- Opowiadanie: BooMc - Anepigraf

Anepigraf

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Anepigraf

Przybyłem na to zadupie, by czegoś się nauczyć a jak do tej pory moja wiedza nie zwiększyła się nawet o trochę. Hmm… wydaje mi się, że „trochę” nie jest oficjalną jednostką miary…no cóż przynajmniej wczorajszy dzień spędziłem z Sylwią, która okazała się być naprawdę miłym towarzystwem. Siedząc przy śniadaniu prawdziwą przyjemność sprawiał mi widok skulonego się Leopolda, któremu herbata uciekała z trzęsących się dłoni. Ciekawe czy w tym stanie będzie umiał cokolwiek mi przekazać. Lepiej żeby tak było, bo jak nie to możemy uznać drugi dzień mojego pobytu tutaj za zmarnowany.

– Dzisiaj też robimy sobie wolne? – zapytałem.

– W żadnym wypadku, nie możemy się dłużej obijać będąc na półmetku. Od dziś praca wre.

Ciekawe tylko czy jego chęci są tak mocne, by przezwyciężyć organizm. Z całym szacunkiem dla niego, ale wygląda jak własna karykatura. Gdy do kuchni weszła Sylwia znaleźliśmy się w komplecie. Można było zaczynać śniadanie. Dziewczyna uśmiechnęła się do mnie i spojrzała na Witolda. Kąśliwie skomentowała nie tylko jego ale i Leopolda, co wzbudziło śmiech mój i Edyty.

Żaden z panów nie był jednak w stanie równie cięto skwitować uwagi dziewczyny.

Po skończonym śniadaniu kobiety wygoniły nas z kuchni, by móc w spokoju malować jajka. Leopold postanowił wykorzystać ten czas na wspólny spacer, by przybliżyć mi sens tego święta. Nie przekonało go to, że Sylwia już mi opowiedziała wszystko na ten temat, gdy on leżał pijany. Witold spasował i postanowił ten czas spędzić na hamaku pod domem. Szliśmy wolno ulicą mijając kolejne domy. Niekiedy można było przez okna zobaczyć jak ktoś sprzątał w środku. Innym razem mijaliśmy podwórka, na których trzepane były dywany. W końcu Leopold zaczął mówić.

– W tradycji polskiej jest wiele…bardzo wiele, można tak powiedzieć tradycji…to dobre słowo? Tak, można go użyć. Wiele jest nam znanych, a jeszcze więcej jest okryta tajemnicą regionów, na których się je praktykuje…zamknięte kluczem tajemnicy dla obcych. Nie byłbym w stanie opowiedzieć ci chłopcze o wszystkich i nie sądzę nawet, by był ktoś w stanie. Pewnie nie wiesz, że większość zwyczajów pogańskich ma charakter spirytystyczny.

– Teraz już wiem.

– Chłopcze… nie ważne na czym to ja skończyłem? Tak, pamiętam zwyczaje te mają swój cel i swoje odniesienie. Przesądy, zabobony to wszystko ma charakter spirytystyczny i ezoteryczny…a to wiąże się z?

– Z wsią?

– Z magią.

– A magia interesuje nas!

– Brawo. Zapewne nie wiesz skąd pochodzi nazwa jare gody?

– Od Jaryły, który był bogiem płodności zwiastującym wiosnę?

– Dokładnie.

– Mówiłem przecież, że Sylwia mi już wszystko opowiedziała.

– Ach, młody i naiwny. Cóż chłopcze mogła ci powiedzieć o magii córka rolnika?

Na to pytanie nie byłem w stanie odpowiedzieć.

– Zacznijmy od tego – Leopold wrócił do wykładu – że Jare gody przypadają na 21 marca, czyli równonoc wiosenną zwaną także niekiedy przesileniem. Jest to pierwszy dzień wiosny. Jedno z czterech najważniejszych świąt rodzimowierców. Nie wiem czy wiesz, ale najważniejsze w tym święcie jest…

– Wrzucanie Marzanny do wody? – tak powiedziała mi Sylwia.

– … malowanie jajek. Zapewne nie wiesz, że są one prasłowiańskim symbolem życia podobnie jak w inny dawnych kulturach i wierzeniach. Jajko symbolizowało także płodność i magiczną siłę witalną. Pisanki jak zwykliśmy je nazywać zgodnie z wierzeniami zapewniają zdrowie i dorodność dla gospodarstwa. Dlatego też nie zdziw się jak zobaczysz, że ktoś się nimi pociera…albo pociera nimi zwierzęta. Dzisiaj podobnie jak Edyta i Sylwia reszta kobiet również je maluje. Jako ciekawostkę dodam ci chłopcze, że wejście mężczyzny do pomieszczenia, gdzie kobieta malowała pisankę przynosiło wielkie nieszczęście.

