- Opowiadanie: t.lena - Złóż skrzydła i zaśnij

Złóż skrzydła i zaśnij

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Złóż skrzydła i zaśnij

 

 

 

Idąc za radą koleżanek i kolegów z portalu napisałam "krótkie" opowiadanie. Serio, miało być krótkie, jakieś 3 tys. znaków góra. Wyszło… 44,5 tys. Mam nadzieję, że mimo to ktoś je przeczyta. :)

 

To takie opowiadanie "treningowe". Chciałam w nim potrenować kreację głównego bohatera. Ponieważ jednak bohater nie może istnieć w oderwaniu od jakiejś rzeczywistości, "worldbuilding" też się trochę wkradł. Ale głównie chodzi mi o postać. Najbardziej chciałabym dowiedzieć się od Was, w którym momencie losy tego bohatera przestały Was obchodzić (w ogóle nie zaczęły / po dwóch akapitach / w momencie kiedy… / interesowały Was do końca) i, jeśli będziecie mieć chęć/możliwość, byście powiedzieli mi, dlaczego. Oczywiście wszystkie inne uwagi również będą mile widziane, jednak ponieważ próbuję odkryć magiczny sposób na stworzenie interesujących postaci, wskazówki dotyczące tego problemu będą dla mnie w tym momencie najcenniejsze.

 

Dziękuję za zainteresowanie. :)

 

 

Złóż skrzydła i zaśnij

 

Jak co dzień o świcie Patrik, syn Weili, czuwał na szczycie wzgórza wznoszącego się tuż za miastem. Niebo było jeszcze czarne, choć gwiazdy znikały już, bladły, zawstydzone blaskiem wstającego słońca. Za plecami Patrik miał Pierś Quandy, wyniosły starożytny wulkan o śnieżnobiałym wierzchołku. W twarz dmuchał mu słony morski wiatr.

 

Przetarł dłonią policzki, mokre od morskiej wilgoci. Nie powinien tu dziś przychodzić; będzie zmęczony później, kiedy siły będą najbardziej potrzebne. Ale nie mógł również zaniechać obowiązku, tej misji, którą sam sobie wyznaczył i z której nikt go rozliczać nie będzie. Musiał oddać hołd swym bliskim, którzy odeszli, tym, którzy zginęli w obronie Domu i tym, którzy, przemocą wsadzeni na okręty najeźdźcy, odpłynęli na drugi koniec świata, na wygnanie. Minęło dziesięć dni. Ale Patrik poprzysiągł, że zawsze będzie pamiętał. Zawsze, czyli dopóki starczy życia.

 

Powinien już wracać do miasta. Przywódcy buntu lada chwila rozpoczną przygotowania. Liam i Greg, i inni chłopcy. Przed akcją czekała ich jeszcze ostatnia odprawa, będą musieli powtórzyć plan działań, być może Liam będzie chciał wprowadzić jakieś bieżące zmiany. Potem dostaną broń. Patrik zwlekał jednak. Nie bał się; wiedział, że dziś zginie, lecz nie będzie to przecież śmierć daremna. Był gotów umrzeć. Tylko, że morze falowało tak zniewalająco, swym bezkresem sięgało horyzontu, pachniało jak najlepsze chwile dzieciństwa. Gdyby zatrzymać te uczucia jeszcze choć przez moment. Zamknął oczy. Mógłby, siedząc tu, wdychając sól i chłód, zapomnieć o wojnie, o najeźdźcach, którzy odnaleźli schronienie ostatnich ludzi po trzystu latach. Mógłby udawać, że matka czeka w domu rodzinnym z gorącą owsianką pachnącą miodem, gotowa zbesztać go za włóczenie się o świcie po kanałach, może zdzielić ścierką przez plecy, nie mocno, tak tylko, żeby wiedział, co wolno, a czego nie.

 

Wiatr smagał policzki. Znów były mokre i słone jak bryza od morza. Patrik spojrzał w górę na blednące, bezchmurne niebo. Wschodni nieboskłon rozpalał się bladoróżowym płomieniem. Zaćmienia – tego, który stworzył nieprzyjaciół – nie było stąd widać. Jedynie ze zbocza Piersi Quandy w gorącej porze roku jego rąbek czasem ukazywał się nad horyzontem. Nie zasłaniał jednak nigdy Słońca, to zdarzało się na lądzie, dalej na wschód i na północ. Ludzie nigdy pod nim nie mieszkali, wybrali tę stronę Ziemi, skąd nie było go widać. To Zaćmień stworzył potwory: podobnych do ludzi, a jednak tak różnych – najeźdźców o szerokich twarzach i innych, jeszcze gorszych. Ich panów, których nikt dotąd nie widział w mieście u podnóży Piersi Quandy. Dopiero teraz najeźdźcy przygotowywali Orefey, Złoty Płomień, na przybycie Namiestnika ich władcy.

 

Okręty wyłaniające się zza archipelagu, z daleka wyglądające jak miniatury, jak zabawki, to musiała być jego nadciągająca flota.

 

Patrik wstał i odetchnął pełną piersią.

 

– Żegnaj, matko – powiedział w przestrzeń. Pewnie ostatni raz był tutaj, ostatni raz patrzył na horyzont, za którym statki wiozące jego rodzinę znikły dziesięć dni temu. On został, bo w Orefey zostawali też Liam, Greg i inni, którzy chcieli walczyć. Którzy w ostatnim, desperackim akcie planowali zadać najeźdźcy cios w samo serce – zamierzali zabić Namiestnika. Patrik, wbrew woli swojej matki, został również i właśnie dziś miał pomóc swym starszym kolegom dokonać niemożliwego. Lub zginąć, próbując.

 

Zamiast jednak zejść teraz stromą, krętą ścieżką prosto do portowej części miasta – dzielnicy mężczyzn na Nadbrzeżu, przejętej przez okupanta – skierował się łagodniejszym stokiem w stronę wulkanu. Jak gdyby, nie do końca zdając sobie sprawę, chciał uciec przed odpowiedzialnością, wrócić w beztroski lecz nieistniejący już świat dzieciństwa. W połowie siodła tam, gdzie teren zaczynał się znów podnosić, inna, ledwie widoczna ścieżka odbijała w stronę ogrodów, niegdyś zielonych i kwitnących, teraz spalonych, splądrowanych i martwych. W stronę dzielnicy rodzin.

 

Jeszcze jesienią w niskich, obszernych domach rozrzuconych nieregularnie w cieniu jabłoni i drzew brzoskwiniowych matki wychowywały córki i synów. Pomiędzy krzewami róż a grządkami szałwii i pietruszki Patrik i jego przyjaciele grali, bawili się, lub pod kierunkiem Ojca Filipa uczyli – na wypadek gdyby, o ironio, musieli kiedyś uciekać z miasta – jak znaleźć drewno na ognisko, zbudować szałas czy znaleźć wodę. Pomagali matkom hodować warzywa i zwierzęta domowe, a potem chowali się przed zajęciami z algebry, filozofii i poezji u Ciotki Etty. Jednak Etta w jakiś magiczny sposób zawsze umiała ich znaleźć.

 

Patrik zatrzymał się na skrzyżowaniu, przy studni. Chwasty wyrosły powyżej kolan, ślad po przebiegających tędy drogach stanowiły równoległe koleiny niższej nieco trawy. Czarne kikuty martwych drzew znaczyły teren czyjegoś ogrodu. Czy były to czereśnie, śliwy, czy może miododajne lipy lub akacje nie dało się teraz powiedzieć. Nie kwitły, ich gałęzie nie zieleniły się gęstym listowiem. Patrik nie pamiętał czyj dom tu stał. Osmalone ściany, zawalony dach i powybijane okna pozbawione barwnych firan nie pozwalały na identyfikację. Zresztą, chyba nie chciałby pamiętać. Ani on, ani nikt kogo znał nie przychodził tu przez blisko pół roku.

 

Nie usłyszał kroków. Nie wiedział, że ktoś jeszcze tu dotarł, nie przypuszczał nawet, że uzbrojeni żołdacy mogliby zapuścić się aż tak daleko od Nadbrzeża. Miękka trawa stłumiła stąpanie trzech par ciężkich butów. Dopiero głosy, obce, szorstkie, wyrwały go z zamyślenia. Nie zrozumiał słów, nie znał ich języka. Zamknął oczy i w myśli wypowiedział krótką modlitwę, Wybacz Królowo Matko, wiem, że zgrzeszyłem.

 

Dlaczego w ogóle tu przyszedł? Dlaczego nie wrócił prosto do podziemi, dlaczego właściwie nie został dziś w ukryciu razem z innymi, tylko wybrał się na wzgórze? Tłumaczenie, że oddawał w ten sposób hołd swojej matce w tej chwili było zbyt naiwne. Przecież wiedział, że przed przybyciem Namiestnika patrole były znacznie częstsze. A jeśli ci trzej teraz go zabiją, będzie to śmierć pozbawiona znaczenia, nieistotna. Nie dla takiej został w Orefey. Być może jakaś jego część chciała schować się przed nieuchronnym. Teraz przeklinał swą słabość.

 

Królowo Matko, błagał w duchu, ocal mnie. Nie dla mnie, wiesz przecież. Ocal mnie teraz, a za kilka godzin oddam ci swe życie tak, jak jesteś tego godna. Otworzył oczy. Na cembrowinie studni siedział modraszek Ikar – niebieski motyl, symbol Królowej Matki i lekko poruszał skrzydełkami.

 

Patrik odetchnął głęboko. Potem odwrócił się, by zobaczyć gdzie stoją ci trzej, ocenić odległość i szanse wydostania się z sytuacji. Jeden tylko trzymał broń w ręce, ale nie mierzył do niego, pozostali dwaj nawet nie dobyli pistoletów z kabur. Ten jeden, niski, okrągły, o włochatej twarzy potwora, zrobił krok w kierunku Patrika, wyciągnął dłoń, tę nieuzbrojoną. Powiedział coś – czego Patrik znów nie zrozumiał – swoim wstrętnym szorstkim głosem.

 

Chłopak rzucił się do ucieczki.

 

W lewo i po trzech susach był za drzewem, przedarł się przez ogołocone cierniste krzaki, skoczył za szopkę i przez spaloną ościeżnicę prosto do domu. Potknął się o przewrócony stół, oparł na dłoniach tuż obok kawałka porcelanowego talerza. Rodzina Grega miała taki, to był jego dom. Patrik wiedział już gdzie jest, wiele razy bawił się w tej części ogrodów w chowanego. Niemal się roześmiał. Zaryzykował ucieczkę, bo wiedział, że Królowa Matka mu sprzyja; pokazał mu to niebieski motyl. Teraz zyskał pewność.

 

– Dzięki ci, Matko – wyszeptał.

 

Zerwał się na nogi. Słyszał tupot buciorów tamtych trzech za plecami. Wypadł na taras, zeskoczył, przekoziołkował przez trawnik i, na czworakach jeszcze, przedarł się przez niski żywopłot oddzielający posesje. Ten na szczęście odżył po zeszłorocznym pożarze, a jego wybujały gąszcz dał schronienie, kiedy Patrik, skulony, pomknął wzdłuż granicy do kolejnego ogrodu.

 

Rodzina Falko miała w narożniku swojej posesji podziemną piwniczkę na wino. Nawoływania prześladowców oddaliły się nieco, widać nie złapali jeszcze jego śladu. Patrik ostrożnie zbiegł po schodkach i uchylił drzwi tak, by nie skrzypnęły. Zanurzył się w mroczny chłód. Musiał chwilę poczekać, by oczy przyzwyczaiły się do ciemności nim się ruszył – nie chciał zrzucić czegoś i narobić hałasu. Powietrze było suche i czyste, choć wyczuwało się w nim lekko kwaśną nutę. Z cienia powoli wyłaniały się drewniane półki, na których gdzieniegdzie wciąż jeszcze leżały pełne, zakurzone butelki. Mnóstwo szkła walało się na żwirowej podłodze a kamyki zamiast białej miały barwę rdzy. Piwniczka była ciasna, przejście między półkami wystarczające, by dwie osoby mogły się minąć. W głębi Patrik dostrzegł zarys beczki. Zdarzało się, że on bądź inny z dzieciaków chował się za nią a wtedy Ojciec Falko wściekał się, że biegają po piwniczce i psują mu wina. Teraz nikt na niego nie nakrzyczy. W najgorszym razie, jeśli go znajdą, to najwyżej zabiją. Ale nie; przecież Królowa Matka mu sprzyja.

 

Domknął drzwi i piwniczka pogrążyła się w całkowitych ciemnościach. Powoli ruszył przed siebie ostrożnie stawiając stopy, by szkło nie chrupnęło, przesuwając czubkiem buta co większe kawałki. Palcami dłoni delikatnie wymacywał półki, butelki, słupki. Wreszcie dotarł do beczki, zbadał dłonią jej kształt aż do ziemi, wymacał grunt aż do zimnych kamiennych ścian. Przestrzeń za beczką była pusta, więc wcisnął się tam, skulił i czekał.

