- Opowiadanie: Monk-13 - Smocza Łza. Rozdział 2 cd.

Smocza Łza. Rozdział 2 cd.

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Smocza Łza. Rozdział 2 cd.

* * *

 

 

 

Wyruszyli wraz z jaśniejącym brzaskiem. Szare, ołowiane niebo zasnute było chmurami. Las sprawiał wrażenie posępnego i dzikiego. W gęstwinie panował półmrok.

 

Wysoko, w konarach buków, jodeł i modrzewi dało się słyszeć pojedyncze ćwierkanie ptaków. Z oddali dobiegł ryk głodnego niedźwiedzia. Poranna mgła rozproszyła się, tylko gdzieniegdzie zalegała dna głębokich wąwozów, niecek i żlebów. Wędrując, musieli uważać, bo wystarczył jeden nieostrożny krok i – jeśli miałeś szczęście – przy upadku od razu skręcałeś sobie kark. Jeśli nie – kończyłeś z połamanymi nogami, czekając aż dzikie zwierzęta rozszarpią bezbronną zdobycz.

 

Droga wiodła ich pośród obrośniętych mchem głazów i gigantycznych dębów i sosen, których brązowe pnie były tak szerokie, że nawet sześciu chłopa nie dałoby rady ich objąć. Często byli zmuszeni omijać rozrośnięte nad ściółką korzenie, grube i powyginane, brodząc przy tym po pas w gąszczu łopianu, bylicy i rozłożystych liści paproci. Czasem schodzili w dół jarów, tak głębokich, że na ich dnie panowały wieczna cisza i mrok.

 

Strumienie, które przecinali były płytkie i lodowate. Tylko raz nie dali rady ominąć i musieli pokonać dość głęboki, rwący potok. Wykończeni i mokrzy, z ledwością przeprawili się na drugi brzeg, walcząc z silnym nurtem, czepiając się nieporadnie śliskich, wygładzonych przez wodę kamieni.

 

Służebnik żałował wtedy, że nie mają liny.

 

Nadszedł wieczór, poprzecinany ostatnimi, wpadającymi przez zbite listowie promykami słońca i Daetan – przemoczony i wyczerpany – zastanawiał się, kiedy wreszcie odpoczną. Był zmęczony, obolały i głodny. Pocieszał się tym, że Shatar nie wygląda lepiej od niego. Właściwie – wyglądał gorzej. Rana na ramieniu zaczynała sprawiać mu niemały kłopot; coraz częściej z zaciśniętych ust dało się słyszeć tłumiony jęk bólu. Gdy około południa ustrzelił zająca – wcześniej zmarnował dwa bełty, które zniknęły ze świstem w czeluściach splątanych krzaków i trawy.

 

Drżenia ręki nie dało się dłużej ukryć. Raz, gdy zmieniał sobie opatrunek, służebnik miał okazję przyjrzeć się draśnięciu, jak burkliwie nazywał to białowłosy. Wystarczył rzut oka na mocno siną i opuchniętą ranę, i od razu wiadomo było, co się dzieje.

 

Shatar umierał.

 

Miał pecha. Pazury viverna musiały być zatrute, co zdarzało się dość często wśród istot, ochrzczonych przez ludzi potocznie mianem moroi – nieumarłych. Właściwie nie było na to lekarstwa. Może w jakieś wiosce, w dolinie albo nad jeziorem znalazłby się ktoś, kto umiałby przyrządzić odpowiednią miksturę, ale nawet wtedy – nie mieli czym zapłacić. Tutaj zaś, na tym pustkowiu, bez odpowiednich ziół lub mikstur – myśliwy praktycznie nie miał szans!

 

Na postój zatrzymali się na brunatno-brązowej skarpie, nad głęboką rozpadliną. Drzewa szeleściły cicho na wietrze. Dwa grube pnie leżały powalone; świadectwo wichury, która przeszła tędy jakiś czas temu.

 

– Dzisiaj już dalej nie pójdziemy. Tu rozbijemy obóz… – powiedział Shatar bezbarwnym, zmęczonym głosem.

