- Opowiadanie: Ipsissimus - Opowiadanie własne - Warhammer

Opowiadanie własne - Warhammer

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Opowiadanie własne - Warhammer

 

Na wstępie powiem, że to dopiero pierwszy rozdział większej pozycji, którą zamierzam napisać. Wprowadza on tylko jednego z głównych bohaterów. Intryga cały czas jest rozwijana, postacie systematycznie dodawane. Ten skrawek zamieszam z prośbą o Wasze opinie na temat błędów logicznych, historycznych (dla fanów lore Warhammera), a jednoczesnie proszę o niezwracanie uwagi na literówki, gdyż najpierw rzeczy ważniejsze. Piszcie też czy w ogóle da się to czytać, zesztą sami wiecie. Z góry dzięki.

 

 

 

---

Minął już miesiąc od kiedy ostatni raz pokazałem się w świątyni. Nie musiałem się z niczym śpieszyć – względny spokój dawał mi sporo przestrzeni na własne przemyślenia i dokończenie spraw, które zmuszony byłem na chwilę odłożyć. Swoją drogą, chwila okazała się być wiecznością. Wiem, że minie jeszcze sporo lat nim zapomnę co działo się podczas najazdu Chaosu na ziemie Imperium. Obrazy okrucieństwa, jeziora krwi i odciętych głów… Sigmar wciąż prowadzi mój młot i napełnia moje serce odwagą. Mój czas jeszcze nie nadszedł, dlatego dalej zamierzam tępić choroby toczące te ziemie. Wierzę, że z mojej poprzecinanej bliznami głowy nie uleciały jeszcze resztki rozsądku. Co rano z dumą przywdziewam szaty kapłana Młotodzierżcy, a jego działanie nie ustaje we mnie.

Obecnie zdziesiątkowana ale nadal liczebna armia imperialna rozbija oddziały niedobitków wałęsające się pośród lasów i na obrzeżach państwa ale jeszcze nie czas, żeby składać broń. To nie koniec. Wyruszam na szlak.

 

---O---

Otto Vogt, zasłużony w boju akolita zakonu Srebrnego Młota, maszerował zimnymi korytarzami altdorfskiej świątyni poświęconej Sigmarowi. Kolosalny budynek z wielkich kamiennych brył górował nad miastem. Grube, czerwone dywany wyściełały posadzki, a pod ścianami płonęły masywne świece umieszone w złotych kandelabrach. Mimo miejscami bogatego zdobienia, całość zachowywała pewną surowość i dawała poczucie bezpieczeństwa porównywalne tylko z górskimi twierdzami czcigodnych krasnoludów.

Najcięższe z ran goiły się świetnie, pełna sprawność organizmu nowicjusza była już blisko.

Promienie zachodzącego słońca przedostwały się przez otwarte wrota świątyni obejmując swymi świetlistymi ramionami ogromną statułę przedstawiającą Tego, Który Zjednoczył Plemiona. Wielki posąg zdawał się żyć wzmacniając żarliwą wiarę modlących się braci. Otto wszedł do głównej nawy i przystnął na chwilę. Ujął w dłoń swój poświęcony medalion przedstawiający młot i oddał pokłon swemu Panu. Po chwili ruszył dalej kierując się wprost do kwater jednego z lektorów. Skinął głową do braci odzianych w czarne habity, którzy pełnili wartę przy okutych drzwiach, po czym zastukał w nie. Z pomieszczenia dosięgła go przytłumiona odpowiedź pozwalająca wejść.

– Ojcze. – Otto przywitał lektora zwyczajowo opuszczając głowę.

– Ach, tak… Otto. Spocznij o tam. – odpowiedział siwowłosy staruszek odziany w biało-złote szaty, które w centralnej części ozdabiał wizerunek gryfa z koroną na głowie.

– Przybyłem do ojca zgodnie z rozkazami, które otrzymałem zaraz po jutrzni. – odrzekł Otto zasiadając naprzeciwko biurka mistrza.

– Najpierw synu, bądź tak łaskaw i pójdź po wino. Jest w barku. Nalej nam obu i przynieś. W końcu mamy co świętować. – błysk w oku oraz lekko przekrwiony nos wskazywał na to, że wyższy kapłan świętuje już od dłużsego czasu.

– Oczywiście. – odparł podwładny po czym wyjął wino i rozlał do dwóch krystalicznie czystych pucharów.

Gnuśność i przyzwyczajenie do luksusu wyższych kapłanów nie bardzo odpowiadało temu w co wierzył Vogt. Uważał, że ludzie na tak wysokim stanowisku powinni cieszyć się niezłomną wolą i stawiać wszystko na krzewienie wiary wśród ludu, niźli siedzenie w wygodnym fotelu i popijanie wina. Nie do niego jednak należało zabieranie głosu w tej sprawie o czym doskonale zdawał sobie sprawę. Może dlatego postanowił dołączyć do zakonu Srebrnego Młota i przemierzać szlaki własnoręcznie tępiąc Chaos? Do tego właśnie był stworzony, tak uważał, a chrzest bojowy jeszcze mocniej utwierdził go w tym przekonaniu.

– Wypijmy! Wypijmy za to, że udało się wypędzić plugastwo. I za to, że Sigmar codziennie napełnia nas siłą do walki. Za Sigmara Obrońcę Imperium! – silnym głosem zakrzyknął staruszek. Zdawało się, że samym tym głosem mógłby porwać do walki w imię imperatora całe tłumy, taki to był charyzmatyczny człowiek! Otto tym bardziej dziwił się, że ten dostojnik woli siedzieć tutaj zamiast chwycić za oręż.

– Tak ojcze, wielkie zwycięstwo mamy za sobą ale nie możemy zapominać, że jeszcze wiele pracy przed nami. – odpowiedział wojownik w zamyśleniu.

Bracia zakonni upili z pucharów. Wino było wytrawne, bukiet powoli rozlewał się po języku i gardle by później przyjemnie rozgrzewać trzewia. Smak trunku przywodził na myśl najlepsze gatunki pochodzące z Morceaux.

