Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
2004r.
Krawędź łóżka:
Wiele razy myślałem o życiu.
I za każdym razem przybierało inną formę. Zgeometryzowaną, w kształcie walca. Podłużną i nieregularną. Bezbarwną, lub mieniącą się po brzegi fluorescencyjnymi kolorami.
Siadywałem wtedy w fotelu. Ja, Matthew Herrington. Sześćdziesięciosześcioletni, przykładny Amerykanin. Wielki mafiozo, alfa i omega. Siostrzeniec znanego Dady. Nieposkromiony morderca…
W porze wieczornych drzemek, przychodzi czas na refleksje:
a) Czy, jeśli uciekłbym z domu, jak zarzekałem się wiele lat temu, nie widziałbym mordy pradziadka? Tej wielkiej łysiny wuja, i dużego biustu Lucy? No i co wtedy? Czy byłbym tym, kim jestem teraz? Ta, tą samą pierdołą.
b) Jakie wpływy mają owe piersi? A gdyby były, dajmy na to, małe?
b) Dlaczego kurtki robiono ze skóry? I dlaczego z frędzlami?
c) Czy długo będę rozważał? Kiedy stwierdzę, że czas zamknąć oczy? I czy w ogóle jest jeszcze po co? Sen jest dla kitajców.
Podnoszę kubek do ust. Ciepły płyn wypełnia buzie. Skapuje dalej. Język. Słodycz. Przełyk. Żołądek, u celu. Unoszę klatkę piersiową. Góra, dół, wdech, góra, dół, wdech.
W ciemności widzę, jak leżę z moją Saksofonistką. Patrzę, jak śmiga palcami po błyszczących przyciskach instrumentu. Pochyla głowę, zasłaniając twarz kaskadą włosów. Leżę tylko, patrzę i słucham. Gra jedną z najsubtelniejszych, jazzowych piosenek.
*
20 czerwiec 1969r.
środa
Dzisiaj w Chicago jest szczególnie duszno.
Czuję jak słońce, pomimo tego, że skryte za ciężkimi chmurami, czerwieni policzki i nieznośnie wpija się w ciemne spodnie.
Przechodniów jest niewielu. Większość siedzi przed domami. Leżą na równo przystrzyżonych, odpowiednio zielonych trawnikach, z odpowiednio zimną colą w dłoniach i z odpowiednio długą rurką wetkniętą w szklankę. Synkowie grają w baseball, córki udają rodzinę, mamy gotują obiady, ojcowie czytają gazety.
Będzie burza, tak czuję.
Jakaś niska kobieta przechodząc obok mnie wzdycha. Atmosfera udziela się nam wszystkim.
Nie widzę żadnego dziecka biegającego po mieście. Ciekawe, czy Hanna siedzi w domu. Minęły czasy, kiedy szło się z przedszkola prosto na podwórko, z głową pełną planów: w co się pogra, z kim się pogra, i jak zaczepi się najsilniejszą dziewczynę z bandy. Czasami chojrackim tekstem, czasami mocniejszym rzutem piłki. I co najważniejsze, wszystko było na miejscu. Miłosny liścik, kwiatuszek… gdzie tam.
Wchodzę do sklepiku. Muszę odwalić robotę. Nie ma innej rady.
– Pomóc w czymś? – słyszę z kąta.
– Pan Legnicky? – Przez moment nie odpowiada. Po chwili cedzi z wyraźną szorstkością:
– A o co chodzi?
Błądzę wzrokiem po skórzanych paskach, torebkach i kurtach, w nadziei, że zobaczę, skąd dobiegło pytanie. Bardzo dobrze kojarzę wszystkie z przedmiotów. Na przykład tę parę fikuśnych, zdobionych kowbojek. O, albo ten stary, przetarty abażur.
– Dzień dobry – zaczynam niepewnie. – Słyszałem, że nie zgadza się pan na nasze warunki.
– Czego? – Struga głupka. – Jakie?
Już dawno minął okres, kiedy podchodziłem do wszystkiego z emocjami.
– Naszej pomocy przede wszystkim, ale pan musi płacić, wie pan. No, bezwzględnie.
– Pomocy? Sam sobie bardzo dobrze radzę. A już na pewno nie chcę jej od bandy kryminalistów! A teraz, pan pozwoli, proszę wyjść, i tak zwijałem się do domu. Do widzenia.
„Trening czyni mistrza, chłopie.” – mawiał kuzyn, wykręcając z samochodu nowe, niedawno zakupione przez sąsiada radio.
Teraz czuję się jak ono. Urządzenie do zabawiania ludzi. Facet majstruje przy przewodach. Zastanawia się, które z kabelków przeciąć, by wyprowadzić z równowagi dobrego, spokojnego człowieka.
– Panie Legnicky – zaczynam nieco ostrzej. – Nie chcę kłopotów. Jeśli pan nie posłucha, będę zmuszony posunąć się do…
– No proszę, do czego? Pozbijacie okna, wypędzicie klientów, dobre mi. Nie ma sprawy, ale szmalu nie dam.
Wzdycham.
