- Opowiadanie: majatmajaja - Geometryczne wcielenia Matthew Herringtona

Geometryczne wcielenia Matthew Herringtona

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Geometryczne wcielenia Matthew Herringtona

 

 

2004r.

 

Kra­wędź łóżka:

 

 

 

Wiele razy my­śla­łem o życiu.

I za każ­dym razem przy­bie­ra­ło inną formę. Zge­ome­try­zo­wa­ną, w kształ­cie walca. Po­dłuż­ną i nie­re­gu­lar­ną. Bez­barw­ną, lub mie­nią­cą się po brze­gi flu­ore­scen­cyj­ny­mi ko­lo­ra­mi.

Sia­dy­wa­łem wtedy w fo­te­lu. Ja, Mat­thew Her­ring­ton. Sześć­dzie­się­cio­sze­ścio­let­ni, przy­kład­ny Ame­ry­ka­nin. Wiel­ki ma­fio­zo, alfa i omega. Sio­strze­niec zna­ne­go Dady. Nie­po­skro­mio­ny mor­der­ca…

W porze wie­czor­nych drze­mek, przy­cho­dzi czas na re­flek­sje:

a) Czy, jeśli uciekł­bym z domu, jak za­rze­ka­łem się wiele lat temu, nie wi­dział­bym mordy pra­dziad­ka? Tej wiel­kiej ły­si­ny wuja, i du­że­go biu­stu Lucy? No i co wtedy? Czy był­bym tym, kim je­stem teraz? Ta, tą samą pier­do­łą.

b) Jakie wpły­wy mają owe pier­si? A gdyby były, dajmy na to, małe?

b) Dla­cze­go kurt­ki ro­bio­no ze skóry? I dla­cze­go z frędz­la­mi?

c) Czy długo będę roz­wa­żał? Kiedy stwier­dzę, że czas za­mknąć oczy? I czy w ogóle jest jesz­cze po co? Sen jest dla ki­taj­ców.

Pod­no­szę kubek do ust. Cie­pły płyn wy­peł­nia buzie. Ska­pu­je dalej. Język. Sło­dycz. Prze­łyk. Żo­łą­dek, u celu. Uno­szę klat­kę pier­sio­wą. Góra, dół, wdech, góra, dół, wdech.

W ciem­no­ści widzę, jak leżę z moją Sak­so­fo­nist­ką. Pa­trzę, jak śmiga pal­ca­mi po błysz­czą­cych przy­ci­skach in­stru­men­tu. Po­chy­la głowę, za­sła­nia­jąc twarz ka­ska­dą wło­sów. Leżę tylko, pa­trzę i słu­cham. Gra jedną z naj­sub­tel­niej­szych, jaz­zo­wych pio­se­nek.

 

 

*

 

20 czer­wiec 1969r.

środa

 

Dzi­siaj w Chi­ca­go jest szcze­gól­nie dusz­no.

Czuję jak słoń­ce, po­mi­mo tego, że skry­te za cięż­ki­mi chmu­ra­mi, czer­wie­ni po­licz­ki i nie­zno­śnie wpija się w ciem­ne spodnie.

Prze­chod­niów jest nie­wie­lu. Więk­szość sie­dzi przed do­ma­mi. Leżą na równo przy­strzy­żo­nych, od­po­wied­nio zie­lo­nych traw­ni­kach, z od­po­wied­nio zimną colą w dło­niach i z od­po­wied­nio długą rurką we­tknię­tą w szklan­kę. Syn­ko­wie grają w ba­se­ball, córki udają ro­dzi­nę, mamy go­tu­ją obia­dy, oj­co­wie czy­ta­ją ga­ze­ty.

Bę­dzie burza, tak czuję.

Jakaś niska ko­bie­ta prze­cho­dząc obok mnie wzdy­cha. At­mos­fe­ra udzie­la się nam wszyst­kim.

Nie widzę żad­ne­go dziec­ka bie­ga­ją­ce­go po mie­ście. Cie­ka­we, czy Hanna sie­dzi w domu. Mi­nę­ły czasy, kiedy szło się z przed­szko­la pro­sto na po­dwór­ko, z głową pełną pla­nów: w co się pogra, z kim się pogra, i jak za­cze­pi się naj­sil­niej­szą dziew­czy­nę z bandy. Cza­sa­mi choj­rac­kim tek­stem, cza­sa­mi moc­niej­szym rzu­tem piłki. I co naj­waż­niej­sze, wszyst­ko było na miej­scu. Mi­ło­sny li­ścik, kwia­tu­szek… gdzie tam.

Wcho­dzę do skle­pi­ku. Muszę od­wa­lić ro­bo­tę. Nie ma innej rady.

– Pomóc w czymś? – sły­szę z kąta.

– Pan Le­gnic­ky? – Przez mo­ment nie od­po­wia­da. Po chwi­li cedzi z wy­raź­ną szorst­ko­ścią:

– A o co cho­dzi?

Błą­dzę wzro­kiem po skó­rza­nych pa­skach, to­reb­kach i kur­tach, w na­dziei, że zo­ba­czę, skąd do­bie­gło py­ta­nie. Bar­dzo do­brze ko­ja­rzę wszyst­kie z przed­mio­tów. Na przy­kład tę parę fi­ku­śnych, zdo­bio­nych kow­bo­jek. O, albo ten stary, prze­tar­ty aba­żur.

– Dzień dobry – za­czy­nam nie­pew­nie. – Sły­sza­łem, że nie zga­dza się pan na nasze wa­run­ki.

– Czego? – Stru­ga głup­ka. – Jakie?

Już dawno minął okres, kiedy pod­cho­dzi­łem do wszyst­kie­go z emo­cja­mi.

– Na­szej po­mo­cy przede wszyst­kim, ale pan musi pła­cić, wie pan. No, bez­względ­nie.

– Po­mo­cy? Sam sobie bar­dzo do­brze radzę. A już na pewno nie chcę jej od bandy kry­mi­na­li­stów! A teraz, pan po­zwo­li, pro­szę wyjść, i tak zwi­ja­łem się do domu. Do wi­dze­nia.

 

„Tre­ning czyni mi­strza, chło­pie.” – ma­wiał kuzyn, wy­krę­ca­jąc z sa­mo­cho­du nowe, nie­daw­no za­ku­pio­ne przez są­sia­da radio.

 

Teraz czuję się jak ono. Urzą­dze­nie do za­ba­wia­nia ludzi. Facet maj­stru­je przy prze­wo­dach. Za­sta­na­wia się, które z ka­bel­ków prze­ciąć, by wy­pro­wa­dzić z rów­no­wa­gi do­bre­go, spo­koj­ne­go czło­wie­ka.

– Panie Le­gnic­ky – za­czy­nam nieco ostrzej. – Nie chcę kło­po­tów. Jeśli pan nie po­słu­cha, będę zmu­szo­ny po­su­nąć się do…

– No pro­szę, do czego? Po­zbi­ja­cie okna, wy­pę­dzi­cie klien­tów, dobre mi. Nie ma spra­wy, ale szma­lu nie dam.