– Wezwałem cię tutaj nie po to by świętować. – lektor nieustępliwie przewiercał swojego rozmówcę wzrokiem. – Decyzją Rady zostaniesz mianowany pełnoprawnym kapłanem zakonu Srebrnego Młota. Dzięki odwadze i niezłomnej wierze, które pokazałeś nam wszystkim podczas wojny. – staruszek nagle złagodniał, a na twarzy pociętej zmarszczkami pojawił się życzliwy uśmiech. – I ja z całego mojego serca życzę ci, aby ta wiara zawsze pozostawała twoją twierdzą i orężem. Święcenia za tydzień, synu. Przygotuj się.

Słowa lektora były jak grom z jasnego nieba. Normalnie nowicjusze przechodzą rygorystyczne testy, recytują z pamięci święte pisma i wykonują szereg innych, trudnych zadań. Pewnie tak by się stało, gdyby nie Burza Chaosu. Oczywiście, że Otto dawał z siebie wszystko, że znał jak własną kieszeń święte teksty i historię Imperium, że wiedział jak ma postępować, żeby być godnym po śmierci stanąc przed obliczem samego Sigmara, i że jego duch i umysł są wystarczająco odporne, bo zahartowane w boju. Nie sądził jednak, że spotka go taki zaszczyt. Święcenia oznaczały nie mniej nie więcej tyle, że wreszcie będzie mógł krzewić wiarę według własnego uznania, oczywiście zgodnie z tradycją zakonu. Opuści swiątynie, dokończy swoje sprawy i wyruszy na szlak palić i niszczyć plugastwo po nim stąpające. Wspaniałe uczucie!

– Oczywiście ojcze. Niech będzie chwała i cześć Sigmarowi. – odpowiedział spokojnie Otto Vogt, nowo mianowany kapłan-wojownik, skutecznie ukrywając zaskoczenie.

– Sigmar niech cię prowadzi mój synu. – odrzekł staruszek po czym zaczął przeglądać stos papierów leżący na biurku, czym dał do zrozumienia wezwanemu, że rozmowa dobiegła końca.

 

---O---

 

Kwatermistrz Cairn Eugen był niskim, tęgim mężczyzną o bujnej, czarnej brodzie. Swoim wyglądem przypominał nieco krasnoluda. Przyodziany w prostą szarą szatę z głębokim kapturem nie wyóżniał się na tle innych, pomniejszych braci. W brzuchu Cairna burczało ale musiał wytrzymać – wieczerza dopiero za godzinę, a w magazynie zostało jeszcze posegregowanie tych skrzyń, które właśnie dotarły od jednego z kowali. Skrzyń wypełnionych głównie zestawami płyt kutych na zamówienie. Z zamyślenia wyrwało go głośne pukanie do ciężkich drzwi.

– Wejść! – krzyknął nie odwracając się nawet. Już wcześniej został poinformowany o tym, że przyjdą do niego nowi kapłani.

I rzeczywiście, do pomieszczenia wszedł młody, postawny mężczyzna o bujnej, rudej brodzie obsypanej srebrnymi nitkami siwizny. Pot na łysej głowie odbijał światło świec.

– Otto Vogt, miałem się zgłosić do brata po nowy ekwipunek. – rzekł akolita.

– Tak, wiem, jutro święcenia. Gratuluję bratu i niech brat nie spoczywa w tym chwalebnym dziele, które rozpoczął. Zaraz przygotuję wszystko.

Ekwipunek kapłana-wojownika różnił się nieco od ubioru kapłanów pełniących służbę w świątyniach. Specjalnie przygotowane szaty były grubsze niż normalnie, zaś pod nimi zawsze znajdowała się koszula kolcza z długimi rękawami, często przedłużona o nogawice. Na szatę kapłani zazwyczaj przywdziewali stalowo-srebrny bądź – na specjalne okazje – złoty napierśnik wzbogacony symbolami boga-człowieka – Sigmara Młotodzierżcy. Często na ogolonych głowach kapłni-wojownicy nosili stalowe obręcze zamiast zwykłych hełmów. Zawsze jednak największą ochroną była silna wiara i niezłomna wola.

Po wydaniu całego umundurowania i oręża Eugen spojrzał na kapłana tak, jakby był jego własnym dziełem – statułą wyrzeźbioną jego dłutem. Był dumny. W pełnym umundurowaniu zakonnicy Srebrnego Młota prezentowali się jak niezniszczalni wojownicy, których przysłano z boskiej woli, by oczyszczali ziemię świętym ogniem.

– Świetnie, wszystko pasuje. Niezmiernie bratu dziękuję. – rzekł Vogt ściskając kwatermistrzowi prawicę. – Niech Sigmar ma brata w swojej opiece.

Kwatermistrz skinął głową zakonnikowi.

– Ciekawe jak to jest żyć na szlaku… – pomyślał Cairn znudzony swoją pozycją w hierarchii kościoła, wodząc wzrokiem za wychodzącym człowiekiem.

 

---O---

 

W oczekiwaniu na mszę, którą poprowadzić miał sam Wielki Teogonista Johann Esmer, leżałem sobie w swojej celi, do której przez niewielkie okno wpadała wiązka światła ukazująca drobinki kurzu, które wirowały w szalonym tańcu, by w końcu opaść na kamienną posadzkę. Wąskie, twarde łóżko i zimne ściany nie przeszkadzały w odpoczynku. Wręcz przeciwnie – hartowały zarówno ciało i ducha, były przedsmakiem ciężkiego życia w ciągłej podróży.

