- Opowiadanie: ardian - Szkodniki

Szkodniki

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Szkodniki

 

Siedziałem sobie spokojnie w biurze, piłem whisky z lodem i paliłem ostatniego papierosa z paczki Parialmentów, którą dostałem od znajomego. Były cholernie dobre. Dym kłębił się pod sufitem a światło stojącej na biurku lampki wypełniało pokój przyjemną, domową atmosferą. Łyk whisky, papieros. Drugi łyk, moje nogi lądują na biurku. Za oknem ciemno. Typowy listopadowy wieczór, mżawka, mgła i ziąb jak diabli. W biurze cieplutko, znajome widoki, wysiedziany, wygodny fotel i chwila relaksu. Do stu czortów i piorunów, zakląłem w myślach, zawsze tak się kończy, kiedy próbuję nadrobić z papierami. Gdy tak sobie spokojnie siedziałem, myśląc o pewnej widzianej na korytarzu panience, stała się rzecz niesłychana. Zadzwonił telefon. Telefon! O cholernej dwudziestej pierwszej! Ktoś tu chyba ma nie po kolei w głowie, jeśli wydaje mu się, że zastanie o tej porze jakiegoś pracownika! No dobra, może i zostałem do późna , ale tylko dlatego, że sytuacja z dokumentami była naprawdę krytyczna i czas najwyższy był się nimi zająć. Nie ma głupich, nie odbieram, pomyślałem, ostentacyjnie odwracając się od telefonu, jakbym mógł tym sposobem sprawić, że zniknie. Niestety nic z tego. Głośny dzwonek wypełniał przenikliwym piskiem cały biurowiec. Słysząc kroki ochroniarza na korytarzu, westchnąłem i podniosłem słuchawkę.

 

– Biuro firmy Deratinsekt, czym mogę służyć? – zapytałem ponurym głosem, starając się pokazać, że nie w smak mi ta rozmowa.

 

– Dzięki bogu, w końcu ktoś odebrał! – Usłyszałem w słuchawce kobiecy głos, przepełniony przerażeniem. To pan jest Henryk Głogowski, prawda?

 

Prawda. Cholerna prawda. Każdy w tym mieście wiedział, że jestem Henryk Głogowski, deratyzator, dezinsektor i degenerat. W stodole zalęgły się szczury? Zadzwoń do Deratinsekt! Masz na strychu szerszenie, a nie chcesz wzywać straży, żeby nie zniszczyli ci całego dachu? Daj mi znać! Chcesz pozbyć się karaczanów, prusaków czy mrówek? Koniecznie się odezwij! Henryk Głogowski, bezlitosny tępiciel wszelkiego rodzaju plugastwa, od owadów po komunistów! Zapomniałem o czymś wspomnieć? No tak, umknął mi pewien szczegół. Sam nie wiem jak to się stało! Już spieszę z wyjaśnieniem. Otóż w wieku lat dwudziestu zastrzeliłem konkubenta mojej matki, gdy zobaczyłem, że obmacuje moją młodszą siostrę. Dostałem za to piętnaście lat, bo skurwiel miał znajomych i sam należał do partii, chociaż przez krótki czas. Gdy już wyszedłem z mamra nie bardzo wiedziałem co ze sobą zrobić. W tym wieku trochę za późno już na naukę, a na myśl o pracy dla kogoś cofało mi się śniadanie, socjala natomiast bym nie dostał. Co mi pozostało? Własny biznes! I wtedy mnie olśniło. Przypomniałem sobie jakie to było uczucie, gdy strzelałem do kogoś, kogo nienawidziłem, kto był pasożytem, nierobem, zboczeńcem i komunistą. Szkodnikiem. W Urzędzie Pracy załatwiłem wszystkie formalności, dostałem nawet dotację, z okazji Unii Europejskiej czy czegoś, wynająłem biuro i rozpocząłem działalność. Na początku nie szło mi najlepiej. Ludzie unikali mordercy i skazańca, nie wierząc w moją resocjalizację. Do czasu.

 

– Tak to ja. Jaka sprawa skłoniła panią do telefonu o tej porze? – mruknąłem, wciąż naburmuszony.

 

– To nie jest rozmowa na telefon – moja rozmówczyni wyraźnie się zawahała – czy mógłby pan przyjechać? – dodała po chwili. Wydawało mi się, że ma mi coś do powiedzenia , ale nie bardzo wie jak ma to uczynić. Zaczęło we mnie kiełkować podejrzenie, że to głupi żart, mający dokuczyć byłemu przestępcy. „Jak w tym kraju można wrócić do normalnego życia?” Zapytałem samego siebie w myślach, nie po raz pierwszy zresztą. Nawet po tylu latach…

 

– Mój adres to Strzelińskiego dziewiętnaście. – usłyszałem w słuchawce – To naprawdę pilna sprawa. Proszę zabrać wszystko czego pan używa. Nie wiem co może się panu przydać. I niech pan przyjedzie jak najszybciej! Błagam pana – dodała po chwili, a ja uświadomiłem sobie, że ona naprawdę błaga. Złagodziłem ton, pomimo sposobu, w jaki się do mnie zwracała.

