją przerażenie. Starała się nie myśleć, czego zażąda w zamian.

Schowała twarz w dłoniach, by skryć płynące łzy. Wiedziała, że On i tak je widzi. Że to sprawia Mu radość, ale nie potrafiła się powstrzymać. Ten płacz wyrażał ulgę i szczęście, a jednocześnie obawę i przerażenie.

Odetchnęła głęboko i podniosła się z klęczek.

– Cóż mam uczynić, panie? – spytała nieco tylko drżącym głosem.

– Czekaj i bądź gotowa!

 

* * *

Granatowe chmury przesłoniły niebo. Choć było dopiero popołudnie, zrobiło się ciemno jak w nocy. Parne powietrze przyklejało ubranie do ciała, nie pozwalało głębiej odetchnąć. Gdzieś daleko widać już było pierwsze rozbłyski piorunów.

Kobieta podniosła się z krzesła i wyprostowała plecy. Ból kręgosłupa spowodowany niewygodną pozycją wkrótce minie. Ale nie odejdzie strach. Starała się przekonać lekarza, że to coś, co dręczy jej syna, nie jest zwykłym przeziębieniem. Marta nie tylko czuła, ona już wiedziała. Ale usłyszała, że nie powinna histeryzować. A przeczucia? Niech sobie wsadzi pod pierzynę.

Ale nie dała sobie wmówić, że nic się nie dzieje. Tak samo było wtedy, gdy Jędrzej wychodził do lasu. Drwił z jej przewrażliwienia. Mówił, że ciężarne baby tak mają. Ucałował ją soczyście, aż musiała ocierać policzek ze śliny, zaśmiał się głośno i poszedł. A kiedy nie wrócił po południu, kiedy nie zjawił się wieczorem, wiedziała, że nie zobaczy go więcej. A on nigdy nie ujrzy syna.

Została sama. Jej rodzina już dawno przestała się nią interesować. Mezalians. To słowo jak ostry nóż odcięło Martę od korzeni. Nawet nie próbowali zrozumieć. Co z tego, że Jędrzej zdobył wykształcenie. Że opłacił je wieloma wyrzeczeniami i morderczą harówką, by udowodnić, że choć jest chłopem z dziada pradziada, ma własny rozum, umiejętności, siłę.

Spotkała go na wieczorku towarzyskim. Był kolegą brata jej przyjaciółki. Stanowił swego rodzaju atrakcję i tak go traktowano. Jak okaz w cyrku. Każdej jego wypowiedzi towarzyszyło zdziwienie. Prostak, a potrafi tak składnie mówić? No, no, kto by pomyślał, że…

A Martę zauroczył od pierwszej chwili. Na tle towarzystwa wyglądał jak młody dębczak, który nie wiadomo dlaczego wyrósł wśród kępy karłowatych róż. Był silny, nawet podniszczona marynarka nie była w stanie ukryć mocarnych mięśni. To od rąbania drewna – mówił ze śmiechem.

Spotykali się ukradkiem. To nic, że wiek dwudziesty obiecywał postęp. Technika rozwijała się w zawrotnym tempie, zadziwiała kolejnymi wynalazkami, osiągnięciami, ulepszeniami, zostawiając daleko w tyle inne dziedziny życia. To nic, że towarzystwo zaczytywało się w Trędowatej i płakało nad losem biednej Stefci. To była książka, nie prawdziwe życie.

Kiedy Jędrzej pocałował ją pierwszy raz, wiedziała, że będą kłopoty. Od tłumaczenia, przez awantury. Dobrze chociaż, że znaleźli księdza, który zgodził się udzielić im ślubu. Powiedzieli, że Marta jest w ciąży. Z dwojga złego, za sowitą opłatą, pobłogosławił związek mimo braku zgody rodziców.

Marta zabrała osobiste rzeczy i wyniosła się z domu. Wiedziała, że matka też cierpiała, widziała łzy w oczach, ale miała jej za złe, że nie broniła córki, że tak bezwolnie uległa woli ojca. Tylko przy pożegnaniu, po kryjomu, wcisnęła Marcie mały pierścionek i parę banknotów.

I zaczęło się ich wspólne życie. Rodzina Jędrzeja przyjęła ją z przestraszoną sympatią. Tak zawsze mówiła o nich do męża. Byli prostymi ludźmi. Kochali syna, cieszyli się jego szczęściem, ale on też stał się dla nich po trosze obcy. Mówił inaczej, chciał innych rzeczy, pracował inaczej. A synowa? To była panienka. Z jednej strony mogli się chwalić we wsi, ale z drugiej pytali się wzajemnie, jak sobie poradzi. Z gospodarką, z Jędrzejem. I jak urodzi im wnuki, skoro taka wiotka, jak ta trzcina nad jeziorem.

Pierwsza zima okazała się koszmarem. Często marzli, bo mimo zapasu drewna nie potrafiła rozpalić w kaflowej kuchni czy w piecu albo zapominała w porę dołożyć bierwion. Jędrzej śmiał się wtedy i mówił, że robi to specjalnie, żeby się do niej mocniej przytulał pod pierzyną. Uśmiechała się łykając łzy. Droga do studni i z powrotem była jak wędrówka przedsionkami piekieł. Pranie, sprzątanie, gotowanie. Nie miała o tym pojęcia. W domu była służąca Hanka i kucharka Maria. Nigdy nie zaprzątała sobie tym głowy. Chciała być dobrą żoną, dobrą gospodynią, ale jakoś nie wychodziło. Zagryzała zęby widząc chichoczące kobiety, słysząc ich rozmowy, które milkły, gdy tylko się zbliżyła. Dlatego odseparowała się od wszystkich. Wiedziała, że ci bardziej życzliwi albo po prostu mniej złośliwi, mówili o niej „panienka”, zaś pozostali „księżniczka”. Jeszcze inni nazywali ją Cyganichą lub Hiszpanką – przez czarne włosy, oliwkową cerę i brązowe oczy. Przy życiu trzymał ją tylko Jędrzej. Kiedy wracał, świat nagle jaśniał. Chwytał ją w objęcia, jakby nie widzieli się miesiąc, a nie kilka godzin.

Powoli wszystko się normowało. Nauczyła się korzystać z rad i pomocy matki Jędrzeja, a zwykłe domowe czynności, choć nie sprawiały jej przyjemności, to wychodziły całkiem nieźle. Dorobili się stadka kur, gęsi i kaczek. W chlewiku chrumkały trzy świnie, a w oborze stały obok siebie mleczna krowa i pociągowa klaczka. Tylko dziecka nie mogli się doczekać. Marta często myślała, że Bóg odmawia im tego prawa w zemście za ślub bez zgody rodziców, ale kiedy powiedziała o tym Jędrzejowi, to pierwszy raz się na nią zezłościł. Dlatego już więcej nie poruszali tematu, a ona modliła się żarliwie o potomka. Wiedziała, że teściowa nie raz i nie dwa dawała na mszę w cichej intencji.