 

Przyklęknął ciężko w miejscu, gdzie wśród omszałych kamieni sączył się cienki strumyk i wielkimi garściami zaczerpnął z niego wody. Pierwszą łapczywie wypił, a następną opłukał spoconą i brudną twarz. Krople – niczym brylanty – osiadły na jego długiej, splątanej brodzie.

 

– Prześpimy się, a jutro zejdziemy w dół – wlokąc się, podszedł na samą krawędź zbocza, wychylił się i zerknął w przepaść. Ogon srebrzystych włosów szarpały podmuchy wiejącego przepaścią wiatru.

 

Szczelina ciągnęła się w dół tak głęboko, że z góry nie widać było dna. Z lotu ptaka wyglądała jak blizna po cięciu olbrzymim nożem, dzieląca w tym miejscu las na dwie części. Jej stoki porastały rzadkie kępy krzaków i kosodrzewiny, rozrzucone pośród ciemnych osypisk kamieni, które zalegały pochyłe, prawie pionowe ściany.

 

Daetan popatrzył na drugą stronę osuwiska. W szarości zmierzchu, kilkadziesiąt stóp przed nimi znów rozciągał się las. Ciemne wierzchołki kołysały się na wietrze.

 

– Znasz jakąś drogę? – zapytał.

 

– Znam ścieżkę – myśliwy otarł pot z czoła. – Poszukamy jej z samego rana. Chodzą nią zwierzęta – łosie, jelenie…

 

– A wilki?

 

– Wilki też.

 

Myśliwy obwiązywał sobie ciasno bark i ramię resztą poprutej koszuli. Udawał, że nic się nie dzieje, ale zmęczone, przekrwione oczy oraz nienaturalna bladość twarzy świadczyły o czymś wręcz przeciwnym.

 

– Damy radę zejść? – służebnik przejechał spojrzeniem wzdłuż urwiska.

 

– Pilnuj siebie – warknął Shatar, domyślając się aluzji. Po czym dodał już spokojniej – Zresztą, o świcie się okaże…

 

Noc minęła bez niespodzianek, a pokonanie przepaści okazało się łatwiejsze, niż wyglądało z wieczora. Dopiero, gdy przed południem stanęli na skraju lasu, po drugiej stronie wąwozu Daetan pomyślał sobie, że myśliwy musi mieć ciało z kamienia, a wolę z żelaza. Ani razu nie zwolnił, cały czas prowadził i – gdy schodzili, chwytając się kolczastych krzaków i skał – służebnik obawiał się, że nie dotrzyma mu kroku.

 

Kolejne dni, od jutrzenki aż do zmierzchu wypełniła wędrówka. Od teraz posuwali się bardzo powoli. Obydwoje byli potłuczeni, poobijani i ranni. Ale jeśli w przypadku służebnika, ból pękniętych żeber stawał się z każdym dniem coraz mniejszy, to myśliwy z dnia na dzień coraz bardziej przypominał swój własny cień, ciężko oddychał i słabł wraz z każdym krokiem.

 

Daetan pomyślał, że idzie dalej tylko dzięki swojej żelaznej woli.

 

Po czterech dniach dotarli nad jezioro. Dogasał dzień, gdy stanęli nad szumiącym rozległym sitowiem brzegiem. Na zachodzie, wprost przed nimi, słońce tonęło w karmazynowo-srebrnej poświacie, drgającej jak muślin na wodzie. Czyste, lazurowo-błękitne niebo kurczyło się wraz z ubywającym słońcem, które nieubłaganie zanurzało się w rozległe wody jeziora. Aż w końcu zniknęło całkowicie, a mrok nocnego nieba zlał się w jedność z falami. Horyzont zniknął, a jego miejsce zajęły rozbłysłe nagle gwiazdy.

 

Od strony płytkiej, wąskiej zatoczki powiał pachnący wilgocią wiatr. Jej boki porastała wysoka, gęsta trzcina, kępy tataraku i oczeretów. Tylko w jednym miejscu długa, spieniona fala lizała niespiesznie piaszczystą łachę. Nad głowy wędrowców, znad lasu nadpłynął błyszczący, nadgryziony księżyc. Z sitowia, z krzykiem poderwało się do lotu stado dzikich gęsi, których czarny klucz, w furkocie skrzydeł poszybował na zachód, w stronę gwiazd.