Wzdy­cham.

Pana An­drew znam od do­brych, pięt­na­stu lat. Jako dwu­dzie­sto­la­tek nie byłem pewny, czy chcę po­świę­cić się ro­dzin­nym in­te­re­som. To wtedy, ten po­marsz­czo­ny, zgrzy­bia­ły sta­ru­szek, o nie­zwy­kłym spry­cie i spraw­nych rę­kach, po­mógł mi naj­bar­dziej. Za­cza­ro­wał mnie. Co chwi­la wy­ko­ny­wa­łem naj­do­sko­nal­sze z ry­mar­skich wy­ro­bów bli­skie ludz­kie­mu sercu, za­po­mi­na­jąc o pię­trzą­cych się na su­mie­niu tru­pach. Nie raz wi­dzia­łem, gdy wcho­dzi­łem – a to po nowy pre­zent dla Lucy, a to po rady – jak sie­dzi zgar­bio­ny nad jed­nym z cu­de­niek. Szyb­ko i bar­dzo do­kład­nie wy­kań­czał bycz­ko­wą skórę rów­niut­kim ście­giem. Może nie bycz­ko­wą…

Ma słabe oczy. Za dużo prze­sie­dział w za­py­zia­łej, cia­snej pra­cow­ni. Bez do­bre­go oświe­tle­nia, ze zde­cy­do­wa­nie za dużą ilo­ścią za­mó­wień na ko­lej­ne po­po­łu­dnia.

Wy­ko­ny­wał prze­róż­ne rze­czy. Był kraw­cem, złot­ni­kiem i ze­gar­mi­strzem w jed­nej oso­bie. Nie po­tra­fię sobie wy­obra­zić, jak na­pra­wia uster­kę. Jed­nak z ła­two­ścią, jak sunie na ma­szy­nie: stop­ka po­pi­sku­je, igła wkłu­wa się z za­wrot­ną pręd­ko­ścią, znisz­czo­ne ręce pod­trzy­mu­ją ma­te­riał, pod­no­szą stop­kę, przy­glą­da się rząd­ko­wi ząb­ków.

Pa­mię­tam, jak we­pchnął mi parę pięk­nych, mięk­kich gar­so­nek. Zaraz potem na­stęp­ną i na­stęp­ną, jedną ład­niej­szą od dru­giej. Miały być dla Hanny, gdy tylko pod­ro­śnie. Lucy nie cho­dzi­ła w po­dob­nych. Wo­la­ła kurt­ki z frędz­la­mi.

– Pro­szę się za­sta­no­wić. – Te­atral­nym ru­chem, niby przy­pad­kiem, od­sła­niam przy­cze­pio­ne­go ob­rzy­na.

Cisza.

– Sto pięć­dzie­siąt mie­sięcz­nie. Chyba ma pan tyle?

 

Teraz ten zdol­ny, star­szy męż­czy­zna traci swój cały, wcze­śniej na­by­ty urok. Widzę, jak nie­wiel­ka po­stać po­chło­nię­ta cał­ko­wi­cie przez mrok skle­pi­ku, wy­brzu­sza się. Jakby czerń po­zwa­la­ła wyjść praw­dzi­wej na­tu­rze czło­wie­ka w po­sta­ci ka­ry­ka­tu­ral­nych macek. Nasze mia­sto­we, ludz­kie „cthul­hu”.

Cisza.

– Do­brze. Będę w po­nie­dzia­łek, pro­szę nie za­po­mnieć, to bar­dzo ważne. Do wi­dze­nia panu – do­da­ję gło­śniej, wy­cho­dząc na ulice. Nie myślę, że po­peł­niam grzech. Bóg dawno prze­stał się mną in­te­re­so­wać. A ja Nim, je­ste­śmy kwita.

 

 

*

 

 

Śro­dek łóżka:

2006r.

 

 

Bar­dzo mocno chcę, żeby Ann była przy mnie. Może zająć naj­więk­szą część łóżka. Niech weź­mie naj­mięk­szą z po­du­szek, naj­cie­plej­sze z kapci, by­le­by znowu za­gra­ła. Dźwięk sak­so­fo­nu, pięk­ny i de­li­kat­ny. Taki jak Ona.

Wdech, wy­dech. Góra, dół. Czas na ko­lej­ną drzem­kę.

Pró­bu­ję się uło­żyć na twar­dym, wy­sta­ją­cym krę­go­słu­pie.

a) Czy warto za­bi­jać? Czy zło rodzi zło? A może dobro?

b) Wy­da­je się, że stwo­rzy­łem wiele. Z do­brej ja­ko­ści ludzi. Tak pod­po­wia­dał mi in­stynkt.

 

c) Dla­cze­go ku­pu­ję cią­gle tę samą her­ba­tę? Czy to sku­tek wcze­śniej­szych dzia­łań? A wła­ści­wie dla­cze­go nie lubię Coca Coli?

 

d) Kiedy stwier­dzę, że czas za­mknąć oczy? I czy w ogóle jest jesz­cze po co? Sen jest dla mię­cza­ków.

 

 

*

 

21 czer­wiec 1969r.

czwar­tek

 

Sie­dzą na jed­nej z czer­wo­nych, ba­ro­wych kanap.

Hanna śmie­je się i za­da­je py­ta­nia matce, bar­dzo gło­śno, ale jesz­cze nie na tyle wy­raź­nie, bym co­kol­wiek zro­zu­miał. Ma­cham małej i pod­cho­dzę bli­żej.

– Hej.

Lucy nie od­po­wia­da, nie pa­trzy na mnie. Wsta­je po­wo­li zbie­ra­jąc rze­czy i skła­da sztuć­ce na pa­pie­ro­we ta­le­rzy­ki, tak, jak na­ucza­li w kli­ni­ce.

– Za­mó­wię coś. Ja­dły­ście? – pytam nieco bez­myśl­nie.

– Ja­kieś kieł­ba­sy. Cał­kiem spoko – od­zy­wa się w końcu. Nadal jed­nak udaje, że mnie nie widzi.

– Chce­cie coli?

– Yhym – od­po­wia­da có­recz­ka.

– Nie, dzię­ki.

Pod­cho­dzę do lady i za­ma­wiam to samo, co żona. Wspo­mi­nam ko­bie­cie z baru o do­dat­ko­wych na­po­jach dla mnie i Hanny.

– Jak tam? – pytam, sie­dząc z nimi.

– Spoko.

– Do we­so­łe­go mia­stecz­ka! – pisz­czy dziew­czyn­ka, w ostat­niej chwi­li prze­gry­za­jąc dolną wargę. Lucy spo­glą­da gniew­nym wzro­kiem. Pew­nie ka­za­ła mil­czeć o dzi­siej­szym wy­pa­dzie. Nie mogła znieść tego, że za­bie­ram małą, fun­du­jąc całą wy­ciecz­kę. Bała się, że córka za bar­dzo po­ko­cha złego ojca, kie­dyś pusz­cza­ją­ce­go się na lewo i prawo. Igno­ran­ta, chama, pro­sta­ka.