Muszę przyznać, że cała uroczystość, w której miałem uczestniczyć zapowiadała się na na prawdę wielkie wydarzenie. Oczywistym był fakt, że nie będzie to nic z fanfarami ani winem dla każdego – takie rzeczy nigdy nie miały miejsca w przypadku zakonu Srebrnego Młota, który od dawna cieszył się opinią surowego i stroniącego od wszelkich wygód. Nasze święcenia były tylko dodatkiem do celebracji zwycięstwa odniesionego podczas Burzy Chaosu. Nawet uczestnictwo głowy kościoła nie było dla mnie wielkim zaskoczeniem – w końcu przebywał on od dłuższego czasu w mieście. Ciekawiło mnie tylko co władze kościoła postanowią w sprawie Volkmara Ponurego – Wielkiego Teogonisty, który zaginął podczas wojny, a pojawił się w Altdorfie już po niej.

Mój umysł, dzięki godzinom medyacji, był niezmącony niczym tafla jeziora w bezwietrzny dzień, chociaż tej sztuki ciągle się jeszcze uczyłem. Słońce wdzierało się powolnym lotem na szczyt nieboskłonu, a szmer tętniącego życiem miasta z uporem przedzierał się przez zimne ściany mojej celi. Przygotowania czas zacząć. Dzisiaj moje życie ulegnie całkowitej zmianie, to pewne. Zbroja, która zwisała z manekina robiła wrażenie. To jest coś na co czeka się z niecierpliwością, jak dziecko czekające na powrót ojca. Pół nocy polerowałem płyty. Taki już jestem: lubię mieć wszystko pod kontrolą. Czyste spodnie i koszula leżały na mnie jak ulał. Zacząłem od kolczugi: przywdziałem koszulkę kolczą i zaraz dopiąłem rozcięte nogawice. Czarna, ciężka szata po chwili zawisła z mych ramion opadając do samej ziemi. Symbole młota i komet z rozdwojonymi ogonami wyszyte były grubymi nićmi koloru złota, a głęboki kaptur wraz z rękawami i spodem sukni przyozdobiono szerokimi wstęgami tej samej barwy. Przywołałem jednego z braci sprzątających właśnie korytarze prowadzące do cel, aby ten pomógł mi dopasować napierśnik i poprzyciągać paski mocujące. Po paru chwilach napierśnik wraz ze stalowym kołnierzem był już na swoim miejscu, a ja, mimo dość sporego ciężaru, który obcnie spoczywał na moich barkach, nie odczuwałem żadnego dyskomfortu zwykle towarzyszącego noszeniu takiej zbroi.

Młot, o którym jeszcze nie wspomniałem, towarzyszył mi już od dłuższego czasu. Masywna głownia, z której na szczycie i z tyłu wyrastały stalowe stożki, a którą z obu stron ozdabiały swego rodzaju płaskorzeźby szczegółowo przedstawiające gryfa, osadzona była na długim, zakończonym podobnym stożkiem trzonku. Zarówno głownia jak i trzonek nosiły ślady wieloletniego użytkowania.

Co zatem powstrzymywało mnie od wymiany tego oręża na nowy? Otóż mglista przeszłość i pamięć po kimś ważnym. Laersowi Vogtowi, mojemu ojcu, pozwolono swego czasu odejść z zakonu Srebrnego Młota. Wszystko doszczętnie spalona ale przeżyłem dzięki odwadze ojca, który rozłupywał zielonoskórym czaszki, jak gdyby miał w rękach siłę dziesidlatego, że zakochał się on bez pamięci w mojej matce, którą tuż po wydaniu pierworodnego na świat zamrodowało stado goblinów i orków. Wioska została ęciu trolli. Przenieślimy się wtedy do wioski w pobliżu Altdorfu, a władze kościoła po zbadaniu sprawy pozwoliły mu ostatecznie zatrzymać młot. Zmarł spokojnie kilka lat temu, parę dni po moich piętnastych urodzinach, a ja dręczony wizjami przeszłości postanowiłem wstąpić na służbę do jednego z sigmaryckich zakonów. Sprzedałem farmę, za pieniądze kupiłem porządne ubranie, a reszte oddałem na rzecz świątyni w Altdorfie. Jedyne co mi pozostało to właśnie ów młot – niczym niewyróżniający się, a jednak tak dla mnie ważny oręż kapłanów-wojowników. Rok później rozpętała się potężna wojna zwana Burzą Chaosu i z tego powodu zmuszony byłem dorosnąć szybciej, niż moi rówieśnicy.

 

---O---

 

Korytarze pod świątynią opustoszały, przyjemne powiewy powietrza muskały zarośnięte policzki kapłana, a głęboki ton dzwonów kościelnych mieszał się ze szczękim stali odbijając się z echem od kamiennych murów. Przed ołtarzem zbierało się coraz więcej zakonników w lśniących zbrojach, a przy ławach, kandelabrach i posągach krzątali się jeszcze pomniejsi bracia w ciszy przygotowując wszystko na przybycie arcykapłana. W świątyni roiło się od ludzi wszelkiego stanu: od szlachty, mieszczan i kupców po miejską biedotę. Otto Vogt, wraz z tuzinem innych kapłanów podobych do niego, klęczał na prawym kolanie, z rękami na trzonku młota bojowego opartego przed nim i głową pochyloną ku ziemi. Modlił się żarliwie, a w nozdrza wwiercał mu się silny zapach kadzideł.

Po szerokim, czerwonym dywanie prowadzącym przez środek świątyni powolnym krokiem szli już w kolumnie zakapturzeni kapłani, na czele których w bogato zdobionych szatach szedł przywódca wszystkich sigmaryckich zakonów – Wielki Teogonista Johann Esmer. Lud otwierał szeroko oczy, wstrzymywał powietrze i padał na kolana kiedy progi budynku przekraczali najwięksi dostojnicy. Wyobrażenie akolity Vogta, który już za chwilę miał stać się jednym z krzewicieli wiary, o zwykłej mszy coraz szybciej bledło i ustępowało dostojnemu i sprzyjającemu zadumie klimatowi. Podczas całej uroczystości posąg Sigmara Młotodzierżcy siedzącego na tronie obsypanym czaszkami zielonoskórych zdawał się wpatrywać w kapłanów trwających wciąż w jednej pozycji przed ołtarzem. Kazanie arcykapłana Esmera było pieczołowicie przygotowane, a zarazem sprawiało wrażenie całkowicie spontanicznego: uskrzydlało i umacniało w wierze serca zebranych odwołując się do niedawnej wiktorii ale nie pozostawało złudzeń, że do całkowitego zażegnania niebezpieczeństwa jeszcze daleka droga, a uzbroić i przygotować lud może tylko sam Sigmar.