 

– Dobrze, że już tu jesteśmy – powiedział Shatar, oddychając głęboko.

 

– Ciągnąłeś nad to jezioro, jakby las płonął – burknął służebnik, zrzucając z obolałych ramion kuszę, którą niósł od samego rana. – Mało co nie pobłądziliśmy po ciemku.

 

Shatar ledwo stał na nogach. Zadzierając głowę, spojrzał w niebo, usiane setkami migających gwiazd.

 

– Myślałem, że staniemy przed zmrokiem… – powiedział zmęczonym głosem. – Ale i tak dobrze, że już wyszliśmy z lasu…

 

– Dlaczego? – Jedyne o czym teraz marzył Daetan, to ściągnięcie butów.

 

– Nie widziałeś? – Shatar przerwał obserwację nieba. W jego głosie zadźwięczało zdziwienie.

 

– Czego?

 

Myśliwy spojrzał wymownie w stronę gąszczu, z którego się wynurzyli. Przez chwilę milczał, a gdy się odezwał, głos miał jakiś dziwny, suchy.

 

– Od wczoraj słyszę, jak ktoś lub coś za nami idzie… – powiedział wpatrując się w ciemną ścianę lasu. – Gdzieś trzaśnie złamana gałązka, czasem ptak głośniej zaćwierka, a niekiedy całe stado zerwie się nagle do lotu. Rano, jak poszedłeś w krzaki, mignął mi jakiś cień…

 

– To pewnie zwierz… – przerwał mu służebnik.

 

– Nie! – Shatar stanął tak blisko, że pomimo ciemności służebnik widział strach w jego oczach.

 

– To nie zwierz. Żadne zwierzę tak nie hałasuje, gdy w pobliżu są ludzie. To coś innego…

 

Odnajdę cię, nawet w najgłębszych kazamatach Argmanu! Jeśli będzie trzeba, przyjdę boso z zimnej krainy śmierci… A ty zrobisz, co każę!

 

Daetan zamrugał gwałtownie oczami. Od strony lasu dobiegło pohukiwanie sowy, a później coś zaskrzeczało w ciemności.

 

Myśliwy usiadł na podgniłej, wystającej z wody kłodzie i wyciągnąwszy nóż, grzebał coś przy sprzączce pasa. Gdy Daetan patrzył teraz na niego, nie mógł się oprzeć wrażeniu, że to nie jest już ten sam człowiek, z którym walczył ramię przy ramieniu z żagnicą i watahą vivernów. Wychudł, spojrzenie miał błędne i coraz częściej milczał, co nijak nie pasowało do jego wcześniejszej gadatliwości.

 

– Po drugiej stronie jeziora, za przełęczą Trzech Wisielców leży Marravik – opuszczona, przeklęta twierdza – wsłuchany w ton głosu Shatara, służebnik spoglądał na wiszące nisko, na zachodnim nieboskłonie gwiazdy. – Zamkiem władał niegdyś potężny baal. Zaś stary młyn, okoliczne wsie i rybackie osady zapewniały jego spichlerzom dostatek jadła i napitków. Handel kwitł tam w najlepsze, bo Marravik leżał na szlaku, ciągnącym się od stóp Wielkiego Muru aż po Orlą Warownię na przełęczy Starców, w lasach Ceardhun. Baal władał swą dziedziną twardo, lecz sprawiedliwie. Ludziom żyło się dobrze. Pełne ryb jezioro, obsiane pola i okoliczny las dawały dostatek żywności, nawet w czasach nieurodzaju. Wszystko było dobrze, aż do momentu, gdy pewnego razu, wczesnym świtem, do bram zamku zakołatał jeździec. Miał żmiję na nadgarstku…

 

– Przestań! – przerwał mu Daetan. – To stara legenda. I niewiadomo, czy prawdziwa.

 

Shatar popatrzył do góry. Wilgotny wiatr targał jego brodę, szarpał włosy w ciemności. Gdy się odezwał, w jego głosie dźwięczało zniechęcenie.