Żo­na-ćpun­ka to zu­peł­nie inna spra­wa. Wy­ją­tek. Stale po­wta­rza­ją­ce się sy­tu­acje: za­my­ka­nie w ła­zien­ce, gdy za­sia­da­my do wi­gi­lij­ne­go stołu, ja­kieś ner­wo­we te­le­fo­ny, bu­tel­ka mi­ne­ral­nej pod umy­wal­ką i dziw­ni, roz­ne­gli­żo­wa­ni go­ście.

Na szczę­ście wiem, że dzie­ci nie ko­ja­rzą fak­tów i nie łączą ich tak, jak po­win­ny. Choć z dru­giej stro­ny… Mała ostat­nio zro­bi­ła się bar­dzo agre­syw­na. Może nie jest taka ciem­na. Po­dob­no dzie­ci wie­dzą i czują wię­cej, niż sądzą do­ro­śli.

Lucy wspo­mi­na­ła, może z mie­siąc temu, o nie­mi­łej sy­tu­acji. Przed­szko­lan­ki wi­dzia­ły, jak Hanna bije ko­le­gę małą ko­pacz­ką. Nor­mal­nie, nie za­nie­po­ko­ił­bym się. Jed­nak có­recz­ka krzy­cza­ła, że jest na haju, że chło­pak musi oddać dział­kę, że ina­czej umrze.

Szcze­rze – mam to w nosie.

 

– A jak w ro­bo­cie?

– Spoko.

– Nie wy­zy­sku­ją cię?

– Nie.

– I nie masz żad­nych pro­ble­mów z klien­ta­mi? – pytam z iro­nią. – Kom­plet­nie żad­nych? A jak tam szef? Za­do­wo­lo­ny z pra­cow­ni­cy? – syczę, już nieco bar­dziej zło­śli­wie.

– Nie teraz – od­po­wia­da szorst­ko.

Cisza.

– Chcę pod­wyż­sze­nia ali­men­tów – wy­pa­la w końcu.

– Pod­wyż­sze­nia? I tak są wy­so­kie.

– Nie­wy­star­cza­ją­co.

– Ta, nie­wy­star­cza­ją­co… Chcesz na leki? Skoń­czy­ły się?

 

Uśmie­cham się, jak­bym po­łknął cy­try­nę.

Głu­pia dupa. Cie­ka­we, czy Hanna ma w czym cho­dzić. Wszyst­ko prze­zna­cza na nar­ko­tycz­ne po­trze­by.

 

Na stole po­ja­wia­ją się trzy puste szklan­ki i dwie bu­tel­ki coli.

– Daj – zwra­ca się do có­recz­ki, za­bie­ra­jąc otwie­racz. Już po chwi­li na­le­wa napój. – Po pro­stu nam nie star­cza. Zresz­tą, nie­daw­no Hanna za­czę­ła brać lek­cje ma­lar­stwa. Ro­dzi­ce płacą, ale nie wiem na jak długo. Nie chcę tak ich wy­ko­rzy­sty­wać, no… Sami mają mało. – Zła­god­nia­ła. Jakby do­pie­ro teraz przy­po­mnia­ła sobie, że kie­dyś ży­li­śmy we wspól­nym miesz­ka­niu. Wi­ta­li­śmy się w kuch­ni, go­to­wa­li­śmy dla sie­bie, uży­wa­li­śmy tych sa­mych, po­szczer­bio­nych na­czyń… A może zwy­czaj­nie wie, że w są­dzie nie ma szans na wy­gra­nie.

Gulp, gulp, có­recz­ka do­rwa­ła się do pierw­szej bu­tel­ki.

– Taa.

– Po­trze­bu­je pędz­li, far­bek, far­tusz­ka, jakiś szma­tek. Matt, to kosz­tu­je.

– Wiem. – Po­ły­kam kęs chle­ba i po­pi­jam wszyst­ko smacz­ną, schło­dzo­ną colą. – Może. –

Z dru­giej stro­ny, na­praw­dę chcę, żeby le­piej żyły… Niech bę­dzie. Dam wię­cej. Tylko niech nie pie­przy, że na farby.

– Serio?

– Ta, za­sta­no­wię się – se­ple­nię z peł­ny­mi usta­mi.

– Dzię­ki.

Pierw­szy raz od dłuż­sze­go czasu widzę, jak się uśmie­cha. Blado i nie­wy­raź­nie. Jakby oczy stra­ci­ły to, czym za­chwy­ca­łem się jesz­cze przed roz­wo­dem. Kie­dyś, małe iskier­ki da­wa­ły chęć do życia i skoń­cze­nia z pracą. Teraz, mam ocho­tę wstać i wyjść. Zbie­ra mi się na śmiech.

Po­sta­rza­ła się. Wy­glą­da jak blada, wy­schnię­ta śliw­ka. Jed­nak muszę przy­znać, że nadal po­cią­ga fa­ce­tów – tak sądzę. Jed­nak nikt nie in­te­re­su­je się dzie­cia­ty­mi roz­wód­ka­mi, a szko­da.

– Hanna! – De­ner­wu­je się. Có­recz­ka wy­la­ła wła­śnie na spoden­ki cały lepki napój. Czuję, że naród wstrzy­mu­je od­dech.

 

Sły­szę, jak pła­czą wszyst­kie dzie­ci Sta­nów.

 

Oj­co­wie za­my­ka­ją ga­ze­ty.

 

W dzi­siej­szych cza­sach płyn jest na wagę złota. Bóg, honor… i Coca Cola.

 

 

*

 

28 czer­wiec 1969r.

środa

 

Dada czeka w ga­bi­ne­cie.

Wy­szy­ko­wa­łem się. Za­ło­ży­łem jakiś stary gar­ni­tur. Nie­ste­ty bez kra­wa­ta, ten za­po­dział się gdzieś przy wy­pro­wadz­ce, trud­no.

– Wchodź – wita mnie w drzwiach. – Za­le­cę do skarb­ka i zaraz wra­cam – do­kań­cza i szyb­kim kro­kiem kie­ru­je się w stro­nę scho­dów, pew­nie na niż­sze pię­tro, gdzie znaj­du­je się se­kre­ta­riat.

Wuj za­wsze lubił Mar­ga­rett, jedną ze star­szych pra­cow­nic, ina­czej skarb­ka. Kie­dyś plot­ko­wa­no, że wy­ko­rzy­stu­je swoje wy­so­kie sta­no­wi­sko, by wie­czo­ra­mi, gdy tylko za­my­ka­no bu­dy­nek, spo­ty­kać się z ko­bie­tą sam na sam, i „po­dy­sku­to­wać” na służ­bo­we te­ma­ty. O co tyle krzy­ku? Jest do­ro­sły, ko­bie­ta także.