– W to akurat wierzę.

– Naprawdę? Dlaczego? – najwidoczniej zainteresowałem Leopolda.

– Kiedyś malowałem pisanki z mamą i co? Teraz jestem tutaj z tobą.

– Nie bądź chłopcze sarkastyczny. Arogancja ci nie pasuje.

– Podobno, ale to naprawdę nie jest ciekawe – ostatniej części zdania nie powiedziałem na głos.

– Co do Marzanny, był to zwyczaj najbardziej powszechny – ostatni wyraz wypowiedziany został z wyczuwalnym naciskiem – mający na celu nie tylko przepędzenie zimy ale i przywołanie urodzaju przez kolejny rok. Sir James Frazer, znawca religii i nie tylko napisał w swojej pracy, iż wierzono że pozbycie się lalki przedstawiającej Marzannę, a dokładniej bogini śmierci spowoduje usunięcie wywołanych przez nią efektów i umożliwi przybycie wiosny. Oczywiście należy pamiętać, że z tym zwyczajem są związane różne przesądy. Pod żadnym pozorem nie wolno dotknąć wrzuconej już do wody kukły. To grozi uschnięciem ręki. Niedorzeczne prawda? Haha, prawie tak samo jak to że nie można oglądać się za siebie w drodze powrotnej. Dlaczego? Bo to powoduje chorobę…nie daj Boże się potknąć, bo gdy upadniesz to umrzesz w ciągu najbliższego roku.

– Czy mi się wydaje, czy słyszę w pańskim głosie kpinę?

– Raczej tak bym tego nie nazwał. Bliżej temu do reakcji na widok pieska goniącego swój ogon.

-Myślałem, że Wiccanie traktują takie rzeczy poważniej?

-Chłopczyku jeszcze wiele się musisz nauczyć. Oh, widzisz tamto wzgórze?

-Trudno go nie zauważyć, jest olbrzymie.

-To tam na zakończenie odbędzie się wielka uroczysta biesiada. Odbędą się i będą tańce, śpiewy a także picie. Będziemy się bawić do białego rana. Wtedy też podzielimy się pisankami. Wszystko w celu przyśpieszenia nadejścia wiosny i upragnionego słońca. Już cieknie mi ślinka na myśl o plackach i wiosenny kołaczach, których tam będziemy kosztować.

– Brzmi nieźle.

– Tak, ale to dopiero jutro. Na razie zajmijmy się obecnymi sprawami.

– To znaczy jakimi?

– Nie przeszkadzajmy kobietom w pracy – powiedział i się uśmiechnął.

– Tak właściwie to po co mi tutaj kazałeś przyjechać?

– Sam się domyśl chłopcze.

Kolejnym miejscem, do której zaszliśmy była stara chata niemal na końcu wioski. To tam tworzona była kukła, którą mieliśmy jutro wrzucić do rzeki. Wszedłem do środka zaraz za Leopoldem. W środku siedziało kilka staruszek, które ciężko było rozróżnić ze względu na panujący tutaj półmrok. Jedynym źródłem światła były stare i brudne od kurzu okna.

– Kto przyszedł? – zapytała jedna ze staruszek.

– Leopold Feliks i jego uczeń.

– Ah, Leo…ile to już lat?

– Rok. Dokładnie rok temu się widzieliśmy ostatni raz.

– Myślałam, że więcej…znacznie więcej. Podjedź bliżej, niech cię moje stare oczy zobaczą. Oh, zestarzałeś się – powiedziała, gdy Leopold podszedł.

– Taka natura ludzka.

– Innych mam tymi kłamstwami Leoś, ale mnie nie oszukasz. Przyszedłeś zobaczyć kukłę?

– Tak. Chciałem ją pokazać…

-Oseskowi? – dokończyła za niego staruszka.

– Mam na imię Alan.

– Zamilcz – uciszył mnie Leopold, jak gdyby nie chciał bym denerwował staruszki.

– Osesek ma nie wyparzoną buźkę? Podejdź no tu dzieciaczku, a teraz wystaw dłoń – powiedziała, gdy stanąłem obok niej.

– Hmm, widzę że ogarnia cię fałszywa biel i kłamliwa czerń.

– Co to znaczy? – zapytałem.

– Strzeż się wagi – odpowiedziała – fałszywe szale cię będą mierzyć.

– Nie rozumiem…

– Zrozumiesz, oby tylko nie za późno.

– Nie możesz mi teraz powiedzieć?