 

Cisza trwała. Nie był w stanie powiedzieć ile czasu minęło, ale kiedy zrobiło mu się tak zimno, że drżał i cierpliwość prawie mu się skończyła, zatupotały buty na zewnątrz, a potem drzwi otwarły się z impetem i głośnym jękiem. Zaskoczony ostrym światłem dnia Patrik odruchowo zwinął się jeszcze bardziej, podkurczył nogi i zamarł, usłyszawszy szurnięcie jakie spowodował. Zagryzł wargi i przestał oddychać.

 

Wnętrze piwniczki omiótł snop z latarki a potem żołnierz szczeknął coś do swoich kompanów. Odpowiedział mu stłumiony odległością drugi głos i drzwi, jęknąwszy znów i trzepnąwszy o framugę zamknęły się, pogrążając Patrika ponownie w nieprzeniknionej ciemności.

 

Odetchnął z ulgą.

 

– Dzięki ci, Matko – powtórzył.

 

Odczekał jeszcze kilka uderzeń serca i powoli wyczołgał się zza beczki. Na czworakach dotarł do drzwi i popchnął je tylko tyle, by wyjrzeć przez szparę. Musiał zmrużyć oczy, odwykłe od dziennego światła. Odważył się poszerzyć przejście i, wciąż pozostając niemal płasko przy ziemi, wdrapał się po schodach, wystawił głowę ponad poziom terenu. Wokół było cicho i tak pusto, jak wcześniej. Teraz dostrzegł, że tu, w głębi ogrodów, roślinność powoli odżywała, zwyciężając powojenną martwotę. Ptaki śpiewały w gałęziach a gęsta zieleń przesłaniała sąsiednie posesje, dając szansę na przemknięcie niezauważonym.

 

Nie zastanawiał się dłużej. Zmitrężył dość czasu a nie chciał się spóźnić. I to nie tylko ze strachu przed Liamem; trochę też ze zwykłego poczucia przyzwoitości.

 

Przemykając w kierunku tej części miasta, która uchodziła teraz za jego centrum, Patrik widział, że patroli jest istotnie więcej. Główna ulica prowadząca z portu do dawnej siedziby Zgromadzenia Sióstr, ochrzczonego obecnie Pałacem Namiestnikowskim była zupełnie niedostępna, a dochodzące do niej przecznice zabarykadowane i obsadzone dodatkowymi strażnikami.

 

Musiał przedostać się jakoś na jej drugą stronę. Nie miał wyboru; droga naziemna była zablokowana, więc mógł albo wrócić do ogrodów, rozciągających się za Pałacem i obejść go, tracąc jeszcze więcej czasu, albo przejść przez podziemia. Sekretne podziemia, o których istnieniu najeźdźcy wciąż nie mieli pojęcia.

 

Kiedy trzysta lat temu niscy, włochaci wojownicy, pod dowództwem potężnych, grubonogich i szerokogłowych generałów zniszczyli serce kraju przodków Patrika, Złotą Noc Orenocho, niedobitki, które przeżyły pogrom, uciekły na południe. Ci przodkowie przebyli wysokie góry, a potem przepłynęli ocean i znaleźli archipelag i ciepłą zatokę u stóp wulkanu. Założyli tu nowe miasto, ale budując je, zdawali sobie sprawę, że nieprzyjaciel może ich znów odnaleźć. Dlatego dzieci były przygotowywane do przetrwania w leśnej głuszy a pod miastem utworzono sieć przejść podziemnych, kanałów i katakumb. Z czasem ludzie zapomnieli o ich istnieniu, zagubiono plany. Większość tradycji zanikła, dlatego zostali tak szybko podbici. Dlatego wzięto do niewoli lub zabito najsilniejszych mężczyzn, a chorych lub rannych, oraz kobiety z rodzinami wysłano na wygnanie.

 

Młodzi chłopcy jednak, a jednym z nich był Patrik, bawili się wcześniej w tych katakumbach w tajemnicy przed matkami. Dzięki temu przetrwali pierwsze dni okupacji. Dzięki temu mogli się w końcu zorganizować i mieli szansę przeprowadzić dzisiejszą akcję. Jeśli teraz przez swoją nieuwagę Patrik zdradzi ten sekret, cała operacja, miesiące przygotowań, wezmą w łeb.

 

Cofnął się do starej piekarni. Opuszczonego budynku nikt nie pilnował. Nikogo nie było w pobliżu. Patrik rozejrzał się – nikt go nie śledził. A więc sekret był nadal bezpieczny, udało się. Tym razem.

 

Wszedł do środka i zamknął za sobą drzwi, jeszcze raz sprawdzając, czy nikt za nim nie idzie. Potem rozejrzał się po ciemnym pomieszczeniu. Śmierdziało tu pleśnią, ale pamiętał jak przed wojną nieraz zakradali się z chłopakami przez zapomniane kanały na zaplecze i podkradali grubej Madi pączki i chrupiące bułki. Madi, która jako jedna z nielicznych mieszkańców Orefey nie została zesłana na wygnanie, lecz przysięgła wierność Namiestnikowi. Myśl o niej i jej podobnych napawała Patrika wstrętem. Odegnał wspomnienia i zamiast na nich, skupił się na odnalezieniu drogi do ukrytego przejścia przez półmrok panujący w zrujnowanych pomieszczeniach.

 

 

W kanałach śmierdziało jeszcze bardziej. Powietrze było duszne i zatęchłe. Na szczęście w schowku przy wejściu leżała sprawna latarka. Chłopcy zawsze tego pilnowali. Jeszcze kiedy włóczenie się po katakumbach było dla nich zabawą, zabronioną przez dorosłych, podszytą dreszczykiem emocji, każdy z nich dbał by inni też mogli się dobrze bawić. Kto mógł wtedy przypuszczać jak takie doświadczenie okaże się przydatne. Pewnie tylko budowniczowie tych kanałów sprzed trzystu lat. Teraz wszyscy, którzy korzystali z przejść tym bardziej mieli na uwadze by czynić je użytecznymi.

 

Patrik bezbłędnie odnalazł drogę do piwnic, w których Liam urządził kwaterę główną swojej małej armii. Jako jeden z najstarszych, zgromadził chłopców krótko po zajęciu Orefey przez najeźdźcę. Atak – mniej niż pół roku temu, a zdawało się, że wieczność – był błyskawiczny. Krępi, włochaci zaborcy zajęli Nadbrzeże i zdołali usunąć wszystkich mieszkających tam mężczyzn – czyli tych, którzy nie byli Ojcami – zanim wiadomość dotarła do ogrodów. Matki nie miały pewności, co ich spotkało. Potem żołnierze przegnali rodziny z ogrodów. Zabili Ojców, a matki, siostry i małych chłopców zamknęli w piętrowych domach w dzielnicy mężczyzn. Patrik miał czternaście lat, więc mieszkał jeszcze z rodziną. Potem, w zamieszaniu, przy ciasnocie i przeludnieniu panujących w domach, udało mu się umknąć niezauważonym. Jak się okazało – nie tylko jemu.

 

Liam był prawie dorosły. Gdyby atak nastąpił kilka dni później, mieszkałby już z innymi mężczyznami i zostałby wraz z nimi wywieziony gdzieś na okrętach najeźdźcy. Tak mówił. Nie pozwalał im myśleć, że młodsi mężczyźni zostali zamordowani jak Ojcowie. Liam szybko zdobył autorytet wśród ukrywających się chłopców i sióstr i został nieformalnym przywódcą buntu. Początkowo niektóre ze starszych dziewcząt protestowały przeciwko takiemu łamaniu zwyczajów, ale nawet matki, z którymi czasem udawało im się porozumieć, przyznawały, że w razie wojny, władza może zostać oddana w ręce mężczyzn. A skoro są mężczyźni chcący dźwigać takie brzemię – dzieci jeszcze, lecz najwyraźniej wystarczająco dojrzali – potrzeba chwili musi stanąć ponad tradycją.

 

Liam zgromadził wokół siebie innych starszych chłopców – Grega, Migala, Gaspera – oraz te z sióstr, które najgłośniej mu się sprzeciwiały. Jagne, Katka, Tiana i Monika uważały, że wojna nie przystoi kobietom, ale tak jak tradycja musiała ustąpić potrzebom chwili, tak i ich poczucie godności musiało zostać zepchnięte na drugi plan. Było to bolesne zwłaszcza dla Jagne, która przez niektórych została ogłoszona jako dotknięta błogosławieństwem Królowej Matki. Ostatnia, cudem ocalała członkini Zgromadzenia Sióstr zostawiła w jej pieczy medalion z błękitnym motylem. Nie uczyniły jej Królową Matką, kiedy najeźdźcy zabili starą, gdyż nie miała jeszcze dzieci, poza tym nie było oczywiście czasu ni miejsca na ceremonię. Ale znaczenie tego gestu było dla wszystkich oczywiste.

 

Patrik znalazł się w ścisłym otoczeniu Liama trochę przypadkiem. Przede wszystkim znał dobrze Grega, więc został jego jakby–adiutantem. Brał udział w naradach dowódców po to, by potem biegać między oddziałami i przekazywać rozkazy. Jego obecność nie była oczywiście niezbędna, ale Liam wściekłby się, gdyby musiał cokolwiek powtarzać. A Greg potem dołożyłby swoje. Dlatego Patrik teraz się bał.

 

Zanim podrapał drzwi, przyłożył do nich ucho by rozeznać, co się dzieje w piwnicy. Usłyszał podniesione głosy. Spotkanie pewnie już się zaczęło. Z bijącym sercem zachrobotał w umówiony sposób. Zgasił latarkę. Czekał. W piwniczce coś szurnęło i zgrzytnęło.

 

Drzwiczki uchyliła Jagne. Pokręciła tylko głową na jego widok, wpuściła go do środka i zamknęła je starannie, po czym zastawiła na powrót skrzynią z oparciem. Ruchem głowy wskazała mu drugie pomieszczenie, usiadła na skrzyni i wróciła do cichej rozmowy z siostrami. One miały swój własny plan.

 

Kontrast między spokojną, ledwie słyszalną rozmową Jagne i sióstr, a zachowaniem Liama, Grega i pozostałych dowódców był uderzający. Chłopcy – już właściwie mężczyźni – mówili podniesionymi głosami, wymachując rękami. Greg i Gasper byli o krok od rzucenia się z pięściami na chłopaka, którego imienia Patrik nie mógł sobie przypomnieć. W ciasnym, dusznym i mrocznym pokoiku, oświetlonym tylko przez małe okienko umieszczone tuż pod niskim sufitem, w którym jedynym meblem był stół zarzucony rysunkami i planami, znajdowało się jeszcze kilku innych młodzieńców, których Patrik znał tylko z widzenia. Najwyraźniej na spotkanie dotarli dowódcy wszystkich oddziałów z miasta. Nie było tylko Migala i w pierwszej chwili Patrik ucieszył się, że to nie na niego czekają.

 

Potem dotarły do niego słowa Grega.

 

– Migal nie zdradzi planu! Nawet jeśli będą go torturować.

 

– Czyli co? Mimo wszystko atakujemy? To samobójstwo!

 

– Decyzja i tak nie należy do ciebie. Ani do mnie. – Greg odwrócił się do Liama, który stał pod ścianą, z założonymi rękami, nie odzywając się.

 

Teraz wreszcie powiedział cicho, lecz dobitnie: – To od początku było samobójstwo. Wiedziałeś na co się decydujesz, kiedy nie wsiadłeś na okręt z rodzinami. – Jednym krokiem zbliżył się do stołu i rozpostarł leżący na wierzchu rulon. – Jeśli już skończyliście, to może wreszcie zabierzemy się do pracy. Plan bez Migala wymaga pewnych zmian. – Wskazał palcem punkt na mapie. Skrzyżowanie Bernice i Solnej, dwie przecznice poniżej Rynku Wodnego. Na Rynku zbudowano podwyższenie, z którego Namiestnik miał pozdrowić mieszkańców miasta. Tam Liam chciał dokonać zamachu a Migal i trzech chłopaków pod jego dowództwem mieli odwrócić uwagę ochrony, zrobić jakieś zamieszanie, w razie potrzeby dać się nawet zaaresztować. Gasper miał zrobić to samo po drugiej stronie Rynku a Greg ze swoimi chłopakami, w tym pewnie i z Patrikiem, mieli stanowić bezpośrednie wsparcie oddziału Liama. Im będzie ich więcej tym większe szanse, że ktoś się jednak przedrze.

 

Teraz Liam podniósł surowy wzrok na Grega.

 

– Bardziej będziesz potrzebny tutaj. Musimy jak najwięcej z nich odciągnąć od Namiestnika.

 

– Nawet nie wiesz, czy dadzą się odciągnąć. To wyszkolona gwardia. Może nie dadzą się nabrać na taką dziecinną sztuczkę.

 

– Miałeś dość czasu, żeby wymyślić coś lepszego! – Liam wściekł się i Greg zamilkł natychmiast, spuścił wzrok.