– Już. – Wró­cił, za­dy­sza­ny. – O, ładna ma­ry­nar­ka. – Wy­ma­gał od pra­cow­ni­ków pięk­ne­go wy­glą­du oraz do­brej pre­zen­ta­cji. Nawet prze­myt­ni­cy po­sia­da­ją godny styl. Sły­sza­łem o jed­nym takim. Zgi­nął w na­pa­dzie ter­ro­ry­stycz­nym. W tym samym dniu, gdy za­ło­żył ka­le­so­ny i swe­ter.

– Co z Po­la­kiem? Płaci?

– Jutro mam do niego pójść. Jak nie za­pła­ci, sam go sprząt­nę, słowo daję.

– Do­brze. – Kręci się na mo­ment po po­ko­ju, szu­ka­jąc cze­goś w szu­fla­dach. Na­po­czę­ty pa­pie­ros tli się w po­piel­nicz­ce. Ktoś spu­ścił ro­le­ty, nim tu przy­by­łem. Zdję­cie pra­dziad­ka wisi nad jed­nym z kla­se­rów. Widzę, jak wiel­ka gęba sta­ru­cha łypie znad wy­czysz­czo­nej szyb­ki. Nie­na­wi­dzę dzia­da.

– Słu­chaj… – za­czy­na. – Carl coś kom­bi­nu­je w ka­sy­nie, zaleć do niego. Sły­sza­łem, że bie­rze wię­cej niż usta­li­li­śmy. Nawet do dwu­stu.

Cisza.

– Coś mar­nie nam idzie z tym in­te­re­sem, nie są­dzisz? – pyta, prze­glą­da­jąc ja­kieś pliki. – Co chwi­la ja­kieś alar­my, że nasi lu­dzie nie­wy­pła­cal­ni, bied­ni, sty­ra­ni. Cho­le­ra, muszę ich zwal­niać i wle­piać kosy, zero zysku. Nie wiem, co robić, żeby zna­leźć ide­al­nych pra­cow­ni­ków, ro­dzi­ny za mało. Hanna, Lucy… Sam nie wiem, nie pa­su­ją do tej ro­bo­ty. Bian­ka chcia­ła za­si­lić nasze sze­re­gi i sobie bar­dzo do­brze radzi. No i za­ra­bia… A, wła­śnie. Co tam u Lucy?

– Do­brze.

– Teraz masz tę ma­ło­la­tę, Ann?

– Ma­ło­la­tę? Ona ma dwa­dzie­ścia trzy lata. Tak, Ann, Ann.

– I? Jakby nie pa­trzeć nadal ma­ło­la­ta. – Nie od­po­wia­dam. Za­pa­dam się głę­biej w fo­te­lu i spusz­czam głowę. – Za­chcia­ło ci się ro­man­si­ków, cza­ruś od sied­miu bo­le­ści… A co z Lucy? – Mo­men­tal­nie sztyw­nie­ję.

– Lucy? Chyba spoko, ale czuję. No czuję, że nadal bie­rze.

– Oj tam, oj tam. Bo w życiu nie można za­znać tro­chę ko­lo­ru… Liczy się fan! A poza tym jest dobrą matką. Kocha Hannę jak nikt inny.

Sły­chać skrzy­pie­nie otwie­ra­nej ko­mo­dy.

– A wiesz, że od­wie­dzi­łem ją nie­daw­no? Po­da­ła pysz­ną kawę i po­czę­sto­wa­ła ciast­ka­mi, bar­dzo dobra ko­bie­ta, bar­dzo – kon­ty­nu­ował. – No i ni­cze­go sobie.

– A wła­ści­wie, wujku, po co u niej byłeś, jeśli można spy­tać? Chyba nie sprze­da­jesz…

– A czemu nie? Zyski to zyski. Pra­cu­ję, żebyś mógł cho­dzić w ta­kich ład­nych ma­ry­nar­kach.

Śmie­je się. Po chwi­li do­da­je: – Bo na kra­wat już nie star­czy­ło!

 

Czer­wie­nie­je na twa­rzy, chwy­ta­jąc się za brzuch.

– To już prze­sa­da. Nie można tak – cedzę.

– Boże, wszyst­ko można! To na­pę­dza in­te­re­sy. Jak coś zo­sta­je, to pod­py­lam do niej i pro­blem z głowy. Przy­naj­mniej nie bę­dzie­my na mi­nu­sie. Wiesz Matt, trze­ba sprze­da­wać lu­dziom, któ­rzy będą mieć szmal, żeby za­pła­cić za towar. Nie takim pierw­szym, lep­szym ob­dar­ciu­chom z ulicy. Oni nic nam nie dają. A Lucy za­wsze ma przy sobie tro­chę drob­nia­ków, po­mo­że. No i obie­ca­na dział­ka jest do jej dys­po­zy­cji.

– Wi­dzisz, Ann jest lep­sza. – Zmie­niam temat.

– Ann jest… Nie pa­su­je do cie­bie. – Prze­cho­dzi do dru­giej szu­fla­dy. – Jest za dobra. Taka… – Widzę, że szuka od­po­wied­nie­go słowa. – Czy­sta.

Zga­dzam się. Jest czy­sta. Ale kurna, ktoś w związ­ku musi być czy­sty.

– Mam! – Wy­cią­ga jakąś ko­per­tę i otwie­ra, sze­lesz­cząc kart­ka­mi. – Wła­śnie. – Zaj­mu­je miej­sce przy biur­ku. – Nie­daw­no za­re­je­stro­wa­no nową nie­ru­cho­mość na Grand Ave, przy rzece Branch. Ko­ja­rzysz? Po­dob­no nie­da­le­ko tej do­brej pie­kar­ni, Lolly Hill? Mniam, naj­lep­sze ob­wa­rzan­ki w całym Il­li­no­is! Numer pięć­dzie­siąt trzy.

– No, no. Wiem gdzie.

– Po­roz­ma­wiaj z nim. Tym wła­ści­cie­lem. Musi pła­cić ha­racz. Po­sta­raj się, coraz rza­dziej płacą, a wiesz, jak nie lubię zle­cać komuś od­wa­le­nia brud­nej ro­bo­ty.

– Pew­nie. I to tyle?

– Tak, w sumie tyle. A, nie. Wy­sy­ła­łem już kilku na­szych. Kiep­sko po­szło.

– To zna­czy?

– Jesz­cze nie wró­ci­li.

Chwi­la ciszy.

– Jak to nie wró­ci­li?

– No…

– A o któ­rej wy­szli?

– Nie, Matt, nie o to cho­dzi. Pierw­sze­go po­sła­łem jakiś ty­dzień temu. Ostat­nie­go dwa dni temu. Z nikim nie mogę się skon­tak­to­wać.

– Nawet z Bobem?

– Nawet z Bobem! Ale po­słu­chaj, to naj­lep­sze. Nie mo­że­my się skon­tak­to­wać z ro­dzi­na­mi. W ogóle!

– Jak to?

Ko­lej­na cisza.

– Nie wiem, ty mi po­wiedz.

Nie od­po­wia­dam.

– Matt, prze­ciąg.