Była w szóstym miesiącu ciąży, gdy Jędrzej wyszedł do lasu, żeby oznaczyć drzewa do wycinki. Nikt nie wie, jak to się stało, że doświadczony leśniczy dał się podejść dzikom. A może sam, wiedziony ciekawością, próbował podpatrzyć lochę z młodymi. Samica rzuciła się w obronie młodych i rozszarpała kłami nogę zuchwalca. Jędrzej wykrwawił się. Kiedy ją powiadomili, właściwie potwierdzili tylko, co już wiedziała. Poczuła niepokojące skurcze i słabość. Dobrze, że teściowa nie straciła głowy. Posłała po zielarkę. Kobieta przybiegła natychmiast, przynosząc tobołek wyschniętych ziół. Były obrzydliwe w smaku, ale z każdym łykiem naparu Marta czuła się lepiej. Była wdzięczna babce. Wiedziała, że lekarz nic by nie pomógł swoimi specyfikami. A i zanim dotarłby do wioski z pewnością byłoby za późno. Od tej pory zawierzyła kobiecie całkowicie. Stara Marynia asystowała przy porodzie. Pierwsza wzięła na ręce chłopczyka, obmyła go i okadziła ziołami. Marta chciała zaprotestować przeciw takim gusłom, ale widząc poważną minę staruszki i jej kręcenie głową, zrezygnowała.

– Po co to wszystko? – spytała tylko, gdy szary dym wypełnił szczelnie izbę, przyprawiając ją prawie o utratę przytomności.

– Od złego – wymamrotała staruszka. – Trzeba go od was odgonić, bo jest blisko.

* * *

Boguś przekręcił się na bok i jęknął boleśnie. Pochyliła się znowu i wilgotną szmatką przetarła jego spocone czoło. Plecy odezwały się kolejnym łupnięciem. Usłyszała kroki na ganku.

– Matko, posiedzicie trochę z Bogusiem? – odezwała się zanim teściowa przekroczyła próg. – Polecę po babkę.

– A te lekarstwa od dochtora?

– Pomagają tyle, co umarłemu kadzidło – wyrzuciła szybko i zaraz zakryła dłonią usta. Nie potrzeba teraz takich słów.

– Niech leci. Ja posiedzę przy wnusiu.

– Niech matka daje mu co kwadrans pić. Co zdrowaśkę – powtórzyła, nie będąc pewna, czy starsza kobieta zrozumiała, o co ją prosi.

Marta okryła się chustą i wybiegła z domu. Chmury zgęstniały tak bardzo, że trudno było jej odnaleźć ścieżkę do domu zielarki. Zarośnięta trawą i zielskiem, świadczyła o tym, że nieczęsto z niej korzystano. Babka mieszkała tuż pod lasem, w pewnym oddaleniu od wsi. Nie cieszyła się najlepszą sławą. Z jej usług korzystano z niechęcią i po kryjomu. Żeby sąsiedzi nie donieśli księdzu. Żeby nie być posądzonym o udział w czarach.

– Czekałam na ciebie – odezwała się Marynia.

– Babka czekała na mnie? – zdziwiła się Marta, a potem pomyślała, że każdy może tak powiedzieć, widząc nieoczekiwanego gościa.

– Złe jest blisko.

– Babko, Boguś słabnie. Lekarstwa nie pomagają. Ma gorączkę, bardzo wysoką. Pomóż mi!

Zielarka bez słowa podniosła się z krzesła, zgarnęła parę słoiczków i jakieś zioła. Poszukała wzrokiem chusty, a kiedy Marta sięgnęła na łóżko i podała ją, otuliła się i podreptała żwawo do drzwi.

Teściowa przeżegnała się na widok wioskowej czarownicy i natychmiast opuściła izbę. Zostali sami. Zielarka, matka i dziecko. Rzężący oddech Bogusia przerywał zapadłą nagle ciszę. Nawet przyroda zamarła w oczekiwaniu na burzę. Albo na coś jeszcze. Babka podeszła do łóżeczka, pochyliła się i badawczo wpatrzyła w rozognioną twarz chłopca. Po chwili wyprostowała się.

– To nie o niego tu idzie – powiedziała bardzo cicho, ale tak wyraźnie, że Marta nie miała wątpliwości. – Tu chodzi o ciebie.

– O mnie? Jakim cudem o mnie? To Boguś jest chory…

– Przez niego chce cię dopaść!

– Ale kto, babko, kto? – Histeryczny krzyk przywołał do izby teściową.

– Co tu się dzieje?

Marynia zignorowała starszą kobietę. Złapała Martę za ręce i ustawiła ją twarzą do siebie, a potem powiedziała cicho.

On chce ciebie. Wie, że zrobisz wszystko, żeby uratować dziecko. Tylko czy jesteś gotowa na poświęcenie?

– Co? Co ty mówisz? – dopytywała się teściowa, do której uszu nie dotarły przyciszone głosy.

Zielarka patrzyła w oczy młodej kobiecie.

– A jeśli się nie zgodzę?

– To on umrze. – Babka ruchem głowy wskazała łóżeczko.

– A ty nie możesz nic poradzić?

– Nie. Ja mogę ci tylko pomóc spotkać się z Nim.

– A twoje zioła? Wszystkim pomagają, dziecku też pomogą!

– Nie tym razem.

Zielarka puściła ręce Marty, które pozbawione oparcia bujały się jak u drewnianego pajacyka.

– Babko… – jęknęła.

– Czy ktoś mi wreszcie powie, co się dzieje? – Znowu wtrąciła się teściowa.

– Nic, matko, nic. – Marta podeszła do starszej kobiety i otoczyła ją ramionami. Pierwszy raz w życiu odważyła się na taką bliskość.

– Dobrze, babko – zwróciła się do Maryni. – Zrobię wszystko, czego zażądasz. Tylko mu pomóż.

– To nie ja tego chcę – oburzyła się zielarka. – Ja przekazuję ci Jego wolę.

– Rozumiem. – Marta uśmiechnęła się słabo.

– Poproś świekrę, żeby została z małym. Niech zaparzy tych ziół – położyła na stole garść czegoś, co wyglądało jak siano – i niech go poi najczęściej jak się da. Po łyżeczce. A ty chodź ze mną.

 

* * *

Burza rozpętała się wreszcie na dobre. Pioruny rozświetlały im drogę, ale grzmoty uniemożliwiały jakąkolwiek rozmowę. Marta szła za zielarką, wpatrując się w jej plecy jak w latarnię morską. Przy każdym rozbłysku widziała ją przez chwilę wyraźnie, ale chwilę potem kontur rozpłwał się w strugach deszczu. Kiedy wydawało się, że zgubiła przewodniczkę, kolejny piorun wyławiał sylwetkę z mroku.

– Długo jeszcze? – krzyknęła wykorzystując chwilową ciszę.

Widziała, że staruszka odwróciła się, jednak nie usłyszała słów, bo kolejny grzmot zagłuszył wszystkie dźwięki. Było jej zimno. Przemoknięte ubranie skutecznie utrudniało marsz. I bała się. Wreszcie zielarka zatrzymała się i wskazała coś przed sobą. W kolejnym błysku ujrzały wejście do parowu. Ściany i dno porośnięte były jaskółczym zielem i łopianem, a w miejscu, gdzie rozszerzały się nieco i tworzyły niewielką kotlinę, ujrzały połyskujący w strugach deszczu i kolejnych piorunach głaz.

Czarci Jar – przypomniała sobie Marta. Była tu tylko raz z Jędrzejem. Późnym sierpniowym popołudniem wybrali się na grzyby, a on przyprowadził ją tutaj, bo twierdził, że miejscowi boją się tego miejsca. Nazbierali wtedy dwa pełne kosze borowików, kozaków i podgrzybków, a potem kochali się na mchu, nie zważając na komary i inne owady. To chyba wtedy poczęli Bogumiła.