 

­– Prawdą jest, że teraz tam są tylko porośnięte mchem ruiny. Kilku głupców ze Stigg szukało w nich kiedyś skarbu starego baala. A później okoliczni wieśniacy odnaleźli jednego, jak błąkał się po lesie i wył ze strachu, aż liście leciały z drzew. Szybko skonał, a ludziska – dla pewności – spalili zwłoki. I odtąd nikt się tam nie zapuszcza.

 

Zerwał się mocniejszy wiatr. Rozkołysał trzciny, a krótka fala podmyła im stopy. Niebo od północy zaczęły powlekać kłębiaste, granatowo-czarne bałwany. Zbierało się na burzę.

 

­– Trzeba zebrać drewno, nim dopadnie nas burza – Daetan wstał i poprawił płaszcz, z którego u dołu zostały właściwie tylko czarne strzępy.

 

Myśliwy milczał, wpatrzony ponuro w piasek. Zraniona ręka zwisała nieruchomo, jak sucha gałąź.

 

Kiedy pierwszy bąbel powietrza wybrzuszył ciemną toń jeziora, służebnik zawahał się. Ale podobnych mu baniek zaczęło pojawiać się na powierzchni więcej. Nie wierzę… zdążył tylko pomyśleć, gdy nagle dwa, trzy pióropusze wody wystrzeliły wysoko do góry, obryzgując ich od stóp do głów gęstymi łańcuchami kropel.

 

Daetan sięgał po miecz, zanim pierwszy z bukkenów wyskakiwał w powietrze. I nim kolejny, oplatając silnym ramieniem szyję Shatara, ściągnął go z kłody, trzymał już przed sobą, oburącz obnażone ostrze.

 

Świsnęło! Szybkie cięcie od dołu rozchlastało pierwszego wodnika aż po sam oślizgły, rybi pysk. Bukken zdążył tylko skrzeknąć, zdziwiony i wpadł z powrotem do wody, a toń jeziora zamknęła się nad nim litościwie.

 

Służebnik zawirował na pięcie, rozchlapując wodę, odwrócił się i kolejnego, samym czubkiem klingi ciął w nienaturalnie długą szyję! Blask księżyca przez moment odbił się na dnie pustych, ciemnych źrenic.

 

Skok w stronę sitowia! I po omacku wymierzony cios przeciął bez wysiłku brunatną łapę, która uparcie ciągnęła bezwładne ciało Shatara, w kierunku otwartego jeziora. Trzasnęła łamana trzcina, woda plusnęła, coś zaskrzeczało w ciemnościach i zabulgotało.

 

Szybki ruch głowy w tył! I ledwo co zdążył się uchylić przed lecącym ku niemu ogonem, który znienacka śmignął mu tuż przed twarzą. Długi prawie na dwa sążnie, zakończony był zagiętym, zrogowaciałym pazurem, który w ułamku chwili mógł poszerzyć mu uśmiech od jednego do drugiego ucha.

 

W trzcinowisku coś zagrzechotało i plusnęło potężnie. Nagle, wodę zaczęło pruć coś, co z daleka wyglądało jak olbrzymia wydra. Łamiąc sitowie, sunęło jak strzała, prosto w jego kierunku.

 

Daetan w ostatniej chwili uskoczył nieporadnie, wpadł w przybrzeżne szuwary, potknął się na jakimś korzeniu i niewiele brakło, a runąłby jak długi. Na szczęście utrzymał równowagę. Machając mieczem jak cepem, ociekając zimną wodą, zdołał jakoś ustać. Gdy ocierał mokrą twarz dłonią, tuż przed sobą ujrzał okrągłe ślepia, połyskujące, wilgotne. Poczuł intensywny zapach mułu.

 

Odskoczył do tyłu, jak oparzony i wpadając z głośnym pluskiem w szuwary, zdążył jeszcze wywinąć ostrzem, wyprowadzając szeroki cios do góry.

 

W ciemności rozległo się okropne, skrzekliwe wycie! A później poczuł, jak coś zawisło na klindze i – charcząc – osunęło się, prosto na niego.

 

W ostatniej chwili przekręcił się na bok, krztusząc się zimną wodą. A już w następnej, pełen obrzydzenia wyszarpnął rękę spod śliskiego ciężaru, który przygwoździł ją, wraz z mieczem do mulistego dna.