Żaden z wyświęcanych w tym dniu kapłnów nie marzył nawet o tym co miało się zdarzyć podczas kulminacji tego święta. Oto Esmer podszedłszy do ołtarza, odwrócił się w stronę posągu i począł otwierać zamki zabezpieczające schowek. Ze schowka wyjął samego Ghal Maraza! Ująłwszy w obie dłonie uniósł święty młot do góry, a wszyscy zebrani padli na kolana. Mury najpotężniejszej świątyni w całym Imperium wypełniły słowa modlitwy, którą zwykli byli wypowidać sigmaryccy kapłani przed każdą bitwą. Donośny, głęboki głos Esmera potęgował efekt, a Vogt czuł już ciarki na całym ciele; czuł, że dzieje się coś, czego nie będzie w stanie objąć rozumem. Wszystko stało się jeszcze bardziej przejmujące kiedy najwyższy arcykapłan podszedł przed klęczących akolitów i, po kolei wymieniając zasługi każdego z nich, mianował ich kapłanami poprzez przyłożenie Rozbijacza Czaszek do czoła.

Otto Vogt nie czuł swojego ciała, był jak skała stojąca od tysięcy lat wysoko w górach kiedy artefakt zbliżał się, by w mithrilowym pocałunku zjednoczyć go z bogiem. Stało się! Dotyk był ciepły niczym stygnąca gwiazda i w momencie wywołał u niego szereg niejasnych wizji: Otto stał po środku czarnego niczym jądro Chaosu pola, jaśniejącym orężem gromił wrogów otaczających go ze wszystkich stron, gdy w końcu oślepiający płomień wystrzelił wysoko w powietrze paląc poczwary i rozpraszając ciemny, gęsty dym spowijający okolicę. Wizja urwała się natychmiast, a kapłan poczuł ogromny ból głowy, który udało mu się zdusić nie dając nic po sobie poznać. Czyżby to był On? Odezwał się do niego przez wizję? Tylko dlaczego wybrał właśnie jego?

 

---O---

 

Co to było? Wiele dni szukam już odpowiedzi. Bracia zakonni twierdzą, że albo się zamyśliłem, albo piłem, albo przysnąłem ze zmęczenia. Według najbardziej radykalnych rad miałem nikomu nie mówić o tym, co widziałem, bo nieprzychylnie nastawieni do mnie ludzie mogliby to wykorzystać i oskarżyć mnie o herezję… Ale ja się dowiem, dowiem się na pewno. W swoim czasie.

 

---O---

 

Słońce skrzyło się wysoko na nieboskłonie, a cichy, lekki witatr oplatał zwiewnym woalem spoconych ludzi żwawo maszerujących traktem. Tak piękny dzień nie zdarzał się na imperialnych ziemiach zbyt często. Prowadziłem niewielką, kupiecką karawanę traktem handlowym ciągnącym się z Altdorfu do Middenheim.

– Ojcze! Ojcze Otto! – wołał niewysoki grubasek, który jechał dotąd na jednym z wozów, a teraz truchtem zrównał się z moim koniem – Dobry panie ojcze! Jeszcze raz ja z żoną po stokroć dziękujem za pomoc! Niech Sigmar strzeże!

– I was również. Nie ma za co. – odpowiedziałem spokojnie nie odwracając głowy.

Człowiek, który na twarzy miał jeszcze ślady dnia wczorajszego, nazywał się Groett Fritz i był sołtysem wioski, do której właśnie zmierzaliśmy. Spotkałem ich w tawernie dwa dni jazdy na północ od Altdorfu i, zważywszy na fakt, że zmierzamy w tym samym kierunku, zgodziłem się wspomóc ich w powrocie. Wioska, która była naszym celem nosiła nazwę Ryusthof.

W czasie trwania podróży dowiedziałem się wiele o zarówno wiosce jak i jej mieszkańcach: liczącą około trzystu osób osadą zarządzał wcześniej wymieniony wdzięczny grubasek – ubogi szlachcic, który od niedawna nie chce mieć nic wspólnego z rodowym nazwiskiem. Sporo czasu i wysiłku zajęło mi wydobycie z niego informacji, dlaczego zdecydował się na tak drastyczny i małopopularny krok. Otóż wszystko sprowadzało się do całkowicie powszechnego scenariusza pod tytułem "niecni przodkowie". Jego ród od kilku pokoleń, aż do ojca sołtysa włącznie, unikał płacenia podatków. Nie byłoby w tej historii nic złego, ni gorszącego, gdyby okazało się, że tych pieniędzy po prostu nie mają. Ot, zwykła bieda nawiedzająca wielu ludzi w tym czasie. Wielu urzędników od lat przypatrywało się sprawie, a w sądach zapadały kolejne wyroki. Na nic jednak to się zdało, bo uparci szlachcice dalej nie zapłacili ni korony. Suma wszelkich podatków urosła do astronomicznej kwoty, a zarządcy Ryusthof trwonili złoto na wystawne bale, wino i dziewki. Sprawa urosła do takiej rangi, że zainteresowało się nią towarzystwo związane bezpośrednio z Imperatorem – ci szybko i stanowczo sprawie łeb ukrócili. Dosłownie. W przeciągu tygodnia od ostatniej rozprawy sądowej do wioski dotarł zbrojny oddział, na czele którego stał jeden z poborców podatkowych z nakazami sądowymi. Ostatecznie skończyło się na tym, że skonfiskowano praktycznie wszystkie oszczędności rodu, a głowę tegoż rodu – Heinricha – pozbawiono jego własnej głowy. W ten sposób Groett został nowym sołtysem wioski, a nazwisko zmienił na bardziej pospolite. O starym nazwisku nie powedział prawie nic. Przyznał się, że chciał zapomnieć i udało mu się to z boską pomocą Sigmara. Jak twierdził, wiele czasu spędził na modłach do niego, aż został wysłuchany i obdarzony łaską niepamięci. Wiele krwi i łez kosztowało go zapewnienie sobie wsparcia i zaufania mieszkańców osady, której był zarządcą. Po wielu trudach ubłagał możliwość spłaty reszty zaległości w ratach, a nawet anulowanie części długu, co przyczyniło się do jego obecnie szanowanej pozycji. Rodzina z Ryusthof z pewnością mocno pobłądziła ale dlaczego tak długo udawało im się umykać przed ramieniem sprawiedliwości?