Burza uciszyła się, jakby ktoś miał nad nią władzę i nakazał jej odejść. Jeszcze słyszały gdzieś daleko pomruki grzmotów, ale tu ciszę zakłócała jedynie kapiąca z roślin woda i ciężkie oddechy obu kobiet.

– Rozbierz się – poleciła starucha.

– Co?

– Masz być naga, jak cię Pan Bóg stworzył.

Marta rozejrzała się na boki, ale wątpliwym było, aby tu i o takiej porze ktoś mógł je podglądać. Najpierw zrzuciła chustę, a potem na niej układała kolejne rzeczy.

– Buty też – nakazała Maryna.

Kiedy stanęła bosa i naga, staruszka poleciła jej pójść za sobą. Stopy przyjemnie zatapiały się w miękkim, wilgotnym mchu. Marta nie czuła chłodu. Wręcz przeciwnie. Robiło jej się coraz cieplej, aż wreszcie gorąco sprawiło, że na czole zaczęły pojawiać się kropelki potu. Zatrzymały się przed głazem. Staruszka nie podnosiła wzroku, uparcie wpatrując się w podłoże. Natomiast spojrzenie Marty przykuwał kamień. Zdawało jej się, że falliczny kształt zaczyna pulsować, rozdymać się, by po chwili wracać do poprzednich rozmiarów.

– Teraz zostawię cię z Nim – powiedziała zielarka. – Reszta zależy od ciebie. On chciał, żebym cię przyprowadziła. Spełniłam żądanie. Nie wiem, czego zażąda od ciebie – uprzedziła pytanie dziewczyny. – Wiem tylko, że pozwoli żyć twojemu dziecku, jeśli będziesz posłuszna.

Maryna odwróciła się i nie patrząc na Martę, odeszła.

Młoda kobieta stała przez chwilę niezdecydowana. Miała ochotę ruszyć za babką, ale wtedy przed oczami pojawił się obraz Bogusia w łóżeczku. Odetchnęła głęboko. Była gotowa na wszystko, byle tylko uratować dziecko.

Poczuła dotknięcie, jakby ktoś delikatnie cienkim pazurem wodził po jej kręgosłupie. Zadrżała lekko. Pieszczota zakończyła się nagle. Stała nie wiedząc, co czynić. Potem poczuła gorące liźnięcie na brzuchu. Czyjś niewidoczny język usiłował przez pępek dostać się do drżących wnętrzności. I znowu przerwa, która sprawiała, że chłód nocy docierał do ciała. Jakaś dłoń schwyciła ją za włosy i odgięła głowę do tyłu. Zachłanne usta całowały i smakowały szyję, a potem zsunęły się niżej. Na zziębniętych, sterczących sutkach poczuła gorącą wilgoć. Zręczne dłonie docierały do najintymniejszych zakamarków. Gładziły, pieściły – najpierw delikatnie, potem coraz intensywniej. Istota zmusiła ją do przyjęcia nienaturalnej pozycji. Plecy zawisły poziomo nad ziemią, a nogi rozchyliły się, by pomóc w utrzymaniu równowagi.

Nie wiedziała, jak to robił, ale fale rozkoszy pojawiały się i znikały. A kiedy wydawało się, że już koniec, że wraca do równowagi, do znanego sobie stanu, rozpoczynało się od nowa. Jak długo to trwało, nie była w stanie określić. Gdy się obudziła, słońce stało wysoko na niebie. Była kompletnie ubrana i sucha. Przeciągnęła się i zadrżała na wspomnienie nocy. I nagle zerwała się. Boguś! Rzuciła się biegiem do wylotu jaru. Zanim dostrzegła zielarkę, w głowie rozbrzmiał nakaz. Jutro przyjdź znowu! Ponownie zadrżała.

 

* * *

Dziecko wróciło do zdrowia. Po ciężkiej nocy Boguś przywitał kolejny dzień roześmiany i głodny. Świekra nie mogła nachwalić się ziół, a zielarka zyskała dozgonnych przyjaciół i obrońców w osobach teściów Marty. Wszak ocaliła ich jedynego wnuka. Skoro syn nie żył, w nim widzieli spadkobiercę.

Marta milczała. Nawet babka nie usłyszała opowieści o nocnych wydarzeniach. Nie dopytywała się też zbytnio.

Wieczorem kobieta zostawiła syna pod opieką świekry i sama poszła do Czarciego Jaru. Drżała, ale nie był to tylko strach. Od wielu lat była samotna. Ostatnia noc sprawiła, że przypomniała sobie, jak być kobietą, a nie tylko matką, synową, gospodynią.

Zrzuciła ubranie i stanęła w oczekiwaniu. I znowu pazur na kręgosłupie. Ale tym razem nie pieścił. Ranił plecy, szarpał wnętrzności i chciał je wyciągnąć przez pępek. Stalowym uściskiem dręczył piersi i rozszarpywał łono. Tak wiele razy mdlała i była cucona, że zapomniała, czy jeszcze żyje.

Ranek obudził ją delikatną pieszczotą ciepłych promieni słońca. Zanim opuściła to miejsce, znowu usłyszała nakaz powrotu. I zadrżała.

Ale wróciła. Kolejna noc w jarze powitała ją ciszą. Nie słychać było nocnych ptaków, zwykłych odgłosów lasu. Drżała. Co tym razem ją spotka? Rozkosz czy ból?

Nic takiego się nie stało. Powstrzymał ją, gdy chciała zdjąć ubranie. I wtedy po raz pierwszy Go ujrzała. Był zwykłym mężczyzną. O przeciętnej urodzie, tylko jego oczy niewoliły. Gdy mówił, gdy czegoś żądał, nie sposób było mu się oprzeć. Nawet tego nie próbowała. Wiedziała, co ją może spotkać. Poprzednie noce były nauką. Co się dzieje, gdy jest posłuszna, a co, gdy próbuje się przeciwstawić.

Niech mi się stanie według słowa Twego…

 

* * *

Często zastanawiała się, dlaczego wybrał ją. Doszła do wniosku, że sami sprowokowali Go, kochając się z Jędrzejem na skraju Czarciego Jaru. Wiedział, że kobieta jest gotowa na wszystko, byle tylko ochronić potomstwo. To było jedyne rozsądne wyjaśnienie.

Teraz odesłał ją. I pozwolił żyć. Jej i dziecku. Czas mijał, a Marta ciągle czuła ten ciężar. Wiedziała, że będzie musiała spłacić dług. Nigdy nie powiedziała Bogusiowi, dzięki czemu żyje. Nigdy nie robiła planów. Nie śmiała się i nie płakała. Czasem tylko uśmiechała się, gdy patrzyła na syna.

Miała trzydzieści jeden lat, gdy otrzymała powiadomienie, że rodzice nie żyją. Jakaś tajemnicza choroba sprawiła, że zmarli. Nie była na pogrzebie. Zawiadomienie wraz z czekiem na pokaźną sumę dotarło do niej ponad rok po ich śmierci.

Wtedy odezwał się. Rozkazał jej przenieść się do miasta. Zrobiła, jak sobie życzył. Żegnana lamentem świekry i złym spojrzeniem świekra, wsiadła na furmankę i odjechała.