– Ale że niby co? Mam po­ła­zić do ich domów?

– No, naj­le­piej by było.

– Eeee. Okej.

Za­my­ka drzwi. Wy­cho­dzę z bu­dyn­ku. Sra­nie, nie wró­ci­li. Po pro­stu ucie­kli. Nikt nie wy­trzy­mu­je pracy z wujem. A ten skle­pi­karz? Pew­nie mu­rzyn jakiś, albo Azja­ta. Na bia­ła­sa nie liczę. Łatwo pój­dzie.

Ze zmu­sze­niem Lucy do ko­lej­ne­go od­wy­ku, zde­cy­do­wa­nie trud­niej.

 

 

*

 

Pod łóż­kiem:

2010r.

 

 

Znowu czerń. Tym razem płynę, ktoś cię­gnie mnie za nogę. Mocno i ner­wo­wo. Wy­nu­rza się z tafli wody. Ona, Ann. Śmie­je się słod­ko, marsz­cząc pie­go­wa­ty nosek. Cała mokra i zu­peł­nie naga. Wa­ka­cje na Miami. Rok ty­siąc dzie­więć­set sie­dem­dzie­sią­ty piąty. Sier­pień.

Budzę się. Łykam zimną her­ba­tę, tę samą, co za­wsze. Marzę o Coca Coli i krót­kiej drzem­ce. Ukła­dam się na łóżku. Nie sły­szę sak­so­fo­nu, tylko wdech i wy­dech.

 

Dół i góra.

 

Czas na roz­my­śle­nia:

a) Jak jest po­go­da na plaży? Czy to za­le­ży ode mnie i od mo­je­go na­sta­wie­nia? Czy jeśli po­my­ślę: ”Jest sło­necz­nie”, to spra­wię, że znik­ną chmu­ry? No, no, pew­nie.

b) Jak długo trwa po­dróż z ma­te­ra­ca, na brzeg oce­anu? I na jakie etapy bę­dzie można po­dzie­lić tę po­dróż? Ma­te­rac, dy­wa­nik, ka­fel­ki. Ka­fel­ki, dy­wa­nik, ma­te­rac.

c) Kiedy stwier­dzę, że czas za­mknąć oczy? I czy w ogóle jest jesz­cze sens? Sen jest dla pe­da­łów.

 

 

 

 

*

 

30 czer­wiem 1969r.

pią­tek

 

 

Muszę iść do ka­sy­na. Od­wa­lić ro­bo­tę i jak naj­szyb­ciej za­po­mnieć. Lu­bi­łem Carla. Nie chciał­bym żad­nych kom­pli­ka­cji. Nie mam teraz głowy do tego wszyst­kie­go. Wrócę, zmie­nię ubra­nie na nieco mniej wyj­ścio­we, i wezmę prysz­nic. Tak, to mi do­brze zrobi. Może uda się po­ga­dać z Ann w prze­rwie mię­dzy stu­dia­mi.

Idę par­kiem Oz.

Jakaś grup­ka hip­pi­sów śmie­je się wnie­bo­gło­sy. Za­par­ko­wa­li wiel­kim, ko­lo­ro­wym Flo­wer-Po­wer busem na za­strze­żo­nym miej­scu. Wi­docz­nie, mają to w nosie, bo sie­dzą koło auta i palą szlu­gi. Może traw­kę. Ob­ser­wu­ję kątem oka, jak pod­cho­dzą po­li­cjan­ci i za­czy­na­ją coś gadać z mi­na­mi znu­dzo­nych ro­dzi­ców. Już ni­ko­go nie dzi­wią po­dob­ne sy­tu­acje. Po­dob­no Wiet­nam jesz­cze się trzy­ma.

Ann nie było w miesz­ka­niu.

Sak­so­fo­nu też, pew­nie za­bra­ła in­stru­ment na stu­denc­ki kon­cert. Mia­łem pójść, po­słu­chać jak gra. Pa­trzę na zegar w sa­lo­ni­ku. Pięt­na­sta czter­dzie­ści osiem. Czyli jesz­cze czte­ry go­dzi­ny. Widzę, że się spie­szy­ła. Na­po­czę­ta ka­nap­ka le­ża­ły w kuch­ni i czeka na po­wrót wła­ści­ciel­ki. Aż wgry­zą się w nią równe ząbki.

Muszę za­ła­twić spra­wę i z ka­sy­nem, i z do­staw­cą w tym samym dniu. Ten ma być o szes­na­stej trzy­dzie­ści w Las Vegas. Stam­tąd do Carla nie­da­le­ko. E, no tak. I za­ha­czyć o te ro­dzi­ny.

Roz­bie­ram się i kładę ubra­nie na krze­śle. Sta­nik i pod­ko­szu­lek Ann leżą na pod­ło­dze. Uśmie­cham się i pod­no­szę czę­ści gar­de­ro­by. Nie wą­cham, po pro­stu, nie mam już na to czasu. Za­wsze lu­bi­łem za­pach jej skóry.

 

*

 

Po­dróż nie trwa­ła długo.

To dzię­ki udo­sko­na­le­niom łącz­no­ści Dady. Za­ła­twiał sa­mo­lo­ty i ob­sta­wę. Za­bra­łem Ber­re­go i Mike'a, bar­czy­stych ku­zy­nów z Włoch, a pie­nią­dze scho­wa­łem do czar­nej wa­liz­ki.

Wszyst­ko po­szło szcze­gól­nie spraw­nie:

– Macie? – pyta niski, ciem­no­skó­ry Fran­cuz.

– Tak.

– Spraw­dzę. – Sięga pod spód i spo­koj­nie liczy pliki bank­no­tów. – Okej, zga­dza się.

– Ja­kiej klasy? – pytam, na widok prze­ła­do­wy­wa­nych skrzy­nek do­brze ukry­te­go ha­szy­szu.

– Zero. Pa­su­je? – pyta, cho­wa­jąc pie­nią­dze.

– Tak. Ode­zwie­my się.

– Mam na­dzie­ję.

Berry po­pra­wia pasek u spodni i po­py­cha Mike'a. Jak za­wsze, po do­brze wy­ko­na­nej ro­bo­cie. Wra­ca­my.

 

 

*

 

 

– Halo? Pani Thomp­son?

– To po­mył­ka. – Sły­szę niski, męski głos.

– Nie do­dzwo­ni­łem się do pań­stwa Thomp­son?

– Nie, mówię, że po­mył­ka.

– Aha, to prze­pra­szam. – Od­kła­dam słu­chaw­kę. Spo­glą­dam na kart­kę, którą do­sta­łem od wuja. Nie, wszyst­ko się zga­dza. Na wszel­ki wy­pa­dek wy­krę­cam numer bar­dzo do­kład­nie, z wiel­kim sku­pie­niem. Sły­chać zna­jo­my chrzęst.

– Tak, słu­cham?

– Pani Thomp­son?

– Po­mył­ka!