– Ha, młody i niecierpliwy. Nie tak to działa. Na wszystko jest czas i miejsce.

– Pozwolisz, że rzucimy okiem na kukłę? – przerwał nam Leopold.

– Oczywiście…baby odkryjcie ją.

Jedna ze staruszek podeszła do ściany i pociągnęła w dół wielką płachtę ukazując nam ogromną kukłę. Jej wysokość na oko wynosiła dwa metry, znacznie górowała nad staruszkami. Mimo, że nie była prawdziwa budziła coś respekt i poczucie strachu. Wyglądała jak wielki strach na wróble…z najgorszych koszmarów. Głowę zrobioną miała na wzór prawdziwej twarzy.

– Dlaczego Marzanna jest oblana smołą? – zapytałem, gdy zauważyłem że z pomiędzy słomy wycieka czarna maź.

– Ha, jutro się przekonasz osesku – odpowiedziała staruszka patrząc z podekscytowaniem na swoje dzieło – i nie mów Marzanna, to jest Morena…Śmiercicha. Może się zezłościć, gdy usłyszy jak mówisz do niej Marzanna. Może ci wyrządzić krzywdę. Może cię zabić.

– Miło cię było ponownie spotkać, nie będziemy już przeszkadzać. Do następnego razu – powiedział Leopold i ruszył w stronę wyjścia. Również się pożegnałem i ruszyłem za nim.

– Żegnaj – odpowiedziała staruszka i roześmiała się gromko.

Gdy wyszliśmy z chatki mogłem odetchnąć z ulgą. Zapach starości z każdą kolejną minutą dawał mi się tam we znaki. Sama Marzanna…Morena czy nawet Śmiercicha nie ważne jak się na nią mówi ważne, że jest przerażająca i ogromna. A ta smoła…wyglądała jak wyciekająca krew. Im dłużej tutaj jestem, tym większy niepokój odczuwam. Powinienem się stąd ulotnić przy pierwszej lepszej okazji czy to się komuś podoba czy nie. Gdyby to był film, to jutro skończyłbym zapewne obok tej kukły, a kto wie czy tak nie będzie. Ten Leopold w końcu jest wiccaninem nawet jeżeli na takiego nie wygląda. Może on tutaj składa ofiary z obcych? W takim wypadku mam przejebane. Jeszcze ta niby przepowiednia od staruszki. Co to do cholery ma być? Takie rzeczy dzieją się tylko w kiepskich filmach. Jak mam to interpretować?

– Co staruszka miała na myśli wspominając o wadze?

– Nic ważnego. To stara osoba, żyje dawnymi czasami. Nie przejmuj się, gdybyś miał się czegoś obawiać to pierwszy bym cię ostrzegł.

– No tak, ale to nie brzmiało tak, jakbym miał się tym nie przejmować.

– Posłuchaj mnie chłopcze. Staruszka, którą przed momentem odwiedziliśmy to wieszczka. Jednak niestety wraz z upływem lat jej umysł się rozmazał. Teraźniejszość i przyszłość mieszają się jej z przeszłością.

– Mówisz, że jest pomylona?

– W żadnym wypadku. Należy traktować ją z najwyższym szacunkiem, bo jej wiedza jest ogromna. Jeżeli jednak chodzi o jej przepowiednie to nie traktowałbym ich do końca poważnie.

– Do końca…jednak chodzi o mnie i mimo wszystko nieco mnie przejęło to co powiedziała.

– Całkowicie nie potrzebnie. Opowiem ci wszystko co musisz wiedzieć, ale w swoim czasie. Na razie się nie przejmuj, bo nie ma takiej potrzeby chłopcze.

Wracając do domu mijaliśmy tego samego chłopaka, który wczoraj stanął mi na drodze. Spoglądał na mnie spode łba. Pewnie chciałby mnie stłuc. Ograniczył się jedynie do śmiechu z kumplami. Czy on nie ma żadnej roboty, że całymi dniami przesiaduje na ulicy? Gdyby nie jego strój to mógłbym z czystym sumieniem powiedzieć, że to zwykły miejski dres czekający by komuś wpieprzyć. Pewnie gdybym nie ten pentakl to już wczoraj z kumplami by mi nieźle dowalił. Ciekawe dlaczego ich to powstrzymało? Czyżby bali się magii? A może myślą, że znam się na magii? Lepiej dla mnie, by tak zostało dopóki tutaj jestem. Wchodząc na podwórze spotkaliśmy Witolda, który siedział na ławce i popijał piwo. Sądząc po jego zachowaniu to nie było dziś jego pierwsze piwo. Mimo wszystko wyglądał na przygnębionego.