 

– Niech mi chociaż pani powie, z czym mam się rozprawić? Wnosząc po pani tonie podejrzewałbym krokodyla w ustępie, o ile byłoby to możliwe w naszym klimacie – spróbowałem kiepskiego żartu.

 

– Zaraz będę – odezwałem się po chwili, przerywając niezręczną ciszę i odłożyłem słuchawkę. Sięgnąłem do dolnej szuflady biurka po rewolwer. Wiązały się z nim słodkie wspomnienia i nieczęsto się z nim rozstawałem, pomimo braku zezwolenia. Zabrałem wszystko czego mogłem potrzebować i ruszyłem w stronę wozu.

 

Jadąc, zdezelowanym już krzynkę, lublinem pod wskazany adres, poddawałem analizie wszystkie możliwości, które przychodziły mi na myśl. Strzelińskiego, Strzelińskiego. To ta ulica nad Odrą, przy której stoją stare, rozpadające się pseudo-wille z czasów bardzo wczesnego PRL-u, wybudowane dla ważnych członków partii. Albo może przedwojenne, zaadaptowane na nagrody dla najwierniejszych członków PZPR? Nie pamiętałem już dokładnie. Co takiego mogło się tam zalęgnąć? Wystarczyło jednak, bym przyjechał pod dom, by znaleźć odpowiedź na to pytanie. Co mogło się tam zalęgnąć? Wszystko. Budynek był w opłakanym stanie. Tynk odpadał od cegieł, ściany wyglądały na podmyte przez powódź, a dachówki na stromym dachu trzymały się chyba tylko na słowo honoru. Rynny stanowiły plątaninę rdzewiejących, pogiętych od wiatru rur, komin doczekał się nowych otworów, a futryny okien wydawały się luźne. Sama działka znajdowała się niemal na brzegu rzeki, tak, że z tyłu ogrodu rósł tatarak. W ogóle cały ogród za domem był jednym wielkim bagniskiem, porosłym nie tylko wspomnianym już tatarakiem, ale pałką wodną, trzciną, a miejscami nawet turzycą. Nie zdziwiłbym się gdyby zamieszkał tu łoś. Pośrodku moczarów stała stara, chyląca się już ku ziemi i porosła mchem studnia bez pokrywy. Nie wątpiłem, że woda w niej była gęsta od mułu.

 

– Pan Głogowski? – Usłyszałem od strony drzwi. – Zapraszam do środka.

 

Wszedłem do domu i oczom mym ukazała się okazała gospodyni. Na oko trzydziestka, niebrzydka, ale zbyt pulchna jak na mój gust.

 

– Dobry wieczór – przywitałem się, przekraczając próg.

 

– Dobry wieczór. Nazywam się Agnieszka Michalak – przedstawiła się zleceniodawczyni – cieszę się, że przybył pan tak szybko. Zapraszam do kuchni. – Ledwo przekroczyłem próg domu, coś zaczęło mnie w nim drażnić. Może były to bardzo stare i zużyte meble, przywodzące na myśl okres głębokiej komuny? Może to wszechobecna pleśń i wilgoć? A może…

 

– Co to za dziwny zapach? – zwróciłem się do gospodyni, która właśnie zaczęła parzyć herbatę. Pociągnęła nosem. – Nie czuję nic szczególnego. – odwróciła się tyłem do mnie, sprawiając wrażenie urażonej. Speszyłem się.

 

– Pani Michalak – przerwałem ciszę – czy może mi pani powiedzieć co się zalęgło u pani w domu? Chciałbym jak najszybciej zająć się tą sprawą. – Gospodyni spojrzała na mnie, z dziwnym wyrazem twarzy. Zalała herbatę i postawiła przede mną kubek z parującą zawartością. Dopiero wtedy się odezwała.

 

– Od jakiegoś czasu podejrzewałam obecność szkodników. Znikało jedzenie, które przygotowałam i zostawiłam gdzieś na wierzchu. Znajdowałam poprzewracane stołki w kuchni, pozrzucane przedmioty w całym domu. Słyszałam różne odgłosy, zwłaszcza w nocy. Szelest w wysokiej trawie, jak gdyby coś sporego pośród niej przemykało. Ciche tupanie pod oknem, a nawet tajemnicze szmery pod podłogą i w piwnicy. Nie schodziłam tam jednak. Nie byłam na dole odkąd umarł mój ojciec, nie ma tam nic ważnego od kiedy mam ogrzewanie gazowe, toteż drzwi na dół są zamknięte na klucz. Powiem panu szczerze, panie Głogowski, trochę boję się schodzić sama do piwnicy. Bardzo możliwe, że zostawiłabym wszystko jak było do tej pory, gdyby nie to, co zastałam dziś w domu, po powrocie z pracy.

 

– Czy coś pani widziała? – Udało mi się w końcu wtrącić kilka słów, nie chciałem do końca stracić inicjatywy. – Czy wie pani co to było? Jak wyglądało?