– O, to znowu pan? Prze­pra­szam, ale na pewno wstu­ka­łem dobry numer. Czy sły­szał pan, co się stało z ro­dzi­ną Thomp­so­nów? Bob ostat­nio, ja­kieś dwa ty­go­dnie temu, znik­nął, czy wie pan coś na ten…

Roz­łą­czył się.

Dobra, na razie mam to w nosie. Idę na kon­cert.

 

 

W końcu sie­dzę tam, gdzie po­wi­nie­nem.

Piw­ni­ca mło­dych stu­den­tów jest długa i nieco za­tę­chła. Nie było ich stać na miej­sców­kę z praw­dzi­we­go zda­rze­nia. Chyba po­wi­nie­nem za­ła­twić ja­kieś nowe lokum, a przy­naj­mniej po­szu­kać. Ann nie może mar­no­wać się w ta­kiej ru­de­rze.

Widzę jak dwóch mło­dych szy­ku­je sprzę­ty. Po­chy­la­ją się, za­rzu­ca­jąc przy­dłu­gi­mi wło­sa­mi. Jak to nie prze­szka­dza? Nigdy nie mia­łem ocho­ty na za­pusz­cza­nie, nawet wtedy, kiedy prze­ko­ny­wa­ła mnie do tego Lucy. Nie, i ko­niec. To bar­dzo nie­wy­god­ne. Już widzę jak wuj Dada re­agu­je na nową fry­zu­rę. Bał­bym się nie tylko o sie­bie, ale także o bied­ną Ann.

Do chłod­ne­go po­miesz­cze­nia wcho­dzą coraz to nowi lu­dzie. W środ­ku można palić, więc po chwi­li całą piw­ni­ce wy­peł­nił du­szą­cy, biały dym. Czuję, że ja­ra­ją różne rze­czy. Nie ko­niecz­nie do­zwo­lo­ne. Moja uko­cha­na dawno wcią­gnę­ła się w nałóg. Pra­wie tak samo, jak Lucy, gdy za­czy­na­ła eks­pe­ry­men­to­wać z no­wy­mi spe­cy­fi­ka­mi. Z tą jed­nak róż­ni­cą, że jeden pet dziew­czy­nie w zu­peł­no­ści wy­star­cza, i to tylko od czasu do czasu.

Nie dzi­wią się, że tu przy­cho­dzę. Już po­zna­li star­sze­go chło­pa­ka ko­le­żan­ki, nie­ja­kie­go Danny'ego. Nie po­da­wa­łem praw­dzi­we­go imie­nia.

 

Widzę Ann. Idzie w moją stro­nę.

– I jak? – pytam, obej­mu­jąc ją.

– Do dupy – mru­czy. – Wy­obraź sobie, że Re­bec­ka nie może wy­stą­pić.

– Dla­cze­go?

– Jest w aresz­cie. Matka ka­za­ła jej rzu­cić stu­dia. Za­ka­za­ła cho­dzić na naszą grupę. Ro­zu­miesz? Je­ba­na suka!

– Bar­ba­ra Hil­l­son?

– Ta.

– Wiem. Miesz­ka obok mojej ciot­ki. Snoby, ja­kich mało. Nie przej­muj się, coś wy­kom­bi­nu­ję.

Za­wsze chcia­łem po­czuć, jak to jest, gdy za­bi­ja się osobę bez więk­sze­go sensu i celu.

– Teraz nie wiem, co zro­bić. Była wo­ka­lem, bez niej ani rusz.

– A Helga?

– Nie ma głosu – smut­nie­je, spusz­cza­jąc wzrok. Nie­na­wi­dzę tego. Mia­łem ocho­tę roz­wa­lić wszyst­kich, któ­rzy spra­wia­ją, że Ann sza­rze­je.

– A może wy­stą­pi­cie bez niej? Ty, Helga i Borys?

– No, chyba bę­dzie­my mu­sie­li.

– Za­czy­na­my, Ann, Aaaannn! – wtrą­ca się przy­ja­ciel, per­ku­si­sta.

– Bę­dzie do­brze. Musi być. Za­aaar­ra­aaz! – uśmie­cha się w końcu.

To był pięk­ny kon­cert. Nawet bez przej­mu­ją­ce­go wo­ka­lu Re­bec­ki. Nic jed­nak nie do­rów­nu­je oso­bi­stym, łóż­ko­wym kon­cer­tom, ja­ki­mi co noc ob­da­rza mnie Ann.

 

*

 

30 czer­wiec 1969r.

pią­tek

 

Ktoś dzwo­ni. Budzę się, gra­mo­lę spod koł­dry i wy­pla­tam z objęć Ann.

– Matt – od­zy­wa się głos w słu­chaw­ce.

– Słu­cham.

– Pro­szę ode­brać kurt­kę.

Cisza.

– Co? Kto mówi?

– Za­wieź jutro Hannę do przed­szko­la. Nie za­po­mnij kupić coś te­ściom, no wiesz, żeby tak z pu­sty­mi rę­ka­mi nie iść. Mu­sisz do nich po­je­chać.

– C-co? Ale jak?

– Hanna i Lucy śpią u mnie. Przy­jedź jutro.

– Kto dzwo­ni?! Halo?

– Grand Ave, pięć­dzie­siąt trzy. Jutro, pa­mię­taj, kup coś te­ściom.

 

 

*

 

Ścia­na koło łóżka:

2017r.

 

 

 

Wdech i wy­dech. Nic, czerń, ale nie śpię. Noz­drza pra­cu­ją. Oczy pul­su­ją.

a) Kiedy stwier­dzę, że czas za­mknąć oczy? I czy w ogóle jest jesz­cze sens? Sen jest dla czar­nu­chów.

 

*

 

01 li­piec 1969r.

so­bo­ta

 

Szyld skle­pi­ku na Grand Ave wy­raź­nie in­for­mu­je, ja­kie­go ro­dza­ju to dzia­łal­ność. Nie­bie­skie, wy­so­kie li­te­ry, wręcz ka­li­gra­fo­wa­ne, ukła­da­ją się na czar­nym tle: „Magic books, cases and other oc­cult knick-knacks”.

Wy­cią­gam pa­pie­ro­sa i sia­dam obok, na brud­nych scho­dach ja­kie­goś bu­ti­ku. Pró­bu­ję ze­brać myśli. Nie chcę iść. Mam kawę do wy­pi­cia, tro­chę czasu i ogrom­ną chęć na rzu­ce­nie ro­bo­ty. Pie­przo­ny typ ze słu­chaw­ki. Zwy­czaj­ny śmieć. Tak jak ja czy Carl.

– Pro­szę tutaj nie sie­dzieć – skrze­czy jakaś gruba baba.

Wsta­ję z lekką iry­ta­cją. Nawet sie­dzieć nie można! W przy­pły­wie chwi­li, rzu­cam pra­wie ca­łe­go peta na chod­nik i ze zło­ścią ci­skam ku­becz­kiem do kosza!