Zgodnie ze wskazówkami znalazła niewielkie mieszkanie na przedmieściach i szukała pracy jako guwernantka. Syna zostawiała pod opieką sąsiadki. Zawsze martwiła się, że nie zapewni Bogusiowi odpowiedniego wykształcenia. Wprawdzie miała zamiar uczyć go sama, ale była świadoma, że jej umiejętności na długo nie wystarczą. Teraz miała możliwość posłać go do szkoły. To była jedyna pozytywna rzecz.

Marta w krótkim czasie znalazła zatrudnienie. Była spokojna, zrównoważona, od razu przypadła do gustu nowemu pracodawcy. Wdowiec, nie radził sobie z piętnastoletnią córką, dlatego uznał, że Marta spadła mu z nieba. Zrzucił cały ciężar na jej barki, a sam oddał się temu, co lubił najbardziej. Badaniom.

Pan Wacław był zamożnym człowiekiem. Posiadał sklep bławatny, zakład szewski, skład drewna nad brzegiem rzeki oraz kamienicę na obrzeżach centrum, przy ulicy Słonecznej. Na dole domu mieściło się kilka sklepików, natomiast piętro i strych należały tylko do niego. Majątku nie zawdzięczał pracy własnych rąk, raczej przezorności przodków. Całością dóbr zrządzał pan Jacenty, człowiek całkowicie pozbawiony wyobraźni, za to obdarzony wyjątkowym zmysłem do nawiązywania właściwych kontaktów i robienia doskonałych interesów. Jako że posiadał stosowne plenipotencje, pomnażał bardzo sprytnie zarówno dobra swego mocodawcy, jak i własne. To dawało panu Wacławowi pieniądze, całkowitą swobodę oraz czas, który poświęcał bardzo tajemniczym badaniom. Na strychu stworzył laboratorium, wyposażone tak, że niejedna Akademia Nauk mogłaby mu pozazdrościć, a pan Jacenty mało nie dostał zawału analizując rachunki. Strych należał tylko do Wacława i nikt nie miał tam wstępu. Nawet służąca.

Na piętrze mieściło się kilka przestronnych i wygodnych pokoi, urządzonych ze smakiem, acz bez przepychu. Było to zasługą małżonki pana Wacława, Janiny. Kobieta zmarła w tym samym czasie, co rodzice Marty. Rok po tej tragedii do wdowca dotarło, że jego córka dojrzewa, zmienia się w kobietę, a nie ma przy niej matki. Uznał, że lepsza będzie Marta, posiadająca jako takie wykształcenie, od tuzina plotkujących, tępych i złośliwych bab w postaci ciotek i kuzynek. Niemały wpływ na podjęcie decyzji miały poczynania jego ciotki, która usiłowała wyswatać go z dość bogatą, ale brzydką i niezbyt bystrą panną. Wacław na swój sposób kochał Janinę, ale traktował ją nieco jak dziecko, kota czy porcelanę miśnieńską. Od czasu do czasu dzielili łoże, czego efektem była Klara, jadali razem posiłki i składali wizyty. Poza tym nic ich nie łączyło. Nie mieli wspólnych zainteresowań, tematów, książek. Każde z nich żyło na swój sposób.

Marta wkroczyła do jego świata pewnego późnego popołudnia pod koniec października. Pamiętała, jak wyglądało zarządzanie w rodzinnym domu, dlatego od razu zauważyła, że służba poczyna sobie według własnego widzimisię, Klara ma muchy w nosie, a Wacława nic to wszystko nie obchodzi, bo chce jak najszybciej uciec na strych, do pracowni.

– Jak rozumiem – Marta pochyliła się w stronę gospodarza, aby przyciągnąć jego uwagę – mam przygotować Klarę do prowadzenia domu, uzupełnić luki w jej wykształceniu, szczególnie w literaturze, nauczyć ją szyć i haftować, zarządzać służbą i…

– Tak, tak – wszedł jej w słowo Wacław – i wszystkiego, co wyda się pani konieczne.

Gospodarz podniósł się z krzesła, a Marcie nie wypadało zrobić nic innego, jak również powstać.

– Proszę przyjść jutro o dziewiątej rano i zająć się tym.

– Czy byłby pan tak łaskaw i poinformował służbę, że od jutra Klara z moją pomocą zacznie zarządzać domem?

– Oczywiście, powiadomię ich. Dziękuję, że zgodziła się pani podjąć te obowiązki. Jestem ogromnie zobowiązany… Do widzenia.

Trzymając Martę pod ramię prawie wypchnął ją za drzwi, gdzie niemalże zderzyła się z pokojówką. Dałaby sobie rękę uciąć, że wprawdzie gospodarz zapomni przekazać informacje służbie, ale i tak nie będzie to konieczne, bo za chwilę cały personel będzie doskonale wszystko wiedział.

 

* * *

Dni zlewały się w jedno. Codziennie o dziewiątej rano Marta zjawiała się w kamienicy, witała z Klarą i rozpoczynały „rządzenie”, jak po cichu mówiła służba. Dziewczyna zadziwiająco dobrze odnalazła się w roli gospodyni, dyrygowała kucharką i służącą, jakby robiła to od lat. Gorzej szło z „wypełnianiem luk w wykształceniu”. Panna okazała się oporna na uroki literatury. Dopiero, gdy Marta wpadła na pomysł, by podsunąć jej romansidło, poskutkowało. Pan Wacław zjawiał się w salonie koło godziny szesnastej. Wypijał filiżankę herbaty, przegryzał kilka ciasteczek i kiwając głową wysłuchiwał relacji córki i opiekunki z całego dnia. Marta wiedziała, że nic nie zostawało mu w pamięci. Siedząc z nimi przy jednym stole, myślami nadal był na strychu. Nie przeszkadzało jej to. Do pewnej nocy, kiedy znowu w snach pojawił się On. Tylko że tym razem wyglądał, mówił i zachowywał się jak pan Wacław. Przynajmniej do pewnego momentu. Rankiem obudziła się potwornie zmęczona, ale jednocześnie zrelaksowana. Na samo wspomnienie zrobiło jej się gorąco. Ale natychmiast przypomniała sobie, czego od niej zażądał. I wtedy poczuła suchość w gardle i łomotanie w skroniach. Wizja, jaką zostawił na pożegnanie, czym groził jej synowi, była gorsza niż wszystkie plagi świata. Nie miała wyboru.

Z bólem głowy udała się na ulicę Słoneczną.

 

* * *

– Klaro, proszę, idź i zawołaj ojca – poprosiła podopieczną. – Już po czwartej. Zapewne znowu zapomniał o podwieczorku.

Dziewczyna podniosła się od stołu, poprosiła służącą, aby nie nalewała jeszcze herbaty, czym zyskała aprobujące skinienie Marty i wyszła z pokoju.