– Gdy dojedziem już do domu to zapraszam ojca na strawę. Co mamy to podzielim, nie będzie się ojciec po knajpach rozbijał. Ojciec wybaczy! Nie mówię, że tak świątobliwa postać jak ojciec pije! Ot, nocleg ja mam, udzielę, tak zrekompensuję trudy podróży. – szybko zreflektował się Fritz.

– Chętnie skorzystam, dziękuję. – odpowiedziałem równie zimnym tonem jak przedtem. Nie chciałem być w żaden sposób niemiły – po prostu mój umysł zajęty był w tym momencie zupełnie czymś innym.

Złapałem się na tym, że straciłem na chwilę czujność ale błyskawicznie rozpoznałem się na nowo w sytuacji. Na szczęście wszystko było w porządku. To raczej ze mną było coś nie tak. Ostatnimi czasy nawiedziały mnie wizje przepełnione zadwałoby się tchnieniem samego Morra. Skupiłem się bardziej, a grubaska nie było już przy mnie. Widocznie speszył się chłopina i wrócił na wóz.

Z tego co pamiętałem osiągnąć cel powinniśmy juz jutro w południe, także czekała nas jeszcze jedna noc w gęstwinie. Wysłałem do przodu przepatrywacza, który był właśnie na usługach karawany, by ten znalazł bezpieczne miejsce na rozbicie obozu. Z karawaną szło jeszcze paru silnych i uzbrojonyh mężczyzn, więc nie byliśmy tacy bezbronni. Zbliżał się wieczór.

 

Wielu rzeczy nauczył mnie za życia mój ojciec, a jedna z nich okazała się wyjątkowo przydatna zarówno podczas Burzy Chaosu jak i teraz. Mam bardzo lekki sen: nauczyłem się spać świadomie – właśnie tak to nazywam. Wszystko sprowadza się do tego, że organizm regeneruje się tak, jak podczas zwykłego snu ale równocześnie wszystkie moje zmysły dalej funkcjonują. Sporo czasu zajęło mi nauczenie się tej umiejętności jednak kilka razy okazała się być na wagę złota.

Tak było i w tym wypadku.

Karawana zatrzymała się na niewielkiej polance parę metrów od traktu. Niemal z każdej strony owe poletko osłonięte było żywopłotami wilczej jagody, zatem ustawienie karawany w sposób zapewniający jak najdogodniejszą możliwość obrony przed ewentualnym atakiem zwierzoludzi czy bandytów nie nastręczało żadnych problemów. Wysokie drzewa i gęste krzaki w połączeniu z wozami zapewniały wystarczającą osłonę. Wszyscy, prócz paru mężczyzn obejmujących wartę, już spali, gdy nagle jedna z postaci poruszyła się i owinięta w koc wstała, po czym cicho ruszyła w stronę wozów. W blasku dopalającego się ogniska dostrzegłem twarz starszej pani, która wczśniej przedstawiła mi się jako Dorothea Schiller. Całą podróż spędziła na wozie Friztów ale Groett zapytany o nią odpowiadał, że to obca dla niego ale szanowana w wiosce kobieta.

Kątem oka dostrzegłem jak pani Schiller zabiera lniany worek z wozu, po czym znika we wschodniej ścianie krzaków. Ostrożnie wstałem i rozejrzałem się: dwóch wartowników rozmawiało przy wozach z północnej strony, a jeden chyba przysypiał, bo siedział pod drzewem tuż przy trakcie z głową opartą o pień. Ruszyłem ostrożnie w kierunku gęstwiny, w której zanużyła się staruszka i dostrzegłem wąską ale dostatecznie dużą szczelinę i przecisnąłem się przez nią tak cicho jak tylko potrafiłem. Młot czekał w pogotowiu.

Po przejściu parudziesięciu metrów ledwo zaznaczoną scieżką dostrzegłem staruszkę stojącą w środku czarciego kręgu, formujące się często w miejscach, w których można było zaobserwować silną emanację wiatrów magii. Dostrzegłem też, że w ów krąg wpisany jest plugawy znak Pana Rozkoszy. Wściekłość była wtedy bardzo blisko opanowania mojego serca ale jako sługa Sigmara musiałem nauczyć się jak gasić w zarodku takie podstępne pragnienia i plugawe emocje. Zastanawiało mnie tylko jak poważny motyw musiała mieć ta starsza pani, żeby zaryzykować rytuał w obecności jednego z imperialnych niszczycieli Chaosu. Niemal miałem ochotę wyskoczyć zza krzaków i jednym machnięciem zmiażdżyć jej usta wraz z całą głową, aby nie była w stanie dalej wypowiadać słów, które w tamtej chwili smagały moją duszę i umysł, niby bicz ukręcony z czystej nienawiści. Czy ona postradała zmysły?! Na szczeście ja zachowałem swoje i postanowiłem jedynie prześledzić całość tego wydarzenia. Rytuał nie był skomplikowany ale powietrze aż wibrowało od nieczystej energii zbierającej się wokół. Czułem, że to czubek góry lodowej i nie zamierzałem poprzestać na jednej mrocznej magini. Wręcz przeciwnie – miałem zamiar dobrać się do samego rdzenia tej herezji. A domyślałem się, że nie pracuje sama.