 

– Nie jestem pewna, co to takiego, nie widziałam dokładnie. Ale może zacznę od początku.

 

Dwie godziny temu przyjechałam z pracy. Weszłam do domu i już od progu wydało mi się, że słyszę jakieś hałasy w kuchni. Brzmiało to tak, jakby coś, lub ktoś, chodziło i zaglądało do szafek. Kiedy skradałam się korytarzem usłyszałam coś jakby głośny wizg. Wpadłam biegiem do środka i kątem oka zauważyłam dwa cienie, które wskoczyły na parapet i uciekłły na zewnątrz, przez otwarte okno. Nie pamiętam, żebym otwierała okno dziś rano ale słyszałam, że szczury są bardzo inteligentne i mogą sobie poradzić z otwarciem okna. Jeśli to były szczury, to bardzo wyrośnięte. Było ciemno, ale wydawały mi się co najmniej wielkości kota. I poruszały się jakoś tak dziwnie. – Tu głos jej zamarł, nie chciałem jednak przerywać jej skupienia, mając nadzieję, że sobie coś jeszcze przypomni. Niestety nic z tego.

 

– Szczury rzeczywiście bywają duże i są diablo sprytnie – powiedziałem, przekonany, że właśnie te szkodniki widziała. – Poza tym dużo innych gryzoni mogło się tu wprowadzić, tak blisko rzeki mogą to być piżmaki albo nawet nutrie. Zaraz się tym zajmę. – Przez czas, który spędziłem jadąc tutaj, napięcie wywołane błagalnym głosem w telefonie znacznie zmalało. Nie sądziłem, by mogło tu zamieszkać coś bardziej szkodliwego niż rodzina szczurów. Zakładając, że nie były to po prostu koty, zwabione zapachami dobiegającymi z otwartego okna. Przekląłem w duchu zarówno nadmierny optymizm, jak lękliwość. Przez chwilę wydawało mi się, że będzie to jedno z „tych” zleceń, które można powierzyć tylko komuś z moją reputacją. Deratyzacja tajnego, rodzinnego składziku skradzionych antyków. Karaluchocyd w nielegalnym burdelu. Utylizacja zmumifikowanego ciała dziadka w końcu! A tu taka… lipa. Cóż, służba nie drużba. Skoro już przyjechałem, mogę chociaż zarobić na benzynę. Zwróciłem się do mojej zleceniodawczyni. – Pani Michalak, myślę, że rozsądnie będzie jeśli zacznę od tej dawno nieotwieranej piwnicy. – Dopiłem herbatę i wstałem, a gospodyni sięgnęła do szuflady przy piecu i wyjęła z niej staromodny, ciężki klucz. – Proszę za mną, pokażę panu gdzie jest zejście na dół i gdzie się włącza światło. – To powiedziawszy wyszła z kuchni, a ja podążyłem za nią. Po wyjściu z kuchni poprowadziła mnie w lewo. Minęliśmy jakiś pokój i stanęliśmy na końcu korytarza, przy drzwiach prowadzących do bagnistego ogrodu za domem. Futryna była pożarta przez korniki, a stara farba, koloru rozgotowanej kapusty, odłaziła dużymi płatami. Na prawo od drzwi znajdowała się wnęka i klapa w podłodze. Ojciec tej babki musiał umrzeć cholernie dawno, klapa była wręcz zarośnięta pajęczynami, a pokryta tak grubą warstwą kurzu, że podobną widziałem tylko za szafą u mojego kumpla, starego kawalera. Gospodyni podała mi klucz do kłódki, wyglądającej jakby mogła wytrzymać bezpośrednie uderzenie meteorytem, i cofnęła się trochę, robiąc mi miejsce. Klucz przekręcił się z nieprzyjemnym zgrzytem. Sprawdziłem czy w kieszeniach kombinezonu mam gaz paraliżujący, latarkę i, na wszelki wypadek, niewielki miotacz płomieni własnej roboty. Naprawdę nie uwierzycie, na co się można niekiedy natknąć, a jeśli o mnie chodzi to zazwyczaj wolę wypalić plugastwo jednorazowo, niż bawić się w trutki, pułapki i tego typu syf.

 

– Lampę załączy pan ciągnąc za sznurek – poinstruowała mnie klientka. – Zejdzie pan na dół i powinien pan poczuć go zaraz przed sobą, jeśli nie – proszę sięgnąć przed siebie rękoma, na pewno go pan znajdzie. – Proszę się nie martwić – odpowiedziałem – założę czołówkę i poświecę sobie.

 

Tak też zrobiłem i z głośnym stęknięciem podniosłem klapę. Cholernie ciężkie dziadostwo, okute chyba nie płaskownikami, a grubymi sztabami. Promień światła z czołówki nie był w stanie rozproszyć ciemności w piwnicy, ale nie to było największym problemem. Dużo większym, moim skromnym zdaniem, problemem było to, że nie potrafił rozproszyć smrodu, który uniósł się z dołu. W momencie zaczęliśmy kaszleć i krztusić się.