W zapadłej ciszy słychać było równomierne tykanie dużego, ściennego zegara. Za minutę powinno zabrzmieć jedno uderzenie. Gong zlał się z krzykiem i łoskotem spadającego ciała. Marta poderwała się od stołu i pierwsza znalazła się w korytarzu wiodącym do schodów na stryszek. Na podłodze leżała Klara i wyła z bólu. Z drzwi na górze wyłaniał się pan Wacław, za plecami Marty pokojówka przepychała się z kucharką, która przybiegła zwabiona hałasem. Guwernantka przejęła dowodzenie. Posłała jedną kobietę, by przywołała dorożkę. Wypytała Klarę i udało jej się ustalić, że dziewczyna prawdopodobnie złamała rękę. Drugiej służącej nakazała przyniesienie jakiejś chusty i zrobiła prowizoryczny temblak. Pan Wacław przypatrywał się z niejakim zdumieniem całemu zamieszaniu. Dopiero ostra reprymenda Marty przywołała go do porządku. Ubrał się, narzucił na córkę ciepłą pelerynę i pomógł jej wyjść przed dom. Dopiero w szpitalu dotarło do niego, co tak naprawdę się stało, a właściwie, co mogłoby się stać przez jego niedbalstwo. Klara potknęła się o niefrasobliwie pozostawione na schodach domowe pantofle. Na szczęście zamiast skręconego karku skończyło się złamaniem kończyny. Mimo to nerwy dały o sobie znać. Mężczyzna zaczął drżeć i gdyby nie Marta zapewne wybuchnąłby płaczem. Kobieta wyprosiła od lekarza kieliszek koniaku i zaserwowała go swojemu pracodawcy. Druga lampka doskonale złagodziła efekt wstrząsu, ale spowodowała też, że nienawykły do mocnych trunków mężczyzna zachwiał się i stracił ostrość widzenia. Marta posłała wiadomość do sąsiadki, aby dłużej zaopiekowała się Bogusiem, a sama postanowiła odwieźć i zająć się panem Wacławem.

Przy świetle naftowej lampki, po kilku kieliszkach wina, Marta odważyła się w geście pocieszenia ująć dłonie mężczyzny w swoje ręce i patrząc mu w oczy zapewnić, że wszystko będzie dobrze i jego córce nie grozi nic, oprócz kilku tygodni nieużywania złamanej kończyny. Pan Wacław zauważył wówczas, że guwernantka ma bardzo piękne oczy, zgrabny nosek i ponętne usta. Do tego jej wargi formułują nie tylko ładne, ale i mądre zdania. Od słowa do słowa udało im się nawiązać nić porozumienia. Okazało się bowiem, że czytują podobne książki, mają niemalże identyczne poglądy na wiele spraw i w ogóle łączy ich masa rzeczy.

Od tego wieczoru posiłki zmieniły charakter. W jadalni pojawiał się gospodarz, by wspólnie z córką i jej guwernantką spożyć obiad, a miast milczącego pochłaniania kolejnych potraw, rozbrzmiewały rozmowy, śmiechy i poważne dyskusje. Początkowo Klara zachowywała dystans do zmienionego ojca, ale wkrótce ośmieliła się i sama zabierała głos. Mało tego, by być pełnoprawnym członkiem rozmów, zaczęła sama sięgać po książki i czasopisma, o których rozmawiali przy stole.

Marta i Wacław zbliżyli się do siebie. Jak bardzo brakowało im bliskości drugiego człowieka, uświadomili sobie, gdy ich ręce zetknęły się sięgając po cukiernicę. Marta zaczerwieniła się, a Wacław cofnął dłoń tak szybko, że wywrócił szklankę z kompotem. Na szczęście zapanowało lekkie zmieszanie, co pozwoliło obojgu ukryć wzburzenie. Ale kiedy tama została naruszona, nie trzeba było wiele czasu, by woda przerwała ją i ruszyła potężnym, nieokiełznanym nurtem.

Pierwszy pocałunek nie był taki, jak tamtej nocy, gdy to On podszywał się pod Wacława. Ale wyuzdaną namiętność zastąpiła delikatność, wrażliwość i czułość.

Pierwszą noc ze sobą spędzili dopiero w wakacje, kiedy Boguś pojechał do dziadków na wieś. Wacław nie był doświadczonym kochankiem, ale miał ogromny zapał. Za to Marta, po nocach spędzonych z Nim, okazała się być bardzo wymagającą, ale i rozważną partnerką. Uczyła, naprowadzała na właściwy trop, wykazywała się niezwykłą wręcz odwagą, co bardzo pozytywnie wpływało też na Wacława. Po mdłej i pruderyjnej Janinie Marta stanowiła wyzwanie. A on lubił stawiać czoło wyzwaniom.

Po kilku miesiącach zażyłość okrzepła. Czuli się dobrze w swoim towarzystwie, zarówno w dzień, jak i w nocy. Wacław zaczął przebąkiwać o zalegalizowaniu związku. I wtedy znowu wkroczył On.

 

* * *

– Nigdy dotąd nie pokazałeś mi swojego laboratorium – powiedziała z lekkim wyrzutem odgarniając kosmyk włosów z jego spoconego czoła.

– A chciałabyś? – spytał podekscytowany.

– Oczywiście. Interesuje mnie wszystko, co robisz.

Wacław pierwszy raz opowiadał kobiecie o pasji. Janina nie interesowała się jego pracą, uważała ją za rodzaj nieszkodliwego bzika. Wolała, żeby siedział na stryszku między retortami, preparatami i mikroskopami, niżby miał się włóczyć po knajpach czy lupanarach. Marta słuchała uważnie opowieści o studiach na Akademii, o nacisku rodziny, by przejął zarządzanie majątkiem, a nie kontynuował badania. Mówił o swoich rozterkach, o żalu, gdy wreszcie odszedł z uczelni. Wspominał przyjaciela, który podsunął mu pomysł własnej pracowni. O naukowcach, którzy najpierw podchodzili sceptycznie do jego prac, by potem, po przeanalizowaniu wyników, zaangażować się w projekt. O zwątpieniu i euforii.

– Musisz mi pokazać tę jaskinię cudów. – Ucałowała go w policzek i ułożyła się wygodnie w zagłębieniu jego ramienia.

Tej nocy On przyszedł znowu. Pokazał jej, co ma zrobić. A kiedy wyczuł opór, ujrzała syna. Już wiedziała, że uczyni wszystko, czego od niej zażąda.

 

* * *

Patrzyła na Bogusia, jak pochylony smaruje coś w kajecie. Jasna grzywka opadała mu na oczy. W zamyśleniu obgryzał końcówkę ołówka i krytycznie oglądał swoje dzieło. Po chwili znowu dorysował jakiś detal. Światło lampy naftowej postarzało jego twarz. Wyglądał jak kopia Jędrzeja. Te same płowe włosy, uśmiech. Podobne gesty.

Nie dopuści, by coś mu się stało. Nie jej synowi. Pozwoliła wtedy, by mąż poszedł. Nie zaufała przeczuciom. Teraz jest mądrzejsza. A poza tym On jej pomaga. Ochroni dziecko. Uratuje, choćby nie wiem co.

Podniosła się z fotela.

– Jesteś głodny? Masz ochotę na naleśniki?

Chłopiec oderwał spojrzenie od zamalowanych stron. Uśmiechnął się – takim samym uśmiechem, jakim kiedyś obdarzał ją Jędrzej. Miłość zalała jej serce. Potargała włosy chłopaka i poszła do kuchni.

– Jutro pojedziesz do dziadków – poinformowała dziecko. – Zostaniesz tam przez jakiś czas.

Chłopiec zerknął zdziwiony na matkę. Przecież niedawno był u nich. Ale nie zaprotestował. Lubił wieś.

 

* * *

– A to co? – spytała oglądając pod światło bardzo ładny flakonik. Wyglądał jak buteleczka z perfumami.

– Nie otwieraj tego!

Wacław ostrożnie wyjął jej z dłoni szklany pojemnik i odstawił na błyszczący, metalowy blat. Mętny płyn zafalował pod wpływem ruchu.

