- Opowiadanie: jeralniance - Stróż

Stróż

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Stróż

***

 

 

 

Było już późno, ale nie cicho. Droga była hałaśliwa, co chwilę przejeżdżały nią wielkie ciężarówki, podrywając w powietrze śmieci, które wykonywały krótki, zadziwiająco zgrabny taniec, nim opadały na żwir koło asfaltu. Martwe do następnego razu.

Czarny van zjechał z błyszczącej wilgocią ulicy przy najbliższej okazji, przed migającym neonem motelu. Mężczyzna prowadzący van zaparkował w pobliżu wejścia do niskiego, prostokątnego budynku, przypominającego klocek lego. Niezgrabny, taki przeciętny. U Wendy. Tutaj jeszcze nie nocował, więc może być. Czemu nie. Niech będzie Wendy. Radio umilkło, niechętnie przerywając piosenkę w pół brawurowej nuty. A szkoda, bo przecież dzisiaj jest dzień Whitesnake. Wypadałoby nie przerywać. Ale już wystarczy, za późno, zatrzymane. Mężczyzna poprawił kapelusz i sięgnął do schowka, przytrzymując tlącego się papierosa wąskimi wargami. Twarz nie wyrażała żadnych emocji, gdy zaczął przeglądać pokaźny pliczek dokumentów. Wiele nazwisk, jedna twarz. Wielka loteria, losowanie i oto mamy zwycięzcę. Imię na dziś? Matt Murdock. Tak, dziś czuł się Mattem, nazwisko dawno nieużywane, niezbyt popularne, więc czemu nie? Peter Parker już się znudził po tygodniu w Wiedniu, Scotta Summersa mało kiedy używał, bo nie przepadał za gościem… W grę wchodził jeszcze Steve Rogers, ale to nie był jego wieczór. To nie był wieczór dla faceta ze stalową moralnością (a kiedykolwiek jest?).

Niedopałek wylądował na mokrym parkingu, a ciche stuki kwadratowych obcasów kowbojek z krokodylej skórki brzmiały w nocnej pustce, gdy Matt Murdock, w zasadzie fajny gość, szedł wynająć sobie pokój na kilka dni.

Tani motel. Dobra rzecz. Brzydka, stara Wendy nie będzie pytać o nic, gdy zobaczy tłuściutki plik banknotów, tylko dla niej, tylko i wyłącznie. Dycha ekstra za święty spokój. I już kobietka nie będzie wciskać nosa w nie swoje sprawy, straci zainteresowanie co do nietypowego trybu życia Matta, do muzyki płynącej zza drzwi z numerkiem 34, czy choćby nawet do czarnej torby z mocnego tworzywa, niepokojąco poszczękującej jakby ten cały Murdock zabierał ze sobą do pokoju niezłą zbrojownię. Widziała pieniądze. Nie jej sprawa. Dlatego motele są lepsze od wymuskanych hotelików z równie chciwymi, ale zdradliwymi boyami hotelowymi, którzy tylko

 

dywagacje, dygresje, tak, tak. Cyt, cyt, jak świerszcze za oknem, tak samo szumiały ćwierkały? słowa w jego głowie, bez przerwy, męcząc i irytując, choć twarz pozostawała blada, spokojna, obojętna, chyba nawet całkiem-całkiem

 

ale drzwi zamknęły się cichutko, zamek szczęknął. A za nimi został Matt Murdock, fajny gość. Do pokoju wszedł June, na którego ustach nie pozostał ani ślad sympatycznego uśmiechu, jaki wcześniej dostał babsztyl Wendy, kiedy podawała mu klucz, krzywiąc się, gdy mała, pulchna rączka od niechcenia walnęła go z brzdękiem na wytarty, zarysowany kontuar. Jesteś tu za karę, kobieto? Skrócić twoje męki? Proszę bardzo, mam w kieszeni nóż, nadstaw to zwiędłe gardełko, zawsze do usług.

June rzucił torbę na fotel otulony wyliniałą narzutką i uchylił okno, rozszczelnił poziomo, tylko poziomo, zwykłe otworzenie okna nie wchodziło w grę, bo ktoś mógłby się zakraść, zaskoczyć go, kto wie. A to i tak tylko na moment, byle tylko pozbyć się tego kociego, dusznego smrodku, jaki wisiał w powietrzu. Już lepsze spaliny z szosy. No, no. Nie ma to jak u Wendy. Prawie jak w domu…

…domu. Puste mieszkanie, wypełnione wspomnieniami miedzianych odblasków słońca, szarych oczu zwężających się odrobinę w uśmiechu, łagodnych dotyków delikatnych dłoni stworzonych do klawiszy. Teraz dom był tylko bólem. June już wolał, gdy był po prostu bezpiecznym, mdłym miejscem.