– Ja pier­do­lę…

Po­pra­wiam ka­pe­lusz i nie przej­mu­ję się, że ktoś mnie zo­ba­czy, po postu spraw­dzam, czy nie za­po­mnia­łem ob­rzy­na z miesz­ka­nia. Jest mi obo­jęt­ne.

 

„– Je­eeej, i ze­sta­rze­je­my się razem. Bę­dzie­my się bawić z wnucz­ka­aami, bujać na ha­ma­aacz­ku, ple­wić ogró­de­eek… Ej, a bę­dziesz mnie jesz­cze ko­chał? Taką po­marsz­czo­ną i brzyd­ką? Jak ki­szo­ny ogó­rek? Będę jak ogó­re­eek! A ty jak ro­dzy­nek. Mój ro­dzy­nuś!”

 

Nie ma wyj­ścia, idę.

Dzwo­ne­czek u drzwi daje znak sprze­daw­cy, mnie tylko iry­tu­je.

Po­miesz­cze­nie jest nie­du­że, bez żad­nych okien. Jakby ktoś nie prze­wi­dział, że klien­te­la może na­rze­kać na brak świa­tła, albo zwy­czaj­nie po­sia­dać klau­stro­fo­bię. Na szczę­ście nie ja. Uwiel­biam za­mknię­te prze­strze­nie.

– Tak, słu­cham?

– Dzień dobry.

– W czym mogę pomóc?

– Za­dzwo­nił pan…

Wy­so­ki męż­czy­zna stoi i mil­czy. W oto­cze­niu dużej ilo­ści bi­be­lo­tów, szka­tuł i ksiąg wy­glą­da jak ko­lej­na, wo­sko­wa atra­pa. Mam wra­że­nie, jakby w ogóle nie od­dy­chał.

Po­dłuż­na, nie­zwy­kle blada twarz je­go­mo­ścia drgnę­ła nagle.

– A, przy­szedł pan po kurt­kę!

– Kurt­kę? – pytam. Nie od­po­wia­da. – Kim pan w ogóle jest? Gdzie Hanna?

Nie po­tra­fię do­strzec oczu sprze­daw­cy, tylko dwie, wiel­kie plamy czer­ni. Świa­tło świec i małej, li­chej lamp­ki spla­ta się ze sobą, tań­cząc na wy­sta­ją­cych oboj­czy­kach. Po­głę­bia za­pad­nię­te po­licz­ki i wy­so­kie, gład­kie czoło. Wy­da­je się, jakby do­ty­kał szpi­cza­stej brody czub­kiem za­krzy­wio­ne­go, or­le­go nosa.

Sięga pod ladę. Przez mo­ment widzę, że ciało męż­czy­zny nie zgina się w pół, tak jak po­win­no. Boże. Czuję wy­raź­ny nie­po­kój od po­cząt­ku, gdy prze­kro­czy­łem próg i usły­sza­łem pie­kiel­ny dzwo­ne­czek.

I nagle nie­ru­cho­mie­ję.

W dło­niach trzy­ma skó­rza­ną kurt­kę. Z tyłu zwi­sa­ją dłu­gie, cha­rak­te­ry­stycz­ne frędz­le.

– Hanna mi dała.

Zie­lo­ny, ko­śla­wy napis: „For the best mummy ever” i u dołu: nie­wy­raź­ne od­bi­cie dzie­cię­cej łapki, spra­ne i po­bru­dzo­ne.

– Skąd pan to ma? Hanna dała… Co, co?! – pytam. Krew za­czy­na moc­niej pul­so­wać w skro­ni. Serce przy­śpie­sza.

– Pro­szę to wziąć.

Chwy­tam w dło­nie. Trzę­są­cy­mi się rę­ko­ma prze­wra­cam na drugą stro­nę. Spo­glą­dam na metkę: ’Le­gnic­ky`s sad­dle­ry”

Kręci mi się w gło­wie.

– Pytam! Skąd pan to ma?!

Nie opo­wia­da. Przy­glą­da się.

– Hanna mi dała.

– Ja pier­do­lę! – Wy­cią­gam broń i wy­mie­rzam w przy­dłu­gą, ciem­ną po­stać. – Kim pan jest?! Co z Lucy? Hanna. Gdzie Hanna?!

Boję się. Pa­mię­tam, jak Lucy pierw­szy raz za­bra­ła córkę na rajdy do To­ron­to. Mała miała wtedy do­kład­nie czte­ry latka. Mama nigdy nie za­bie­ra­ła dziec­ka na spo­tka­nia. Córka wy­pro­si­ła to, przy­le­pia­jąc się do nóg ko­bie­ty do­kład­nie przed wyj­ściem. Mu­sia­łem le­cieć wtedy do Ad­re­wa po nową kurt­kę. Żona była wnie­bo­wzię­ta.

– Niech się pan uspo­koi – cią­gnie bez­barw­nie. – Rze­czy mają to do sie­bie, że zo­sta­ją, nawet wtedy, gdy umie­ra­cie. W tej ma­te­rii za­wsze były lep­sze od was.

Nadal się nie po­ru­sza. Stoi i się gapi.

Zimno. Ten wzrok.

– Lucy czeka na dole, Ann też. A może chce pan kupić jakąś Coca Colę?

– Gdzie na dole?!

Nie od­po­wia­da. No kurwa!

Po­py­cham drzwi koło niego, bie­gnę ja­ki­miś scho­da­mi. Nic nie widzę. Jest coraz zim­niej. Kur­czo­wo trzy­mam ob­rzy­na, moż­li­we, że je­dy­ne­go ra­tun­ku.

Stop­nie koń­czą się.

Za­trzy­mu­ję się.

Od­dy­cham szyb­ciej.

Dół, góra.

– Lucy czeka na dole, Ann też. A może chce pan kupić jakąś Coca Colę?

Gulp, gulp.

– Hana!

- Wiem. Miesz­ka obok mojej ciot­ki. Snoby, ja­kich mało. Nie przej­muj się, coś wy­kom­bi­nu­ję.

– O, to znowu pan? Prze­pra­szam, ale na pewno wstu­ka­łem dobry numer.

– Po­zbi­ja­cie okna, wy­pę­dzi­cie klien­tów, dobre mi. Nie ma spra­wy, ale szma­lu nie dam.

– Pro­szę ode­brać kurt­kę.

Nie zdą­żam na­ci­snąć spu­stu.

 

Widzę, jak stoją w kącie piw­nicz­ki: wszyst­kie. Ja­kieś wiel­kie urzą­dze­nie za ko­bie­cy­mi ple­ca­mi wy­twa­rza nie­przy­jem­ne wi­bra­cje, ni­czym me­cha­nicz­ny po­twór na ba­te­rię. Przez wąski otwór pro­jek­to­ra wy­cho­dzi jasny, ko­lo­ro­wy stru­mień świa­tła. Fa­lu­je, ukła­da­jąc się w prze­róż­ne kształ­ty. Ścia­na, teraz oświe­tlo­na rzut­ni­kiem, przy­bie­ra formę nie­koń­czą­cych się fil­mów i uryw­ków.