 

– Co tam tak śmierdzi?! – zapytałem Michalakową. Śmierdzi było zresztą o wiele za mało powiedziane. Zaduch wilgoci i pleśni łączył się z fetorem zgnilizny i mułu. – Kurwa – wymknęło mi się, zanim zdołałem się opanować. – Proszę wybaczyć – przeprosiłem gospodynię. – Nie wie pani może co tam tak strasznie cuchnie? Była tu niedawno jakaś powódź?

 

– Powódź? – zapytała zdziwiona. – Nie, nie było już od dość dawna żadnej poważniejszej powodzi. Tylko Odra zalała niewielką część ogrodu, ale woda nie dotarła nawet do połowy sadu. Dlaczego pan pyta? – Nie umiałem się powstrzymać i spojrzałem na nią jak na idiotkę. – Pani Michalakowa, nie czuje pani smrodu mułu? Tu nie trzeba deratyzatora, niech pani najpierw zadzwoni do kogoś, kto zajmuje się infrastrukturą, poziomem wód czy czym tam jeszcze. Przecież tu cuchnie jakby Odra przepływała przez piwnicę i zostawiała wszystkie ścieki, które spływają do niej z miasta! – Mówiąc to chciałem skierować się w stronę wyjścia, ale gospodyni mnie zatrzymała.

 

– Niech pan chociaż tam zajrzy – powiedziała proszącym tonem, tak podobnym do błagania, które słyszałem przez telefon – i sprawdzi, czy nie może czegoś zrobić. Naprawdę, bardzo mi zależy, żeby pozbyć się tych… nieproszonych gości. – Diabli mnie chyba podkusili, że dałem się zmiękczyć jękom strachliwej babki. Skinąłem głową, wzruszyłem ramionami, nałożyłem maskę na twarz i zszedłem na dół, po próchniejącej drabinie. Co to za debilny pomysł, żeby do piwnicy schodzić po drabinie? Gdy w końcu znalazłem się na dole i rozejrzałem się wokół, światełko czołówki oświetliło resztki schodów, wystające ze ściany. Z jakichś powodów schody musiały kiedyś się zapaść i nikomu nie chciało się ich odbudowywać. Ciągle coś mi nie pasowało w tym domu, sprawiał wrażenie dużo starszego, niż połowa dwudziestego stulecia. Jeśliby mnie ktoś zapytał, choć bez bicia przyznaję się, że nie mam o tym pojęcia, wskazałbym raczej połowę lub koniec dziewiętnastego wieku. Tak wtedy pomyślałem, ale szybko sobie przypomniałem po co tu jestem i rozejrzałem się za włącznikiem światła. Szczęśliwie żarówka była w porządku, a instalacji nie zeżarły jeszcze ani szczury, ani żadna korozja i mogłem przyjrzeć się piwnicy. Poza dziwacznym zejściem i nadzwyczajnym smrodem, nie wyróżniała się niczym szczególnym. Jak to w starym budynku, była w niej wilgoć, stęchlizna i mnóstwo rupieci. Jakieś rdzewiejące rury, połamane trzonki narzędzi, kupka spróchniałego chrustu, rzucona w kąt. Podziurawiony przez korniki regał, pełen słoików. Zwinięty drut, wiszący na wbitym w murszejący tynk gwoździu. Przede mną znajdowało się przejście do drugiego pomieszczenia.

 