Wolał.

Łatwiej się żyło przed tym wszystkim. Bez emocji.

Łatwiej.

Ale lepiej?

Nie.

Na pewno nie.

Coś za coś.

 

Usiadł na łóżku, a po chwili położył się, prostując na skrzypiącym materacu sprężynowym nogi za długie dla marnego metr osiemdziesiąt posłania. Ręka powędrowała automatycznie do kieszeni, by zaraz wsadzić do ust kolejnego papierosa. Zaraz wróciła po telefon, nowiuteńki i błyszczący. Milczący. A choćby i dzwonił bez przerwy, to dla June’a wciąż byłby głuchy, bo jedyne połączenie przychodzące, jakie chciał zobaczyć, jedyne zdjęcie przypisane do jedynego kontaktu, jedynego numeru, nie pojawi się. Telefon leżał na dnie rzeki, o ile orientował się June. Tak mówił GPS, a June wyjątkowo postanowił czemuś zaufać, w ramach wyjątku. Więc nie zobaczy na wyświetlaczu ślicznej buźki podpisanej: Ariel. Mógł tylko przeglądać zdjęcia z pamięci telefonu, choć jego własna pamięć umiała je przewijać równie dobrze.

Ale po co. Mógł mieć to samo, a nawet lepsze, na żywo. Zdjęcia, wspomnienia, za mało. Tak, pamiętał o obietnicy. Obiecał, że zaczeka aż Ariel będzie chciał się z nim zobaczyć. Nie zapomniał. Ale od samego początku wiedział, że obietnica nie zostanie złamana jeśli Ariel nie zobaczy jego, a… zostanie zobaczony. Tak. Tak to właśnie działa. Tęsknota znów zaczęła doskwierać w sposób szczególnie bolesny, jak zwykle po upływie około miesiąca stając się absolutnie nie do zniesienia.. Wzrastająca obsesja. Jeszcze trochę, kilka dni i zrobiłby coś złego. Skrzywdziłby kogoś tylko dlatego, że śmie nie być Arielem. Nie przyniosłoby to wcale ulgi, ale przynajmniej wypełniło pusty czas… Za mało. Za mało, dużo za mało. Tylko Ariel. I dlatego już czwarty miesiąc June przyjeżdżał na kilka dni do Walii, by sprawdzić jak się ma jego mała, ruda syrenka. Przerwać odwyk. Ulżyć sobie jego widokiem.

Prawie że ulżyć.

Blisko.

Daleko.

Brak uśmiechu.

Żadna ulga.

Ale mógł mieć przynajmniej pewność, że Ariel daje sobie radę. Choć bez uśmiechu, nie tego prawdziwego, ale daje sobie radę. A jeśli nie… Cóż, proszę państwa, Matt Murdock wkracza do akcji, jak zwykle zza węgła.

Trzecia w nocy. Wytrzymać tylko te kilka godzin do rana. Już prawie jesteśmy. Już prawie w domu.

 

***

 

Wyszedł wcześnie. Nie spał w ogóle, może zapadł w letarg raz na jakiś czas. Mało kiedy spał tak dobrze, twardo i spokojnie, a teraz dodatkowo zżerała go niecierpliwość. To białe, słodkie ciałko było tak blisko, tak bliziutko, mógł sobie wyobrazić jego zapach i ciepło. Już niedługo, June. Ale kapelusz zostaw, dzisiaj dzień baseballówki i ciemnych okularów. I znajomych adidasków, celowo utytłanych, by wyglądały na noszone i nie raziły po oczach śnieżną bielą. Idealnie. Idealnie, by za drzwiami znów zamienić się miejscem z Mattem Murdockiem, fajnym gościem.

 

Matt Murdock. Za dnia ślepy prawnik, nocą samozwańczy stróż prawa, łapiący przestępczość. Śmieszna ironia, gdy to on sam, June, nosił ten pseudonim. Może i mieli co nieco wspólnego, nawet całkiem dużo, choć June zdecydowanie nie nosił lateksowego kostiumu, nie poza Pokojem Tortur przynajmniej, nie był niewidomy i, wbrew temu, co się mówi w branży, nie miał supermocy. Ale obaj mieli to samo skrzypienie w środku, obrzydliwy ból, który ich napędzał. Zżerało ich od środka. Działanie i brak działania. Nic nie pomaga, choćby nawet próbować wszystkiego i niczego, nawet wtedy

 

jest tutaj, to on, to on, rudy cukiereczek w jasnych ciuszkach. Śliczny, za śliczny na kelnera, ale nie da się ukryć, tutaj pracuje. Teraz nie syrenka, a Kopciuszek. Księżniczko, twoje miejsce na salonach, a ty jesteś zagrzebana w robocie po te białe łokcie?