Z worka wyciągniętego z wozu wyjęła pięć czarnych świec, a niewielkim sierpem wycięła w trawie symbol jednego z Mrocznej Czwórki. W gniewie obserwowałem jak powietrze wokół faluje pod wpływem działania mrocznej magii niczym wzburzony ocean. W myślach wytrwale recytowałem Deus Sigmar, a w dłoniach ściskałem trzonek młota bojowego, który we wprawnych rękach był w stanie uporać się z każdym kultystą w ułamek sekundy.

Czekałem. Pierwszy raz od czasu wojny natrafiłem na trop czegoś, co było realnym zagrożeniem. Być może widziałem właśnie członka jakiegoś kultu – wielkiego czy nie – kultu, który musiał zostać zniszczony.

Nagle starsza pani zaczęła zrzucać swoje odzienie, a ja czułem jak cała krew ucieka z mojej twarzy. To co zobaczyłem podniosło mój żołądek nieomal pod same gardło.

Stare, pomarszczone ciało pani Schiller naznaczone było wielona bliznami i równie dużą ilością całkiem świeżych ran. Spod prawej pachy kobiecie wyrastało pokrzywione i bardzo chude ramię, które na codzień skutecznie musiała maskować ubraniem. Z worka leżcego obok mutantka wyjęła krótki nóż, lecz w ciemnościach nie byłem w stanie bliżej przyjrzeć się narzędziu. Z jej gardła dalej wydobywały się zakazane inkantacje przywodzące mi na myśl jęki kopulującej pary, zaś lewą ręką nicinała sobie dekolt, z rozmysłem układając cięcia w zawiłe wzory. Sigmarze, moja Tarczo i Podporo! W głowie żarliwie powtarzałem wersety świętych pism co bardzo pomagało mi zachować spokój i jasność myślenia. Ramieniem, które urosło w wyniku mutacji kobieta robiła rzeczy niegodne, bym mógł je tutaj opisać.

Żałuję za ludzi, którzy z rozmysłem i z własnej woli otwierają swoje serca na Mrocznych Bogów.

Posiadając wystarczająco dużo wiedzy o zagrożeniu, które ostrzyło sobie swoje kły na niewinnych mieszkańców, wróciłem niezauważony do obozu i położyłem się.

Tej nocy już nie zasnąłem. Obserwowałem.

 

Wstałem wraz ze wschodem słońca i dołożyłem suchego drewna do ogniska, a szczapy szybko zajęły się od żarzących się resztek. Kątem oka rozejrzałem się po obozie ale, tak jak się spodziewałem, nie dostrzegłem niczego podejrzanego.

Karawana zaczynała ożywać, a mocny zapach kawy roznosił się wokół skutecznie niwelując subtelną woń skąpanej w porannej rosie polany. Atmosfera wokół sprawaiała wrażenie lekkiej i pozbawionej wszelkich napięć. W gruncie rzeczy o tym, co działo się w nocy wiedziałem tylko ja i sama sprawczyni, a ta wydawała się nie być zainteresowana niczym innym jak tylko porannymi porządkami i plotkami. Ot, zwykła, szara, wioskowa staruszka. Nie wiedziała jednak, że pierwsze płomienie już zaczynały płonąć jej pod stopami, a ja nie spoczne, póki ten obraz nie stanie się rzeczywistością. Póki co musiałem jednak przywdziać maskę, która pozwalała na zachowanie moich prawdziwych intencji w ukryciu.

W moim sercu nie ma miejsca na litość, mimo strasznego bólu i żalu jaki przeżywam za każdym razem, kiedy widzę jak szaleńcy dobrowolnie ulegają pokusie łatwego zdobycia potęgi i tym samym wpadają w sidła sieci, z której nie da się wyplątać. Litością wyrządziłbym im tylko jeszcze większą krzywdę, a dzięki mojej nieodzownej pomocy mają jeszcze szansę na ocalenie duszy. Oczyszczające działanie płomieni spopiela ciało heretyka ale chroni ducha od męki wiecznego potępienia. I za to wieczna chwała i cześć niech będzie wszechpotężnemu Sigmarowi Obrońcy Imperium.

Siedząc na uboczu spokojnie dopiłem kawę, która szybko postawiła mnie na nogi. Doczyściłem ekwipunek i przeszlifowałem ostrze jednoręcznego miecza, którego pochwę przytroczoną miałem do pasa ponad lewym udem. Po doczytaniu ostatniego wersetu porannej modlitwy schowałem świętą księgę z powrotem do specjalnej torby, która zwisała na stalowym łańcuchu w taki sposób, że tenże łańcuch oplatał mój tors od lewego ramienia do prawego boku, dzięki czemu księga nie przeszkadzała mi podczas biegu czy fechtunku.

 

Szedłem razem z kilkoma ochroniarzami po lewej stronie karawany, a słońce przesłaniane przez kilka pomniejszych chmur było już prawie w zenicie. Cały czas obserwowałem ludzi, z którymi podróżowałem ale prócz poddenerwowanego wzroku człowieka prowadzącego wóz jadący najbliżej nas nie zauważyłem nic podejrzanego. Młody chłopak, Kurt Muller, przedstawił się po tym jak zdał sobie sprawę, że zauważyłem jak ukradkiem spogląda na mnie mrużąc oczy. Zaraz poprosił mnie abym usiadł obok niego i wyciągnął do mnie rękę. Dłoń miał mocno spoconą i szorstką. Przedstawiłem się i usiadłem na wozie.

– To zaszczyt mieć po swojej stronie kogoś tak znakomitego jak ojciec. – powiedzał do mnie skupiając się na prowadzeniu konia.

– To nic w porównaniu z zaszczytem jakiego doznaję codziennie służąc Sigmarowi. – odpowiedziałem spokojnie, wzrokiem wciąż badając mojego rozmówcę.