– Teraz jest to śmiertelnie niebezpieczne – wyjaśnił. – Za parę miesięcy, może lat, będzie leczył.

– Jak to? – Spojrzała na niego z zaciekawieniem. – Co będzie leczył?

– Choroby. Różne. Takie, na które dotychczas nie wynaleziono lekarstwa.

Opowiedział jej o badaniach prowadzonych w Akademii. O wirusie, który stymuluje układ odpornościowy organizmu. Wyjaśnił zasady mechanizmu obronnego, a widząc jej ciekawość narysował nawet schemat. Był wniebowzięty, że Marta przejawia takie zainteresowanie. W jego umyśle precyzowały się plany na przyszłość. Ich wspólną przyszłość.

– Jesteśmy w trakcie przekształcania zabójczych właściwości tych maleństw i być może stworzymy panaceum. Może nie na wszystkie choroby, ale na dużą ilość. Tyle że potrzebujemy jeszcze trochę czasu.

– A propos czasu. Chyba powinniśmy już zejść na dół. Za chwilę będzie podwieczorek.

– Oczywiście! – Wacław przyciągnął kobietę do siebie. – Za minutkę.

Pocałunek na moment pozbawił Martę oddechu. Po chwili odepchnęła mężczyznę od siebie.

– No, dość tego! Klara będzie się niecierpliwić.

– Oj, najwyżej herbata trochę wystygnie…

– Daj spokój, Wacławie. Schodzimy. Zbiorę tylko nasze filiżanki.

Kobieta ustawiła na tacy naczynia z niedopitą herbatą, cukiernicę i łyżeczki. Mały flakonik przykryła lnianą ściereczką z wyhaftowanym napisem „Gość w dom, Bóg w dom”.

 

* * *

Miała spocone dłonie. Mimo wczesnowiosennego chłodu rozpięła płaszcz i poluźniła szal. Zatrzymała się na chwilę przed straganem z warzywami. Młody, rumiany na twarzy sprzedawca uśmiechnął się do niej i zaraz zaczął zachwalać towary. Pokręciła głową i poszła w stronę centrum rynku.

Stanęła przed kramem z błyskotkami, obwarzankami i preclami. Kolorowe wiatraczki kręciły się w podmuchach zimnego wiatru. Jakiś maluch zanosił się płaczem, pragnąc wymóc na matce zakup tego furkoczącego cudeńka. Przed oczami Marty pojawił się Boguś. Spocone czoło pokryte posklejanymi włosami. Charczący oddech. Bezwładne ciało. Nie pozwoli na to. Nie straci znowu najukochańszej na świecie istoty.

Z mokrej dłoni wysunął się szklany flakonik. Mętna ciecz rozlała się po bruku, by po chwili wsiąknąć w szczeliny między kamieniami. Pochlipujące dziecko próbowało dosięgnąć kolorowego koreczka i kryształków szkła, które błyszczały i wabiły wzrok w jasnym słońcu. Matka wyjęła znalezisko z ręki synka i odrzuciła. Jeszcze się pokaleczy. Jutro ruszają w podróż życia. Za chlebem. Najpierw pociąg, potem statek. Brakuje jej tylko, żeby mały się poranił.

Marta odetchnęła. Zrobiła, czego od niej żądał. Jej syn jest bezpieczny. Spojrzała na obce dziecko, które znowu zanosiło się płaczem.

 

Tak, jej syn jest bezpieczny.

Koniec

Komentarze

  zrobiło się ciemno, jak w nocy. – bez przecinka, No no, kto by pomyślał, że… – No, no – kto by… piecu, albo zapominała – bez przecinka, bardziej życzliwi, albo po prostu – bez przecinka 1) coś albo coś 2) albo coś, albo coś,   Przeczytałem. Średnio mi się podobało – pierwsza część była nieco przynudnawa – nie jestem targetem dla dylemantów panienki z dobrego domu. Końcówka zrobiła sie nieco ciekawsza, ale – niestety – nie umiem wyobrazić powiązania między jakimś duszkiem-erotomanem z leśnego jaru na mazowszczyźnie a epidemią w USA ; ) Wydaje mi się, że to posłowie ze stanami zjednoczonymi nie jest fortunne. U nas w kraju epidemia też była – co prawda nie na taką skalę, ale zawsze. Poza tym hiszpanka wytłukła dużo ruskich jeńców po wojnie polsko-bolszewickiej. Wydaje mi się, że gdyby w treść opowiadania wpleść wątek tej wojny, a potem zasugerować, że bohaterka poszła pod obóz jeniecki wytruć ruskich, to fabuła wyraźnie nabrałaby spójności. Albo po prostu rozbudziła epidemię w Warszawie.  

I po co to było?

Syfie, to nie był duszek z jakiegoś jaru, tylko demon, który pragnąl zgarnąć trochę duszyczek. A epidemia miała być w Polsce, ale przez przypadek przeniosła się aż do Hameryki i dopiero potem wróciła do nas. Dzięki za przeczytanie,  uwagi i poprawki.

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

Ja sobie zdaję sprawę, że to demon, co nie zmienia faktu, że wprowdzony został jako duszek z jaru, a nigdzie później nie przekształciłaś tego obrazu. Ten stwór zdaje się być nieco niedokreowany, stąd moje skojarzenie ; ) Co do pandemii – problem jest w datach. W USA hiszpanka pojawiła się w lutym, u nas – we Lwowie – w lipcu. Może gdyby bohaterka bezdusznie uwiodła Wacka, a potem wyżyłowała jeg majątek, namawiając go na podróż za ocean… Ale też jest problem – przecież trwa I WŚ. Może gdyby się tam przeprowadzili przed wojną? Kwestia wgrania świata przedstawionego w rzeczywistość wymagałaby sporo przemyślenia.

I po co to było?

Epidemia wyemigrowała  do Amerki za sprawą przypadku – dziecko dotknęło korka. Potem zaraza wróciła do Polski. Nie podaję żadnych dat (oprócz ostatniego akapitu). A gdybym poprowadziła akcję tak, jak proponujesz (czyli uwiedzenie, wykorzystanie majatku, podróż do Ameryki + I WŚ0 wszłaby z tego cała powieść, a nie opowiadanie fantastyczne.

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

Może i sprawiłoby to kłopoty przy konstruowaniu fabuły, ale na tę chwilę robi się problem natury faktycznej: – dziecko łapie wirusa, niezależnie od tego, jaki mamy rok, owo dziecko musiałoby przejechać z terenów polskich do bodaj Bremy albo Amsterdamu, żeby załadować się na statek do stanów, który później płynął koło tygodnia. Problem w tym, że niemiecka flota pasażerska, zdaje się, przestała po wybuchu wojny pływać, więc nie byłoby jak się tam dostać. A gdyby dziecko udało się do stanów przed wojną – jako swoisty carrier dla wirusa – to biorąc pod uwagę niestabilność wirusa grypy i podatność na mutacje, właściwie niemożliwym by było przewidzenie, że akurat z tego nosiciela wylęgnie się wielka zaraza. Mi się wydaje, że wystarczyłoby dopisać ze 2-3 strony tekstu, żeby dodać wątek szcześliwej małżeńskiej emigracji do stanów (w Europie przecież robiło się już niepokojąco) i wyczekania na ten moment, kiedy spędzone stada amerykańskich chłopaków będą czekać na załadunek na statki  do Europy.