 

June zapalił kolejnego papierosa, opierając się wygodnie o bramę. Stał kawałek od okna, ale mógł łatwo zajrzeć do knajpy i obserwować. Taki miał zamiar.

 

…Ariel. Słodka, mała syrenka, niewinna dziwka, jego, jego, jego, jego, zawsze. Wiedział o tym i nigdy nie wątpił. A i June należał do niego. Należeli do siebie nawzajem. Pan i sługa, sługa i pan, pełne zaufanie, słodycz powierzenia się komuś do granic możliwości. I to nie „komuś”, nie byle komu. To była jedyna istota na całym tym świecie, która go znała, znała, znała.

 

Ariel, dzisiaj się znowu boję. Boję się ciebie. Boję się siebie. Boję się. Potrzebuję cię.

 

Nie musiał tego mówić. Ale mówił. Obaj mówili. Mogli płakać. Mogli krwawić słowami przez całe godziny, choć wcale nie robiło się lepiej. Nie musiało. Pływali w swoich wzajemnych boleściach, napawając się żałością. Ale razem. I dlatego to było piękne. Im bardziej boli, tym jest piękniej. Prawdziwiej.

 

Ale to nie tylko to.

 

Żyli razem. Jedyne chwile, kiedy w ten cholernie pojebany sposób było normalnie. Ten tutaj piękny chłopak był jedynym, który widział prawdziwego June’a, nie żaden alias, osobowość na każdą chwilę, człowiek-kameleon, dzisiaj Matt, jutro Scott, a pojutrze kto wie? Wszyscy. Nikt. Kiedyś myślał, że nie ma żadnego June’a, że to pusta skorupa, w której nie ma nic prawdziwego. Ariel mu pokazał, że się myli. A może to on stworzył tego prawdziwego June’a. Tak czy siak, był jedynym, który miał do niego dostęp. Który mógł widzieć June’a tak po prostu po domu, boso, z włosami związanymi w niedbałego koka, oglądającego telewizję, leżącego na kanapie z nogami na oparciu, przewieszonego, pochłaniającego lody litr za litrem, przejmującego się kreskówkami, naprawdę przeżywającego to, że Jerry to taki skurwysyn, a Tom znów oberwał, bo ma pecha być mniej przebiegłym, a prawdziwszym.

Poświęciłby dla niego wszystko. Życie też, może przede wszystkim. Widział tyle scenariuszy, w których umiera, jak wtedy, gdy na przykład

 

***

 

W mroku ledwo widział krew na swoich palcach. Ziejąca rana w brzuchu była klepsydrą. Każda kropla krwi ziarenkiem piasku. Oddech zmieniał się szybko w sapanie, ciężkie sapanie. Zostało mu mało czasu. Mógłby jeszcze próbować uciekać, gdyby nie złamana noga, uszkodzona w locie z drugiego piętra. Nie ma szans. Lada chwila dotrą tutaj, na trzecie piętro magazynu, gdzie chował się za kolejną skrzynią, obserwując rosnącą plamę czerwieni pod sobą.

Zajrzał do magazynku broni, by zobaczyć ostatnią kulę. Najostatniejszą. Ale jedna wystarczy. A tam, gdzie się wybiera, już, daj Boże, żadna broń mu się nie przyda.

„Daj Boże”. Śmiechu warte. Nawrócenie w ostatniej minucie życia? Chyba nie. Miał tylko jednego boga, bożka, nimfę, aniołka, ale był daleko.

Oho, kroki. Szybciej, niż się spodziewał. Widać nie pozbierał wszystkich łusek albo nie wiedział, że krwawił na schodach. Okej, trudno. Czas wykonać ostatni telefon nim pocałuje lufę i poleci gdzieś, daj Boże, ha!, wysoko.

Śliski palec powoli przesunął się po dotykowym ekranie, zostawiając czerwony ślad na wyświetlaczu. Rudziutka piękność na zdjęciu. Miał tyle jego fotek, też nieprzyzwoitych, jak powiedziałoby społeczeństwo, nawet myślał, by je ustawić, ale to jedno go zawsze poruszało. Zrobił je kiedyś, nie wiedział kiedy, gdy szli razem po mieście. Ariel spojrzał na niego, uśmiechnął się i wtedy klik! znienacka. Piękności. I pomyśleć, że jak go pierwszy raz zobaczył, to chciał go tylko zerżnąć, raz w sumie, bo po co się powtarzać. A teraz to o nim myślał w tę ostatnią godzinę.