– Co sprowadza ojca w nasze strony? – zapytał, a ja z bliska widziałem jak nienaturalnie błyszczą mu oczy.

Czyżbym miał rację i znalazł kolejnego zamieszanego w tą heretycką intrygę?

– Podróżuję do Middenheim. Mam nadzieję otrzymać w Ryusthof trochę jedzenia i pokój na noc. – odrzekłem zgodnie z prawdą.

– Z najwyższą przyjemnością służę pomocą. Prowadzę jedyną karczmę w wiosce i chętnie udostępnię zapasy jedzenia, wolny pokój, a… eee… zapewne wibitnie wybiórcze podniebienie ojca spróbuję… yyy… ukontentować najlepszym winem jakie posiadamy. – wycedził młodzieniec siląc się na wyrafinowane słownictwo. Próbował ukryć fakt, że zaczął się pocić mocniej, niż gdyby biegał po gorących piaskach Arabii.

W tym momencie karawana staneła. Paru ludzi przekrzykiwało się wzajemnie, bo z naprzeciwka na trakt wyszła postać odziana w brązową skórznię, która wystawała spomiędzy poł zielonkawego płaszcza. Tumult wśród podróżnych sprawił, że nie byłem w stanie dostrzec co się tak na prawdę dzieje, więc zeskoczyłem z wozu i podbiegłem na przód. Nieznajomy klęczał na kolanach i trzymając się za brzuch lamentował, głośno prosząc o pomoc. Przez głęboki kaptur, który osłaniał jego głowę, nie mogłem zobaczyć twarzy tego zawalidrogi.

Dwóch konnych podjechało do niego, aby sprawdzić co się stało i kiedy byli już dostatecznie blisko postać błyskawicznie zerwała się na nogi szybkim ruchem wyciągnąwszy z zanadrza krótki miecz, którym cięła jednego konia po nogach, by zaraz po tym bez przymierzania rzucić nożem w drugiego jeźdźca, trafiając prosto w oko. Wychudła sylwetka zakończyła śmiercionośny taniec piruetem, tnąc mieczem szyję mężczyzny, który spadł ze zranionego konia. Krew wytrysnęła z gardła nieszczęśnika niczym z fontanny.

Jak mogłem tego nie przewidzieć!

Szybko rozejrzałem się dookoła i w ostatnim momencie uskoczyłem przed strzałą, której grot zanurzył się w ziemi tuż przed moimi stopami. Oceniłem, że napastników było tylko kilku. Cofnąłem się szybko i przykucnąłem za jednym z wozów, a obok byli już mężczyzni z krótkimi mieczami i pałkami, wszyscy gotowi do starcia. Konie szalały, ludzie rozpaczliwie próbowali utrzymać je na miejscach; ktoś głośno rozkazywał kobietom i dzieciom by ukryli się wśród skrzyń i między wozami. Nie było czasu na formowanie barykad, toteż rozkazałem Rudolfowi, wioskowemu kowalowi, by wraz ze swoim czeladnikiem Tomasem przeszli niezauważenie na tyły karawany, a stamtąd w ukryciu przedostali się na tyły wroga. Reszta miała wyruszyć za mną i zmusić przeciwnika do walki wśród przewożonego towaru, co miało zminimalizować szansę oberwania strzały między żebra. Wszystkie rozkazy rozdałem w ułamku sekund, a nikt z obecnych nie starał się buntować.

Z okalających trakt lasów runęło na nas z dzikim rykiem ośmiu bandytów. Dziewiąty znajdował się we frontowej części karawany i na tegoż właśnie ruszyłem, prosząc Sigmara o błogosławieństwo.

Stał spokojnie mieczem wskazując miejsca, w które uderzać mieli pozostali napastnicy, jednocześnie czujnie obserwując ludzi próbujących uciekać. W tym momencie widząc kobietę, której uczestnicy podróży w porę nie zdążyli ukryć, wyjął z zanadrza niewielką kuszę, po czym przymierzył i wystrzelił, a niewielki bełt ze świstem tnąc powietrze wbił się prosto w szyję ofiary. Z ust nieznajomej wyrosły krwawe bąble, które były ostatnim widokiem, jaki dane jej było zobaczyć.

Bandyci przez chwilę wyrzynali bezbronnych jak jagnięta ludzi, nie szczędząc ni kobiet ni starców. Po chwili plan obrony ułożył się w spójną całość, a ludzie wysłani przeze mnie w różne części traktu zaczęli stawiać skuteczny opór wykorzystując wszystko, co było pod ręką.

Po oddaniu strzału, widząc jak biegnę w jego stronę z młotem uniesionym wysoko, odrzucił kuszę i ze stoickim spokojem stanął w szermierczej pozycji tworząc dobrą gardę. Miał tylko jeden miecz, więc nie sądziłem, że będzie mógł łatwo zablokować uderzenia ciężkiego młota, jednak wciąż miałem w pamięci obraz tego, jak szybki i zwinny był to przeciwnik.