 

Wstając na równe nogi, kątem oka dostrzegł jakiś cień. Odwrócił się błyskawicznie, ale zamiast ujrzeć rybią gębę wodnika, usłyszał chlupot, a potem głośny plusk, dochodzący zza szerokiej kępy pałek i trzcin, kołysanych wodą.

 

A potem sitowie uspokoiło się i po chwili znów słychać było tylko szum fal, miarowo uderzających o piaszczysty brzeg.

 

Niebo gwieździste rozciągało się nad jego głową.

 

Daetan był cały mokry. Nie zważając na dojmujący chłód uważnie rozglądał się na wszystkie strony, szukając zagrożenia. Ale wszystko dookoła spowite było w ciemność i szelest. Dygocząc z zimna i brodząc po kolana w szuwarach, wyszedł na miękki, zgrzytający drobniutkimi kamykami brzeg.

 

Shatar! Przeleciało mu nagle przez głowę.

 

I wtedy poblask księżyca wydobył z mroku, leżący niedaleko na piasku kształt, do połowy zanurzony w wodach zatoczki.

 

– Kurwa, Shatar… – wyszeptał zrezygnowany, ruszając w jego kierunku.

 

Gdy przyłożył ucho do piersi, spodziewał się usłyszeć wolne bicie serca. Niestety, ciało myśliwego było zimne, mokre i sztywne. Stare serce przestało pompować krew. Stanęło.

 

Nie namyślając się wiele, służebnik uderzył w wychudzony, brodaty policzek. Raz i drugi. Głowa myśliwego odskakiwała bezmyślnie na boki, bryzgając kroplami wody. Trzęsąc się z zimna, Daetan splótł ręce, wziął szeroki rozmach i z całych sił uderzył go oburącz w pierś.

 

– Rusz się! – wycedził przez zaciśnięte zęby. – Nie po to szedłeś z trucizną we krwi taki kawał drogi, żeby tu umrzeć jak topielec!

 

Nagłe kaszlnięcie sprawiło, że zaciśnięte, gotowe do uderzenia dłonie zawisły w powietrzu. Shatar zakaszlał raz jeszcze – długo i mokro – aż skulił się wpół. A potem przekręcając gwałtownie na bok, zwymiotował na mokry piasek.

 

Służebnik klapnął ciężko tuż obok niego. Położył miecz przed sobą i spuścił łysą głowę. Ciężko oddychał.

 

– Przestraszyłeś mnie… – powiedział chrapliwie.

 

– Co to było?… – wykrztusił myśliwy, plując piaskiem i kołysząc się niepewnie na rękach. Z włosów ściekały mu strugi wody. – Na Atamosa…! Co to było?!

 

– Może ty mi powiesz! – głos służebnika, choć zmęczony, był bardziej niż ostry. – Odkąd cię poznałem, o mało co nie zostałem pożarty przez żagnicę, która – jak myślałem – istnieje tylko w baśniach. W międzyczasie, o mało co nie rozszarpało mnie stado cholernych moroi! A teraz te bukkeny… – przerwał, widząc jak tamten, odwrócony na bok wymiotuje.

 

Shatar oddychał ciężko, a z ust kapała mu ślina. Gdy wreszcie doszedł do siebie, powiedział z wysiłkiem:

 

– Skąd pewność, że to ciebie chciały dorwać…?

 

Daetan wstał i wytarł miecz o spodnie. Przez chwilę nieruchomym wzrokiem wpatrywał się w mrok otaczających ich drzew. Później stanął nad samym brzegiem zatoczki, za którą rozlewała się bezdenna toń jeziora. Kłębiaste chmury odpłynęły w stronę gór, uwalniajc księżyc, płynący majestatycznie po oceanie gwiazd. Było cicho i spokojnie, jeśli nie liczyć rechotania żab i natrętnego bzyczenia komarów, które całymi chmarami unosiły się nad wodą

 

– Nie wiem – odparł służebnik, wsuwając ostrze do pochwy, zawieszonej na plecach. – Ale odkąd wyjechałem od villenitów, mam wrażenie, że coś usilnie próbuje nie dopuścić do tego, abym w jednym kawałku dotarł tam, dokąd zmierzam. Zresztą, to teraz nieważne… – dokończył cicho, ruszając w kierunku zagajnika.