– Proszę uważać – dobiegło mnie jeszcze z góry – dalej w piwnicy mnóstwo jest różnego graciarstwa. Mruknąłem potakująco, przekroczyłem wysoki próg i przeszedłem do kolejnego pomieszczenia. Żarówka tutaj była w gorszym stanie, świeciła słabo, urywanie i brzęczała głośno. Dawała jednak dość światła, by wydobyć z ciemności zarys starego pieca opalanego węglem, oraz plątaninę rur, ciągnących się od niego i wzdłuż ściany ku sufitowi, wykonanemu z trzciny pokrytej tynkiem. Nie sądziłem, że to możliwe, ale smród wzmógł się jeszcze bardziej, a na odpadającym tynku dało się zauważyć skroploną wodę. Rozejrzałem się i zauważyłem kupki mysich i szczurzych odchodów, w sporej ilości. Szczególnie dużo było ich przy niezużytej resztce węgla, pokrytej ohydnym, śmierdzącym liszajem jakichś grzybów czy glonów. Paskudztwo. Musiałem jednak przy tym przykucnąć i zbadać ślady bytności gryzoni. O dziwo, wydawały mi się stare, całkiem wysuszone i rozpadały się przy dotyku. Przeszedłem całe pomieszczenie wzdłuż i wszerz, zaglądając za piec, rozkopując stertę drewna opałowego i sprawdzając mnóstwo innych zakamarków. Cholernie dziwne było to, że wszystkie odchody były stare, nie znalazłem też żadnego, nawet całkiem zasuszonego, truchła. Jedynymi dowodami, że mieszkały tu kiedykolwiek szczury były ich stare, zasuszone gówna i wygrzebane z kupy drzewa gniazdo, które sobie uwiły z jakichś sznurków, motków wełny i innych śmieci. Poza tym – nic. Kończyłem już inspekcję tej izby, gdy zdawało mi się, że usłyszałem dziwny odgłos, trochę przypominający chichot. „Co to do cholery było?” zapytałem sam siebie i nastawiłem czołówkę na maksa. Podszedłem do kąta, w którym znajdowało się wejście do ostatniej części piwnicy. Starałem się iść nie robiąc hałasu, żeby nie spłoszyć tego czegoś, jednak skupiony na czymś innym nie zauważyłem leżącego pręta. Kopnąłem w niego przechodząc, a on uderzył w ocynkowaną balię, stojącą pod ścianą. Uderzenie zabrzmiało niczym gong i zakląłem pod nosem. Byłem pewien, że usłyszałem niegłośny tupot. Coś biegło po wyraźnie wilgotnym podłożu – słyszałem chlupotanie wody. Rzuciłem się w tamtą stronę, lecz ledwo światełko czołówki oświetliło wnętrze pomieszczenia, zamarłem zdumiony. Cała podłoga zalana była mętną wodą i jedynie wysokie progi zapobiegały zalaniu całej piwnicy. Przeklęta lampa oczywiście musiała nie działać, ale nawet bez górnego oświetlenia widziałem przed sobą dużą, wykutą w ścianie dziurę, prowadzącą do wykopanego w ziemi tunelu. Przekroczyłem próg i woda sięgnęła mi niemal do kostek. Pod powierzchnią znajdowały się jeszcze co najmniej ze dwa centymetry mułu. Śmierdziało tu jak diabli, a z tunelu dało się czuć delikatny powiew, niosący mułem. Podszedłem do tunelu, w którym zmieściłbym się, gdybym szedł na czworaka. Zajrzałem do środka. Nie miałem pojęcia jakim cudem to się nie zapada. Wyglądał jakby był po prostu wydrążony w błotnistej glinie, bez żadnych wsporników czy czegoś w tym rodzaju. Spodem ciekła strużka wody, podejrzewałem, że wprost z Odry. O ile się orientowałem tunel prowadził pod ogrodem właśnie w stronę rzeki. Wzdrygnąłem się. Skąd tu taki tunel? Co za zwierzę mogło wykopać tak dużą norę i przebić się przez, miękką bo miękką, ale jednak, ścianę? Klęknąłem na jedno kolano i spojrzałem w głąb. Coś zwróciło moją uwagę. W strużce cieknącej dnem tunelu zobaczyłem dziwny ślad, wielkości łapy dużego psa, lecz bardziej wydłużony. Nie potrafiłem więcej powiedzieć, bo w mule odcisk szybko się zatarł.

 

– Ja pierdolę – powiedziałem na głos w celu dodania sobie otuchy. Nie miałem dużego wyboru. Gdybym teraz się zawahał, cała moja reputacja speca od spraw nietypowych ległaby w gruzach. Ja to zawsze mam takiego pecha. Zaglądam w głąb tajemniczego tunelu, wykopanego przez diabli wiedzą jakie przerośnięte szczury i muszę tam wejść, żeby zbadać sytuację. Zaraz jednak pomyślałem, że to co mogę tam znaleźć, to największe szkodniki po tej stronie Missisipi, czy jak to się tam mówi. Na tę myśl ogarnęło mnie podniecenie. Przed oczyma znów stanęła mi chwila, gdy strzelałem do tamtego frajera. Pomyślałem, że lata w pace uczyniły mnie jeszcze twardszym. Charknąłem przeciągle i splunąłem na ścianę, gęstą, zieloną flegmą. Wymieniłem akumulatorki w czołówce, wcisnąłem nogawki do butów i wlazłem do tunelu, czując się co najmniej niczym krzyżowiec, wypełniający chwalebną misję dla swojego boga.

 