Pana Andrew znam od dobrych, piętnastu lat. Jako dwudziestolatek nie byłem pewny, czy chcę poświęcić się rodzinnym interesom. To wtedy, ten pomarszczony, zgrzybiały staruszek, o niezwykłym sprycie i sprawnych rękach, pomógł mi najbardziej. Zaczarował mnie. Co chwila wykonywałem najdoskonalsze z rymarskich wyrobów bliskie ludzkiemu sercu, zapominając o piętrzących się na sumieniu trupach. Nie raz widziałem, gdy wchodziłem – a to po nowy prezent dla Lucy, a to po rady – jak siedzi zgarbiony nad jednym z cudeniek. Szybko i bardzo dokładnie wykańczał byczkową skórę równiutkim ściegiem. Może nie byczkową…
Ma słabe oczy. Za dużo przesiedział w zapyziałej, ciasnej pracowni. Bez dobrego oświetlenia, ze zdecydowanie za dużą ilością zamówień na kolejne popołudnia.
Wykonywał przeróżne rzeczy. Był krawcem, złotnikiem i zegarmistrzem w jednej osobie. Nie potrafię sobie wyobrazić, jak naprawia usterkę. Jednak z łatwością, jak sunie na maszynie: stopka popiskuje, igła wkłuwa się z zawrotną prędkością, zniszczone ręce podtrzymują materiał, podnoszą stopkę, przygląda się rządkowi ząbków.
Pamiętam, jak wepchnął mi parę pięknych, miękkich garsonek. Zaraz potem następną i następną, jedną ładniejszą od drugiej. Miały być dla Hanny, gdy tylko podrośnie. Lucy nie chodziła w podobnych. Wolała kurtki z frędzlami.
– Proszę się zastanowić. – Teatralnym ruchem, niby przypadkiem, odsłaniam przyczepionego obrzyna.
Cisza.
– Sto pięćdziesiąt miesięcznie. Chyba ma pan tyle?
Teraz ten zdolny, starszy mężczyzna traci swój cały, wcześniej nabyty urok. Widzę, jak niewielka postać pochłonięta całkowicie przez mrok sklepiku, wybrzusza się. Jakby czerń pozwalała wyjść prawdziwej naturze człowieka w postaci karykaturalnych macek. Nasze miastowe, ludzkie „cthulhu”.
Cisza.
– Dobrze. Będę w poniedziałek, proszę nie zapomnieć, to bardzo ważne. Do widzenia panu – dodaję głośniej, wychodząc na ulice. Nie myślę, że popełniam grzech. Bóg dawno przestał się mną interesować. A ja Nim, jesteśmy kwita.
*
Środek łóżka:
2006r.
Bardzo mocno chcę, żeby Ann była przy mnie. Może zająć największą część łóżka. Niech weźmie najmiększą z poduszek, najcieplejsze z kapci, byleby znowu zagrała. Dźwięk saksofonu, piękny i delikatny. Taki jak Ona.
Wdech, wydech. Góra, dół. Czas na kolejną drzemkę.
Próbuję się ułożyć na twardym, wystającym kręgosłupie.
a) Czy warto zabijać? Czy zło rodzi zło? A może dobro?
b) Wydaje się, że stworzyłem wiele. Z dobrej jakości ludzi. Tak podpowiadał mi instynkt.
c) Dlaczego kupuję ciągle tę samą herbatę? Czy to skutek wcześniejszych działań? A właściwie dlaczego nie lubię Coca Coli?
d) Kiedy stwierdzę, że czas zamknąć oczy? I czy w ogóle jest jeszcze po co? Sen jest dla mięczaków.
*
21 czerwiec 1969r.
czwartek
Siedzą na jednej z czerwonych, barowych kanap.
Hanna śmieje się i zadaje pytania matce, bardzo głośno, ale jeszcze nie na tyle wyraźnie, bym cokolwiek zrozumiał. Macham małej i podchodzę bliżej.
– Hej.
Lucy nie odpowiada, nie patrzy na mnie. Wstaje powoli zbierając rzeczy i składa sztućce na papierowe talerzyki, tak, jak nauczali w klinice.
– Zamówię coś. Jadłyście? – pytam nieco bezmyślnie.
– Jakieś kiełbasy. Całkiem spoko – odzywa się w końcu. Nadal jednak udaje, że mnie nie widzi.
– Chcecie coli?
– Yhym – odpowiada córeczka.
– Nie, dzięki.
Podchodzę do lady i zamawiam to samo, co żona. Wspominam kobiecie z baru o dodatkowych napojach dla mnie i Hanny.
– Jak tam? – pytam, siedząc z nimi.
– Spoko.
– Do wesołego miasteczka! – piszczy dziewczynka, w ostatniej chwili przegryzając dolną wargę. Lucy spogląda gniewnym wzrokiem. Pewnie kazała milczeć o dzisiejszym wypadzie. Nie mogła znieść tego, że zabieram małą, fundując całą wycieczkę. Bała się, że córka za bardzo pokocha złego ojca, kiedyś puszczającego się na lewo i prawo. Ignoranta, chama, prostaka.
Żona-ćpunka to zupełnie inna sprawa. Wyjątek. Stale powtarzające się sytuacje: zamykanie w łazience, gdy zasiadamy do wigilijnego stołu, jakieś nerwowe telefony, butelka mineralnej pod umywalką i dziwni, roznegliżowani goście.
Na szczęście wiem, że dzieci nie kojarzą faktów i nie łączą ich tak, jak powinny. Choć z drugiej strony… Mała ostatnio zrobiła się bardzo agresywna. Może nie jest taka ciemna. Podobno dzieci wiedzą i czują więcej, niż sądzą dorośli.