Kiedy w końcu wyprowadziłem pierwszy cios adrenalina skoczyła do maksymalnego poziomu. Czekał do ostatniego momentu. Zamachnąłem się na niego z góry, znad prawego ramienia, mając nadzieję na szybkie zakończenie pojedynku ale, tak jak się spodziewałem, uskoczył niczym pantera i spróbował ciąć mnie w odsłonięte ramię. Opierając ciężar ciała na prawej nodze uchyliłem się lekko i szybkim ruchem sparowałem przewidywalny cios. Szybko przerzuciłem środek ciężkości na drugą stronę i po zmniejszeniu dystansu spróbowałem huknąć go trzonkiem w szczękę, lecz jedyne co usłyszałem to szczęk metalu, kiedy końcówka trzonka uderzyła w metalowe ostrze sprytnie przytwiedzone bransoletą do nadgarstka wroga. Tego nie przewidziałem. W tym czasie on już szykował odwet. Wspomnianym wcześniej ostrzem odbił mój cios ku górze torując sobie tym samym drogę do mojego brzucha. Końcówka miecza zachrzęściła wbita między kółka kolczugi. Uderzenie było na tyle silne, abym poczuł ból, ale nieznajomy nie docenił mnie tak samo bardzo, jak ja jego. Wykorzystując fakt, że nie mógł cofnąć się dostatecznie szybko, wyprowadziłem kolejny atak. Tym razem spróbowałem rozorać jego twarz metalowym ćwiekiem umieszczonym na końcu trzonka niczym włócznią, toteż wyprostowałem ramiona najszybciej jak potrafiłem, od razu biorąc poprawkę na jego ewentualny unik. Był jeszcze szybszy niż byłem w stanie pomyśleć. Uchylił się w zupełnie przeciwnym kierunku niż się spodziewałem i oręż przeleciał ponad jego ramieniem. Był piekielnie szybki. W przeciągu kilku chwil zwarliśmy się jeszcze kilka razy: on próbował znaleźć słabe punkty w moim pancerzu, ja zaś myślałem nad tym, jak odwrócić jego szybkość przeciwko niemu.

Tym razem on natarł na mnie. Sprężystym krokiem doskoczył do mnie i zwodniczo wystosował mieczem fintę zmuszając mnie do podniesienia wysokiej parady, na co przystałem domyślając się co kombinuje. Gdybym nie wiedział o jego małym sekrecie schowanym w bransolecie pewnie nie dał bym się tak sprowokować i postawił bym na wzmocnienie defensywy. Ukryte, ale zarazem krótkie ostrze nie dawało mu dużego zasięgu, co istotnie działało na moją korzyść. Miecz z hukem uderzył o młot, a iskry na moment zapłonęły w powietrzu. Wtedy natychmiast wysunał drugą rękę próbując wbić mi sztylet pod nieosłonietą część pachy, tam gdzie zbroja najczęściej zawodziła, tam gdzie miał największe szanse na zadanie mi paskudnej rany. Wiedząc co planuje przesunąłem gardę z lekkim wyprzedzeniem, a jednak dostatecznie szybko, by nie zdążył uciec, łokciem zaś uderzyłem go w przedramię wybijając tym samym z rytmu. Przez niewielki moment zachwiał się na nogach co z premedytacją wykorzystałem. Przechyliwszy się w jego stronę uderzyłem go barkiem w klatkę piersiową, co na chwilę uniemożliwiło mu wzięcie oddechu, a zaraz potem posłałem mu w szczękę prawego sierpowego.

Szermierz z jękiem upadł na ziemię i puściwszy miecz odczołgał się szybko na parę kroków. Zdjął kaptur, z ust ciekła mu krew. Miał tylko jedno ucho ale było ono szpiczaste i ta cecha zdradziła rasę mojego adwersarza. Smukłą twarz, teraz umazaną w rubinowej mazi, z lewej strony szpeciła brzydka blizna ciągnąca się od brwi do kości szczęki.

– Idioto! – krzyknął bandyta splunąwszy uprzednio. – Tępy człeku! Nawet nie wiesz z kim masz do czynienia!

– Zamilcz! – warknąłem gniewnie, jako że nie lubię epitetów kierowanych pod mój adres. – Doskonale wiem, parszywcze.

– Ty nic nie rozumiesz… Nie chodzi o mnie! Dlaczego im pomagasz? Zresztą nieważne! Zapamiętaj moją twarz, bo wrócę po was wszystkich, póki Ryusthof nie spłynie krwią! – rzucił uczyniwszy wymowny znak w okolicy szyi. Jego oczy płonęły nienawiścią.

– Najpierw ty. – odrzekłem i zamierzyłem się młotem w celu zadania ostatecznego ciosu.

Ranne i zagnane w kozi róg zwierzę potrafi być bardzo niebezpieczne. Tak było i w przypadku mojego nieprzyjaciela, z tą różnicą, że myślał daleko doskonalej od zwierzęcia. Działałem szybko ale kiedy byłem juz dostatecznie blisko zgarnął garść piachu i sypnął mi nim w twarz, co niezawodnie mnie oślepiło. Młot spadł głucho uderzając w miejsce, gdzie jeszcze przed chwilą była tajemnicza postać. Usłyszałem gwizd, wycofałem się i starając się oczyścić oczy spostrzegłem go, jak z niedobitkami czmycha w ostępy lasu.

Dzień nie był upalny, a ja dyszałem, jak gdybym przed chwilą biegiem wrócił spod samego Kisleva.

Dlaczego pomagam? Czyżby on wiedział o czymś, o czym i ja powinienem wiedzieć? W powietrzu wisiał gęsty zapach kłopotów.

Koniec

Komentarze

Całkiem spoko, fajny klimat, zwłaszcza dla miłośników Warhammera, czy ogólnie dark fantasy. Kilka literówek i błędów ortograficznych, za to sporo składniowych. Tekst do edycji.

Nie jestem zwolennikiem wszelkiego rodzaju fanfików czy opowiadań na podstawie gier. Dlatego tekst tylko przejrzałem i zauważyłem, że brakuje sporo przecinków oraz zapis dialogów jest błędny.   Pozdrawiam

Mastiff

Niezłe opowiadanie w klimatach warhamca. Jednak brakowało mi tu tej brutalności towarzyszącej zawsze światu wojennego młota, a i sam główny protagonista w jednym momencie zazgrzytał mi między zębami ( Chodzi o moment spostrzeżenia wiedźmy. Kapłan Sigmara raczej od razu rozłupał by jej czachę a nie czekał na dalszy bieg wydarzeń ). Mimo wszystko opowiadanie mi się podobało i już czekam na jakiś fragment o krasnoludzie – pogromcy.

Hmm dawno nie grałem w młotka. Łowca czarownic pewnie tak, ale kapłan Sigmara?

Lecą smoki pod obłoki, wiatr im kręci smocze loki

Nowa Fantastyka