Długie przebywanie w piwnicy miało przynajmniej jedną zaletę – zdążyłem przyzwyczaić się do smrodu. Inaczej zaraz po wejściu do tunelu wycofałbym się z niego galopem. Tak dławiącego fetoru nie czułem jeszcze nigdy. Nie był to już zwykły zapach mułu i pleśni. Niczym wytrawny koneser, chwytałem coraz to nowe motywy zapachowe w niezwykłym bukiecie. Smród ścieków spływających do wielkiej rzeki, przepływającej przez ludne miasto. Rozkładające się resztki roślinne. Cuch gnijącego mięsa, fetor świeżego grobu. Dużo tałatajstwa, musiało już zdechnąć w tej norze. Gdy tak pełznąłem mozolnie, dziękowałem wszystkim bogom za to, że nie mam klaustrofobii. Ręce zapadały mi się w gęstym szlamie, spodnie i buty całkiem przemokły. Ściany tunelu ze wszystkich stron były poprzebijane przez korzenie drzew, które boleśnie drapały plecy i kark. Przypomniałem sobie jak niegdyś, gdy byłem jeszcze małym chłopcem zeszliśmy z kumplami do starego kanału, odprowadzającego wodę z nieużywanego szybu kopalnianego. Ciemność wokół, mało miejsca i adrenalina sprawiały, że czuliśmy się bezbronni i obserwowani. Szybko stamtąd uciekliśmy, gdy tylko usłyszeliśmy przed sobą jakiś podejrzany odgłos. Bardzo nie chciałem znaleźć się po raz wtóry w takiej sytuacji, a tu – masz ci los! Czułem jak praca serca przyspiesza i zaczynałem być nerwowy. Brnąłem dalej. Po niedługim czasie zauważyłem, że tunel skręca lekko w prawo, a z lewej strony dochodzi do niego drugi, węższy i niższy, w którym na pewno bym się nie zmieścił. Chciałem do niego zajrzeć, ale w tej samej chwili usłyszałem gdzieś przed sobą szmer i odgłos podobny, do wcześniejszego chichotu. Włoski na karku zjeżyły mi się, gdy pomyślałem, że być może stanę oko w oko z wielkimi szczurami, w ich własnej norze, schylony i niezdolny do obrony. Ręka automatycznie sięgnęła do miotacza płomieni. Lekko odkręciłem zawór gazu i dał się słyszeć przynoszący otuchę dźwięk ulatującego acetylenu. Podniesiony na duchu popełznąłem dalej. W końcu minąłem zakręt i tunel znów szedł prosto jak strzelił. Nagle zdałem sobie sprawę, że jest tu jaśniej, niż na początku korytarza. Znajdowałem się na dość długim prostym odcinku o węższych ścianach i wyższym sklepieniu. Więcej tu było również kamieni, głównie piaskowca, a mniej błota. Ledwo dostrzegalna smuga światła wpadała z góry. Gdy podszedłem trochę bliżej, zorientowałem się, że zawędrowałem pod starą studnię w sadzie. Przed sobą widziałem kolejny zakręt tunelu, który niewątpliwie prowadził ku Odrze. Wtem moja dłoń natrafiła na podłużny twardy przedmiot. Wygrzebałem go, uniosłem ku światłu latarki i dech mi zaparło. Trzymałem w ręku kość piszczelową. Zerknąłem na dno tunelu i zobaczyłem więcej kości, rozsianych między kamieniami, częściowo zagrzebanych w błocie, pokruszonych. Za sobą usłyszałem ciche mlaskanie, obejrzałem się, lecz niczego nie dostrzegłem. Moich uszu dobiegł cichy pisk, i gulgot. Nagle za zakrętem z przodu dał się słyszeć ten upiorny chichot.

 

– Co jest, kurwa? – szepnąłem słabym głosem. Wytężyłem wzrok, a ze strachu łzy napłynęły mi do oczu. Drżały mi ręce. Zza zakrętu coś szło, zgarbione, w moją stronę. Sylwetkę miało z grubsza podobną do ludzkiej. Było wielkości dziecka, zdecydowanie nie kota. Pacyna błota spadła z góry, zalepiając latarkę. Dobiegł mnie potworny gulgot i mlaskanie, drugi potwór musiał być przyczajony w studni, nad moją głową. Szlam zatkał wąż w moim miotaczu. Zacząłem wycofywać się tyłem, gdyż nie było miejsca żeby się odwrócić. Starałem się posuwać najszybciej jak mogłem, raniąc przy tym kolana. W panicznej ucieczce zapomniałem jednak o mniejszym korytarzu, który minąłem wcześniej. Przypomniało mi się o nim, gdy byłem już niemal przy nim. Zatrzymałem się i zapadła potworna cisza, przerywana jedynie mlaskaniem błota w rytm ostrożnych kroków. Cisza tak straszna i przerażająca, że z ulgą powitałem nieludzki wizg, który rozległ się za moimi plecami.

 

 

 

CDN.

Koniec

Komentarze

śpicie?

bo ja nie mogię

1. Bardzo fajnie zbudowane napięcie i... szczurza kupa. Zakończenie rozczarowało, przynajmniej mnie.

2. Kilka błędów w zapisie dialogów i przecinkologii. Przydałoby się trochę akapitów, latwiej by się czytalo.

3. Miotacz. Nigdy nie słyszałem o deratyzatorach z miotaczami ognia. I jeszcze do tego w kanałach. A jakby tak gaz się zebrał? Taki z rodzaju łatwopalnych. Człowiek naciska spust, a tu jak nie pier.... :)

Na plus: Bohater. Bardzo polubilem pana Henia. :)

Podrawiam.    

 

/ᐠ。ꞈ。ᐟ\

Dzięki za opinię, sam go polubiłem, dlatego postanowiłem go jeszcze nie uśmiercać. 

A propos gazu- w Lublinie pana Henia znajduje się wiele rzeczy, może kanarki do wykrywania metanu też? 

Pozdrawiam

     Chyba nie zrozumiałam.