– Co się stało przyjacielu? – zapytał Leopold i dosiadł się do niego. Ja stanąłem naprzeciwko.

– Pech. Dziś rano jak tylko poszliście to ja zostałem, by leżeć na hamaku.

– Tak pamiętamy to Witku.

– No i przysnąłem. Po jakimś czasie się obudziłem, a że byłem jeszcze lekko niedysponowany to i zapomniałem, że kobiety tam jajka malują i w ogóle robią dziś porządki. Weszłem więc do kuchni, a tam siedzi Edyta z Sylwią i jajka malują! Wygoniły mnie od razu, ale jedno jajko się zbiło. I co teraz? Boję się…

– I to wszystko? – zapytałem zapomniawszy jak bardzo tutejsi wierzą w przesądy.

– Nie przejmuj się, to tylko zabobony. Nie można tak bardzo poważnie traktować tego wszystkiego. Wituś to tylko jajka! – powiedział Leopold i poklepał gospodarza po ramieniu.

– Tylko jajka? Trzy lata temu podobna sytuacja przydarzyła się mojemu sąsiadowi Zbyszkowi. Wszedł do pokoju a tam jego żona malowała jajka. Trzy dni później ich syn został przez świnie zjedzony. A innym znowu razem, to mi babka mówiła…działo się ze 20 lat na zad? Pewien podróżnik z daleka podobno przyszedł do domu Bogdanów, by ci go przenocowali prosił. Więc go przenocowali, gdy ten im zapłacił. Został on jeden dzień i drugi. Mówił, że tu tak ładnie i zapłacił za cały następny tydzień. Piniądze dał to i go przenocowali. A zbliżały się jare…a on nie szanował naszych zwyczajów, śmiał się z nich. Gdy zobaczył przez okno jak kobiety malują jajka wszedł do pomieszczenia i rozwalił wszystkie pisanki. Stary Bogdan wyrzucił go z domu i za nim wyrzucił jego piniądze w złości. Kazał mu więcej nie wracać i odejść jak najszybciej z wioski. Nieznajomy więcej się już nie pojawił. To było za mało, bogowie byli źli. Domostwo Bogdana spłonęło, a wraz z nim cała sześcioosobową rodzina i było. A miał chyba z dziesięć świń i ze trzy krowy! Nie licząc kur…wszystko żywcem się spaliło bez litośnie. Mogę jeszcze kilka przykładów podać. Teraz rozumiesz o co mnie chodzi?

– Witold, na bogów przestań tak mówić bo faktycznie jeszcze wywołasz nieszczęście jakieś.

– A może ty Poldek mógłbyś jakieś swoje czary odprawić?

– Magia to nie zabawa. Nie możemy nic zrobić zapobiegawczo przyjacielu.

– Nazywasz mnie przyjacielem a jednak odmawiasz mi pomocy! Mimo, że cię goszczę!

– Nie odmawiam, a sugeruję byś się nie przejmował tym czym nie trzeba.

– No oczywiście jak ktoś taki jak ty miałby się przejąć zwykłym rolnikiem? – krzyknął gospodarz.

– Uspokój się Witold.

– Na to już za późno – wstał i lekko się zachwiał po czym wyszedł na ulicę.

– Może pójść za nim?

-Nie, niech ochłonie. Może mu rozum wróci.

– Co się stało? – przez okno wyjrzała Edyta spoglądając to raz na Leopolda raz na odchodzącego męża.

– Twój mąż oszalał.

– Nie dość, że oszalał to jeszcze wszedł do kuchni, gdy razem z Sylką jajka malowałyśmy – powiedziała i schowała się z powrotem do środka.

Przez następnych kilka godzin trochę patrzyłem, trochę pomagałem w porządkach przed jutrzejszym świętem. Oczywiście nie mogło obyć się bez narzekania na Witolda i jego niecny czyn. Edyta mimo, że nie była zachwycona sytuacji jaka wynikła z inicjatywy jej męża to jednak nie traciła głowy. Całkiem racjonalnie podchodziła do sprawy jak na mieszkankę tej dziwnej wioski.

Gdy skończyliśmy robić porządki Edyta uznała, że musi iść do sklepu po kilka składników do ciast. Leopold też gdzieś zniknął w momencie, gdy poproszono nas o pomoc w porządkach. Witolda jeszcze nie było, tak więc na gospodarstwie zostałem tylko ja i Sylwia. Zapytałem ją dlaczego jej ojciec tak bardzo to przeżywa. Odpowiedziała, mi że ma to związek z chorobą jej matki. Gdy wykryto u niej nowotwór Witold modlił się do bogów, by ci go wysłuchali. Modlił się gorliwie i bez przerwy, zarzekając się że jeżeli tylko Edyta wyzdrowieje ten zostanie ich najgorętszym wyznawcą.