Nacisnął zieloną słuchawkę.

 

***

 

został ciężko ranny i została mu chwila na ostatni telefon nim go zajebią byle cioty ze SWATu. Problem w tym, że teraz nie mógłby nawet zadzwonić do Ariela, bo nie miał żadnego numeru. To byłoby takie przykre, nawet nie zmienić z nim kilku ostatnich słów. Ale póki żył, jeździł choć popatrzeć na niego, choć on nie chciał go w tym swoim nowym życiu, odciął się, ale June i tak zawsze będzie próbował zadbać o Ariela z daleka

 

Och, uśmiechnął się, podając menu klientowi. Co za uśmiech, choć June wiedział, że martwy, pusty, powierzchowny, nie obejmował oczu, co dopiero duszy.

 

najlepiej jak umiał, bo co to jest, połamać kilka gnatów w imię miłości, co to jest, bo chyba sama przyjemność. Nawet pamiętał to, co ostatnio

 

***

 

Mróz jak jasny skurwysyn. I do tego ciemno, choć pora wcale nie taka późna. June był szczególnie zmarznięty, choć jego auto miało przyzwoite ogrzewanie. Ale od dłuższej chwili stał na mrozie, obserwując tylne wyjście z restauracyjki, by poniekąd odprowadzić Ariela. Widział wcześniej tego typa, nie spodobał mu się. Patrzył na Ariela. Zaczepiał go z tym cwaniackim uśmieszkiem, nawet uszczypnął go w tyłek. Jego zachowanie zmieniło się o sto osiemdziesiąt stopni w pewnym momencie, gdy Ariel powiedział do niego coś z lekkim uśmiechem. Znając jego, łagodnie zasugerował, że może przypadkiem nie być dziewczyną. A teraz koleś wyraźnie podkurwiony i podchmielony stał w zaułku z dwoma kumplami. Na coś czekali, ale dobrze się składało, bo June też czekał. I był gotowy.

Kiedy Ariel wyszedł, otulony płaszczykiem i szalikiem, słodki jak mały zimowy zajączek, faceci ruszyli w jego kierunku.

Niespodzianka.

June przeciął im drogę nim przeszli przez ulicę, nim wkroczyli w światło latarni. Trzymał ręce w kieszeniach i milczał, patrząc na trzech facetów. Który pierwszy pęknie?

– Szukasz guza, koleś? Z drogi, spieszy nam się – warknął ten, którego June widział w restauracji. Jak wspaniale.

– Tamta syrenka jest pod moją opieką – powiedział prosto, uśmiechając się. Słowa sprawiły mu przyjemność. Tamtym trzem chyba nie, bo nawet nie kłopotali się odpowiedzią. Ruszyli na June’a.

 

***

 

jak zmasakrował trzech facetów w zaułku, którzy mieli ochotę porachować kości jego ślicznotce. Ale nie, bez takich, panowie, bez takich. A fama chyba poszła po mieście, bo Ariel nie miał więcej nachalnych czy agresywnych klientów. Cisza i spokój. Dzień ocalony.

Ta syrenka jest pod jego opieką.

 

Pamiętał chwile, gdy Ariel go nienawidził. Nic dziwnego. Cierpiał. Obaj cierpieli przez pewnego skurwysyna, który nie umiał docenić swojego szczęścia, co zakrawało chyba na jakieś spięcia w mózgu. Kretyn. Naćpany kretyn. Naćpany i pijany ostatnio. Ale życie Ariela i jego, Jacka Devila, Debila, były powiązane. Na niego też miał oko, bo

 

***

 

Postawna postać wyszła z baru, niby trzymając fason, ale krok trochę umykał. W okolicy ust świeciła końcówka papierosa, ale nawet bez niej June by go nie przegapił. Nigdy nie przegapiał kogoś, na kogo czekał. Ale jak tak dalej pójdzie, to nie będzie miał na kogo czekać. Facet wyglądał na totalnie zmarnowanego, odwyk wyraźnie nie pomógł, bo dzisiaj doprawił się chyba nie tylko alkoholem.

Zapijamy dziurę po syrence, zapijamy.

Facet sięgnął po coś do kieszeni, nie patrząc przed siebie.

June zmełł pod nosem przekleństwo i przyspieszył, by złapać go za ramię i silno szarpnął do tyłu. Auto ze świstem przejechało półtora kroku od nich.

– Och, kurwa… Dzięki, rozjebałoby mnie – stwierdził Jack z zaskoczeniem, a zmęczoną, wybiedzoną twarz na chwilę rozjaśnił uśmiech.