 

Patrik wstrzymał oddech i cofnął się dalej pod ścianę, dotknął jej plecami i przez koszulę poczuł chłód. Nikt inny się nie odezwał, a Liam sapał przez chwilę a potem przeczesał dłonią włosy.

 

– Wiem, że jesteśmy bandą dzieciaków i wiem, że to wszystko może po prostu trafić szlag! – znowu krzyknął i powrót do równowagi zabrał mu kolejne kilka uderzeń serca. – Ale jakie mamy inne wyjście? – Popatrzył po kolei na zwrócone ku sobie twarze. Kiedy jego wzrok spoczął na Patriku, ten poczuł się, jakby patrzył na niego prawdziwy generał prawdziwej armii. Wyprostował się pod tym spojrzeniem, odkleił plecy od ściany. – Nie możecie poddać się zwątpieniu. Tego wymaga od was Królowa Matka. Siły. Konsekwencji. I jeśli trzeba – ofiary. Czy jesteście gotowi?

 

Liamowi odpowiedziało kilka skinień głowy, potem jakieś nieśmiałe "tak".

 

– Czy jesteście gotowi? – spytał jeszcze raz, głośniej.

 

– Tak – teraz już w głosach chłopców brzmiało więcej zdecydowania.

 

– Nie słyszę!

 

– Tak! – odkrzyknęli chórem, a ktoś dodał dobitnie: – Jesteśmy gotowi!

 

Patrik czuł jak jego serce wyrywa się do walki.

 

– Greg, pamiętasz jak brzmiały rozkazy Migala? – spytał Liam, a kiedy Greg potwierdził skinieniem, dodał: – W takim razie nie będę tracić czasu na powtarzanie. Przypominam wszystkim, że zgodnie z planem najeźdźcy flota ląduje przed sjestą. Procesja ma wyruszyć po południu. Kiedy wszyscy w mieście pójdą spać, przedostaniecie się na wyznaczone pozycje, ale pozostańcie w ukryciu aż na ulicach na powrót zrobią się tłumy. Najlepiej aż do chwili ataku. Z pewnością będziecie słyszeć zbliżającą się procesję. Zakończenie pieśni ku czci Diamentowego Smoka, tego ich fałszywego boga, będzie sygnałem do ataku. To wszystko. Są jakieś pytania? – Nikt nie odważył się zabrać głosu. – Dobrze, w takim razie Jagne zabierze was do zbrojowni.

 

Patrik stał najbliżej drzwi, więc odwrócił się i przeszedł do pomieszczenia obok. Tu stanął jak wryty – siostry znikły. Skrzynia pod wejściem do kanałów była lekko przesunięta, ale był to jedyny ślad wskazujący dokąd udała się Jagne i pozostałe kobiety. Za swoimi plecami Patrik usłyszał siarczyste przekleństwo. A potem poczuł ciężką dłoń na ramieniu i serce podeszło mu do gardła.

 

– Ty wiesz gdzie jest broń? – spytał Liam.

 

– Wiem – Patrik wyszeptał, odchrząknął i powtórzył głośniej: – Wiem!

 

– Idźcie z nim. Potem wracaj tutaj. – Liam wepchnął mu w dłoń klucz do kłódki i klepnął w plecy na tyle mocno, że Patrik chcąc–nie–chcąc postąpił krok do przodu. Potem nie było już wyjścia, musiał podejść do skrzyni, przesunąć ją i znów zagłębić się w zimny, cuchnący mrok katakumb.

 

Poruszał się po korytarzach pewnie, z wprawą. Słyszał kroki i głosy za sobą, więc wiedział, że chłopcy idą za nim, nie musiał się oglądać. Nie powinien się bać. Mimo to jego żołądek zdawał mu się zwiniętą w ciasny węzeł szmatą, nasączoną czymś kwaśnym. Ciążył i kłuł, i utrudniał oddychanie. Patrik wiedział, że coś było nie tak. Coś było bardzo nie w porządku.

 

Przemknęli przez szersze korytarze, potem trzeba było iść niemal w kucki, tak niskie było sklepienie w jednym z przejść. Na chwilę wydostali się na zewnątrz na zapleczu nieczynnej teraz szwalni. Patrik uniósł wzrok ku gzymsom, przesłonił oczy przed ostrym słońcem, ale ciasne podwórko obserwowały tylko kraczące z oburzeniem wrony. Zaraz powrócili w ciemność piwnic. Do zbrojowni nie było daleko, bliżej znacznie niż z piekarni do schronu Liama, ale Patrikowi teraz droga znacznie bardziej się dłużyła. Wolałby już trzymać jakiś pistolet albo strzelbę w dłoni. Czułby się pewniej.

 

Wreszcie, niemal już u celu, wychylił się zza zakrętu by sprawdzić, czy nikogo przed nim nie ma i ze zgrozą zobaczył, że drewniane, okute stalą drzwi były uchylone. Podniósł dłoń, by ci, którzy szli za nim zatrzymali się. Nasłuchiwał z bijącym sercem. Ani szmeru. Drzwi też nie drgnęły. W zbrojowni nikogo nie było; pytanie czy była tam jeszcze broń.

 

Gasper wyminął go i jako pierwszy podszedł do wejścia. Pociągnął za uchwyt od kłódki i usłyszeli leciutkie skrzypnięcie i westchnienie zawiasów. Gasper poświecił do środka latarką.

 

– Jagne – wycedził, ale imię zabrzmiało jak przekleństwo. Splunął pod nogi. – Przynajmniej zabrały tylko kilka sztuk broni. Co te diablice kombinują? Bierzcie co kto może.

 

Chłopcy wchodzili do zbrojowni po kolei a Gasper wydawał im to, co uważał za stosowne. Patrik dostał krótką wiatrówkę, która nie mogła zrobić nikomu większej krzywdy, ale nie wykłócał się. Schował pistolet za pasek od spodni i wyszedł ze zbrojowni, by nie robić tłoku. Większość chłopców stała w korytarzu i porównywali to, co dostali. Patrik wolałby zostać, ale przecież Liam kazał mu wracać. Obejrzał się na nich jeszcze raz, zacisnął zęby i pobiegł korytarzem spowrotem. Wyszedł znów na światło dzienne koło szwalni i zamrugał, chroniąc oczy. Słońce zmierzało powoli lecz nieuchronnie ku zenitowi. Zatrzymał się, znów spojrzał w rozjarzone niebo. Coś go zatrzymało, jakieś przeczucie, że jest tu coś, albo wydarzy się coś, czego powinien być świadkiem. Rozejrzał się po zacienionym podwórku, osłoniętym z trzech stron wysokimi ścianami manufaktury. Z czwartej zamknięte było wysokim, stalowym ogrodzeniem, zwieńczonym ostrymi trójkątami przypominającymi groty włóczni. A może coś usłyszał w bezruchu? Kroki?

 

Nierówne stąpanie i czyjś ciężki oddech. Potem stłumiony jęk. Furta w ogrodzeniu wychodziła na boczną, nieuczęszczaną uliczkę, ale ta z kolei dochodziła do ulicy Białej, która trochę bardziej na wschód przebiegała niemal tuż pod domem Zgromadzenia Sióstr. Tu mogło się roić od żołnierzy.

 

Jakaś dłoń chwyciła stalowy pręt ogrodzenia a potem zza muru wyłoniła się pochylona głowa i Patrik natychmiast rozpoznał Monikę. Podbiegł do furty i szarpnął z całej siły, spodziewając się, że będzie zamknięta. W głowie już obmyślał jak wspiąć się na ogrodzenie, przeskoczyć, pomóc. Monika wyglądała, jakby zaraz miała się przewrócić. Chyba była ranna.

 

Ale furta była otwarta. Szarpnięcie niemal pozbawiło Patrika równowagi. Zebrał się, skoczył, podbiegł do kobiety i chwycił ją za łokieć, pomógł schronić się w zacienionym podwórku.

 

– Jagne… – usłyszał jej szept.

 

– Co się stało? Co wyście chciały zrobić? Gdzie są inne siostry? – Patrik pytał gorączkowo.

 

Monika oparła się o mur i oddychała ciężko. Zamknęła oczy, odchylając głowę do tyłu. Osunęła się, aż usiadła na ziemi a Patrik kucnął obok niej. Spojrzał za siebie, na wejście w czeluść piwnic, gdzie byli starsi chłopcy, mądrzejsi od niego. Zerknął na drugie wejście, gdzie byli Liam i Greg. Potrzebował pomocy. Kogoś, kto podjąłby decyzję.

 

– Tiana i Katka… – szepnęła Monika. – Poszły. Zabiły ich… i poszły. Ale Jagne… – Otworzyła oczy i wpatrzyła się w Patrika. Chwyciła go za bluzę i dopiero teraz dostrzegł, że jej dłoń była cała we krwi. Krwawiła skądś, ale nie potrafił zobaczyć skąd. – Jagne – powtórzyła. – Musisz ją uratować – powiedziała dobitnie.

 

Powinien zawiadomić Liama i Grega, i innych. Ale być może nie było na to czasu; jeśli będzie zwlekał, być może nie będzie już kogo ratować. Z walącym sercem, na nogach jak z waty podniósł się i ruszył do furty. Ślady krwi po drugiej stronie ogrodzenia były aż nadto widoczne. Po kilkunastu krokach, jeszcze nie na tyle blisko ulicy Białej, by się bać, odnalazł Jagne. Wcisnęła się – albo może Monika jej pomogła – w niszę w murze okalającym manufakturę. Słońce stojące w zenicie rzucało krótkie cienie, wokół było śmiertelnie cicho. Patrik pochylił się nad nieruchomą dziewczyną. Wyglądała tak młodo, niewiele przecież starsza od niego.

 

– Jagne? – wyszeptał, bojąc się, że mu nie odpowie.

 

Otworzyła jednak oczy i jej mętne spojrzenie przez chwilę błądziło w przestrzeni nim odnalazło jego twarz.

 

– Choć, pomogę ci wstać – powiedział.

 

Potrząsnęła głową. Oblizała wargi. Wszystko to w śmiertelnie powolnym tempie.

 

– Musisz – poruszyła ustami i bardziej domyślił się słowa, niż je usłyszał. Znów chwilę szukała jego oczu. Jej dłoń drgnęła, ale Jagne nie miała dość siły, by ją unieść, więc Patrik sięgnął po nią i wyczuł coś między palcami. Coś twardego, chłodnego. – Oddaj… – dziewczyna szepnęła zamykając oczy. – Ufam ci…

 

Usłyszał jej westchnienie, jak powiew wiatru. Jej głowa opadła miękko, a dłoń rozluźniła się.

 

I oto w ręce Patrika spoczął największy skarb jego narodu – medalion z błękitnym motylem, symbol Królowej Matki.

 

#

 

Czuł się, jakby błądził we śnie. Nie wiedział, czy minęła godzina, czy jedynie kilka uderzeń serca. Pewnie to drugie, bo cienie w uliczce nie przesunęły się, ale miał wrażenie, jakby między nim, a przeszłością ziała ogromna przepaść. Jak wtedy gdy na jego oczach najeźdźcy strzelali do Ojca Hanriga, który dał mu życie.

 

Musiał wziąć medalion i zanieść go z powrotem… oddać go… komu? Monice? Innym siostrom? Matkom? Musiał wrócić.

 

Wyprostował się i na końcu uliczki, tam gdzie łączyła się z Białą dostrzegł dwie postaci. A one dostrzegły jego. Nawet się nie zastanawiał, odwrócił się i zaczął biec w stronę wejścia do podziemi. Ale potem zwolnił, zatrzymał się, obejrzał. Gonili go, pokrzykując coś a on zrozumiał, że nie może szukać schronienia. Musi za to zrobić wszystko, by ci dwaj nie odnaleźli kryjówki jego braci. Za wszelką cenę musi ich odciągnąć.

 

Rzucił się znowu przed siebie, pędząc co sił w nogach, lecz na razie starając się ich nie zgubić. Dotarł do kolejnej przecznicy, bardziej oddalonej od domu Zgromadzenia. Była prawie pusta, bo w porze sjesty mieszkańcy miasta szli spać, więc nie mógł liczyć na zgubienie się w tłumie. Zresztą i tak wyróżniałby się – wyższy, smuklejszy od tych, którzy teraz zamieszkiwali Orefey. Dzieci i żony najeźdźców, pomyślał ze wstrętem. Znów zerknął przez ramię, dwaj żołdacy byli znacznie bliżej, niż się spodziewał.

 

"Patrik!" usłyszał stłumione wołanie. Czyżby któryś z jego towarzyszy? Ale przecież tu nie było wejścia do podziemi!

 

Z uchylonych drzwi sklepiku wpatrywały się w niego przestraszone oczy. Dłoń wychyliła się, ponaglając go do wejścia. Nie myślał, nie rozważał. Po prostu skorzystał z okazji i w mgnieniu oka był w chłodnym, pachnącym wnętrzu… piekarni.