 

Ja przed umy­wal­ką, ja z bro­nią w ręce.

 

Ja z dziew­czy­na­mi, ja z ga­ze­tą, ja na rów­nie przy­strzy­żo­nym traw­ni­ku.

 

Ja z nie­bie­sko­oką blon­dyn­ką w pli­so­wa­nej spód­ni­cy, ja z tru­pem ciot­ki.

 

Ja z Lucy, ja z sak­so­fo­nist­ką.

 

Ja z wszyst­ki­mi.

Czuję, przez noz­drza za­pach krwi i skóry.

 

To ta kurt­ka z frędz­la­mi.

 

*

 

Łóżko wie­lo­kąt­ne:

2034r.

 

W końcu do­strze­gam uko­cha­ne. Mgli­ste, ale wy­glą­da­ją­cą bar­dzo żywo.

– Ann?

– Hmm?

– Ko­chasz mnie?

– Yhym – mru­czy do naj­mięk­szej z po­du­szek.

– To faj­nie.

 

Uśmie­cham się do sie­bie i ob­ra­cam w łóżku.

Wdech, wy­dech.

 

Góra, dół.

– Hanna?

– Tak, tatuś?

– Ko­chasz mnie?

– Nioo. – Uśmie­cham się i zmie­niam stro­nę. Widzę zimne, twar­de plecy. Przy­po­mi­nam sobie, że nie ku­pi­łem her­ba­ty i nie mam, czym popić przed drzem­ką. Zdaję się, że mam jakąś Coca Colę w lo­dów­ce, ale to już nie to samo, co kie­dyś.

– Lucy? Ko­chasz mnie?

– No, chyba – od­po­wia­da.

Wdech, wy­dech. Góra, dół.

Czas na drzem­kę i ko­lej­ną stro­nę. Może teraz bę­dzie w kształ­cie stoż­ka? A może w ogóle jej nie bę­dzie?

 

Za­wsze lu­bi­łem rude.

 

Koniec

Komentarze

Dla Agaty. Pozdrawiam.

dla mnie?;-) Ale dziś mam dobry dzień!

Maja, moje zdanie o powyższym już znasz. Powtórzę, że zadziwiasz mnie - jako młodziutka dziewczyna piszesz całkiem sugestywnie o dorosłych facetach, o ich przeżyciach. Również podoba mi się cały nastrój Chicago z końca lat 60-tych, nie wiem skąd masz o tym takie pojęcie, że wychodzi przekonująco.

Zabieg pamiętnikowej retrospekcji też ciekawy. Dialogi mają swój styl, pasujący bardzo do postaci.

Niesamiwite, że nie piszesz o przystojnych wampirach i wielkich miłościach:-) No wiesz - w Twoim wieku... Podobało mi się. A tak prywatnie, czekam na coś w stylu "Dla L" tylko prozą. Ogólnie na coś dziewczęcego i kolorowego. A z drugie strony - kurcze, masz styl, właśnie taki... inny i nie oklepany.

Dzięki za dedykację;-)

Pozdrawiam!

Napiszę Ci coś takiego, słowo harcerki!

Będzie bardzo dziewczęce:)

Czekam cierpliwie;-)

Klimatyczne, ale niestety przekroczyłaś granicę oddzielającą tajemnicę od owijania w bawełnę. Z tego powodu bardzo mozolnie brnie się przez to opowiadanie. I nic z tego ostatecznie nie wynika. Nadmiar zawoalowania i niedomówień zabił potencjał tekstu.

Nazwy miesięcy w śródtytułach powinny być w dopełniaczu.

Niekoniecznie - razem.

Infundybuła chronosynklastyczna

Przypuszczam, że praktyczny brak komentarzy spowodowany jest "odpadaniem" od tekstu niemal wszystkich czytelników. Mnie także to dotyczy, różnica w tym, że nie boję się przyznać.   

Przejrzałem tak dokładnie, że można mówić o przeczytaniu. Stefan napisał wyżej o przekroczeniu granicy między tajemnicą a owijaniem w bawełnę, ja dodam, że kojarzy mi się to z wizjami ni to sennymi, ni to narkotycznymi. Razem --- nieczytelne i nieczytliwe.

Dziękuję za uwagę.

Heh. I to rozumiem. Dzięki Stefanie, dzięki Adamie.:) odpadam.

Dodam jeszcze, że tekst nie jest jakoś nadzwyczajnie trudny do przeczytania. Troszkę zadziwiła mnie taka opinia. Po prostu przyswojenie go wymaga odrobiny wysiłku. Ale niestety żyjemy w dobie "TL:DR".

I poza uwagami z wcześniejszego postu, uważam, że to dobre opowiadanie. Tylko brakuje mu swoistej ciągłości fabularnej. Myślę, że można to rozwiązać przez dopowiedzenie i rozwinięcie paru wątków.

Infundybuła chronosynklastyczna

Stefanie: Hm. I jeszcze raz hm... nie ma rady. Muszę rozwinąć. Masz racje co do konieczności rozbudowania wątków. Czytały to dwie osoby (oprócz Was) i każda z nich nie wiedziała dokładnie o co chodzi - co nie tylko w tym opowiadaniu można zaobserwować. Za bardzo przyzwyczaiłam się do "skrótów myślowych", boję się, że jak wszystko podam na tacy, przeginając w drugą stronę, ale popadam w kolejną skrajność. Ja próbuję... i nadal będę. Kiedyś się uda, musi!

Dziękuję za radę. Dałeś mi niezłego kopa, do kontynuowania ćwiczeń (Agatko, Ty też!). Ale Adama w stu procentach rozumiem. Traci cierpliwość do niejasności w moich tekstach:)

Pozdrawiam i jeszcze raz dzięki!

Dlaczego nie można edytować komentarzy...? - powiedziała zażenowana Maja. Sory.

Przeczytałam, z pewnym zainteresowaniem nawet. Zaiste, po niektórych ustępach nie widać młodego wieku autorki, czyta się dobrze... ale i ja uważam, że mocno przesadziłaś z niedomówieniami. Posunę się wręcz do stwierdzenia, że ni cholery nie mam pojęcia, co właściwie się wydarzyło na końcu. Jest jakiś zarys, jest intryga, rzucasz od początku różne sugestie... a potem czarna dziura.

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

Wiem, dziękuję joseheim. Właśnie muszę przysiąść nad tym w najbliższym, wolnym czasie:)

Dobre. Podejrzewam, że w niedomówieniach jednak ja mogę być lepsza od Ciebie. Mój oryginalny talent na co dzień.

Dzięki Monsun, no nie wiem.

Dobranoc:)

Przeczytałem, co prawda z "małym" poślizgiem – ale tam mam z większością tekstów. Przepraszam za to.

Tekst podobał mi się, choć za nic nie mogę odgadnąć, o co w nim chodzi, oprócz tego, że przedstawione jest w nim życie mafiosa. Ale jakoś tak… no… Podobał mi się. Naprawdę.

Pozdrawiam,

Koziołek

Mee!

Nowa Fantastyka