Lucy wspominała, może z miesiąc temu, o niemiłej sytuacji. Przedszkolanki widziały, jak Hanna bije kolegę małą kopaczką. Normalnie, nie zaniepokoiłbym się. Jednak córeczka krzyczała, że jest na haju, że chłopak musi oddać działkę, że inaczej umrze.
Szczerze – mam to w nosie.
– A jak w robocie?
– Spoko.
– Nie wyzyskują cię?
– Nie.
– I nie masz żadnych problemów z klientami? – pytam z ironią. – Kompletnie żadnych? A jak tam szef? Zadowolony z pracownicy? – syczę, już nieco bardziej złośliwie.
– Nie teraz – odpowiada szorstko.
Cisza.
– Chcę podwyższenia alimentów – wypala w końcu.
– Podwyższenia? I tak są wysokie.
– Niewystarczająco.
– Ta, niewystarczająco… Chcesz na leki? Skończyły się?
Uśmiecham się, jakbym połknął cytrynę.
Głupia dupa. Ciekawe, czy Hanna ma w czym chodzić. Wszystko przeznacza na narkotyczne potrzeby.
Na stole pojawiają się trzy puste szklanki i dwie butelki coli.
– Daj – zwraca się do córeczki, zabierając otwieracz. Już po chwili nalewa napój. – Po prostu nam nie starcza. Zresztą, niedawno Hanna zaczęła brać lekcje malarstwa. Rodzice płacą, ale nie wiem na jak długo. Nie chcę tak ich wykorzystywać, no… Sami mają mało. – Złagodniała. Jakby dopiero teraz przypomniała sobie, że kiedyś żyliśmy we wspólnym mieszkaniu. Witaliśmy się w kuchni, gotowaliśmy dla siebie, używaliśmy tych samych, poszczerbionych naczyń… A może zwyczajnie wie, że w sądzie nie ma szans na wygranie.
Gulp, gulp, córeczka dorwała się do pierwszej butelki.
– Taa.
– Potrzebuje pędzli, farbek, fartuszka, jakiś szmatek. Matt, to kosztuje.
– Wiem. – Połykam kęs chleba i popijam wszystko smaczną, schłodzoną colą. – Może. –
Z drugiej strony, naprawdę chcę, żeby lepiej żyły… Niech będzie. Dam więcej. Tylko niech nie pieprzy, że na farby.
– Serio?
– Ta, zastanowię się – seplenię z pełnymi ustami.
– Dzięki.
Pierwszy raz od dłuższego czasu widzę, jak się uśmiecha. Blado i niewyraźnie. Jakby oczy straciły to, czym zachwycałem się jeszcze przed rozwodem. Kiedyś, małe iskierki dawały chęć do życia i skończenia z pracą. Teraz, mam ochotę wstać i wyjść. Zbiera mi się na śmiech.
Postarzała się. Wygląda jak blada, wyschnięta śliwka. Jednak muszę przyznać, że nadal pociąga facetów – tak sądzę. Jednak nikt nie interesuje się dzieciatymi rozwódkami, a szkoda.
– Hanna! – Denerwuje się. Córeczka wylała właśnie na spodenki cały lepki napój. Czuję, że naród wstrzymuje oddech.
Słyszę, jak płaczą wszystkie dzieci Stanów.
Ojcowie zamykają gazety.
W dzisiejszych czasach płyn jest na wagę złota. Bóg, honor… i Coca Cola.
*
28 czerwiec 1969r.
środa
Dada czeka w gabinecie.
Wyszykowałem się. Założyłem jakiś stary garnitur. Niestety bez krawata, ten zapodział się gdzieś przy wyprowadzce, trudno.
– Wchodź – wita mnie w drzwiach. – Zalecę do skarbka i zaraz wracam – dokańcza i szybkim krokiem kieruje się w stronę schodów, pewnie na niższe piętro, gdzie znajduje się sekretariat.
Wuj zawsze lubił Margarett, jedną ze starszych pracownic, inaczej skarbka. Kiedyś plotkowano, że wykorzystuje swoje wysokie stanowisko, by wieczorami, gdy tylko zamykano budynek, spotykać się z kobietą sam na sam, i „podyskutować” na służbowe tematy. O co tyle krzyku? Jest dorosły, kobieta także.
– Już. – Wrócił, zadyszany. – O, ładna marynarka. – Wymagał od pracowników pięknego wyglądu oraz dobrej prezentacji. Nawet przemytnicy posiadają godny styl. Słyszałem o jednym takim. Zginął w napadzie terrorystycznym. W tym samym dniu, gdy założył kalesony i sweter.
– Co z Polakiem? Płaci?
– Jutro mam do niego pójść. Jak nie zapłaci, sam go sprzątnę, słowo daję.
– Dobrze. – Kręci się na moment po pokoju, szukając czegoś w szufladach. Napoczęty papieros tli się w popielniczce. Ktoś spuścił rolety, nim tu przybyłem. Zdjęcie pradziadka wisi nad jednym z klaserów. Widzę, jak wielka gęba starucha łypie znad wyczyszczonej szybki. Nienawidzę dziada.
– Słuchaj… – zaczyna. – Carl coś kombinuje w kasynie, zaleć do niego. Słyszałem, że bierze więcej niż ustaliliśmy. Nawet do dwustu.