– Uważaj na siebie. Jesteś dla kogoś powodem, by żyć – powiedział June i poklepał go po ramieniu, odchodząc nim Jack zdążył mu się przyjrzeć.

 

***

 

kto wie, co będzie jutro. Ariel był z nim szczęśliwy. A teraz był samotny, cierpiący i nieszczęśliwy. Nie takim chciał go widzieć June. Dla dobra możliwej lepszej przyszłości, strzegł ich obu, kiedy tylko mógł.

 

Wrócił do domu bezpiecznie i spokojnie, nic się nie działo i nawet wieczór był ciepły. Arielowi nie groził nawet katar. Wkrótce położył się spać i June wiedział, że chłopak prześpi spokojnie do rana, więc otworzył sobie wytrychem tylne drzwi domu, który sam mu kupił. Poszedł prosto do sypialni i stanął przy łóżku. Zmiana bajki, Śpiąca Królewna.

Mógł sobie na to pozwolić, na pewno się nie obudzi, w końcu June sam dosypał mu coś specjalnego do wieczornej herbaty niecałą godzinę temu.

Ariel szykował sobie wtedy kolację. Uchylił okno (pionowo, pierwszy błąd, nie pamiętał, a może nie dbał o to) i postawił przy nim kubek, by herbata się schłodziła, a sam odwrócił się do lodówki. Kiedy June otworzył okno szerzej, rozległo się ciche skrzypnięcie, a Ariel znieruchomiał. Nie obejrzał się jednak, nie rozejrzał, po prostu na chwilę znieruchomiał, nim wrócił do przerwanego poszukiwania, choć jego ruchy były wolniejsze, jakby bardziej świadome. Nie bał się. Ale czekał. June to wykorzystał, wsypując biały proszek do kubka, a potem cofnął się w mrok. Noce, wbrew pozorom, były trudniejsze do czajenia się przy oknie. Nocą czujność jest wzmożona. Wzrok, słuch, wszystko nastawione na anomalie. Za dnia wszystko jest liściem czy kotem. To noc jest zagrożeniem. Dobrze, że June i noc byli jak jedno. To on często był tym zagrożeniem, które czaiło się o północy pod łóżkiem, za szybą, a czasem nawet w szafie.

Ale dzisiaj nie był zagrożeniem. Dzisiaj pogładził śpiącą syrenkę po policzku. Przeszył go rozkoszny dreszcz, kiedy poczuł ciepło jego ciała. Nie oparł się pokusie, by nachylić się do różowych ust i dotknąć ich swoimi wargami. Doskonałość. Worek z tęsknotą został przedziurawiony i powoli uciekała malutkim strumyczkiem, tak szybko, jak tylko mogła przez tak nikłą dziurkę.

June usiadł na ziemi, tuląc policzek do białej, zgrabnej dłoni. Zostanie jeszcze jakiś czas. Będzie obserwował Ariela.

Ariel przy pianinie.

Ariel nad książkami.

Ariel pod prysznicem.

Ariel w pracy.

Ariel w drodze.

Ariel bezsenny.

Senny.

Śpiący.

Niedobudzony.

Bezpieczny.

W potrzebie.

Wtedy szczególnie. Będzie przy nim. Zawsze. Będzie też czekał na telefon, na te słowa, przyjedź, zjawi się od razu, będzie przy nim, w końcu przytuli go tak naprawdę, naprawdę poczuje ten uścisk, a worek z tęsknotą pęknie raz a porządnie, wszystko się wyleje i wsiąknie. A June zrobi wszystko, by obaj dotrwali do tej chwili. Tak jak Matt Murdock będzie czaił się w mroku, wysoko, będzie obserwował i czekał, czuwał, sprawdzał, czy jego własna Karen Page nie potrzebuje ratunku.

Będzie przy nim. Jak anioł stróż. Ale nie. On? Anioł? Nie, nie. Dobrze wie, że nie. Matt Murdock nie był aniołem. On też nie może być. Nie może być aniołem, nigdy nie będzie. Więc będzie diabłem rodem z piekła, na usługach Ariela. Gotowy siać ból, przelewać krew, zostawiać pożogę. Taki mu się bardziej przyda. Kolejny demon. Na zawsze.

Jego diabeł stróż.