I po co to było?

 to biorąc pod uwagę niestabilność wirusa grypy i podatność na mutacje, właściwie niemożliwym by było przewidzenie, że akurat z tego nosiciela wylęgnie się wielka zaraza. – faktycznie – niemożliwe do przewidzenia, ale tu maczały paluszki siły nieczyste i pomogły przypadkowi. A dziecko wyemigrowało przez Anglię lub Francję, a dzięki wpływowi wszechpotężnego demona w jego organizmie zarazek przyczaił się, by wybuchnąć dopiero w USA. :-)

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

Niby można i tak, ale z drugiej strony demon potrzebował jakieś panieniki z wiochy, żeby głupi pojemniczek z wirusem gwizdnąć. Gdyby tak potrafił zakonserwować wirusa magią w ciele człowieka albo sterować mutacją, to przecież mógłby zwykłą grypę na miejscu dostosować do swoich potrzeb, krótko mówiąc: po co by mu było pomocnictwo tej dziewczyny – prócz oczywiście zaspokojenia erotycznych żądz ; ) Gdyby dziecko chciało wyemigrować przez Anglię lub Francję, to musiałoby albo przebić się przez front, albo jakimś cudem przez Szwajcarię… Musisz wybaczyć czepialstwo, ale w tekście pewne rzeczy po prostu się nie kleją ; )

I po co to było?

Syfie – poddaję się. W ten sposób połowa książek fantasy by nie powstała. Nie porównując się oczywiście do Tolkiena, zadam pytanie: Na kiego gwinta drużyna pierścienia wlokła się przez cały kontynet, kiedy orły mogły zanieść Frodo wprost do jaskiń Mordoru i nawet nie zsiadając z grzbietu skrzydlatych rumaków zdołałby wrzucić pierścień do lawy?

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

Znaczy wiesz – światy fantasy mają to do siebie, że rządzą się swoimi prawami. Natomiast umieszczanie opowieści w naszej rzeczywistości, szczególnie w aspekcie historycznym, wymaga uwzględnienia tych uwarunkowań. I WŚ ma swoje cechy, grypa ma swoje cechy, więc albo tworzymy historię quasi-realną i trzymamy się tych cech, albo piszemy fantasy w wymyślonym świecie i się takimi rzeczami nie przejmujemy. Inaczej rozsadzimy wewnętrzną spójność świata przedstawionego – ja to tak widzę.

I po co to było?

Dobra – IWŚ odbiegała znacznie od drugiej. Ludność cywilna była  jakby poza działaniami. Ludzie podróżowali i nic im się nie działo. Poza tym nie napisałam, że akcja działa się w trakcie wojny – równie dobrze zarażone dziecko mogło wyemigrować do USA jeszcze przed wybuchem konfliktu. (Co zresztą wydawało mi się dość jasne – nie wspominam w całym opowiadaniu o wojnie, dopiero w epilogu pojawia się o tym wzmianka). Wirus mutował – to prawda, ale też możliwe jest, że w formie utajonej przeżył kilka lat w swoim nosicielu, by w sprzyjających dla siebie (znaczy wirusa) okolicznościach zmienić się i stać zabójczym.  Tyle w kwestii uwiarygodnienia założeń opowiadania.    

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

czy znacznie I wś odbiegała od II? nie wydaje mi się. w czasie II wś ulepszono to co było do ulepszenia przez 20 lat: taktykę, broń, metody eksterminacji etc, etc. żeby uprzedzić: w I wś też dochodziło do ludobójstw –  niewątpliwie wymordowanie pod pretekstem przesiedlenia 1 mln 120 tys Ormian zamieszkujących tereny Turcji było pierwszym ludobójstwem na skalę masową w XX-wiecznej historii. "przesiedlenie" przeżyło raptem ok. 100 tys. Ormian    

a tekst całkiem przyjemny, choć popieram w całości syf.-a jeśli chodzi o uwagi co do świata przedstawionego

Dzięki. Tyle, że jak już powiedziała – w całym opowiadaniu nie ma słowa na temat wojny. Dopiero w epilogu.

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

Wyrzucam epilog, żeby nie było odniesień do wojny.

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

czy znacznie I wś odbiegała od II? nie wydaje mi się. W kontekście opowiadania chodzi o jedną rzecz – front zachodni, który zdecydowanie był zamknięty i nieprzekraczalny. A czy I WŚ odbiegała od II – powiedziałbym jednak, że tak – i to dość znacznie ; ) ale to raczej temat na osobną dyskusję.   A co do wirusa – to chyba jest teoretycznie możliwe, żeby wirus grypy się tak utaił – dopytam dziewczynę wieczorem – ale wciąż niezwykle mało prawdopodobne i fabularnie pozostawione w sferze domysłów. O – albo gdyby wymienić imiona i ustawić fabułę we Francji. Społeczeństwo podobne, łatwiej o logistykę, etc. ; )

I po co to było?

JUż nie ma wojny. Nawet w tle. :-)

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

hmm – odniesienie do wojny musiało być ze względu na chronologię – 1918 ; ) Teraz z kolei nie widać skutków decyzji podjętej przez protagonistkę. Wiem, czepiam się. Może tak: "Następnego dnia rano marta tuliła swojego syna do snu, podczas gdy czyjeś bezimienne dziecko w pociągu relacji Warszawa-Danzig-Bremen właśnie dostało gorączki." ; )

I po co to było?

Nie wydaje mi się, żeby było to konieczne. Wystarczy ostatnie zdanie, które daje do namysłu.

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

Przykro mi, ale tym razem mi się nie podobało. Temu tekstowi brakuje duszy.   Nie kupuję czemu, jeśli wszystko dzieje się w Polsce, na końcu nagle znajdujemy się w USA.   przytulał po pierzyną – literówka "Babka mieszkała tuż pod lasem, nieco oddalona od wsi" – zdanie wydaje mi się dziwne. Babka mieszkala oddalona od wsi? – Czekałam na ciebie – odezwała Marynia. – brakuje się "… by potem w porażonych blaskiem oczach kontur rozpłynął się w strugach deszczu." – to zdanie też mi się wydaje dziwne, albo w porażonych oczach, albo w strugach deszczu, dwa "w" wydają mi się tu mylące. Zajęcie pozycji? To mi brzmi raczej jak, nie wiem, przygotowanie się do biegu. Raczej: przyjęcie pozycji. "I znowu pazur na kręgosłupie. Ale tym razem nie pieścił. Ranił plecy, szarpał wnętrzności i chciał je wyciągnąć przez pępek." – to brzmi jakby próbowął jej się dostać do pępka przez kręgosłup… "Zejść na dół" – maśło maślane. "Ucałowała go w policzek i ułożyła wygodnie w zagłębieniu jego ramienia." – brakuje mi "się" "Zbiorę" filiżanki? To nie zboże, chyba raczej: wezmę.   Wiem, czasem się czepiam, tak już mam.   Czekam na kolejny tekst, tylko tym razem bardziej pełen życia ; )   Pozdrawiam.

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

Dzięki Joseheim. A gdzie masz to USA?

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

Tu może i nie mam, ale drukowałam i czytałam wcześniejszą wersję tekstu – do niej się więc odniosłam ; )

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

     W drugim akapicie zdecydujmy się na podmiot – kto to opowiada? Ona czy Marta? Miałem wrażenie, ze są  dwie bogaterki, Niestety, szkolny błąd.        Pozdrówko. 

czy znacznie I wś odbiegała od II? nie wydaje mi się. :D niewątpliwie wymordowanie pod pretekstem przesiedlenia 1 mln 120 tys Ormian zamieszkujących tereny Turcji było pierwszym ludobójstwem na skalę masową w XX-wiecznej historii.