Cisza.
– Coś marnie nam idzie z tym interesem, nie sądzisz? – pyta, przeglądając jakieś pliki. – Co chwila jakieś alarmy, że nasi ludzie niewypłacalni, biedni, styrani. Cholera, muszę ich zwalniać i wlepiać kosy, zero zysku. Nie wiem, co robić, żeby znaleźć idealnych pracowników, rodziny za mało. Hanna, Lucy… Sam nie wiem, nie pasują do tej roboty. Bianka chciała zasilić nasze szeregi i sobie bardzo dobrze radzi. No i zarabia… A, właśnie. Co tam u Lucy?
– Dobrze.
– Teraz masz tę małolatę, Ann?
– Małolatę? Ona ma dwadzieścia trzy lata. Tak, Ann, Ann.
– I? Jakby nie patrzeć nadal małolata. – Nie odpowiadam. Zapadam się głębiej w fotelu i spuszczam głowę. – Zachciało ci się romansików, czaruś od siedmiu boleści… A co z Lucy? – Momentalnie sztywnieję.
– Lucy? Chyba spoko, ale czuję. No czuję, że nadal bierze.
– Oj tam, oj tam. Bo w życiu nie można zaznać trochę koloru… Liczy się fan! A poza tym jest dobrą matką. Kocha Hannę jak nikt inny.
Słychać skrzypienie otwieranej komody.
– A wiesz, że odwiedziłem ją niedawno? Podała pyszną kawę i poczęstowała ciastkami, bardzo dobra kobieta, bardzo – kontynuował. – No i niczego sobie.
– A właściwie, wujku, po co u niej byłeś, jeśli można spytać? Chyba nie sprzedajesz…
– A czemu nie? Zyski to zyski. Pracuję, żebyś mógł chodzić w takich ładnych marynarkach.
Śmieje się. Po chwili dodaje: – Bo na krawat już nie starczyło!
Czerwienieje na twarzy, chwytając się za brzuch.
– To już przesada. Nie można tak – cedzę.
– Boże, wszystko można! To napędza interesy. Jak coś zostaje, to podpylam do niej i problem z głowy. Przynajmniej nie będziemy na minusie. Wiesz Matt, trzeba sprzedawać ludziom, którzy będą mieć szmal, żeby zapłacić za towar. Nie takim pierwszym, lepszym obdarciuchom z ulicy. Oni nic nam nie dają. A Lucy zawsze ma przy sobie trochę drobniaków, pomoże. No i obiecana działka jest do jej dyspozycji.
– Widzisz, Ann jest lepsza. – Zmieniam temat.
– Ann jest… Nie pasuje do ciebie. – Przechodzi do drugiej szuflady. – Jest za dobra. Taka… – Widzę, że szuka odpowiedniego słowa. – Czysta.
Zgadzam się. Jest czysta. Ale kurna, ktoś w związku musi być czysty.
– Mam! – Wyciąga jakąś kopertę i otwiera, szeleszcząc kartkami. – Właśnie. – Zajmuje miejsce przy biurku. – Niedawno zarejestrowano nową nieruchomość na Grand Ave, przy rzece Branch. Kojarzysz? Podobno niedaleko tej dobrej piekarni, Lolly Hill? Mniam, najlepsze obwarzanki w całym Illinois! Numer pięćdziesiąt trzy.
– No, no. Wiem gdzie.
– Porozmawiaj z nim. Tym właścicielem. Musi płacić haracz. Postaraj się, coraz rzadziej płacą, a wiesz, jak nie lubię zlecać komuś odwalenia brudnej roboty.
– Pewnie. I to tyle?
– Tak, w sumie tyle. A, nie. Wysyłałem już kilku naszych. Kiepsko poszło.
– To znaczy?
– Jeszcze nie wrócili.
Chwila ciszy.
– Jak to nie wrócili?
– No…
– A o której wyszli?
– Nie, Matt, nie o to chodzi. Pierwszego posłałem jakiś tydzień temu. Ostatniego dwa dni temu. Z nikim nie mogę się skontaktować.
– Nawet z Bobem?
– Nawet z Bobem! Ale posłuchaj, to najlepsze. Nie możemy się skontaktować z rodzinami. W ogóle!
– Jak to?
Kolejna cisza.
– Nie wiem, ty mi powiedz.
Nie odpowiadam.
– Matt, przeciąg.
– Ale że niby co? Mam połazić do ich domów?
– No, najlepiej by było.
– Eeee. Okej.
Zamyka drzwi. Wychodzę z budynku. Sranie, nie wrócili. Po prostu uciekli. Nikt nie wytrzymuje pracy z wujem. A ten sklepikarz? Pewnie murzyn jakiś, albo Azjata. Na białasa nie liczę. Łatwo pójdzie.
Ze zmuszeniem Lucy do kolejnego odwyku, zdecydowanie trudniej.
*
Pod łóżkiem:
2010r.
Znowu czerń. Tym razem płynę, ktoś cięgnie mnie za nogę. Mocno i nerwowo. Wynurza się z tafli wody. Ona, Ann. Śmieje się słodko, marszcząc piegowaty nosek. Cała mokra i zupełnie naga. Wakacje na Miami. Rok tysiąc dziewięćset siedemdziesiąty piąty. Sierpień.