     To znaczy, nie zrozumiałam zakończenia. Pojmuję wszystko co dzieje się od początku, do samego niemal końca, bo całe opowiadanie napisane jest przystępnie i całkiem nieźle, ale ostatnie zdania sprawiły, że zupełnie nie wiem, co Autor miał na myśli, prezentując taki niejasny finał.

     Czyżbym, skupiona na uwagach, przeoczyła coś istotnego? A może to fragment większej całości…

 

„Jaka sprawa skłoniła panią do telefonu o tej porze?” –– Jaka sprawa skłoniła panią do telefonowania o tej porze?

 

„Jadąc, zdezelowanym już krzynkę, Lublinem pod wskazany adres…” –– Jadąc, zdezelowanym już krzynkę, lublinem pod wskazany adres

Marki samochodów piszemy mała literą.

 

„Sama działka znajdowała się niemal na brzegu rzeki, tak, że z tyłu ogrodu rósł tatarak. W ogóle cały ogród za domem był jednym wielkim bagniskiem, porosłym nie tylko wspomnianym już tatarakiem, ale pałką wodną, trzciną, a miejscami nawet turzycą. Nie zdziwiłbym się gdyby zamieszkał tu łoś. Pośrodku moczarów stała stara, chyląca się już ku ziemi i porosła mchem studnia bez pokrywy. Nie wątpiłem, że woda w niej była gęsta od mułu”. –– Jak to wszystko, a szczególnie tatarak z tyłu ogrodu i cały ogród za domem,  ze szczegółowo wymienionymi roślinami i studnią pozbawioną pokrywy, można było zobaczyć w środku nocy?

 

„…które wskoczyły na parapet i wyskoczyły na zewnątrz, przez otwarte okno”. –– Powtórzenie.

Proponuję: …które wskoczyły na parapet i uciekły na zewnątrz, przez otwarte okno.

 

„…przekonany, że właśnie te gryzonie widziała. – Poza tym dużo innych gryzoni mogło…” –– Powtórzenie.

Proponuję: …przekonany, że właśnie te szkodniki widziała. – Poza tym dużo innych gryzoni mogło

 

„Przez czas, który spędziłem jadąc tutaj napięcie…” –– Co to znaczy jechać dokądś napięcie? ;-)

 

„Po wyjściu z kuchni Michalakowa poprowadziła mnie…” –– Michalakowa, to żona Michalaka. Nie wiemy czy ta pani ma męża, to może być jej rodowe nazwisko, więc nie należy mówić o niej Michalakowa.

 

„Minęliśmy drzwi do jakiegoś pokoju i stanęliśmy na końcu korytarza, przy drzwiach prowadzących…” –– Powtórzenie.

Może: Minęliśmy jakiś pokój i stanęliśmy na końcu korytarza, przy drzwiach prowadzących

 

„Gospodyni podała mi klucz do kłódki, wyglądającej jakby mogła wytrzymać bezpośrednie uderzenie meteorytem, i cofnęła się trochę, robiąc mi miejsce. Wsunąłem klucz do kłódki i otwarłem ją. Klucz przekręcił się…” –– Powtórzenia. Nie mam pomysłu, co zrobić z dwiema kłódkami i trzema kluczami.

 

„Proszę się nie martwic – odpowiedziałem…” –– Literówka.

 

„…to było największym problemem. Dużo większym, moim skromnym zdaniem, problemem było…” –– Powtórzenie.

Może w drugim zdaniu: Dużo większym, moim skromnym zdaniem, kłopotem/utrudnieniem/przeszkodą było…

 

„…mogłem przyjrzeć się piwnicy. Poza dziwacznym zejściem i nadzwyczajnym smrodem, piwnica nie wyróżniała się niczym szczególnym”. –– Powtórzenie.

Może: …mogłem przyjrzeć się piwnicy. Poza dziwacznym zejściem i nadzwyczajnym smrodem, nie wyróżniała się niczym szczególnym.

 

„Jak w każdym starym budynku, była w niej wilgoć…” –– Myślę, że piwnica znajdująca się pod podłogą, nie jest budynkiem, dlatego napisałabym: Jak w każdym starym pomieszczeniu, była w niej wilgoć

 

„Rozejrzałem się uważnie i zauważyłem kupki…” –– Powtórzenie.

Może: Rozejrzałem się uważnie i spostrzegłem kupki

 

„…w dość dużej ilości. Szczególnie dużo było…” –– Powtórzenie.

Może: …w sporej ilości. Szczególnie dużo było

 

„…uwiły z jakichś sznurków, motek wełny i innych śmieci”. –– …uwiły z jakichś sznurków, motków wełny i innych śmieci.

Motek jest rodzaju męskiego.

 

„…lecz ledwo światełko czołówki oświetliło wnętrze…” –– Trochę masła maślanego.

Może: …lecz ledwo światełko czołówki rozjaśniło wnętrze

 

„…z tunelu dało się czuć delikatny powiew, niosący mułem”. –– Ja napisałabym: …z tunelu dało się czuć delikatny powiew, zalatujący mułem.