Koniec

Komentarze

Pierwsza i podstawowa zasada autopublikacji tekstów – jesteś swoim redaktorem. Warto byłoby zatem zadbać, by tekst był przejrzysty i czytelnu oraz nie było w nim, na przykład, zdań urywanych w połowie bez powodu. Powiedzmy, że w jednym czy dwóch miejscach ma to niby jakiś sens stylistyczny, ale jeśli już urywasz jakąś myśl, by wstawić między jej części inny akapit, zastosuj chociaż wielokropki. W większości przypadków miałem jednak wrażenie, że czytam zdanie, które nagle znika, a tekst nadal prze do przodu, jak gdyby nigdy nic. To nie jest fajne.   Jeśli chodzi o sam tekst, jest bardzo specyficzny. Trzeba się do niego przyzwyczaić i zainwestować sporo uwagi, by się w nim nie pogubić. Po części wynika to z poczucia szaleństwa i chaosu, którym chcesz nakarmić czytelnika. Po części niestety również z tego, że nie do końca klarownie udaje ci się przekazać i przedstawić to poczucie. W efekcie czego trzeba naprawdę sporo wysiłku włożyć, by doszukać się pomiędzy chaosem odrobiny sensu, a nawet kiedy już włoży się ten wysiłek, sensu okazuje się tu być jak na lekarstwo.    Nie twierdzę jednak, że tekst jest zły. Sam pomysł wydaje się posiadać dużo potencjału. Twierdzę jedynie, że twój warsztat nie jest jeszcze na tak dobrym poziomie, by umiejętnie przedstawic czytelnikowi tak trudny w przekazie rodzaj opowieści. 

A ja się tu nie zgodzę. W powieściach Kinga, w "Lśnieniu" choćby, są podobne myśli oderwane, niczym niezaakcentowane. Tutaj wprowadziłabym tylko kursywę. I usunęłabym pogrubienie z jednego "zawsze". Dwa "zawsze" wystarczą, albo proponuję rozciągnięcie tekstu w trzecim ("szerokie" odstępy między literami: ktoś powie, jak się to nazywa fachowo?). Na początku pogubiłam się strasznie i do teraz nie jestem pewna, o co chodzi, dlatego będę z uporem maniaka czytać, aż nie pojmę. Natomiast lubię chaos i kluczenie w takim labiryncie, bo wymaga myślenia, i doceniam autora, który jest w stanie coś podobnego skonstruować.

Bardzo dziękuję za obie opinie, wszystko cenne, szczególnie krytyka, bo tej bardzo mi brakuje, gdy daję opowiadania do poczytania tylko rodzinie i znajomym. Wiadomo, jak to jest. vyzart: z sensu, gramatyki itp nie będę się tłumaczyć, bo jak to ktoś mądrze powiedział, tekst ma się bronić sam i jestem całym sercem za tym :D Dzięki za szczerą opinię, przeanalizuję i zapiszę w pamięci, a także, mam nadzieję, wykorzystam. Teskt celowo był tak rozbity, poszarpany itp, ale jeśli to utrudnia zrozumienie, to przemyślę formę. Wielokropki wydają mi się nudne, oklepane i nie zwracają uwagi tak bardzo jak puste entery.   incognito96: idealnie odgadnięta inspiracja, uwielbiam i szanuję Kinga. Odstępy między literami to "rozstrzelenie", o ile się orientuję ;) A co do odszukiwania sensu, to przyznaję, że może być to utrudnione. Kiedy wrzuciłam tekst, u góry zamieściłam ostrzeżenie (później po namyśle usunięte żeby zapobiec torowaniu czytelnika), że to uzupełnienie do bardzo długiej i zawiłej historii. Może brakować kilku danych do zrozumienia całości, ciężko mi to ocenić, bo ja znam ją na pamięć i w każdym detalu ;) I bardzo dziękuję za miłe słowa. Łączę się w upodobaniu chaosu i skomplikowanych umysłów szalonych ludzi.

Pomimo braku nie tylko zamiłowania do zagadek umysłów ludzi szalonych, ale zwykłego zainteresowania takimi zagadkami, udało mi się przeczytać. Nawet bez specjalnego wysiłku. Co może świadczyć o niezłym poziomie umiejętności Autorki. W jednym na pewno, w drugim przypadku chyba wypadły jakieś drobne fragmenty tekstu na końcu akapitu.   Pozwolę sobie wyrazić zdanie odrębne w kwestii "pustych enterów". To one są nadużywanym, a przez to zbanalizowanym i często z tego powodu nie zwracającym na siebie uwagi elementem kompozycji typograficznej tekstu.