Budzę się. Łykam zimną herbatę, tę samą, co zawsze. Marzę o Coca Coli i krótkiej drzemce. Układam się na łóżku. Nie słyszę saksofonu, tylko wdech i wydech.
Dół i góra.
Czas na rozmyślenia:
a) Jak jest pogoda na plaży? Czy to zależy ode mnie i od mojego nastawienia? Czy jeśli pomyślę: ”Jest słonecznie”, to sprawię, że znikną chmury? No, no, pewnie.
b) Jak długo trwa podróż z materaca, na brzeg oceanu? I na jakie etapy będzie można podzielić tę podróż? Materac, dywanik, kafelki. Kafelki, dywanik, materac.
c) Kiedy stwierdzę, że czas zamknąć oczy? I czy w ogóle jest jeszcze sens? Sen jest dla pedałów.
*
30 czerwiem 1969r.
piątek
Muszę iść do kasyna. Odwalić robotę i jak najszybciej zapomnieć. Lubiłem Carla. Nie chciałbym żadnych komplikacji. Nie mam teraz głowy do tego wszystkiego. Wrócę, zmienię ubranie na nieco mniej wyjściowe, i wezmę prysznic. Tak, to mi dobrze zrobi. Może uda się pogadać z Ann w przerwie między studiami.
Idę parkiem Oz.
Jakaś grupka hippisów śmieje się wniebogłosy. Zaparkowali wielkim, kolorowym Flower-Power busem na zastrzeżonym miejscu. Widocznie, mają to w nosie, bo siedzą koło auta i palą szlugi. Może trawkę. Obserwuję kątem oka, jak podchodzą policjanci i zaczynają coś gadać z minami znudzonych rodziców. Już nikogo nie dziwią podobne sytuacje. Podobno Wietnam jeszcze się trzyma.
Ann nie było w mieszkaniu.
Saksofonu też, pewnie zabrała instrument na studencki koncert. Miałem pójść, posłuchać jak gra. Patrzę na zegar w saloniku. Piętnasta czterdzieści osiem. Czyli jeszcze cztery godziny. Widzę, że się spieszyła. Napoczęta kanapka leżały w kuchni i czeka na powrót właścicielki. Aż wgryzą się w nią równe ząbki.
Muszę załatwić sprawę i z kasynem, i z dostawcą w tym samym dniu. Ten ma być o szesnastej trzydzieści w Las Vegas. Stamtąd do Carla niedaleko. E, no tak. I zahaczyć o te rodziny.
Rozbieram się i kładę ubranie na krześle. Stanik i podkoszulek Ann leżą na podłodze. Uśmiecham się i podnoszę części garderoby. Nie wącham, po prostu, nie mam już na to czasu. Zawsze lubiłem zapach jej skóry.
*
Podróż nie trwała długo.
To dzięki udoskonaleniom łączności Dady. Załatwiał samoloty i obstawę. Zabrałem Berrego i Mike'a, barczystych kuzynów z Włoch, a pieniądze schowałem do czarnej walizki.
Wszystko poszło szczególnie sprawnie:
– Macie? – pyta niski, ciemnoskóry Francuz.
– Tak.
– Sprawdzę. – Sięga pod spód i spokojnie liczy pliki banknotów. – Okej, zgadza się.
– Jakiej klasy? – pytam, na widok przeładowywanych skrzynek dobrze ukrytego haszyszu.
– Zero. Pasuje? – pyta, chowając pieniądze.
– Tak. Odezwiemy się.
– Mam nadzieję.
Berry poprawia pasek u spodni i popycha Mike'a. Jak zawsze, po dobrze wykonanej robocie. Wracamy.
*
– Halo? Pani Thompson?
– To pomyłka. – Słyszę niski, męski głos.
– Nie dodzwoniłem się do państwa Thompson?
– Nie, mówię, że pomyłka.
– Aha, to przepraszam. – Odkładam słuchawkę. Spoglądam na kartkę, którą dostałem od wuja. Nie, wszystko się zgadza. Na wszelki wypadek wykręcam numer bardzo dokładnie, z wielkim skupieniem. Słychać znajomy chrzęst.
– Tak, słucham?
– Pani Thompson?
– Pomyłka!
– O, to znowu pan? Przepraszam, ale na pewno wstukałem dobry numer. Czy słyszał pan, co się stało z rodziną Thompsonów? Bob ostatnio, jakieś dwa tygodnie temu, zniknął, czy wie pan coś na ten…
Rozłączył się.
Dobra, na razie mam to w nosie. Idę na koncert.
W końcu siedzę tam, gdzie powinienem.
Piwnica młodych studentów jest długa i nieco zatęchła. Nie było ich stać na miejscówkę z prawdziwego zdarzenia. Chyba powinienem załatwić jakieś nowe lokum, a przynajmniej poszukać. Ann nie może marnować się w takiej ruderze.
Widzę jak dwóch młodych szykuje sprzęty. Pochylają się, zarzucając przydługimi włosami. Jak to nie przeszkadza? Nigdy nie miałem ochoty na zapuszczanie, nawet wtedy, kiedy przekonywała mnie do tego Lucy. Nie, i koniec. To bardzo niewygodne. Już widzę jak wuj Dada reaguje na nową fryzurę. Bałbym się nie tylko o siebie, ale także o biedną Ann.