 

Rozpoznał chłopca, który go wołał. Był nim Mika, syn grubej Madi. Nie było czasu na wyjaśnienia. Mika wskazał na drzwi w bocznej ścianie i niemal wepchnął w nie Patrika. Kiedy już zamykały się za nim, zobaczył przez szparę, że jego wybawca staje koło pieca i zaczyna jakby nigdy–nic wyciągać gorące bułki. Na zewnątrz zatupotały ciężkie buty, ktoś gwałtownie otworzył drzwi.

 

Patrik w półmroku dostrzegł przed sobą schody prowadzące w dół i najciszej jak potrafił zbiegł po nich do piwniczki. Z góry dobiegały go gniewne głosy i wesoły, zadziorny głos Miki. Królowo Matko, spraw, by tu nie zajrzeli, pomodlił się i przypomniał sobie, że w dłoni wciąż ściska medalion z błękitnym motylem.

 

Nic innego nie było tak ważne. Nawet jeśli jego tu odnajdą, nie mogą dostać w swe ohydne łapy tego skarbu.

 

Wzrok Patrika przyzwyczaił się już do półmroku. Widział przed sobą worki z mąką, rzędy półek a na nich pudełka z jakimiś dodatkami do wypieków, urządzenia, których funkcji nie znał. Nie wiedział, które z tych miejsc byłoby bezpieczne. Gdy usłyszał skrzypnięcie drzwi wiedział, że nie ma już czasu by się zastanawiać, więc włożył medalion do jednego z pudeł. Traf chciał, że były to dekoracje, jakie pamiętał z dzieciństwa. Niebieskie motylki z cukru, którymi ozdabiano ciasteczka na święto Królowej Matki.

 

– Nie ruszaj się – odezwał się jeden z żołnierzy w języku Patrika, lecz ze wstrętnym, szorstkim akcentem.

 

Nie miało to już znaczenia. Nic nie miało znaczenia, bo spełnił swoją powinność, ukrył najświętszy medalion.

 

Wyprostował się, myśląc "Możecie mnie teraz zabić."

 

Ale oni nie mieli takiego zamiaru. Jeden z żołnierzy podszedł do niego od tyłu, złapał za ręce, wygiął i związał. Znalazł wiatrówkę, wyszarpał zza spodni i rzucił do swojego kompana z szorstkim komentarzem. Potem popchnął Patrika w stronę schodów. Ten drugi trzymał Mikę za ubranie i też kazał mu iść do góry. Mika bronił się, odpowiadał w ich języku, rozkładał ręce ale wytargali go na ulicę a gdy za chwilę podjechał obudowany i okratowany furgon, oprawcy wrzucili obu chłopców na pakę i zatrzasnęli drzwiczki. Zatrzęsło kiedy pojazd ruszył.

 

– Przepraszam – Mika odezwał się po chwili milczenia. – Naprawdę myślałem, że uda ci się tam ukryć, że nie zauważyli. Chciałem pomóc.

 

– Wiem o tym. I dziękuję. Naraziłeś sam siebie i to ja przepraszam.

 

– Nie zrobiłeś nic złego. To ja…

 

– Ty też nic złego nie zrobiłeś. – Patrik zawahał się, zamilkł na kilka uderzeń serca. – Tylko Madi, twoja matka, prawda? – spytał prawie szeptem. – Wiedziałem, że została, że przysięgła wierność… – nie potrafił wymówić znienawidzonego tytułu. Podniósł wzrok na Mikę. – Ale ty, gdybyś mógł… Powiedz prawdę, walczyłbyś razem z nami?

 

Mika nie odpowiedział. Zamiast tego zamrugał gwałtownie i obejrzał się za siebie. W drzwiach z tyłu pojazdu było małe okienko a przez nie widać było umykającą ulicę. Silnik hałasował. Oprawca siedzący z przodu krzyknął coś a kierowca mu odpowiedział. Potem zarechotali.

 

– Madi – zaczął Mika bardzo cicho i zawahał się, zerknął na Patrika, jakby chcąc się upewnić, czy w ogóle go usłyszał, czy może nie będzie jednak musiał nic powiedzieć, bo przecież właśnie zmienił zdanie. Ale Patrik usłyszał jednak i teraz skinął, by Mika kontynuował. Mika westchnął i spuścił głowę. – Moja matka nie zdradziła was. Ona nikogo nie zdradziła, bo nie była… nie jest… lithu. Nie jest jedną z was. Ona… My. Ja i mój ojciec też… jesteśmy adahim. Jak myślisz, dlaczego zawsze mieszkaliśmy w mieście a nie w ogrodach?

 

Patrik siedział jak skamieniały i nie mógł uwierzyć. To, co mówił Mika było straszne, ale miało jakiś przewrotny, okrutny sens. Chłopiec zawsze był niższy i bardziej krępy od innych. A teraz na jego twarzy, tuż pod nosem i poniżej ust Patrik dostrzegł… meszek. Ale jego ojciec nie miał przecież włochatej twarzy. I oni wszyscy byli… zupełnie normalni.

 

– Proszę – znów odezwał się Mika. – Nie chcę byś nas nienawidził. Moja matka nie zdradziła was, nigdy nie miała takiego zamiaru. Uwierz mi, nikt nie rozpaczał bardziej niż ona, gdy przybyli nasi by podbić Orefey. Kochała waszą Królową Matkę jakby należała do niej tak samo, jak wasze siostry.

 

Patrik nie wiedział, co myśleć, czy uwierzyć. Jak mógł uwierzyć? Jak mógłby znów zaufać? Ze zgrozą uświadomił sobie, gdzie zostawił medalion Królowej Matki. W rękach nieprzyjaciół.

 

Wcześniej myślał – jeśli go zamkną, zaaresztują, w jakiś sposób powie Mice, gdzie jest, poprosi, by odniósł go do sióstr, do Liama. Ale teraz okazało się, że Mika jest jednym z obcych, najeźdźców. Przybył tu… jego rodzina… przybyli zanim jeszcze się urodził. Pewnie szpiegowali. Nie tylko oni, kto jeszcze w Orefey nie był człowiekiem, na Nadbrzeżu mieszkało wiele kobiet i dzieci, czy oni wszyscy byli z plemienia najeźdźcy? Ci wszyscy, którzy zostali w mieście? I co się stanie teraz?

 

– Wysiadaj! – dotarł do niego okrzyk wydany przez żołnierza.

 

Czyjaś łapa chwyciła Mikę za kołnierz i wywlekła z wozu, potem sięgnęła po Patrika, ale odchylił się, warknął głucho. Nie będą go dotykać! Ohydni, brudni i włochaci. Sam zeskoczył na chodnik, wprost pod palące słońce sjesty. Dotarło do niego jak bardzo był zmęczony, wstał przecież długo przed świtem i przez pół dnia biegał z miejsca na miejsce. A teraz? Teraz musiał uciec, musiał zrobić co w jego mocy, by odzyskać medalion. Nie mógł zaufać…

 

Rozejrzał się. Miki nie było obok niego. Zamyślił się na chwilę i wtedy musieli go zabrać. Gdzieś indziej, może po prostu puszczą go wolno. Wyrwało mu się ponure parsknięcie i oberwał za nie w tył czaszki. Zachwiał się, upadł na kolana i tylko cudem nie przewrócił się na twarz. Zabolały ramiona i nadgarstki, kiedy instynktowne szarpnięcie sprawiło, że więzy wcięły się mocniej w ciało. Czyjaś ręka podciągnęła go brutalnie do góry, znów stanął na nogi. Znów został popchnięty w stronę muru, w stronę drzwi prowadzących ze słonecznego dziedzińca do jakichś mrocznych pomieszczeń.

 

Domyślił się, że znalazł się w więzieniu dopiero kiedy wepchnięto go do celi. Malutkie pomieszczenie, ciemne, z malutkim zakratowanym okienkiem, z podłogą wyściełaną słomą śmierdziało odchodami i wymiocinami. Za Patrikiem z hukiem zatrzasnęły się drzwi i zgrzytnął skobel. I wtedy jakby ocknął się – stąd nie było ucieczki!

 

Przypadł do drzwi i chciał wyjrzeć przez wizjer, ale ten też był zamknięty od zewnątrz. Podskoczył do okna, lecz był zbyt niski by zobaczyć coś więcej niż wierzchołki drzew i błękitne niebo. Stanął wreszcie pośrodku pomieszczenia i rozejrzał się, czując pieczenie w kącikach oczu. Jak to się mogło stać? Jak mógł do tego dopuścić?

 

Dostrzegł zwiniętą w kącie pomieszczenia postać. Jakiś osobnik, zawinięty w brudną szmatę, leżał twarzą do ściany i trząsł się bezgłośnie.

 

– Hej – Patrik zawołał niepewnie. – Może mógłbyś mi rozwiązać ręce?

 

Osobnik przestał się trząść. Spod szmaty wychynęła dłoń – posiniaczona, z przynajmniej dwoma świeżo złamanymi palcami, obrzmiałymi i popstrzonymi krwiakami i lekko wsparła się o ścianę. Potem ów człowiek podniósł głowę i obejrzał się przez ramię. Spod zmierzwionych ciemnych włosów błysnęło oko. Drugie było zamknięte siną opuchlizną. Człowiek wybełkotał kilka słów, których Patrik nie zrozumiał, ale kiedy obcy powtórzył głośniej – lecz nie mniej bełkotliwie – wydawało mu się, że usłyszał swoje imię. Niemożliwe, żeby ten człowiek go znał.

 

– Co mówisz? – Patrik kucnął, lecz nie bliżej niż dwa kroki od obcego. Bał się go dotknąć.

 

– Nic nie mów – wyłowił z bełkotu. – Słyszysz? Nic im nie mów, Patrik, nic nie mów.

 

I wtedy zrozumiał kim był ten człowiek, tak skatowany, że nie dało się go rozpoznać. To był Migal. To jego Greg i Gaspar bronili przed tamtym innym chłopakiem na spotkaniu u Liama. To o nim mówili, że nie zdradzi, choćby go torturowano.

 

– Nic im nie mów – powtarzał teraz w kółko. – Nic nie mów.

 

#

 

Patrik siedział w kącie celi i gapił się na kupę łachmanów, skrywającą trzęsącego się Migala. Minęły trzy dni. Pełne dni, takie od świtu do zmierzchu i trzy noce. Procesja wyruszyła z portu, Liam wraz z innymi chłopcami przeprowadził atak i wszyscy, co do jednego, zostali pojmani i straceni. Ale Migal nie zdradził, co do tego Patrik miał pewność.

 

Próbował z nim rozmawiać, ale poza swoim imieniem nie wydobył ze starszego kolegi niczego, co świadczyłoby, że jest przy zdrowych zmysłach. Rozpoznał go. Ale wzbraniał się przed wypowiedzeniem czegokolwiek poza, "Nic im nie mów". Jakby te słowa, powtarzane w kółko, miały sprawić, że zapomni to, co mógłby ujawnić. Może rzeczywiście zapomniał.

 

Najeźdźcy nie zabili go. Wciąż go przesłuchiwali, wciąż może myśleli, że do czegoś jeszcze się przyda. Dawali jedzenie, jakąś papkę i Patrik próbował go karmić. Zastanawiał się, czy kiedy skończą z Migalem, zabiorą się za niego. Był gotów na śmierć i patrząc na Migala, wierzył, że była ona lepsza, niż to. Taki ból. Nie wiedział, czy będzie w stanie go znieść, kiedy przyjdzie na niego kolej. Czy nie zdradzi. A miał o wiele więcej do zdradzenia.

 

Błękitny motyl.

 

Zamknął oczy i w duchu błagał Królową Matkę o siłę. Tylko on wiedział, gdzie ukryty jest medalion, nikt więcej. Jeśli zginie – nie zdradzi. Ale jeśli zginie – przepadnie też dziedzictwo jego ludu.

 

Wolał umrzeć, ale widać śmierć nie była jego przeznaczeniem. Czego innego oczekiwała po nim Królowa Matka. Gdyby miał dla niej zginąć, byłby z Liamem, ale odciągnęła go. Jej wybranka, Jagne, sprawiła, że znalazł się gdzieś indziej, powierzyła mu skarb. Lecz co miał teraz zrobić? Cóż mógł dla Niej uczynić, będąc tu uwięzionym? Przeżyć, ot co. Przeżyć i kiedyś – wkrótce – uciec.

 

Wcześniej był gotów na śmierć. Lecz czy teraz będzie wiedział, jak jej uniknąć?

 

Z zewnątrz nieustannie dochodziły kroki i dźwięk głosów, zbyt odległych lub zbyt cichych, by rozróżnić słowa. Ktoś przechodził pod celą wciąż i wciąż, w tę i z powrotem. Czasem strażnicy otwierali drzwi i wchodzili, by zabrać Migala na kolejne przesłuchanie, potem, by wrzucić go z powrotem, bezceremonialnie, jak worek ziemniaków. Z początku serce Patrika biło mocniej za każdym razem gdy słyszał kroki, ale szybko przyzwyczaił się. Znów szli. Pewnie miną tę celę i pójdą dalej, oby. Jednak stanęli. Patrik zacisnął zęby, starał się opanować przyspieszony oddech, skulił się w kącie celi. Ciężki klucz zgrzytnął, wkładany w zamek, szczęknął skobel, zaskrzypiały zawiasy.