 

– Uważaj, tu nie jest bezpiecznie… – wyszeptał Shatar patrząc na oddalające się w mroku plecy, a jego cichy głos rozwiał się na wietrze.

 

.

Koniec

Komentarze

Niestety, znów dziś muszę czytać na raty. Co mi się rzuciło w oczy:

 

gigantycznych dębów i sosen, których brązowe pnie były tak szerokie, że nawet sześciu chłopa nie dałoby rady ich objąć - poniosło Cię. Najwyższą (i w związku z tym z pewnością jedną z najgrubszych) sosną na świecie jest obecnie to drzewo.

Nie mogę się z tobą zgodzić w tej kwestii. Moja opowieść jest tak tak samo (nie)prawdopodobna, jak Avatar Camerona. Pamiętasz, jakie tam były drzewa?:)    

Aha. Jak wolisz:-) 

słyszeć pojedyncze ćwierkanie ptaków - ćwierkania pojedynczych ptaków

Obydwoje byli potłuczeni, poobijani i ranni.- obydwaj

Pewnie jest takich więcej, ale wciągnęło mnie. Za oknem deszcz i wiatyr, a tu taka opowieść... 

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

Czytam kolejne części i nawet mi się podoba, więc ani się waż przerwać gdzieś w połowie, bo będę gryźć! Gdzieś mignęły mi braki przecinków przy imiesłowach przysłówkowych. Jedno mnie irytuje - co oczywiście jest kwestią gustu - wykrzykniki w narracji. Może dodaje to dramatyzmu, ale na mi taki wrzeszczący narrator kojarzy się z komentatorem sportowym, więc każde "Skok stronę sitowia!" czy inne takie brzmi jak "Gooooool!" i jakoś psuje rytm opowieści.

”Kto się myli w windzie, myli się na wielu poziomach (SPCh)

Dobre opowiadanie.

>> Wyruszyli wraz z jaśniejącym brzaskiem << ---- Wyryszyli o brzasku! Bo nie mozliwe jest zobaczyć jaśniejący brzask. Brzask --- oznacza, samo w sobie, że robi sie widno, więc "jaśniejący" jest zbędny.

 

>> Szare, ołowiane niebo zasnute było chmurami. << --- Bardziej: "Niebo było zasnute szarymi, ołowianymi chmurami."

 

>> Wysoko, w konarach buków, jodeł i ... << --- W koronach drzew, a nie w konarach !!!

 

>> Poranna mgła rozproszyła się, tylko gdzieniegdzie zalegała dna głębokich wąwozów, niecek i żlebów.<< --- tu masz błąd, literówkę "dna" a powinno być: "w" --- czyli: zalegała w głebokich wąwozach, nieckach. Zaś "żleby" są użyte nie własciwie. Bo wystepują tylko w górach i to wyłącznie w skalistych.

 

>> wystarczył jeden nieostrożny krok i – jeśli miałeś szczęście – przy upadku od razu skręcałeś sobie kark. Jeśli nie – kończyłeś z połamanymi nogami << --- Tu Ci się coś poplątało. Chyba lepiej jest połamać/złamać sobie nogi, niż skręcić kark! :)

 

 

Ogólnie: nie jest źle, plastyka opisów jest, ale wymaga redakcji, bo są drobne potknięcia. Po za tym, trenuj na krótkich tekstach, a nie na powieściach lub opowieściach w częściach, do których zresztą nie mam szacunku, i ich nie lubię czytać. Pisz dalej. Powodzenia.

"Wszyscy jesteśmy zwierzętami, które chcą przejść na drugą stronę ulicy, tylko coś, czego nie zauważyliśmy, rozjeżdża nas w połowie drogi." - Philip K. Dick

A ja mam szacunek do powieści w częściach;-) Jak widzisz, Monk-13, czytam dalej i dalej mi się podoba. Wiem o co chodzi, nie muszę wdrażać się za każdym razem w coś nowego. Wchodzę na stronę, widzę kontynuacjęi i znajduję czas na czytanie w konkretnym nastroju. Znam bohaterów, jestem ciekawa co u nich;-)

Z początku tego fragmentu miałam wrazęnie, że nie jest tak dopieszczony, jak wcześniejsze, ale po paru zdaniach, gdzie coś mi nie zagrało (dołączam poniżej), to wrażenie minęło. Tekst, znów powtórzę, dla mnie profesjonalny, gratuluję. Będę czytała dalej - to pewne.