– …tak więc nastąpił cud. Mama wyzdrowiała, a tata zgodnie z obietnicą został największym i najzagorzalszym wyznawcom naszej wiary. Tak mi się wydaje, bo w sumie wielu takich jak my nie znam.

– To nie przeszkadza mu jednak pić?

– Nigdzie nie jest zapisane, że nie można pić.

– Racja. W sumie ja też bym pił.

– Co to miało znaczyć?

– Nic, droczę się tylko z tobą – powiedziałem i uśmiechnąłem się, ona jednak nie odebrała tego w ten sposób.

– NIE UWIERZYCIE CO SIĘ STAŁO! – krępującą ciszę na szczęście przerwała Edyta, która wróciła ze sklepu.

– Co? – zapytała Sylwia.

– Stara Grzelaka nie żyje.

– Co? – dziewczyna powtórzyła.

– Znaleziono ją pod chatą, w której zajmowała się przygotowaniem Śmiercichy.

– To jest ta wieszczka? – strzeliłem.

– Tak – odpowiedziała Edyta – znaleziono ją z rozbitą głową. Biedaczka została znaleziona z głową w kałuży krwi, nikt nie widział jak do tego doszło. Policjant mówił, że musiała się potknąć i niefortunnie upaść. A chcecie wiedzieć co w tym jest najdziwniejsze?

Kobieta dosiadła się do nas przy stole i czekała chyba na odpowiedź z naszej strony. Patrzyliśmy na nią, ona patrzyła na nas. Cisza panowała.

– Co? – w końcu postanowiłem się odezwać.

– Śmiercicha leżała obok. Dokładniej w wejściu do chatki. Nie uważacie, że to dziwne?

– O bogowie – Sylwia zakryła usta w przerażeniu.

– Sądzicie, że kukła ją zabiła? – zapytałem.

– Tak. Dokładniej złe duchy, które nie chcą zostać przepędzone – powiedziała całkowicie poważnie.

– Nie uważacie, że jest to trochę naciągane?

– Tak uważasz? A to dlaczego akurat dzisiaj to się wydarzyło? W momencie, gdy ludzie robią porządki by wywietrzyć zło z domostw? To dzisiaj złe duchy swobodnie fruwają po ulicach szukając nowego miejsca osiedlenia.

– Ona to mówi poważnie? – spojrzałem na Sylwie z nadzieją, że zaraz obydwie zaczną się śmiać i przyznają się do żartu.

– Nie śmiej się! – Sylwia uderzyła mnie w ramię ścierką, którą trzymała w rękach.

– A nie możecie wziąć pod uwagę, że po wsi biega psychopata z siekierą? To byłoby prostsze, nie?

– Naprawdę, nie śmiej się Alan. To jest poważna sprawa.

– Czyli święta jutro nie będzie?

– W żadnym wypadku. Święto odbędzie się jak najbardziej.

– Naprawdę dziwne macie tutaj zasady.

– Gdybyś chciał zostać dłużej przyzwyczaiłbyś się – powiedziała Sylwia.

Nie sądzę. Ciekawe gdzie poszedł Leopold. Witolda też nie ma dłuższy czas. Jeżeli faktycznie złe duchy teraz fruwają ulicami to powinienem ich może ostrzec? Z drugiej strony ciężko jest nie zauważyć dwumetrowej kukły zabójczyni, która równie dobrze może być psychopatą. Mimo wszystko mam nadzieję, że to faktycznie był wypadek. W końcu wypadki się zdarzają, dlaczego więc i teraz miałby to nie być wypadek? Tak, to na pewno wypadek. Mimo wszystko postanowiłem pójść na miejsce wypadku. Nie mam pojęcia dlaczego, w końcu nie mam najmniejszej wiedzy z zakresu medycyny sądowej. I nie dowiem się więcej niż szkolony do tego policjant, nawet taki który chciałby jak najszybciej zamknąć sprawę. „Cholera może jednak sobie odpuszczę?” pomyślałem, gdy zauważyłem że na dworze już się ściemnia. Trudno, powiedziałem „a” to muszę powiedzieć i „b”. Na podwórku wpadłem na Witolda, który tylko mnie odepchnął i powiedział bym zszedł mu z drogi. Patrzyłem jak szybko idzie w stronę domu, by zaraz zniknąć za drzwiami. Nawet mi się to wydaje być podejrzane. Nie zamierzam jednak go przesłuchiwać. Mogłoby to się źle skończyć…dla mnie. Ruszyłem więc w stronę chatki, którą dzisiaj już raz odwiedziłem. Szkoda, że i tym razem nie ma ze mną Leopolda. Dobrze, że wioska ta to tylko jedna główna ulica i odnogi. Chociaż mam pewność, że się nie zgubię. Cholera tego jeszcze brakowało. Wiejski dresik i jego przydupasy idą z naprzeciwko. Może i tym razem sobie odpuszczą i przejdą obok. Są coraz bliżej. Kilka metrów ode mnie. Kilka kroków. Spoglądają na mnie spode łba. Jeden z nich uderza mnie z bara, gdy mnie mijają. Uff, minęli mnie. Oddalam się, z każdą sekundą jestem coraz dalej od nich.