 

Nie podnosił głowy z kolan. Umiał nie zwracać na siebie uwagi, umiał siedzieć tak cicho, by nikt go nie zauważył. Jeśli poczeka, uniknie tortur.

 

Nie wytrzymał.

 

Podeszli do Migala i zerwali z niego szmatę. Krzyknął jak dziecko a oczom Patrika ukazały się nagie, opuchnięte stopy, pokłute miejsce koło miejsca, jakby wielkimi żądłami, z zastrupiałych ran sączył się płyn. Jeden z oprawców pociągnął nieszczęsnego chłopaka za łokieć i Patrik nie wytrzymał.

 

– Zostawcie go! – Zerwał się na równe nogi. – On nic wam nie powie.

 

Natychmiast odwrócili się do niego. Ich spojrzenia zdawały się przeszywać go na wylot.

 

– A ty? – syknął ten, który nie trzymał Migala. Stanął przodem do Patrika, tak, by chłopak mógł dobrze przyjrzeć się pałce, którą dzierżył. Kilka razy uderzył nią o swoją własną otwartą dłoń – pac, pac, pac. Postąpił o krok w kierunku więźnia, a Patrik odruchowo cofnął się o krok i oparł plecami o zimną ścianę.

 

To dotknięcie podziałało jak bicz. Dotknięcie, a raczej wspomnienie podobnego dotknięcia w jakże innej sytuacji. W kwaterze Liama. W obecności największego dowódcy, jakiego Patrik znał.

 

Tak jak wtedy, tak i teraz Patrik odkleił plecy od muru i wyprostował się. Zadarł głowę, podbródkiem mierząc w pierś strażnika. Liam pytał wtedy, czy są gotowi ponieść ofiarę w imię Królowej Matki. Patrik pamiętał, jak krzyczał "Tak!" Krzyknąłby jeszcze raz. Poniesie ofiarę, taką, jakiej Ona zażąda. Jeśli miało to być życie na przekór wszystkiemu, to przeżyje. Przetrwa, cokolwiek dla niego zgotowała.

 

– Ja też wam nic nie powiem – odpowiedział hardo. Zapytajcie mnie tylko, poprosił w duchu, pytajcie mnie, nie jego. On już więcej nie zniesie. Ja zniosę wszystko, bo znam tajemnicę, o którą nawet nie będziecie pytać, bo nie macie pojęcia. Ja jeden wiem, jak sprawić, by wróciła Królowa Matka i ocaliła nas wszystkich. Nas, ale nie was.

 

#

 

Ten szum to pieśń skrzydeł motylich. Rytmiczny. Jak pulsowanie serca. Ból matczynej miłości, tych ramion, które… Czy jesteś?

 

– Patrik!

 

Sen – przerwany. I cisza tylko, szum skrzydeł bijących boleśnie–delikatnie. Matko! Matko?

 

– Patrik! Patrik, obudź się.

 

Nie, wstać nie można. Motyle. Rój ich cały zgniata pierś, pęta.

 

– Chodźże. Drugi raz mi się nie uda! Rany, jakiś ty ciężki.

 

#

 

Ile to już czasu?

 

– Trzy dni.

 

Patrik zamrugał. Obraz przed oczami miał niewyraźny i zbyt jasny. Rozpoznał jednak twarz włochatego oprawcy.

 

Odruchowo skulił się, cofnął, zasłonił głowę ramionami.

 

– To ja, Mika. – Głos nieprzyjaciela był miękki, niemal błagalny. Patrik odważył się podnieść wzrok i znów spojrzeć na niego. Znał tę twarz. Milion lat temu. – Pojutrze odpływa statek do Orenocho. Podobno tam wysiedlono twoich. Nasi przyjaciele pomogą cię przemycić, ale musisz nam trochę pomóc. Wiesz gdzie jesteś?

 

Patrik rozejrzał się. Był w innym miejscu. Nie znał go.

 

– Wiesz kim ja jestem?

 

– Nie mogę odpłynąć – wychrypiał nagle, zaskakując, nie wiedział, bardziej siebie, czy tego drugiego, tego nieprzyjaciela, który był przyjazny. Potem zamilkł, zacisnął usta.

 

– Dlaczego? – wyszeptał tamten.

 

– Niczego ci nie powiem.

 

– Patrik, nie jestem twoim wrogiem. Chcę ci pomóc, chcę, żebyś mógł stąd uciec. Tyle lat… Tak długo cię tam trzymali, że pewnie postradałeś zmysły.

 

Patrik wpatrzył się w tego drugiego intensywnie. Tyle lat? Lata całe, tak, spędził w więzieniu całe lata, nie wiedział ile, ale tak długo, że zapomniał oznaczać przemijające dni. Mimo to pamiętał o jednej rzeczy. Mógł zapomnieć wszystko, ale to jedno pamiętał, z jednego tylko powodu żył jeszcze, chociaż oprawcy wiele razy już pewni byli, że powinien zejść.

 

Ale nie mógł tego powiedzieć.

 

– Chodzi o ten klejnot? – zapytał nieprzyjaciel.

 

Patrik zamarł. Nie mógł im nic powiedzieć, to mógł być jakiś podstęp, sposób, żeby od niego wyciągnąć…

 

– Moja matka znalazła go krótko po twoim aresztowaniu. Przechowuje u siebie, w dziurze za komodą. Chyba domyślamy się, co on oznacza, ale ona nigdy nikomu tego nie pokazała, tylko mnie. Tylko raz. I powiedziała, że jeśli to należało do ciebie, to odda ci to, ale tylko tobie. Patrik, ty i twoi ludzie naprawdę macie wśród nas sprzymierzeńców. I tutaj, i w Orenocho. A podobno gdzieś dalej na zachodzie, istnieje jakieś wasze niepodległe i dobrze bronione państwo. Może to tylko taka legenda, ale kto wie, może oni czekają na ciebie i na ten wasz symbol. Patrik? – Młody mężczyzna z owłosieniem na twarzy tak gęstym, że prawie nie było widać ust, o twarzy tak obcej jak tylko mogła być obca, wydał się naraz Patrikowi najlepszym, największym przyjacielem. Słowa, które wypowiedział dawały nadzieję, wiarę. Sprawiały, że kręciło się w głowie.

 

Od zawsze wiedział, że Królowa Matka go wybrała, przeznaczyła mu szczególną rolę. A on spełnił przecież jej oczekiwania, przeżył, okazał się godny. – Nie płacz…

 

– Nie płaczę.

 

#

.koniec

Koniec

Komentarze

1 akapit – w tym wypadku Słońce chyba małą literą. 2x powtórzone imię bohatera

1/2 akapit – powtórzenie morski

3 akapit – którzy odnaleźli schronienie ostatnich ludzi po trzystu latach – szyk. Parę razy był, byli

4 akapit najeźdźcy cios w samo serca – serce

lecz nie istniejący już świat dzieciństwa. – nieistniejący

chowali się przed zajęciami z algebry, filozofii i poezji u Ciotki Etty. – wygląda, że to właśnie u Etty się chowali

i szanse wydostania się z sytuacji – raczej z pułapki

ę przez ogołocone cierniste krzaki, – przez ogołocone z liści

a jego wybujały gąszcz dał schronienie, – raczej skrył go

pozostając niemal płasko przy ziemi, wyszedł w górę po schodach,– płasko przy ziemi sugeruje, że wypełz bądź wyczołgał się Za chwilę ciąg dalszy  

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

 A więc sekret był nadal bezpieczny, udało się. Tym razem – brakująca kropka

Myśl o niej i jej podobnych napawała Patrika wstrętem, więc przestał o niej myśleć

 A skoro są mężczyźni chcący dźwigać takie brzemię – dzieci jeszcze, lecz najwyraźniej wystarczająco dojrzali – potrzeba chwili musi stanąć ponad tradycją. – jakieś niejasne to zdanie. Może: A skoro nie ma mężczyźni mogących dźwigać takie brzemię – wprawdzie dzieci jeszcze, lecz najwyraźniej wystarczająco dojrzałe, muszą ich zastąpić – potrzeba chwili musi stanąć ponad tradycją 

 czy dadzą się odciągnąć. To wyszkolona gwardia. Może nie dadzą się

 może po prostu trafić szlak! – szlag

w ukryciu aż na ulicach na powrót zrobią się tłumy – zaroją się albo pojawią

wiatrówkę, która nie mogła zrobić nikomu większej krzywdy, ale nie wykłócał się. Schował pistolet za pasek od spodni – wydaje mi się, że wiatrówka ma wielkość strzelby, jest tylko lżejsza i strzela śrutem, bądź takimi małymi lotkami. Raczej trudno schować ją za pasek. Za kolejną chwilę ciąg dalszy.

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

 Potem zarechotali – brak kropki

Ale Patrik usłyszał jednak i teraz dłonią dał sygnał Mice – nie mógł dać dłonią sygnału, bo ręce miał zwąizane na plecach

 przez całe pół dnia biegał z miejsca na miejsce – jeśli całe to nie pół, albo na odwrót

Postąpił o krok w kierunku więźnia, a Patrik odruchowo cofnął się o kroki oparł plecami o zimną ścianę

Gdzieś jeszcze pojawiło się "spowrotem" No i jeszcze przecinki.

Ale czytało się nieźle. Do końca byłam zainteresowana losami Patrika, choć końcówka jakby za szybka. Przed ostatnim akapitem wrzuciłabym coś o mijaniu godzin, dni, lat, bo tak to ni  z gruszki ni z pietruszki dowiadujemy się, że czasu minęło sporo. a jeszcze pojawia się nieoczekiwany wyzwoliciel. Dla mnie lekkie zachwianie proporcji – część przed więzieniem rozbudowana – z akcją i przemyśleniami. Część po więzieniu – króciutka, tym bardziej, że wprowadzasz zamieszanie pytaniem Ile to już dni? Trzy. A potem dowiadujemy się,że lata. Rozumiem, że trzy dni dotyczą stanu omdlenia Patrika. Cóż, mnie czytało się gładko. Inni może powiedzą więcej o postaci głównego bohatera.   .  

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

     Po pierwsze: początek jest przytłaczająco przegadany. Cięcia.      Po drugie: mają przeprowadzic zamach, a jeden z zamachowców włóczy się  po wzgórzu?     Oj, chyba nie…     Pozdrawiam. 

Bemik, dzięki. :) Wtopy, z którymi się zgadzam poprawiłam, te, z którymi się mniej zgadzam zostawiłam. Ale za wszystkie chylę czoła. :) Te, które zostały to głównie powtórzenia w pierwszej części tekstu. Nie wydaje mi się, by trzeba było eliminować wszystkie  powtórzenia – to czasem daje gorszy efekt. W połowie tekstu robiłam poprawki jeszcze dzisiaj (dosłownie dwa zdania :) i nie odleżały się dość długo, bym dostrzegła błędy. :) Te oczywiści zostały zmienione. I jeszcze odnośnie wiatrówki – jest to (za wikipedią) "popularna nazwa karabinu lub pistoletu pneumatycznego". A z życia to mój mąż ma właśnie taką krótką wiatrówkę, która wygląda prawie jak glock. :D Roger – pozdrawiam wzajemnie. I dziękuję za uwagę, choć uważam, że włóczenie się tegoż chciałby-zamachowca (błąd celowy) po wzgórzu nie wzięło się "z czapy". Ale jeśli moje widzimisię nie wypadło przekonująco, to cóż, mogę jedynie obiecać poprawę i postarać się lepiej następnym razem. :)

rzeczywistość jest dla ludzi, którzy nie radzą sobie z fantastyką

Dla mnie początek jest jak najbardziej ok. Wprowadza czytelnika w klimat, poznajemy bohatera i przyczyny, dla których to wszystko się dzieje i ma być opisane. 

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

Bemik, cieszę się, że tak myślisz. Jak zwykle są różnice w odbiorze, ale miło dowiedzieć się, że jednak nie jest tak całkiem źle. A co do zakończenia (bo się nie odniosłam) to zgadzam się, niestety. Mam problem z zakończeniami, może zbyt mało rzeczy kończę. Może powinnam następne opowiadanie zacząć od zakończenia? O_O

rzeczywistość jest dla ludzi, którzy nie radzą sobie z fantastyką

To masz t.leno dokładnie jak ja – prawie przy każdym opowiadaniu dostaję wpis – fajnie, ale zakończenie…  

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

     No to jeszcze dodam coś  takiego. Dla mnie kompletnie niejasna jest topografia miejsca akcji w pierwsym akapicie. Stoi na wzgorzu, tuż za miastem. Za plecami ma wulkam. Wraca do miasta. Ale skręca – chyba – i idzie w stronę wulkamu, a jest już prawie w mieście.       Pytanie: gdzie Autorka umiejscowila wulkan? Chyba trzeba było narysować sobie szkic.      Pozdrówko.  