Do chłodnego pomieszczenia wchodzą coraz to nowi ludzie. W środku można palić, więc po chwili całą piwnice wypełnił duszący, biały dym. Czuję, że jarają różne rzeczy. Nie koniecznie dozwolone. Moja ukochana dawno wciągnęła się w nałóg. Prawie tak samo, jak Lucy, gdy zaczynała eksperymentować z nowymi specyfikami. Z tą jednak różnicą, że jeden pet dziewczynie w zupełności wystarcza, i to tylko od czasu do czasu.
Nie dziwią się, że tu przychodzę. Już poznali starszego chłopaka koleżanki, niejakiego Danny'ego. Nie podawałem prawdziwego imienia.
Widzę Ann. Idzie w moją stronę.
– I jak? – pytam, obejmując ją.
– Do dupy – mruczy. – Wyobraź sobie, że Rebecka nie może wystąpić.
– Dlaczego?
– Jest w areszcie. Matka kazała jej rzucić studia. Zakazała chodzić na naszą grupę. Rozumiesz? Jebana suka!
– Barbara Hillson?
– Ta.
– Wiem. Mieszka obok mojej ciotki. Snoby, jakich mało. Nie przejmuj się, coś wykombinuję.
Zawsze chciałem poczuć, jak to jest, gdy zabija się osobę bez większego sensu i celu.
– Teraz nie wiem, co zrobić. Była wokalem, bez niej ani rusz.
– A Helga?
– Nie ma głosu – smutnieje, spuszczając wzrok. Nienawidzę tego. Miałem ochotę rozwalić wszystkich, którzy sprawiają, że Ann szarzeje.
– A może wystąpicie bez niej? Ty, Helga i Borys?
– No, chyba będziemy musieli.
– Zaczynamy, Ann, Aaaannn! – wtrąca się przyjaciel, perkusista.
– Będzie dobrze. Musi być. Zaaaarraaaz! – uśmiecha się w końcu.
To był piękny koncert. Nawet bez przejmującego wokalu Rebecki. Nic jednak nie dorównuje osobistym, łóżkowym koncertom, jakimi co noc obdarza mnie Ann.
*
30 czerwiec 1969r.
piątek
Ktoś dzwoni. Budzę się, gramolę spod kołdry i wyplatam z objęć Ann.
– Matt – odzywa się głos w słuchawce.
– Słucham.
– Proszę odebrać kurtkę.
Cisza.
– Co? Kto mówi?
– Zawieź jutro Hannę do przedszkola. Nie zapomnij kupić coś teściom, no wiesz, żeby tak z pustymi rękami nie iść. Musisz do nich pojechać.
– C-co? Ale jak?
– Hanna i Lucy śpią u mnie. Przyjedź jutro.
– Kto dzwoni?! Halo?
– Grand Ave, pięćdziesiąt trzy. Jutro, pamiętaj, kup coś teściom.
*
Ściana koło łóżka:
2017r.
Wdech i wydech. Nic, czerń, ale nie śpię. Nozdrza pracują. Oczy pulsują.
a) Kiedy stwierdzę, że czas zamknąć oczy? I czy w ogóle jest jeszcze sens? Sen jest dla czarnuchów.
*
01 lipiec 1969r.
sobota
Szyld sklepiku na Grand Ave wyraźnie informuje, jakiego rodzaju to działalność. Niebieskie, wysokie litery, wręcz kaligrafowane, układają się na czarnym tle: „Magic books, cases and other occult knick-knacks”.
Wyciągam papierosa i siadam obok, na brudnych schodach jakiegoś butiku. Próbuję zebrać myśli. Nie chcę iść. Mam kawę do wypicia, trochę czasu i ogromną chęć na rzucenie roboty. Pieprzony typ ze słuchawki. Zwyczajny śmieć. Tak jak ja czy Carl.
– Proszę tutaj nie siedzieć – skrzeczy jakaś gruba baba.
Wstaję z lekką irytacją. Nawet siedzieć nie można! W przypływie chwili, rzucam prawie całego peta na chodnik i ze złością ciskam kubeczkiem do kosza!
– Ja pierdolę…
Poprawiam kapelusz i nie przejmuję się, że ktoś mnie zobaczy, po postu sprawdzam, czy nie zapomniałem obrzyna z mieszkania. Jest mi obojętne.
„– Jeeeej, i zestarzejemy się razem. Będziemy się bawić z wnuczkaaami, bujać na hamaaaczku, plewić ogródeeek… Ej, a będziesz mnie jeszcze kochał? Taką pomarszczoną i brzydką? Jak kiszony ogórek? Będę jak ogóreeek! A ty jak rodzynek. Mój rodzynuś!”
Nie ma wyjścia, idę.
Dzwoneczek u drzwi daje znak sprzedawcy, mnie tylko irytuje.
Pomieszczenie jest nieduże, bez żadnych okien. Jakby ktoś nie przewidział, że klientela może narzekać na brak światła, albo zwyczajnie posiadać klaustrofobię. Na szczęście nie ja. Uwielbiam zamknięte przestrzenie.
– Tak, słucham?
– Dzień dobry.
– W czym mogę pomóc?
– Zadzwonił pan…
Wysoki mężczyzna stoi i milczy. W otoczeniu dużej ilości bibelotów, szkatuł i ksiąg wygląda jak kolejna, woskowa atrapa. Mam wrażenie, jakby w ogóle nie oddychał.