AdamKB: a wiesz, nawet sprawdzę, czy czegoś nie brakuje. Edytowałam tekst już po wklejeniu, bo nie podobały mi się duże przerwy między akapitami, które tutaj zrobiły się same. Może faktycznie coś przypadkiem usunęłam. A co do enterów i wielokropków, to można prowadzić długą dyskusję. Nie przeczę, że mogłam tutaj przesadzić z ich użyciem, to pozostawiam już do oceny Czytelnikom. Ale gdybym miała wybierać między… …czymś takim, a czymś   hmm   takim, to w tym opowiadaniu nie mam wątpliwości. Ale to też szczególny przypadek tekstu. Jeśli trzymam się typowej formy opowiadania, skupiającego się bardziej na fabule i tak dalej, bez nagłych przeskoków, a spójnego i łatwego w przyswojeniu, to oczywistym wyborem będą wielokropki, jeżeli w ogóle coś mam zamiar urwać. Wszystko zależy od kontekstu. Może dla porównania pojwinnam wrzucić kawałek czegoś zwyczajniejszego ;) Wow, miałam nie dyskutować, a gadam i gadam ;) mi scusi, już milknę.

:-) W ogniu dyskusji hartujemy nasze poglądy.  :-)  Co do enterów: przeglądając teksty czasami można spaść z krzesła, pomyśleć o nagłym oślepnięciu oraz dostać cholery – niczemu nie służąca ściana czerni na całym ekranie, interlinie raz pojedyncze, raz potrójne… Stąd lekka awersja.   wybiedzoną twarz  ---> hmm, wybiedzona… Dziwnie brzmi. ramieniu, odchodząc nim Jack ---> przecinek po imiesłowie, koniecznie.

AdamKB: a co byś sugerował zamiast wybiedzonej? :D Może po prostu wyrzucić i zostawić samą zmęczoną? Nie mam pomysłu na uznany, "słownikowy" wyraz, który odda to samo co wybiedzona.

Rozumiem Ciebie doskonale. Kłopot ze słowotwórstwem.  To najczęściej jest tak, że kontaminujesz, aby otrzymać podobający się Tobie, oddający Twoją myśl i wizję, Twój zamiar derywat, ale konotacja tego derywatu z pierwotnymi desygnatami jest tak silna, a przy tym odmienna od nowej, że "wpuszczasz w maliny" czytelnika. Wybiedzony – to się kojarzy z kimś (nie z czymś ani z częścią ciała!), kto wiele bied przeżył, odczuł na własnej skórze: ale, żeby nie było za łatwo i za wesoło, jest to już nowe, "pozasłownikowe", ad hoc stworzone i przypisane znaczenie – sprawdź w słowniku, jakie znaczenia nadaje przedrostek "wy-". Co z tym zrobić? Obejść trudność w postaci niemożności oddania jednym słowem. Pobrużdżona przeżyciami, napiętnowana śladami przeżytych bied, wymęczona życiowymi biedami  – tylko od Ciebie zależy dobór słów, jak najlepiej oddających obraz tej twarzy.

Pierwsze zdanie drugiego akapitu Twojej wypowiedzi mnie, za przeproszeniem, rozwaliło. Pokonuje nawet czytanie podręczników psychologii autorstwa Maruszewskiego czy innych ;D A jak teraz o tym myślę, mogłam napisać po prostu "skacowana", bo o to przecież chodziło.

No, to kiepsko ze mną, upadłem tak nisko, że poniżej poziomu podręczników – i to czego? – psychologii… Idę do łazienki otrzeć łzy…    :-) To ja się tyle musiałem nagadać na piśmie, żeby okazało się, iz o kaca chodziło?  Zgroza…   :-)

Poniżej jak poniżej. Użyłeś więcej trudnych słów w jednym zdaniu niż fragmenty z procesów poznawczych. To wyczyn ;) A do najprostszych rozwiązań prowadzą najkrętsze drogi :D

:-)  Zgadza się z tymi drogami. Kombinujesz jak koń pod górkę, godzina, druga, w połowie trzeciej błyska wreszcie genialna myśl, a za sekundę konstatujesz, że zatoczyłeś, człowieku, prawie pełne koło. Po to, żeby skręcić o krok w lewo bądź prawo.

Tekst zupełnie nie w moim typie. Przeczytałam i nie rozumiem, o czym był. Nie znaczy to, że tekst jest zły, tylko ja chyba się poruszam po innym poziomie świadomości. Nie podobają mi sie przeskoki, poszarpanie, brak płynności, urywane zdania, coś, co dla mnie jest chaosem narracyjnym. Nie mój typ i tyle, inni mogą mieć inne zdanie.   Co to znaczy poziome i pionowe rozszczelnianie okna…?

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

Joseheim – o gustach ponoć się nie dyskutuje, a ja dziękuję i za tę opinię :D A okno możesz otworzyć albo na oścież, jak do mycia, albo obrócić klamkę/wajchę/co tam jest i wtedy otwierasz okno pod kątem, tylko u góry.