Ta uwaga zapewne jest słuszna. Ale ponieważ ja gubię się nawet w Auchan – nie zabieram głosu na temat topografii.

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

Rogerze, jeśli nie opisałam tego w opowiadaniu tak, by czytelnik mógł sobie wyobrazić, to uważam, że na nic moje wyjaśnienia teraz. :) Czy mam mimo to wyjaśniać, czy to pytanie retoryczne?

rzeczywistość jest dla ludzi, którzy nie radzą sobie z fantastyką

    To nie jest pytanie retoryczne. Chetnie poczytam. Idzie o coś takiego: czytelnik nie może się  zastanawiać i kombinować, co gdzie się znajduje. Nie czyta – mysli, jak to wlaściwie jest. A powinien mięc to umiejetni wylożone – jak na dłoni. A jak nie ma wyłożone, to się zniechęca…       To jest nie tylko bląd kompozycji, ale i błąd narracji. A początek każdego tekstu jest najważniejszy.  Przynajmniej ja tak myślę.      OK. Napiszesz, wieczorem zastanowię się nad początkiem.      Pozdrówko. 

O, t.lena :). Przeczytam jutro lub pojutrze. Pozdrawiam.

A, przeczytałam komentarze. Moim zdaniem zaczynanie od zakończenia jest całkiem niezłym pomysłem. Sama właściwie nie mogę zacząć pisać, dopóki nie mam satysfakcjonującego – mnie oczywiście – zakończenia. Ale ostatnio w ogóle coś nie mogę zacząć, więc zakończeń też nie ma :(.

Aha, a zmieniałaś początek? Bo widzę, że Roger o tym pisał. Moim zdaniem taki początek jaki jest teraz – jest jak najbardziej w porządku. Przegadania nie zauważyłam.

Zmieniłaś? Niee, zauważyłabym.

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

Bemik, Ocho, nic nie zmieniałam. Łącze mi się rwie, dlatego jeszcze nie udało mi się odpowiedzieć. Ale dzięki temu wysmażyłam to oto.    Rogerze. Będę polemizować. Będę mianowicie polemizować z Twoim zdaniem, iż popełniłam błąd narracyjny. Nie zgadzam się z tym zdaniem.   Otóż moim założeniem jest, że używam narracji trzecioosobowej subiektywnej, z punktu widzenia bohatera, który jest w kiepskim stanie emocjonalnym. A skoro tak, to raczej nie będę opowiadać, jak to znajduje się on na półkuli południowej i od północy, a więc tam, gdzie za moment będzie wędrować słońce, ma ocean, od wschodu nadmorską, lekko pofałdowaną równinę, przechodzącą ku południowemu wschodowi w płaskowyż, a dalej, na horyzoncie, w łańcuch górski. Od zachodu, u stóp wzgórza ściele się portowa część niewielkiego miasta. Port jest tak trochę wysunięty na północny zachód od obecnego miejsca siedzenia mojego zdołowanego bohatera, który myśli o tym, że dzisiaj straci życie, a nie o tym, jaki jest układ uliczek tego miasta, choć właściwie mógłby, bo ze wzgórza, które ma może z pięćdziesiąt, metrów wysokości bezwzględnej, co-nieco przecież widać, a poza tym bohater przecież wie – bo się w tym mieście wychował – że jest to układ promienisty trójosiowy, z osiami trzech głównych ulic wychodzącymi z placu przed Pałacem Zgromadzenia Sióstr, znajdującym się – o zgrozo – też na wzgórzu. Trochę niższym. Znajdującym się mniej-więcej, ot, z głowy piszę, bo mój bohater nie znajduje się w posiadaniu dalmierza, gapa jedna – może z kilometr od niego i prawie dokładnie na zachód. A do portu z rzeczonego Pałacu jest też tak z kilometr. Może kilometr i dwieście siedemdziesiąt metrów. Wot, kielecka Sienkiewka. Za Pałacem, a więc na południowy zachód od mojego bohatera, rozciągają się ogrody. Nie wiem ile mają kilometrów kwadratowych, ale pewnie więcej niż część portowa, bo to tam ma dom większość mieszkańców miasta. Wulkan jest mniej-więcej na południe od wzgórza. Jeśli bohater siedzi i płacze twarzą do morza, które ma na północy, to siłą rzeczy wulkan ma z tyłu. Gdyby miał ocean na zachodzie, wonczas ów wulkan byłby zapewne na wschodzie. I takoż na odwrót. Szpic wulkanu znajduje się około pięciu kilometrów od wybrzeża. Tak, jak, dajmy na to, Wezuwiusz. I ogrody wchodzą na stoki wulkanu. Nie, nie do samej góry, tak trochę tylko. A w ogóle teren u stóp wulkanu jest nieco sfałdowany, stąd te wzgórza i siodła między nimi. Wulkan ma wysokość prawie 1300m. Jak Wezuwiusz. A powinien mieć, kurka, 5000…   I tu mnie, Rogerze, przyłapałeś. Nie przemyślałam sobie dokładnie topografii miejsca. Miałam ją w głowie ot, tak, mniej-więcej i wyszedł babol.   Ale wiesz co? Nadal uważam, że te wszystkie informacje geograficzno-topograficzno-urbanistyczne są bez znaczenia dla głównego wątku tego opowiadania. Ważniejsze dla mnie było światło poranka, zapach i wilgoć morskiego wiatru, wspomnienia i te plany na przyszłość, które sprowadzają się do jednego – umrzeć za rodzinę.   Jeśli nie zainteresowałam Cię wrażeniami i odczuciami, widocznie to opowiadanie nie jest dla Ciebie. Ale jeśli będzie więcej opinii podobnych do Twojej, albo po prostu nie będzie więcej opinii, bo innym nie będzie się chciało tak, jak Tobie, wtedy poważnie zastanowię się, czy błąd faktycznie nie leży po mojej stronie.  Tymczasem dziękuję za zmuszenie do myślenia i pozdrawiam. :)

rzeczywistość jest dla ludzi, którzy nie radzą sobie z fantastyką

Ale wiesz co? Nadal uważam, że te wszystkie informacje geograficzno-topograficzno-urbanistyczne są bez znaczenia dla głównego wątku tego opowiadania. Ważniejsze dla mnie było światło poranka, zapach i wilgoć morskiego wiatru, wspomnienia i te plany na przyszłość, które sprowadzają się do jednego – umrzeć za rodzinę – I to jest właśnie to, co ja chciałabym czasem powiedzieć na zarzuty pod opowiadaniami, nawet niekoniecznie moimi. Gratulacje t.leno!!!!!

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

Tu nie idzie wcale o przyłapywanie. Wystarczyło w trzecim  zdaniu napisać, powiedzmy. tak: "Nieco z boku, za plecami, może w odleglości stu kroków, miał… " – i wszystko dalej byłoby jasne.  Niebo było jeszcze czarne? Niebo przeslanial mrok.. Niebo przeslaniala  czerń nocy… Przeczytam jutro. Dobranoc. 

Oj, t.leno, t.leno ;). Powiem szczerze, że ja tylko przewróciłam oczami na propozycje Rogera. A Tobie chciałam złożyć serdeczne gratulacje! Odpowiedź jest idealna.  I ja sobie to oczywiście DOKŁADNIE tak zwizualizowałam ;).

Rogerze, z tym przyłapywaniem to taki żart był. Nie czuję się, jakbyś chciał mnie przyłapać na jakimś błędzie. Ale sama się trochę przyłapałam. Co w tym momencie nie jest istotne, ale będzie dla mnie istotne kiedyś (z tym wulkanem który powinien mieć 5000 a ma 1300 to serio było).  Rozumiem, że nie każdemu musi się podobać i naprawdę doceniam konstruktywne uwagi wszelkiego rodzaju, nad każdą się zastanawiam. Z tym, że naprawdę liczyłam raczej na rozebranie na czynniki pierwsze błędów dotyczących charakteryzacji, bo to akurat jest moją słabą stroną. :) Dobranoc. :)

rzeczywistość jest dla ludzi, którzy nie radzą sobie z fantastyką

Jak można nie lubić młodego bohatera, który walczy o wyzwolenie własnego narodu, a przy okazji ratuje największą świętość?

Babska logika rządzi!

t.lena napisała w komentarzu:  I jeszcze odnośnie wiatrówki – jest to (za wikipedią) "popularna nazwa karabinu lub pistoletu pneumatycznego". A z życia to mój mąż ma właśnie taką krótką wiatrówkę, która wygląda prawie jak glock. :D     Jeśli można Tobie coś zasugerować… No dobra, myślę, że można.    Nie powielaj błędnych określeń. Wikipedia (w tym przypadku akurat słusznie) podaje, że popularna nazwa broni pneumatycznej. Popularna nie oznacza nazwy poprawnej… Gdy czytałem, że Patrik schował otrzymaną broń za pasek, aż mnie zatrzęsło. Jakim cudem można za paskiem schować broń długolufową? To drugi lapsus. Schować to nie to samo, co wsunąć.   Tak, wiem, pewna grupa czytelników jest utrapieniem, niemal zmorą autorek i autorów… A do tekstu jeszcze wrócę.

No właśnie – ja miałam podobne odczucia. Też mamy wiatrówkę i ma długą lufę, a ciężar pewnie taki jak KBKS jeśli oczywiście znowu nie skopałam skrótu. Dlatego aż się uśmiechnęłam.

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

Cytat był z wiki, ale powtarzam – z życia – mój mąż ma wiatrówkę, która wygląda jak glock. Jest jak najbardziej pistoletem i strzela śrutem. Jeśli jest to zbyt mało znana odmiana wiatrówki, to mogę to oczywiście zmienić. To znaczy teraz już nie mogę, ale jakbym mogła, to bym mogła, bo rodzaj broni to w tym momencie pikuś. Mógł nawet dostać procę. I tak, uznajmy, że wsunął ją za pasek. Też bym zmieniła. :)

rzeczywistość jest dla ludzi, którzy nie radzą sobie z fantastyką

Finklo, jeśli to oznacza, że go lubisz, to bardzo mnie to cieszy. :) Dzięki.

rzeczywistość jest dla ludzi, którzy nie radzą sobie z fantastyką

No, żeby go naprawdę polubić, musiałabym spotkać faceta i z nim pogadać. Ale sympatyzuję, kibicuję i trzymam kciuki. Gościu walczy w słusznej sprawie. A może nawet w dwóch. Trochę się dowiedziałam z tego opowiadania.

Babska logika rządzi!

Też mam taką krótką wiatrówkę ( pistolet pneumatyczny).  Przed 1989 łatwiej było taką zdobyć,  niż długolufową (karabin pneumatyczny). Jest niecelna i słabo strzela – zasięg kilkanaście metrów. Pozdrawiam.

Trico, czyli taka proca. ;)

Dzięki za zainteresowanie. :)

rzeczywistość jest dla ludzi, którzy nie radzą sobie z fantastyką

Matko, jacy Wy wszyscy uzbrojeni! ;). Ja mam scyzoryk… Zawsze coś.

Prawdę mówiąc, losem bohatera i jego kolegów nie przejęłam się zbytnio, albowiem nieco przejadły mi się opowieści o dzielnych konspiratorach, którzy w tajemnicy i podziemiu knują zamachy na okupanta i żyją wizją lepszego jutra. Jednakowoż opowiadanie napisane zostało bardzo porządnie i przeczytałam je bez najmniejszej  przykrości.

 

„Patrik, wbrew woli swojej matki, został również…” –– Patrik, wbrew woli matki, został również

 

„Miękka trawa stłumiła stąpanie trzech par ciężkich butów”. –– Czy buty same stąpały po trawie? ;-)  

 

„Na cembrowinie studni siedział modraszek Ikar – niebieski motyl…” –– Na cembrowinie studni siedział modraszek ikar – niebieski motyl

 

„Rodzina Falko miała w narożniku swojej posesji podziemną piwniczkę na wino”. –– Piwnica, piwniczka, to pomieszczenie pod budynkiem. Rodzina Falko miała raczej ziemiankę.

 

„Madi, która jako jedna z nielicznych mieszkańców Orefey…” –– Madi, która jako jedna z nielicznych mieszkanek Orefey

 

„…i zostałby wraz z nimi wywieziony gdzieś na okrętach najeźdźcy”. –– …i zostałby wraz z nimi dokądś wywieziony na okrętach najeźdźcy.

 

„Zanim podrapał drzwi, przyłożył do nich ucho…” –– Wolałabym: Zanim zaskrobał do drzwi, przyłożył do nich ucho

 

„…z którego Namiestnik miał pozdrowić mieszkańców miasta. Tam Liam chciał dokonać zamachu a Migal i trzech chłopaków pod jego dowództwem mieli odwrócić uwagę ochrony, zrobić jakieś zamieszanie, w razie potrzeby dać się nawet zaaresztować. Gasper miał zrobić to samo po drugiej stronie Rynku a Greg ze swoimi chłopakami, w tym pewnie i z Patrikiem, mieli stanowić bezpośrednie wsparcie oddziału Liama”. –– Powtórzenia.