– Ej cipo – krzyknął jeden z nich.

Cholera, mam nadzieję że się nie odważyli i postanowili zaryzykować zaatakowaniem mnie. Nie odwracałem się, by nie ryzykować nie potrzebnie. Nie to żebym był tchórzem, ale po prostu jestem realistą i dostrzegam w tej sytuacji swoje zwycięstwo jako bardzo nikłe zakończenie tej sytuacji.

– Cipo! Nie uciekaj – głos jakby stawał się wyraźniejszy, co znaczyło że zbliżają się do mnie.

Cholera, mam przejebane. Zatrzymać się i dostać z honorem jak na prawdziwego faceta przystało czy rzucić się do ucieczki? Dogonią mnie, znają okolicę lepiej niż ja. Teraz tylko cud może mi pomóc. Za późno. Poczułem jak ktoś złapał mnie za ramię. Odwróciłem się i w ostatniej chwili udało uniknąć mi się ciosy z na przeciwka. Teraz mam okazję wypróbować czego nauczyłem się przez ostatnie lata grając na konsoli. Cios prosty w brzuch przeciwnika. Celowałem w brzuch, uderzyłem poniżej pasa. Korzyść dla mnie, bo oponent skulony opadł na ziemię trzymając ręce na kroczu i niemal płacząc. Jednak mam trochę tej siły. Drugim z gromadki, który był tuż za pierwszym to ten z brzydkim uzębieniem. Uderzył mnie w twarz. Adrenalina sprawiła, że nawet nie poczułem bólu. Oddałem mu najmocniej jak potrafiłem prosto w nos. Dwa razy. Cofnął się, gdy poczuł jak krew mu cieknie. Już miałem bić trzeciego z nich, którym okazał się być ten największy. Uderzył mnie bardzo szybko. Nawet nie zauważyłem kiedy. W jednej chwili poczułem łzy w oczach i kręcenie w nosie. W drugiej chwili zrozumiałem, że już leżę na chodniku i jestem kopany przez dwa buty, do których niemal od razu dołączyły dwa kolejne. Cholera, cwaniaki w grupie, szkoda że pojedynczo nie są tak cwani. Złapię ich po kolei jednego z drugim i załatwię. Użyję jakiegoś czaru i będą mieli przejebane. Po kilku minutach odeszli coś tam jeszcze krzycząc. Nie oberwałem tak mocno jak można by się było spodziewać. Trochę czułem się obolały, ale byłem pewny że będzie gorzej. Jednak całe chęci na dalsze śledztwo mnie opuściły. Postanowiłem wrócić do domu.

– A tobie co się stało? – zapytała Edyta, gdy wszedłem do kuchni.

– Nic?

– Przecież widzę, że masz rozcięte pod okiem. Czekaj dam ci maść, to może nie zostanie żadnej blizny.

– Co się stało? – zapytała Sylwia, gdy matka wyszła.

– Nic. Małe nie porozumienie. Nie ma o czym mówić.

– Masz posmaruj sobie – powiedziała Edyta i wręczyła mi słoik z dziwną mazią.

– Pomoże?

– Nie wiem.

Do kuchni wszedł Witek. Gdy siadł przy stole zapadła cisza. Można było wyczuć w powietrzu unoszące się powietrze. Czyżbym miał rację i Witek miał coś wspólnego z tym incydentem?