Podłużna, niezwykle blada twarz jegomościa drgnęła nagle.
– A, przyszedł pan po kurtkę!
– Kurtkę? – pytam. Nie odpowiada. – Kim pan w ogóle jest? Gdzie Hanna?
Nie potrafię dostrzec oczu sprzedawcy, tylko dwie, wielkie plamy czerni. Światło świec i małej, lichej lampki splata się ze sobą, tańcząc na wystających obojczykach. Pogłębia zapadnięte policzki i wysokie, gładkie czoło. Wydaje się, jakby dotykał szpiczastej brody czubkiem zakrzywionego, orlego nosa.
Sięga pod ladę. Przez moment widzę, że ciało mężczyzny nie zgina się w pół, tak jak powinno. Boże. Czuję wyraźny niepokój od początku, gdy przekroczyłem próg i usłyszałem piekielny dzwoneczek.
I nagle nieruchomieję.
W dłoniach trzyma skórzaną kurtkę. Z tyłu zwisają długie, charakterystyczne frędzle.
– Hanna mi dała.
Zielony, koślawy napis: „For the best mummy ever” i u dołu: niewyraźne odbicie dziecięcej łapki, sprane i pobrudzone.
– Skąd pan to ma? Hanna dała… Co, co?! – pytam. Krew zaczyna mocniej pulsować w skroni. Serce przyśpiesza.
– Proszę to wziąć.
Chwytam w dłonie. Trzęsącymi się rękoma przewracam na drugą stronę. Spoglądam na metkę: ’Legnicky`s saddlery”
Kręci mi się w głowie.
– Pytam! Skąd pan to ma?!
Nie opowiada. Przygląda się.
– Hanna mi dała.
– Ja pierdolę! – Wyciągam broń i wymierzam w przydługą, ciemną postać. – Kim pan jest?! Co z Lucy? Hanna. Gdzie Hanna?!
Boję się. Pamiętam, jak Lucy pierwszy raz zabrała córkę na rajdy do Toronto. Mała miała wtedy dokładnie cztery latka. Mama nigdy nie zabierała dziecka na spotkania. Córka wyprosiła to, przylepiając się do nóg kobiety dokładnie przed wyjściem. Musiałem lecieć wtedy do Adrewa po nową kurtkę. Żona była wniebowzięta.
– Niech się pan uspokoi – ciągnie bezbarwnie. – Rzeczy mają to do siebie, że zostają, nawet wtedy, gdy umieracie. W tej materii zawsze były lepsze od was.
Nadal się nie porusza. Stoi i się gapi.
Zimno. Ten wzrok.
– Lucy czeka na dole, Ann też. A może chce pan kupić jakąś Coca Colę?
– Gdzie na dole?!
Nie odpowiada. No kurwa!
Popycham drzwi koło niego, biegnę jakimiś schodami. Nic nie widzę. Jest coraz zimniej. Kurczowo trzymam obrzyna, możliwe, że jedynego ratunku.
Stopnie kończą się.
Zatrzymuję się.
Oddycham szybciej.
Dół, góra.
– Lucy czeka na dole, Ann też. A może chce pan kupić jakąś Coca Colę?
Gulp, gulp.
– Hana!
- Wiem. Mieszka obok mojej ciotki. Snoby, jakich mało. Nie przejmuj się, coś wykombinuję.
– O, to znowu pan? Przepraszam, ale na pewno wstukałem dobry numer.
– Pozbijacie okna, wypędzicie klientów, dobre mi. Nie ma sprawy, ale szmalu nie dam.
– Proszę odebrać kurtkę.
Nie zdążam nacisnąć spustu.
Widzę, jak stoją w kącie piwniczki: wszystkie. Jakieś wielkie urządzenie za kobiecymi plecami wytwarza nieprzyjemne wibracje, niczym mechaniczny potwór na baterię. Przez wąski otwór projektora wychodzi jasny, kolorowy strumień światła. Faluje, układając się w przeróżne kształty. Ściana, teraz oświetlona rzutnikiem, przybiera formę niekończących się filmów i urywków.
Ja przed umywalką, ja z bronią w ręce.
Ja z dziewczynami, ja z gazetą, ja na równie przystrzyżonym trawniku.
Ja z niebieskooką blondynką w plisowanej spódnicy, ja z trupem ciotki.
Ja z Lucy, ja z saksofonistką.
Ja z wszystkimi.
Czuję, przez nozdrza zapach krwi i skóry.
To ta kurtka z frędzlami.
*
Łóżko wielokątne:
2034r.
W końcu dostrzegam ukochane. Mgliste, ale wyglądającą bardzo żywo.
– Ann?
– Hmm?
– Kochasz mnie?
– Yhym – mruczy do najmiększej z poduszek.
– To fajnie.
Uśmiecham się do siebie i obracam w łóżku.
Wdech, wydech.
Góra, dół.
– Hanna?
– Tak, tatuś?
– Kochasz mnie?
– Nioo. – Uśmiecham się i zmieniam stronę. Widzę zimne, twarde plecy. Przypominam sobie, że nie kupiłem herbaty i nie mam, czym popić przed drzemką. Zdaję się, że mam jakąś Coca Colę w lodówce, ale to już nie to samo, co kiedyś.
– Lucy? Kochasz mnie?