Dużo tu chaosu. Ja wiem, że takie było założenie, ale dla mnie ten tekst jest po prostu niegramatyczny i nieczytelny. Wydaje mi się, że pisząc w takim stylu bardzo łatwo jest się pogubić, zatracić w bełkocie, co tutaj ma miejsce. Trzeba umieć pisać dobrze "normalnie", żeby brać się za eksperymenty. Łatwo się bronić, że tekst "tak miał wyglądać", ale kiedy widzę szkolne błędy, to naprawdę trudno taką obronę traktować poważnie. A już naprawdę irytujące jest dodawanie znaku zapytania albo wykrzyknika w środku zdania. Podsumowując: jeśli chcesz prowadzić narrację szaleńca, to musisz to robić przekonująco, nauczyć się, jako autor, ten chaos kontrolować.   Natomiast lubię chaos i kluczenie w takim labiryncie, bo wymaga myślenia, i doceniam autora, który jest w stanie coś podobnego skonstruować.

Zapoznam Cię w takim razie z moim kolegą, który cierpi na brak zdolności klarownego wyrażania myśli. Docenisz go jak mało kogo, obiecuję.

Administrator portalu Nowej Fantastyki. Masz jakieś pytania, uwagi, a może coś nie działa tak, jak powinno? Napisz do mnie! :)

Chyba dobrze, że dodałam wczoraj drugi tekst, normalny, bo jeszcze byście wszyscy uznali, że nie umiem budować normalnych zdań ;)

No więc właśnie, albo okno otwierasz, albo uchylasz, a co ma do tego pionowość i poziomość, to nie rozumiem ; )

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

Można też uchylić pionowo, mała, pionowa szparka :D

Pozwolę się wtrącić do dyskusji o uchylaniu. Nie uważam tego za bardzo istotny szczegół, ale wydaje mi się, że jeżeli okno się uchyla to ono otwiera się z trzech stron (nieważne czy uchylasz je na górę czy na bok), zatem trudno tu mowić o uchyleniu pionowym czy poziomym. A już w ogóle to jest jeden z tych nieistotnych szczegółów, które nic dobrego w opisie nie robią, a jedynie wprowadzają nieład :)

Administrator portalu Nowej Fantastyki. Masz jakieś pytania, uwagi, a może coś nie działa tak, jak powinno? Napisz do mnie! :)

Pionowa szpara powstanie, gdy skrzydło okna obrócisz o mały kąt na zawiasach, umieszczonych z boku, w pionie. Gdy rozewrzesz okno, oczywiście nie do końca. Gdy uchylasz – odchylasz od pionu na zawiasach, umieszczonych w poziomie. Okno uchylno-rozwierne.

Lubię teksty o podobnej tematyce, ale Twój średnio mi się podobał. Wejście do głowy psychopaty w sposób, który będzie zarazem czytelny i przekonujacy nie jest łatwe. Momentami strumień myśli jest zbyt bełkotliwy, a w tekst wkrada się nadmiar chaosu. Dodam, że motyw z przybieraniem imion postaci komiksowych jest w ogólnym kontekście dla mnie niezrozumiały.   Pozdrawiam.

Eferelin Rand: myślę, że można się domyślić, czemu facet z mnóstwem broni w torbie posługuje się fałszywymi ID. A to, że wybrał sobie imiona bohaterów komiksowych, to już kwestia jego indywidualnych upodobań :D

Miałem na myśli to, że poświęcasz temu tematowi trochę miejsca w tekście, ale w żaden sposób się to na istotę fabuły nie przekłada. Przynajmniej według mnie.

O, nawet nie wiedziałam, że to będą moje klimaty;-) Pisałyśmy sobie o tym, jeralniance, nie? Zabawne, że tak trafiłyśmy na siebie… Jest troszkę zamieszania, nie nazwałabym chaosem, raczej wymuszeniem silniejszego skupienia się. Zwłaszcza przy zabiegach takich niedokończonych zdań, akapitów wręcz. Bardziej jak w filmie – tak mi się skojarzyło - gdzie nagle akcja się zatrzymuje i przewalają się komuś obrazy z jakichś wspomnień. Język czasami potoczniejszy, ale nie razi. Jest parę naprawdę dobrych zdań, że się uśmiechnęłam myśląc: inteligentne. A najbardziej podoba mi się pomysł;-) Fajna miłość, lubię takie. Tak myślę, że chyba jednak jeszcze muszę Ci coś wysłać… Pa!;-)

Cieszę się, że się spodobało c: A ja czekam, skoro tak, poczytam z radością ;>

Nowa Fantastyka