To wszystko jest aż nazbyt oczywiste. Witek wychodzi w pijany i zły z domu. We wsi ginie osoba. Teraz w kuchni panuje cisza, która jest czymś nowym w porównaniu chociażby do dzisiejszego ranka. Spojrzałem na Witka, który nie wyglądał najlepiej. Zauważyłem też jak Edyta co jakiś czas spogląda na niego ukradkiem. Może powinienem coś powiedzieć? Tylko co? A jeżeli się wyda, że wiem to czy nie będą chcieli mnie zabić by ukryć prawdę? W końcu nikt nie wie gdzie jestem. Właśnie…gdzie podział się Leopold? Nie widziałem go już od kilku godzin. Może już go zabili, a teraz czekają, aż zasnę by ze mną zrobić to samo? Nie dam im tej satysfakcji, zaraz stąd zawijam. Nie mogę dać po sobie poznać, że czegokolwiek się domyślam. Cholera, znowu czuję się jak w jakimś kiepskim horrorze. Kto w ogóle pisze takie bzdurne scenariusze? Gdybym spotkał tego kto jest odpowiedzialny za pisanie tych głupot…ał! Moja głowa. Dziwne, że zaczęła mnie teraz boleć. Ta cała sytuacja to jakaś kpina. Ludzie boją się morderczej kukły, aniżeli prawdziwego zagrożenia jakim może być Witold. Tylko czy ten człowiek faktycznie jest mordercą? Nie wygląda ale przecież pozory mylą.

– Witam wszystkich – w drzwiach stanął Leopold.

– Gdzie byłeś cały dzień? – zapytałem.

– Tu to tam, musiałem się zastanowić nad kilkoma sprawami. A co ty porabiałeś młodzieńcze?

– Pomagałem to tu to tam.

– Nie przeszkadzał? – Leopold zapytał Edytę.

– Nie. Wręcz przeciwnie, bardzo pomógł.

– A tobie się nie naprzykrzał? – skierował uśmiech w stronę Sylwii.

– Również był bardzo pomocny – dziewczyna się uśmiechnęła.

-Mam nadzieję, że kolacja mnie nie ominęła – powiedział i zatarł ręce.

-Nie, za kilka minut będziemy jeść. Czekaliśmy na ciebie.

-Oh, wybaczcie.

Czy tylko odnoszę takie wrażenie czy nasz Leopold jest strasznie ożywiony? Czyżby znowu coś pił? Będę musiał porozmawiać z nim po kolacji. Jeżeli Witold faktycznie jest mordercą trzeba coś z tym zrobić. Nikt przy stole nie odzywał się ani słowem. „Było niezręcznie” to wielkie niedopowiedzenie by określić tą sytuację. Gdy już wstaliśmy od stołu poszedłem za Leopoldem do jego pokoju.

– Co chłopcze się stało?

-Nic nie zauważyłeś? Nie czułeś tego skrępowania przy kolacji?

– Chodzi ci o to, że Witold zabił wieszczkę?

– I mówisz to tak spokojnie? – nie mogłem uwierzyć w to co słyszę.

– Chłopcze…pamiętaj, że jesteśmy tutaj tylko gośćmi. Nie możemy się mieszać w ich sprawy.

– Nawet jeżeli chodzi o życie ludzkie? Chyba nie mówisz poważnie?

– Nawet wtedy. Przykro mi, ale to nas nie dotyczy. Daj sobie spokój i idź spać. Jutro czeka nas wielki dzień.

– Dlaczego taki jesteś?

– Chłopcze, mówiłem ci. Nie możemy się mieszać w tutejsze sprawy nawet jeżeli widzimy, że są złe. Pamiętaj, że nie na wszystko możesz mieć wpływ. Reczy się dzieją…dzieją się i nic na to nie poradzisz.

Koniec

Komentarze

Na samym początku natknęłam się na zdanie: „Siedząc przy śniadaniu prawdziwą przyjemność sprawiał mi widok skulonego się Leopolda, któremu herbata uciekała z trzęsących się dłoni”. Dowiedziałam się z niego, że widok siedzący przy śniadaniu sprawił prawdziwą przyjemność Alanowi. Był to widok skulonego się Leopolda. Doszłam też do wniosku, że w pomieszczeniu chyba nie było naczyń, bo Leopold miał herbatę w dłoniach, a ponieważ dłonie się trzęsły, herbata pewnie źle się w nich czuła, więc uciekała. Ta próbka dzieła wystarczyła, bym nabrała pewności, że nie chcę poznać dalszych losów skulonego się Leopolda i zadowolonego Alana. Ponieważ powyższe opowiadanie jest kolejną częścią pewnej całości, a innych części –– poza jedną, która mi się nie podobała –– nie czytałam, nie będę też czytać następnych. Poza tym, nie podoba mi się, że opowiadanie nadal nie ma tytułu.  

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Skrót myślowy to pojęcie jest Ci chyba obce…tak w ogóle to tutejsza loża i użytkownicy chyba krytykować tylko potrafią. Albo ja nie umiem pisać. Trudno się mówi.  Nie chesz nie wchodź nikt Ci nie każe. Proste. A dla Twojej wiaodmości, bo chyba masz słaby wzrok tam na górze nie ma napisane "brak tytułu". 