Było, było. Jest o tym ładna piosenka: http://www.youtube.com/watch?v=IVfXRmw5QEY   Bemik, syf, czy wy nie dyskutujecie nieco w granicach pewno tematu w hyde parku? : )

Administrator portalu Nowej Fantastyki. Masz jakieś pytania, uwagi, a może coś nie działa tak, jak powinno? Napisz do mnie! :)

beryl W tym wątku, o którym mówisz, naprodukowaliście tyle makulatury, że nie wiem, czy dam radę się przebić – a wątpie, żeby dalo sie tam coś mądrego dopowiedzieć ; ) zresztą – tu mamy konkretny tekst i konkretne kwestie.

I po co to było?

Joseheim – domyśliłam się, że czytałaś wcześniejszą wersję. :-)

Berylu – to jest dyskusja o tekście, a nie hipotetyczne rozważania o różnicach między dwoma wojnami.

Rogerze – ona to Marta. Nie bardzo rozumiem zarzut. Możesz wyjaśnić?  

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

"Marta w krótkim czasie znalazła zatrudnienie. Była spokojna, zrównoważona, od razu przypadła do gustu nowemu pracodawcy. Wdowiec, nie radził sobie z piętnastoletnią córką, dlatego uznał, że Marta spadła mu z nieba. Zrzucił cały ciężar na jej barki, a sam oddał się temu, co lubił najbardziej. Badaniom." W krótkim czasie znalazła zatrudnienie. Była spokojna, zrównoważona, od razu przypadła do gustu nowemu pracodawcy. Wdowiec, nie radził sobie z piętnastoletnią córką, dlatego uznał, że (Marta) spadła mu z nieba. Zrzucił cały ciężar na jej barki, a sam oddał się temu, co lubił najbardziej – badaniom. "Marta wkroczyła do jego świata pewnego późnego popołudnia pod koniec października. Pamiętała, jak wyglądało zarządzanie w rodzinnym domu, dlatego od razu zauważyła, że służba poczyna sobie według własnego widzimisię, Klara ma muchy w nosie, a Wacława nic to wszystko nie obchodzi, bo chce jak najszybciej uciec na strych, do pracowni." Wkroczyła do jego świata pewnego późnego popołudnia pod koniec października. Pamiętała, jak wyglądało zarządzanie w rodzinnym domu, dlatego od razu zauważyła, że służba poczyna sobie według własnego widzimisię, Klara ma muchy w nosie, a Wacława nic to wszystko nie obchodzi, bo chce jak najszybciej uciec na strych, do pracowni. Chodzi o cos takiego: ten akapit opiera sie na podmiocie domyslnym – moim zdaniem to bardzo dobre posunięcie. Więc – warto stosować go konsekwentnie i wywalać  zbedny wyraz Marta do końca.  Drugi wyraz w zdaniu pierwszym zastapilbym jakims okreleniem. dodanie myslnika uzupelnie fraze i likwiduje jednowyrazowy równowaznik zdania. Szczegóły, ale uplastyczniają tekst.  Pozdrawiam. 

Czy przypadkiem nie utożsamiasz kwadransa i zdrowaśki? Ładnie napisane, ale jakoś do mnie nie trafiło. I demon wredny. :-/

Babska logika rządzi!

Roger, dzięki. Chyba zrozumiałam, co miłeś na myśli. Finklo – taki był mój zamiar. Nie wiem, czy prawidłowy, ale jakoś skojarzyło mi się ze zdrowaśkami, na czas których wkładano siostrę bodajże Antka do pieca, żeby wypędzić z niej chorobę. A demony zwykle takie są.  

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

Ta zdrowaśka, którą pamiętam, trwa około piętnastu sekund, a nie minut. Nie mam nic przeciwko mierzeniu upływu czasu przy pomocy modlitw, ale rozbieżność wydaje mi się znaczna. Uczciwe demony dają wybór – możesz być moim sługą/wyznawcą/podpisać cyrograf/narysować pentagram itd. albo nie. A ten praktycznie wyboru nie daje i to mi się nie podoba. Ale ja to naiwna jestem i nawet od siły nieczystej wymagam gry fair. ;-) Chociaż, do Czarciego Jaru poszli w własnej woli…

Babska logika rządzi!

Masz rację, że zdrowaśka trwa tak krótko, ale mnie się kojarzy jakaś sekwencja modlitw na różańcu bodajże. To trwało chyba około kwadransa. A mój demon jest ZŁY i ma bardzo wielkie kły :-)  

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

Nie widziałam pierwszej wersji, ale zgadzam się z syfem, że jeżeli jakąś historię wplatamy w realne wydarzenia, to niech wszystko to, co możliwe, będzie zgodne z rzeczywistością, bo wtedy lepiej wygrywa się kontrast między realnością a fantastyką. W każdym razie opowiadanie bardzo dobre. Bardzo podobał mi się plastyczny opis, hm, "spotkania" z demonem (tak, wszystko ze mną w porządku, doceniam tylko walory literackie :)) Widzę że masz sadystyczne skłonności do opisywania chorych dzieci, nieszczęśliwych matek, teraz zamarzyła Ci się epidemia… strach pomyśleć, co będzie w następnym :P Jedna uwaga – w pewnym momencie Twoje teksty robią się przewidywalne, na zasadzie "wyszła za mąż – no to pewnie mąż umrze". "Dziecko chore – pewnie bohaterka pójdzie do zielarki". Ale może to kwestia tego, że akurat sięgałam po te Twoje teksty, które były do siebie w jakiś sposób podobne, wszystkich nie czytałam.

Dzięki Dreammy. W pierwotnej wersji była jeszcze data wybuchu epidemii, ilość ofiar i wyniki badań/spekulacji wspólczesnych naukowców.  Co do przewidywalności – zawsze coś można przewidzieć. Gdyby Marta została w szczęśliwym związku, a tylko gdzieś tam wmieszałby się demon – też można powiedzieć – no tak, to bemikowe opowieści. W "Wieczorze filmowym" parę osób nie przewidzaiło jednak, co się wydarzy. Więc, jak widzisz, nie zawsze da się mnie "przewidzieć". Cieszę się, że podobał Ci się opis spotkania z demonem – co do tego miałam największe watpliwości. A co do moich "sadystycznych skłonności" :-) – wiesz, chyba najbardziej boję się takich właśnie rzeczy i dlatego je opisuję.      

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

Bardzo mi się podobało. Najbardziej scena w Czarcim Jarze – była straszna;-) Poważnie – aż zasłoniłam usta. Obrzydliwe i sugestywnie napisane. Gdyby całość poszła w tą stronę, miałabyś świetną historię o kochanicy Diabła. Pomyśl o tym, bo dobrze Ci wychodzą "klimaty";-) Naprawdę bardzo udane opowiadanie. Znalazłam jedno niegroźne powtórzenie: Ale kiedy tama została naruszona, nie trzeba było wiele czasu, by woda przerwała ją i ruszyła potężnym… p.s. Szykuję się do Twojej powieści. Zaczęłam póki co – lubię scenerię wykopków, więc mi się podobało. Poczułam snujący się nad polami zapach dymu;-)  

DZięki

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

Nowa Fantastyka