Opis jeziora - piękny! W takich zamierzchłych czasach tak właśnie musiały wyglądać! Rzeczywiście plastycznie i barwnie.

 

Zgrzyty wg mnie:

- (rzeczywiście) pojedyncze ćwierkanie ptaków

- Poranna mgła rozproszyła się, tylko gdzieniegdzie zalegała dna głębokich wąwozów, niecek i żlebów.

- Droga wiodła ich pośród obrośniętych mchem głazów i gigantycznych dębów i sosen,

- Tylko raz nie dali rady ominąć i musieli pokonać dość głęboki, rwący potok.

- Gdy około południa ustrzelił zająca – wcześniej zmarnował dwa bełty, które zniknęły ze świstem w czeluściach splątanych krzaków i trawy.
Drżenia ręki nie dało się dłużej ukryć. – może by to jakoś połączyć?

- Na postój zatrzymali się na brunatno-brązowej skarpie, nad głęboką rozpadliną. Drzewa szeleściły cicho na wietrze. Dwa grube pnie leżały powalone; świadectwo wichury, która przeszła tędy jakiś czas temu.

-  zerknął w przepaść. Ogon srebrzystych włosów szarpały podmuchy wiejącego przepaścią wiatru.

- Jej stoki porastały rzadkie kępy krzaków i kosodrzewiny, rozrzucone pośród ciemnych osypisk kamieni, które zalegały pochyłe, prawie pionowe ściany.

Tyle mi zgrzyta. Coś bym tu przebudowała.

Pozdrawiam!;-)

Wybacz agatakasiak powyższe "zgrzyty":) Obiecuję poprawić lub przebudować.

Mam nadzieję, że nadal pozostaniesz wierną słuchaczką snutej przeze mnie opowieści...

Pozdrawiam serdecznie:)

Może mi tylko w głowie zgrzyta;-)

 "Wierną słuchaczką snutej opowieści" zostałam. Pa;-)

Na Atamosa...! --->  Na Atamosa!...  

W międzyczasie, o mało co nie rozszarpało mnie stado cholernych moroi!  ---> zbędny przecinek. Za "międzyczas" godzina klęczenia na nie gotowanym grochu.  

(...)  przerwał, widząc jak tamten, odwrócony na bok [,+] wymiotuje.  

(...)  wyszeptał Shatar [,+] patrząc na oddalające się w mroku plecy, (...).  ---> reszta Daetana poszła inna droga lub została na miejscu?  

W charakterze dowodu przeczytania. Jest tego więcej...

(Jeśli mogę coś wtrącić - myślę, że reszta dołączyła do pleców, ale może Shatar patrzył tylko na plecy, żeby nikt nie posądził go o jakieś ciągoty...;-)

(Ale to tak w nawiasie. Nie śmiałabym inaczej. Pozdro!)

Przykład, jak skrótowość i niezręczny szyk psuje przekaz. Wystarczyłoby napisać: patrząc na plecy odchodzącego w mrok. A nawet bez tych nieszczęsnych pleców. Patrząc na niknącego w mroku.   

Często, zbyt często zadaję sobie pytanie, gdzie, u licha, tak spieszą się piszący, że nie widzą tych niby drobnych wpadek.

Touche, AdamKB... Z tymi "plecami" masz absolutną rację.

     Tym razem jest lepiej. Coś zaczęło się dziać i mam nadzieje. Że w dalszym ciągu także nie zabraknie atrakcji.

     Nie została zaspokojona moja ciekawość, jak wędrowcy pokonali rozpadlinę. Wydawała się nie do przebycia, szczególnie dla rannego Shatara, a tu nagle myku myk, głęboka szczelina została za nimi. Przeskoczyli ją, czy może magia jakaś?