Jedno jest pewne, masz problem z reagowaniem na krytykę, BooMc. Nie wiem, jak Ty, ale ja na przykład nie wrzucam tu opowiadań po same pochwały, tylko głównie po rady i konstruktywną krytykę. Jakbym chciała komplementów, to bym pokazała opowiadanie babci. Jak się boisz krytyki – nie wrzucaj. A co do tytułu, to się zgodzę z regulatorzy. Anepigraf oznacza "bez tytułu", a tak się nazywa połowa twoich tekstów, będących, jak myślę, kontynuacją pierwszego o tytule… "opowiadanie bez tytułu". A jeśli nie są ze sobą powiązane, to jeszcze gorzej.

Zacytowane zdanie nie zawiera żadnego skrótu myślowego.   Nie, tutejsza Loża i użytkownicy potrafią nie tylko krytykować. Przeczytaj komentarze pod, np. nagrodzonymi opowiadaniami. Znajdziesz tam wpisy pełne podziwu i uznania. Zasada jest prosta –– autorzy dobrze napisanych opowiadań zbierają pochwały i komplementy, otrzymują Piórka. Pod opowiadaniami napisanymi, delikatnie mówiąc, nie najlepiej, ich twórcy mogą przeczytać opinie krytyczne, ale i wskazówki co zrobić, by doskonalić umiejętności. Ty ze wskazówek nie korzystasz. Dodajesz kolejne opowiadania i zupełnie nie troszczysz się o to, jak są napisane. Jak sądzisz, dlaczego Twoja twórczość nie znajdują uznania?   „Nie chesz nie wchodź nikt Ci nie każe. Proste”. –– Nie do końca. Zamieściłeś opowiadanie w dzień mojego dyżuru. Miałam obowiązek je przeczytać i skomentować.   Nie rozumiem dlaczego sugerujesz, że mam „słaby wzrok tam na górze”.   Nadal uważam, że tam gdzie mam „słaby wzrok tam na górze”, jest napisane: brak tytułu.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Herbata była długo trzymana w zamrażalniku i w takiej konsystencji mogła łatwo uciekać z trzęsących się dłoni. Skulone się Leopolda wskazuje na rozpad jaźni tegoż bohatera. Lód się stopi i będzie już dobrze. Na koniec wszyscy udamy się do lekarza od oczu.

@kozajunior ja wiem co znaczy to słowo. Ale kto mi zabroni tak nazwać moje "dzieło"? Oczywiście, zawsze mogę tytuł zmienić na "Kij Wam w oko buraki".  Synonim nie synonim, taki dałem tytuł i koniec tematu. Nie będzie mi osoba 3 mówiła jak nazwać coś co ja piszę. Koniec tematy tyułu. 

No dobra, tak nazwałeś swój tekst, a mi ma prawo się ten tytuł nie podobać z wielu przyczyn, już wyżej wymienionych. Pisarz żyje z czytelników i musi ich brać pod uwagę jeśli chce być czytany. Ale skoro już gubisz kulturę w swoich wypowiedziach, to na tym skończę i więcej nie skorzystam, dzięki.

:)

Ja wiem, ze ty możesz nazwać swoje opowiadanie, jak tylko zechcesz – "Kij Wam w oko buraki", "Anepigraf", "Lubię prosiaczki", "Jestem najlepsiejszy"… Ja to wiem. Tylko, czy nie uważasz, że nadanie takiego tytułu przez Ciebie jest oznaką swego rodzaju buntu? Ktoś krytykuje Twoją pracę, a ty machinalnie próbujesz jej dogryźć, odpowiedzieć. Już kilka osób pisało, nie tylko pod Twoim tekstem, że nie nadawanie tytułu to zły pomysł. Pamiętam jeden taki. "Tytuł" brzmiał: "Nie mam jeszcze tytułu, nie mam na niego pomysłu. Może ktoś ma?", czy jakoś tak. Inny użytkownik napisał w komentarzu: "Nietsety, nie mam pomysłu na komentarz, więc go nie napiszę" – znowu: czy jakoś tak. Brzmiał to bardzo śmeisznie. Oczywiście, to może być tytuł. Tylko że mi się wydaje, że… nie ma on nic wspólnego z opowiadaniem. Ale mogę się mylić – czytałem tylko pierwszą część. Od reszty odrzucił mnie tytuł, niestety.

Mee!

Tylko nie kijem buraka, bo on i tak już ma słaby wzrok tam na dole. Proponuję tytuł:  " Kijem i herbatą -jak za młodu okaleczałem rośliny zielne".

Nowa Fantastyka