– No, chyba – odpowiada.
Wdech, wydech. Góra, dół.
Czas na drzemkę i kolejną stronę. Może teraz będzie w kształcie stożka? A może w ogóle jej nie będzie?
Zawsze lubiłem rude.
Dla Agaty. Pozdrawiam.
dla mnie?;-) Ale dziś mam dobry dzień!
Maja, moje zdanie o powyższym już znasz. Powtórzę, że zadziwiasz mnie - jako młodziutka dziewczyna piszesz całkiem sugestywnie o dorosłych facetach, o ich przeżyciach. Również podoba mi się cały nastrój Chicago z końca lat 60-tych, nie wiem skąd masz o tym takie pojęcie, że wychodzi przekonująco.
Zabieg pamiętnikowej retrospekcji też ciekawy. Dialogi mają swój styl, pasujący bardzo do postaci.
Niesamiwite, że nie piszesz o przystojnych wampirach i wielkich miłościach:-) No wiesz - w Twoim wieku... Podobało mi się. A tak prywatnie, czekam na coś w stylu "Dla L" tylko prozą. Ogólnie na coś dziewczęcego i kolorowego. A z drugie strony - kurcze, masz styl, właśnie taki... inny i nie oklepany.
Dzięki za dedykację;-)
Pozdrawiam!
Napiszę Ci coś takiego, słowo harcerki!
Będzie bardzo dziewczęce:)
Czekam cierpliwie;-)
Klimatyczne, ale niestety przekroczyłaś granicę oddzielającą tajemnicę od owijania w bawełnę. Z tego powodu bardzo mozolnie brnie się przez to opowiadanie. I nic z tego ostatecznie nie wynika. Nadmiar zawoalowania i niedomówień zabił potencjał tekstu.
Nazwy miesięcy w śródtytułach powinny być w dopełniaczu.
Niekoniecznie - razem.
Infundybuła chronosynklastyczna
Przypuszczam, że praktyczny brak komentarzy spowodowany jest "odpadaniem" od tekstu niemal wszystkich czytelników. Mnie także to dotyczy, różnica w tym, że nie boję się przyznać.
Przejrzałem tak dokładnie, że można mówić o przeczytaniu. Stefan napisał wyżej o przekroczeniu granicy między tajemnicą a owijaniem w bawełnę, ja dodam, że kojarzy mi się to z wizjami ni to sennymi, ni to narkotycznymi. Razem --- nieczytelne i nieczytliwe.
Dziękuję za uwagę.
Heh. I to rozumiem. Dzięki Stefanie, dzięki Adamie.:) odpadam.
Dodam jeszcze, że tekst nie jest jakoś nadzwyczajnie trudny do przeczytania. Troszkę zadziwiła mnie taka opinia. Po prostu przyswojenie go wymaga odrobiny wysiłku. Ale niestety żyjemy w dobie "TL:DR".
I poza uwagami z wcześniejszego postu, uważam, że to dobre opowiadanie. Tylko brakuje mu swoistej ciągłości fabularnej. Myślę, że można to rozwiązać przez dopowiedzenie i rozwinięcie paru wątków.
Infundybuła chronosynklastyczna
Stefanie: Hm. I jeszcze raz hm... nie ma rady. Muszę rozwinąć. Masz racje co do konieczności rozbudowania wątków. Czytały to dwie osoby (oprócz Was) i każda z nich nie wiedziała dokładnie o co chodzi - co nie tylko w tym opowiadaniu można zaobserwować. Za bardzo przyzwyczaiłam się do "skrótów myślowych", boję się, że jak wszystko podam na tacy, przeginając w drugą stronę, ale popadam w kolejną skrajność. Ja próbuję... i nadal będę. Kiedyś się uda, musi!
Dziękuję za radę. Dałeś mi niezłego kopa, do kontynuowania ćwiczeń (Agatko, Ty też!). Ale Adama w stu procentach rozumiem. Traci cierpliwość do niejasności w moich tekstach:)
Pozdrawiam i jeszcze raz dzięki!
Dlaczego nie można edytować komentarzy...? - powiedziała zażenowana Maja. Sory.
Przeczytałam, z pewnym zainteresowaniem nawet. Zaiste, po niektórych ustępach nie widać młodego wieku autorki, czyta się dobrze... ale i ja uważam, że mocno przesadziłaś z niedomówieniami. Posunę się wręcz do stwierdzenia, że ni cholery nie mam pojęcia, co właściwie się wydarzyło na końcu. Jest jakiś zarys, jest intryga, rzucasz od początku różne sugestie... a potem czarna dziura.
"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr
Wiem, dziękuję joseheim. Właśnie muszę przysiąść nad tym w najbliższym, wolnym czasie:)
Dobre. Podejrzewam, że w niedomówieniach jednak ja mogę być lepsza od Ciebie. Mój oryginalny talent na co dzień.
Dzięki Monsun, no nie wiem.
Dobranoc:)
Przeczytałem, co prawda z "małym" poślizgiem – ale tam mam z większością tekstów. Przepraszam za to.
Tekst podobał mi się, choć za nic nie mogę odgadnąć, o co w nim chodzi, oprócz tego, że przedstawione jest w nim życie mafiosa. Ale jakoś tak… no… Podobał mi się. Naprawdę.
Pozdrawiam,
Koziołek
Mee!