 

„Droga wiodła ich pośród obrośniętych mchem głazów i gigantycznych dębów i sosen…” –– Droga wiodła ich pośród obrośniętych mchem głazów, gigantycznych dębów i sosen

 

Gdy około południa ustrzelił zająca – wcześniej zmarnował dwa bełty, które zniknęły ze świstem w czeluściach splątanych krzaków i trawy”. –– Nim około południa ustrzelił zająca – wcześniej zmarnował dwa bełty, które ze świstem zniknęły w gęstwinie splątanych krzaków i trawy.

Czeluść to głęboka przepaść. Splątane krzaki i trawa, czeluścią nie są.

 

„…miał okazję przyjrzeć się draśnięciu, jak burkliwie nazywał to białowłosy”. –– …miał okazję przyjrzeć się draśnięciu, jak lekceważąco/pogardliwie nazywał to białowłosy.

 

„…kto umiałby przyrządzić odpowiednią miksturę, ale nawet wtedy – nie mieli czym zapłacić. Tutaj zaś, na tym pustkowiu, bez odpowiednich ziół lub mikstur…” –– Może w jednym przypadku miksturę zastąpić substancją?

 

„…gdzie wśród omszałych kamieni sączył się cienki strumyk…” –– …gdzie wśród omszałych kamieni, sączył się wąski/maleńki/niewielki strumyk… Lub: …gdzie wśród omszałych kamieni, cienką strużką sączył się strumyk

 

„…wychylił się i zerknął w przepaść. Ogon srebrzystych włosów szarpały podmuchy wiejącego przepaścią wiatru”. –– …wychylił się i zerknął w przepaść. Ogon srebrzystych włosów szarpały podmuchy wiejącego nad czeluścią/otchłanią wiatru.

 

„Myśliwy obwiązywał sobie ciasno bark i ramię resztą poprutej koszuli”. –– Myśliwy obwiązywał sobie ciasno bark i ramię resztą podartej koszuli.

Pruć 1. «rozsnuwać dzianinę, aby otrzymać włóczkę»  2. «rozdzielać na części, wyciągając nici ze szwów»

 

Obydwoje byli potłuczeni, poobijani i ranni”. –– Obaj/obydwaj byli potłuczeni, poobijani i ranni.

Obydwoje, to kobieta i mężczyzna.

 

„Dogasał dzień, gdy stanęli nad szumiącym rozległym sitowiem brzegiem”. –– . Dogasał dzień, gdy stanęli nad brzegiem, obficie porośniętym szumiącym sitowiem.

By uniknąć powtórzenia, bo za chwilę piszesz o rozległych wodach jeziora.

 

„…że to nie jest już ten sam człowiek, z którym walczył ramię przy ramieniu z żagnicą i watahą vivernów”. –– …że to nie jest już ten sam człowiek, z którym, ramię przy ramieniu, walczył z żagnicą i watahą vivernów.

 

„To stara legenda. I niewiadomo, czy prawdziwa”. –– To stara legenda. I nie wiadomo, czy prawdziwa.

 

„Wilgotny wiatr targał jego brodę, szarpał włosy w ciemności. Gdy się odezwał, w jego głosie dźwięczało zniechęcenie”. –– Zbędne zaimki.

 

„Głowa myśliwego odskakiwała bezmyślnie na boki, bryzgając kroplami wody”. –– Głowa myśliwego odskakiwała bezwładnie na boki, bryzgając kroplami wody.

 

„Kłębiaste chmury odpłynęły w stronę gór, uwalniajc księżyc…” –– Literówka.

 

„…natrętnego bzyczenia komarów, które całymi chmarami unosiły się nad wodą” –– Czy nie jest za zimno na komary i rechot żab? Przecież zima ledwie się skończyła.

Ponadto brak kropki na końcu zdania.

 

Pozdrawiam. ;-)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Dziękuję za wnikliwy (jak zwykle:-)) komentarz. Uwzględniając wszystkie Twoje uwagi, dokonałem istotnych poprawek w tekście, który - muszę przyznać - cały czas szlifuję.

Mam nadzieję, że dalej będzie coraz lepiej, a finalny efekt okaże się zadowalający.

Pozdrawiam serdecznie:-)

Nowa Fantastyka