 

„…Patrik chcąc–nie–chcąc postąpił krok do przodu”. –– …Patrik chcąc nie chcąc postąpił krok do przodu.

 

„Poruszał się po korytarzach pewnie, z wprawą”. –– Wolałabym: Poruszał się w korytarzach pewnie, z wprawą.

 

„Mimo to jego żołądek zdawał mu się zwiniętą w ciasny węzeł szmatą…” –– Mimo to żołądek zdawał mu się zwiniętą w ciasny węzeł szmatą

 

„…zacisnął zęby i pobiegł korytarzem spowrotem”. –– …zacisnął zęby i pobiegł korytarzem z powrotem.

 

„Usłyszał jej westchnienie, jak powiew wiatru. Jej głowa opadła miękko, a dłoń rozluźniła się”. –– Może: Usłyszał jej westchnienie, jak powiew wiatru. Potem głowa opadła miękko, a dłoń zwiotczała.

 

„…staje koło pieca i zaczyna jakby nigdy–nic wyciągać gorące bułki”. –– …staje koło pieca i zaczyna, jakby nigdy nic, wyciągać gorące bułki.

 

„Patrik w półmroku dostrzegł przed sobą schody…” –– Patrik dostrzegł w półmroku schody… Schodów za sobą pewnie by nie dostrzegł. ;-)  

 

„Dostrzegł zwiniętą w kącie pomieszczenia postać. Jakiś osobnik, zawinięty w brudną szmatę, leżał twarzą do ściany i trząsł się bezgłośnie”. –– Może w pierwszym zdaniu: W kącie pomieszczenia dostrzegł skuloną postać.

 

„Patrik siedział w kącie celi i gapił się na kupę łachmanów, skrywającą trzęsącego się Migala”. –– Patrik siedział w kącie celi i gapił się na kupę łachmanów, skrywających trzęsącego się Migala. To nie kupa skrywała Migala, a łachmany. Pozdrawiam.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Regulatorzy, wielkie ukłony za wyszukanie błędów. Wszelkie "swój", "jego", itp. chętnie usunęłabym. To jakaś pozostałość z pisania po angielsku, nad którą panuję coraz lepiej, ale niestety wciąż jeszcze się trafia. Na pewno zwrócę baczniejszą uwagę przy następnym opowiadaniu.   Odniosę się do uwag, z którymi się nie zgadzam.   "Stąpanie trzech par ciężkich butów" – podobnie jak Rogerowi, napiszę tutaj, że to narracja trzecioosobowa subiektywna. Patrik stoi tyłem do nich, nie widzi ich – słyszy. I czegoś tam się domyśla. Oczywiście do zastanowienia, bo jak zaczęłam analizować, to przyszło mi do głowy pytanie – skąd on właściwie wie, że ciężkie buty, skoro trawa tłumi dźwięk? Ale w trakcie pisania, kiedy "wczułam się" (żetakpowiem) w postać, takie właśnie wrażenie mi pasowało.   "Piwniczka na wino" – zapewniam Cię (i innych czytelników), że zawsze staram się dowiedzieć jak najwięcej na temat o którym piszę. I piwniczki na wino to właśnie "budowle z pełnej cegły, często wydrążone w skarpach i pagórkach, przykryte warstwą ziemi od jednego do czterech metrów z podłogą znajdującą się poniżej poziomu ziemi". To, oczywiście Internet, ale strona winiarska, nie Wiki tym razem i nie mam powodu by jej nie ufać. Poza tym kiedyś u znajomego widziałam właśnie coś takiego i nie nazywał tego inaczej niż "piwniczką".   "Madi … jedna z mieszkańców vs. mieszkanek" – użycie rodzaju żeńskiego sugerowałoby (moim zdaniem), że tylko mieszkańcy płci żeńskiej (mieszkanki) są w tym zdaniu brani pod uwagę i Madi jest jedną z nich. Jeśli się mylę, poproszę o dodatkowe uzasadnienie. :)   Jeśli chodzi o resztę, to – jak wspomniałam – chętnie poprawiłabym i z pewnością, jeśli to opowiadanie kiedyś trafi na nową stronę, wrócę do Twojego komentarza i skorzystam z możliwości edycji. Jeszcze raz, dziękuję. :)

rzeczywistość jest dla ludzi, którzy nie radzą sobie z fantastyką

T.leno, wszystkie czynione przeze mnie uwagi, zawsze są zaledwie sugestiami. Bardzo się cieszę gdy zechcesz skorzystać choć z jednej, ale jest dla mnie zupełnie oczywiste, że w innych przypadkach wolisz pozostać przy swojej wersji. Masz do tego pełne prawo, przecież to Twoje opowiadanie. Jeśli zdołałam pomóc choćby troszkę, jestem niezmiernie zadowolona. ;-) Pozdrawiam.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Ależ nie traktuję Twoich uwag, jak jakiś przymus do poprawiania :) Mimo to uważam, że uprzejmie jest się odnieść. Ale pozwolę sobie jeszcze wrócić do tych mieszkańców / mieszkanek. Patrząc z perspektywy "czystości gramatycznej", to rzeczywiście nie jest poprawne, ale czy logika przekazywanych informacji może tu usprawiedliwić takie zastosowanie rodzaju męskiego (jako po prostu bardziej ogólny)? Czy też należałoby całe to zdanie przerobić tak, aby zachowując jego znaczenie, jednocześnie uniknąć błędu? Czy po prostu robię z igły widły, i rodzaj żeński też możnaby tu zrozumieć jako ogół mieszkańców niezależnie od płci? Wybacz dociekliwość. :)

rzeczywistość jest dla ludzi, którzy nie radzą sobie z fantastyką

Obyśmy tylko we wzajemnych uprzejmościach nie popadły w jakieś absurdy.

– Proszę t.leno, przejdź, przytrzymam drzwi.

– O nie, regulatorzy, ty pierwsza.

– Ależ w żadnym wypadku, ja już trzymam drzwi.

– Tym bardziej bądź uprzejma wejść przede mną.

– Z całym szacunkiem, ale tak nie może być.

– Ależ może, bardzo proszę.

– Nie mogę nadużywać twojej uprzejmości.

– Wcale nie nadużywasz, wszak… – Nie dokończyła. Obie panie niespodziewanie i dość gwałtownie, w dodatku jednocześnie, znalazły się we wnętrzu. To spory tłumek, zniecierpliwiony wzajemnymi uprzejmościami dam, zdecydowanie i jednomyślnie wepchnął je do środka. Każdy chciał zrobić zakupy przed weekendem.

 

A w z sprawie Madi, może:  Madi, która jako jedna z nielicznych mieszkających w Orefey;-)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

A bo ja czasem taka oficjalna na początku jestem. ;p To z wrodzonej nieśmiałości. Mimo wszystko (uprzejmie) dziękuję za (jakże oczywistą) propozycję korekty kłopotliwego zdania. :)

rzeczywistość jest dla ludzi, którzy nie radzą sobie z fantastyką

Opowiadanie jako wprawka ok. Napisane tak, że mam podejrzenia, czy tam jakiegoś kursu creative writingu nie było… Jeśli chodzi o bohatera: wybrałaś sobie, t.leno, specyficznego. O ile innych: nie wiem, jakiegoś zawadiakę, bawidamka, twardogłowego żołnierza można by przedstawić tylko w perspektywie tu i teraz i byłoby znośnie, o tyle ktoś, kto jest gotowy oddać życie za (jakąkolwiek) Sprawę, domaga się wg mnie planu szerszego, sięgającego w przeszłość. Tu i teraz nie widać motywacji, które popychają bohatera do działania. Jest w kilku zdaniach wytłumaczona sytuacja, jest w trochę więcej niż kilku – przedstawiony psychologiczny mus, ale to taki trochę królik z kapelusza. Żeby stworzyć realistycznego bohatera, trzeba by nadać mu mocne rysy indywidualne, włożyć w niego jakąś wybicję, odmienność (a la Konrad Wallenrod) lub ukazać go w deszczu rozmaitych indoktrynacji (trening zamachowca samobójcy w bliskowschodnich bojówkach terrorystycznych ciągnie się latami, to długi i ciekawy literacko proces; można powołać się też na jakiś mit ojczyźniany albo jakiegoś ducha epoki, którymi człowiek nasiąka do tego stopnia, że robi to, co robi), lub postawić bohatera w sytuacji bez wyjścia, lub wymyślić coś innego (chyba nie wszystko już było :-) ) Bo wyszło pod tym względem płasko.

Creative writing? A są takie kursy w Polsce? To ja chętnie. :) Kursu nie było, były za to lata poszukiwań, jak sprawić by ludzie rozumieli te wszystkie "genialności", co je mam w głowie. I widzę, że wciąż klapa. ;)   A tak poważnie, to bardzo dzięluję za wyczerpującą analizę. Nie chcę tłumaczyć w komentarzu o co mi chodziło w opowiadaniu (chociaż mnie korci). Ono jest jakie jest i jeśli odbiorca widzi w nim coś innego (bohatera, który jest gotowy oddać życie za Sprawę) niż ja miałam zamiar pokazać (dzieciaka, który boi się dalej żyć, ale odkrywa Cel – ha, jednak powiedziałam), to oznacza, że wciąż jeszcze muszę popracować nad jasnością wypowiedzi. I dlatego takie komantarze, jak Twój są dla mnie szczególnie ważne. :) Dziękuję za kilka podpowiedzi i za krytykę. 

rzeczywistość jest dla ludzi, którzy nie radzą sobie z fantastyką

Przeczytałam. Na początku moje wrażenia ogólne. Przeczytałam bez problemów, bo opowiadanie napisałaś sprawnie, dobrze, ładnym językiem. Klimatyczny początek podobał mi się bardzo. Wydaje mi się jednak, że – w pierwszej połowie tekstu – za dużo jednak było opisów, retrospekcji, którym poświęcałaś całe akapity. Spowalniało to akcję, nieco nużyło. A co do bohatera… To generalnie zgadzam się z Juliusem. Ja mam tu też własny, indywidualny problem – nie potrafię przejąć się losami nastolatków. Gdy w księgarni zastanawiam się nad kupnem książki i czytam, że bohater jest nastolatkiem, bez wahania odkładam ją na półkę. Mam hopla na punkcie wyrazistych bohaterów, a nastolatka – siłą rzeczy – trudno zrobić wyrazistą postacią. Za mało rozterek, wątpliwości, doświadczenia (no ok, doświadczenia mogą mieć przeróżne). Ale nie, nie interesują mnie nastoletni bohaterowie. A o Twoim bohaterze jeszcze do tego mało wiem. To znaczy, wiem mniej więcej, co mu się przydarzyło, ale nie wiem, jaki on jest. Opisujesz akcję, postaci traktując jednak po macoszemu. Chyba ten worldbuilding jednak je trochę pożarł:). Nie wiem, z drugiej strony Patrik jest jednak po prostu nastolatkiem, któremu przyszło żyć w takiej a nie innej rzeczywistości. Gdy zaczyna pokazywać jakikolwiek charakter (w więzieniu) – robi się patetycznie. Nie zwróciłabym pewnie na to specjalnej uwagi, gdybyś na początku nie napisała, że chciałaś poterenować kreację bohatera. Może po prostu zwykły nastolatek w trudnych czasach nie jest najlepszym materiałem treningowym:). Pozdrawiam

Punkt pierwszy – creative writing. Niczego nie sugeruję, nie doradzam, nie odradzam, wyłącznie informuję o swoim stanowisku. Zacząć wypada od truizmu: jak czytelnicy różnią się gustami, tak samo różnią się zapatrywaniami na "dobre pisanie" wszyscy "instruktorzy", że tak ich nazwę. Urabiają "pod siebie", czego za złe im mieć nie można, patrz poprzednie zdanie. Poza tym nie każdy spośród "kursantów" potrafi pisać na zadany temat w zadany sposób w zadanym czasie. Co z tym pasztetem zrobić? Nie wiem; pobuszowałem po przeróżnych "Pasjach pisania", "Literaturach", które podobno "są seksi", i wyszło mi, jak wyżej, więc odpuściłem sobie "freblówki". Ale ogólne rady, skądinąd powtarzające się, warto poznać, skopiować…   Punkt drugi – trening kreacji bohatera. Tu mam dwie uwagi:   – nastoletni bohater, w okresie kształtowania się charakteru i tego zdeterminowanego genetycznie, i nabywanego pod wpływem bodźców z otoczenia, doświadczeń wszelkiego rodzaju, wymaga (moim zdaniem, zaznaczam dla jasności) dłuższej formy, jeżeli ma wypaść przekonywająco jego droga od prawie jeszcze dzieciaka do świadomego siebie, swoich wad i zalet, świadomego swoich ideałów, celów życiowych. Patrik wypadł blado; zgoda, że jako jeden z grupy "młodych gniewnych i zbuntowanych" może być jednostką wtopioną w tło, podległą wodzom, i to nie razi, ale ten nagły akt samopoświęcenia… dlaczego tak nagle Patrik wydoroślał, wyrósł na herosa, któremu nie straszne tortury? Wolałbym nie tłumaczyć tego interwencją Królowej Matki, pomimo że Patrik odnalazł medalion…   – Patrikowi brakuje mentora. Nie może go zastąpić "prawie dorosły" szef grupy, planującej zamach. Dalej patrz punt trzeci.   Punkt trzeci – "Prawie dorosły", a nawet całkowicie dorosły, nie równa się rozsądny, przewidujący. Skoro najeźdzcy wysiedlili lub wybili wszystkich mieszkańców miasta, nawet dzieciaki, ocalałe z pogromu dzięki przypadkom, miały dość czasu i chociażby intuicji, jeśli już nie rozumu, by pojąć, że nikt im nie pomoże, nie podejmie walki, że zamach sprowadzi na mieszkańców same nieszczęścia. Ten element opowiadania mam za życzeniowy, niestety… Zmieniłoby na lepsze wprowadzenie albo sił nadprzyrodzonych, albo istnienie jakiegoś naprawdę dorosłego, trzeźwo patrzącego na świat, mentora. Postępującego z rozwagą i bez pospiechu, wszak musi poczekać, aż na pół jeszcze dziecinni podopieczni dorosną do roli świadomych i rozsądnych spiskowców.    No i tak, "obrabiając" Patrika, obrobiłem cały tekst w jego głównych elementach. Ale nie przejmuj się za mocno, t.leno. Następna kreacja będzie udana w całości.

Creative writing? A są takie kursy w Polsce?

A bo jeden? :-) Z bezpiecznych reklam: zajrzyj choćby na stronkę Rednacza (link w zakładce Blogi).   Offtop. Z tymi kursami (lub szerzej course'ami) jest chyba tak (w żadnym, zaznaczam, nie brałem udziału), że pisania to one uczą lub nie (zależnie od definicji "pisania"), ale bardzo zbliżają piszącego i czytającego; dostarczają wiedzy zarówno o tym, czego przeciętny czytelnik oczekuje, jak i o tym, jak te oczekiwania spełnić. I tu pojawiają się moje zachwyty i żale. Najpierw te drugie. Zdarza się, że w blurbach książek zagranicznych autorów jest napisane, że ów autor skończył takie to a takie studia creative writingu. I często, zbyt często, bym uznał to za przypadek, książka napisana jest tak przystępnie, tak gładkim językiem, wszystko tak pięknie i kolorowo, że… aż mnie odrzuca. Np. "Infoszok" (jak ktoś przeczytał, to może mi powiedzieć, czy wiele straciłem, rzucając książkę w diabły po 30 stronie). Zachwyca mnie za to to w tych książkach, jak budowane są akapity (to też nie wydaje mi się przypadkowe). Stąd też moja pierwsza uwaga na temat tego tekstu. Akapity są często budowane tak, że gdybym miał taki akapit samemu skonstruować, to byłby on dwa, trzy, cztery razy chudszy, choć nie jest on w oryginale laniem wody. Zjawisko dziwne, przeze mnie nieokiełznane; i to jest jedno z moich podejrzenień, jeśli chodzi o to, czego szamani literatury uczą na zajęciach creative writingu :-)

Oooch, wakacje! Szkoda, że już po. Ale do rzeczy. :)   Przeczytałam te komentarze już jakiś czas temu (i bardzo za nie dziękuję), ale dopiero teraz mam dość czasu, miejsca, itd., żeby zabrać się za odpowiedź. Odpisuję od razu na wszystkie trzy, bo pewne uwagi są dość podobne.   Nastoletni bohater. Oboje, i Adam i Ocha uważacie, że to nie jest dobry wybór, że nieukształtowany, że mało wyrazisty. A ja właśnie, w odróżnieniu od Ochy, zawsze chciałam pisać o "zwyczajnych" ludziach, takich kompletnych przeciętniakach. :) Wiem, wiem, w przeciętniakach nie ma nic wartego Opowieści ale myślę, że i tak zrobiłam postęp, bo przynajmniej moi bohaterowie zaczynają dokonywać "wielkich rzeczy". Teraz chyba pora uczynić kolejny krok.   Adamie, mówisz, że nastoletni bohater wymaga dłuższej formy. Zgodzę się całkowicie. Problem, niestety, leży dla mnie nie tylko w bohaterze nastoletnim, ale w ogóle w moim podejściu do postaci. To jest też odpowiedź na to, co wcześniej napisał Julius – "O ile jakiegoś zawadiakę, bawidamka, twardogłowego żołnierza można by przedstawić tylko w perspektywie tu i teraz, o tyle ktoś gotowy oddać życie za Sprawę domaga się planu szerszego." No cóż. Jak myślę "bawidamek" zaczynam się zastanawiać "a dlaczego?" A może on kiedyś się bardzo mocno zakochał i został odrzucony i teraz ma uraz? A twardogłowy żołnierz? A może jego ojciec był tyranem? Nie potrafię wejść w schemat i prosto go pokazać. Zawsze widzę drugie i trzecie dno i nieuświadomione popędy i tylko nie potrafię tego przełożyć na słowa.   Myślę, że dużym problemem jest też dla mnie to słynne i jakże trudne kończenie, a właściwie "niedokończanie" opowiadań. Bo pisząc sądziłam, że tam jeszcze powinien się pojawić tak gdzieś z tysiąc słów pod koniec (więc niby wiem, ale), aż tu nagle bah! i mi się zakończyło. I jak bym nie próbowała, nie mogłam już tego tysiąca znaleźć. A leżało z miesiąc, zanim zrobiłam ostatnią korektę i wypuściłam. :)     Teraz jeszcze w temacie "creative writingu"… Przede wszystkim na razie na pewno nie dam rady skorzystać, choćbym chciała (czas to pieniądz, pieniądz to czas, a mnie brakuje i jednego, i drugiego :). Ale zaskoczył mnie Twój komentarz Juliusie, odnośnie akapitów. Spodziewałam się raczej jakiejś uwagi, że zbyt mechanicznie podchodzę do fabuły, czy coś w tym stylu. Bo sposobu konstruowania akapitów nie trenowałam nigdy. To, jak są napisane, wynika raczej z tego, że mam tendencję do stosowania skrótów myślowych, których nikt nie rozumie i moje wcześniejsze próby pisarskie były właśnie takie – niezbyt zrozumiałe. Teraz staram się wszystko jasno wyłożyć, dlatego to moje pisanie jest takie przegadane (ha, nawet komentarze). Ale szczerze podziwiam ludzi, którzy potrafią w dobrze dobranych trzech słowach zawrzeć to, co ja w całym akapicie. :) Tego bym się chciała nauczyć.   Wychodzi mi z tego, że powinnam jednak nadal próbować z krótkimi formami, choć niespecjalnie za nimi przepadam. Hm. Krótszymi. Coraz krótszymi…

rzeczywistość jest dla ludzi, którzy nie radzą sobie z fantastyką

T. leno, odpisuję od razu, bo potem zapomnę, co chciałam napisać;).  Adam napisał: ten nagły akt samopoświęcenia… dlaczego tak nagle Patrik wydoroślał, wyrósł na herosa, któremu nie straszne tortury? (w ogóle Adam jakoś tak ma, że pisze często to, co sama chciałabym przekazać, tylko tak ładniej, składniej i generalnie bardziej interesująco:)). No więc właśnie… Ty napisałaś: A ja właśnie, w odróżnieniu od Ochy, zawsze chciałam pisać o "zwyczajnych" ludziach, takich kompletnych przeciętniakach. Ty, T.leno, wiesz o moich zmaganiach nieco więcej, niż inni użytkownicy;). I to nie jest tak, że ja chce pisać o jakichś herosach, nieprzeciętnych bohaterach i tak dalej. Nie, ja chcę pisać raczej o swoistych antybohaterach, przyzwoitych ludziach, którzy wplątani zostali w takie a nie inne sytuacje, nie zawsze zachowując się szlachetnie i bohatersko. A ich zachowania, ich pewna "nieprzeciętność" (anormalność?) nie wynika z tego, że tacy się urodzili, tylko z tego, że w pewnym momencie coś się wydarzyło, co w ten sposób ich ukształtowało. To nie jest tak, że bach! nagle rozkapryszony chłopczyk z dobrego domu staje się zimnym, wyszkolonym, chorobliwie dążącym do perfekcji i kontroli oficerem… Zdarzyło się coś, co przewróciło jego świat do góry nogami. A co się zdarzyło, że Patrik nagle stał się taki odważny? Tak zupełnie nagle. Być może miał ku temu jakieś predyspozycje, ale ich nie ukazałaś. Bardzo dobrze, że jeśli widzisz "bawidamek" zaczynasz zastanawiać się – a co za tym stoi? Ja, jak widzę poświęcającego się, szlachetnego herosa, też myślę – co za tym stoi? Czy na pewno tylko brak wyobraźni? ;). Myślę, że metamorfozę bohatera trzeba umotywować. Chyba się tu zgadzamy. Myślę jednak również, że w tym tekście tego nie zrobiłaś. Ale, tak jak już to napisałam wcześniej – nie byłoby całych tych wątpliwej jakości elaboratów z mojej strony, gdybyś nie napisała, że chodzi Ci tu przede wszystkim o kreację bohatera. Pozdrawiam.

Chodziło mi, chciałam dostać takie komentarze, nadal chcę i bardzo, bardzo się cieszę, że napisałaś teraz, bo to takie proste i oczywiste ujęcie tego, co i mnie się kołatało po głowie, tylko jakoś nie mogłam się sama przed sobą przyznać. :) Następnym razem będzie (może) lepiej. ;p

rzeczywistość jest dla ludzi, którzy nie radzą sobie z fantastyką

Ależ oczywiście, że będzie! I nie żadne tam może w nawiasie, tylko: bo inaczej być nie może! Pozdrawiam. ;-)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Jeszcze coś sobie pomyślałam: jeśli chodzi Ci o kreację bohatera, to wykreuj sobie najpierw tego bohatera. Wymyśl go sobie, postaw w jakiejś sytuacji, pomyśl, jakby się zachował. Stwórz innych ludzi wokół niego i ich relacje. A cały ten worldbuilding zachowaj na koniec. Dopisz sobie po prostu opisy :). Wiem, wiem, może tak się robić nie powinno. Ale – jako ćwiczenie… Może coś by z tego wyszło, może bohater nagle zrobiłby się bardziej złożony. I w ogóle – tak sobie tylko piszę, bo skoro w ogóle coś mało ostatnio piszę, to jak sobię popiszę o pisaniu to przynajmniej wydaje mi się, że coś robię:). No i głupio mi udzielać rad, bo właściwie to sama ich też potrzebuję, i nie jestem pewna, czy te moje mają jakąkolwiek wartość. Ale lubię sobie myśleć, że może się czasem komuś przydadzą :).

Ocho, musimy sobie pomagać, bo kto nam pomoże? ;) Ja też niewiele wiem, ale tym, co wydaje mi się, że wiem, próbuję się czasem dzielić. Tworzyłam bohatera od drugiej strony, tak jak mówisz. Ale worldbuilding się sam dokłada i uszczegóławia bardziej, niż charakter. Poza tym, to nie jest problem wiedzy/braku wiedzy o bohaterze. Tak sądzę. Te historie – jaki jest, jak reaguje, co by zrobił gdyby – ja to wiem, czuję, znam go. Ale nie potrafię zapanować nad przekazaniem tej wiedzy. Co pokazać, co zostawić dla siebie, co uszczegółowić, bo chociaż mnie się wydaje oczywiste, to wcale takim dla czytelnika nie jest. Trochę tak, jak z tymi skrótami myślowymi – w charakterystyce wciąż jeszcze skracam. Regulatorzy – by your command!

rzeczywistość jest dla ludzi, którzy nie radzą sobie z fantastyką

Języków obcych nie posiadam –– powiem słowami bohatera piosenki Wojciecha Młynarskiego. ;-)  

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

jak rozkażesz! :D (To taki tekst z takiego starego serialu sci-fi (Battlestar Galactica), którego zresztą tej starej wersji nie oglądałam, tylko nowszą, ale nieważne. /koniec dygresji )

rzeczywistość jest dla ludzi, którzy nie radzą sobie z fantastyką

To było w całości "by your command Imperious Leader", czyli "jak rozkażesz Władczy Przywódco". Bez sensu. :) W piątek, godznę przed końcem pracy, człowiekowi różne głupoty do głowy przychodzą…

rzeczywistość jest dla ludzi, którzy nie radzą sobie z fantastyką

Mnie przychodzą niezależnie od okoliczności, czyli niemal bez przerwy. ;-)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Nowa Fantastyka