 

Cuch gnijącego mięsa…” –– Domyślam się, że cuch jest od cuchnięcia, ale obawiam się, że takiego słowa nie ma. Proponuję: Odór gnijącego mięsa

 

„Zacząłem się wycofywać się tyłem…” –– Zbędne jedno się.

 

Pozdrawiam.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

regulatorzy jak zawsze czujna! Dzięki za uwagi, błędy poprawiłem, ale nie dostosowałem się do wszystkiego.

Co do niejasnego finału: dopisałem CDN, wcześniej jakoś mi to umknęło.

Poprzez wstawienie tak blisko dwa razy tego samego słowa próbowałem zaakcentować samą istotę... problemu. Tak jak w "problemem nie jest twój wygląd, problemem jest twój brak pieniędzy". Nie wiem tylko czy jest to widoczne dla czytelnika. Na razie jeden głos na "nie"

Pan Henryk miał bardzo dobry wzrok, poza tym działo się wszystko w mieście, nie było całkowicie ciemno. Następnym razem będę pamiętać żeby wspomnieć o jakichś źródłach światła typu księżyc itd, w tej chwili nie chciało mi się kombinować.

A jeśli chodzi o słowo CUCH to takie słowo istnieje, ale jest bardzo żadko stosowane, sam już nie pamiętam gdzie je znalazłem. Może u Sapka? W każdym razie - SJP podaje:

"dopuszczalne w grach

cuch

1. rzadko: przykry, odrażający zapach; smród, odór;
2. powonienie, węch psa; wiatr"

Jeszcze raz dzięki za uwagi i poprawki i pozdrawiam!

     Zawsze podkreślam, że moje uwagi, to tylko sugestie. Opowiadanie jest Twoje, od Ciebie zależy jakich słów użyjesz.

     Nadal mam uzasadnione wątpliwości, czy dzielny pan Henryk mógł, stojąc na ulicy, przed domem, widzieć co jest za domem. I tak dokładnie rozpoznać florę, że wśród tataraku i trzciny, turzycę jeszcze wypatrzył. ;-)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Bardzo fajne opowiadanie, jest autentyczne napięcie. Z niecierpliwością czekam na ciąg dalszy, bo faktycznie jest to urwane w kulminacyjnym momencie.

Co do zarzutu, że bohater nie mógł widzieć, co rosło w ogrodzie --  niektóre ulice, nawet na przedmieściach, są jasno oświetlone. Latarnia mogła stać zresztą przed samym domem, choć w istocie powinno się o tym napisac. No i mogła być księżycowa noc, a takie bywają bardzo widne. Ale czy by było widać tę turzycę, trzeba by chyba sprawdzić w terenie.

Niech będą latarnie, jasny księżyc i światło lejącę się przez okna rzęsiście oświelonych pomieszczeń, ale w dalszym ciągu pytam: w jaki sposób, stojąc przed domem, można widzieć to, co jest za domem? ;-)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Rzeczywiście przydałaby się wzmianka o tym, że zerknął tam czy coś, może poprawię nawet.

Pozdrawiam

Z miłą chęcią przeczytam ciąg dalszy.

Ciąg dalszy na pewno przeczytam.

Czuję się oszukany. Fajnie nakreślony bohater, ciekawie opisane zdarzenia, i nagle dostaję w łeb ce-de-enem. Not cool, man.

 

Z uwag technicznych - jest lekki rozgardiasz z przecinkami i akapitami. Mam wrażenie, że tekst był przeklejany z Worda albo OO i pogubił po drodze część enterów. Teraz już za późno na naprawę, więc nie będę na wszystkie polować, ale trochę wyłapałem po drodze:

 

"- Niech mi chociaż pani powie, z czym mam się rozprawić? Wnosząc po pani tonie podejrzewałbym krokodyla w ustępie, o ile byłoby to możliwe w naszym klimacie – spróbowałem kiepskiego żartu.

- Zaraz będę – odezwałem się po chwili, przerywając niezręczną ciszę i odłożyłem słuchawkę. "

Chrupiący fragment. Zabrakło choćby krótkiego "Odpowiedziało mi milczenie" pomiędzy jedną a drugą wypowiedzią.

 

"Zabrałem wszystko, czego mogłem potrzebować, i ruszyłem w stronę wozu." - tu nie było przecinków

 

"Jadąc, zdezelowanym już krzynkę, lublinem pod wskazany adres," - tu z kolei chyba nie powinno ich być.

 

"Wszedłem do domu i oczom mym ukazała się okazała gospodyni." - "oczom mym" nijak mi nie pasuje do stylu wypowiadania się bohatera.

 

"- Co to za dziwny zapach? – zwróciłem się do gospodyni, która właśnie zaczęła parzyć herbatę. Pociągnęła nosem. – Nie czuję nic szczególnego. – odwróciła się tyłem do mnie, sprawiając wrażenie urażonej. Speszyłem się" - sklejone akapity.

 

"Nie byłam na dole odkąd umarł mój ojciec, nie ma tam nic ważnego od kiedy mam ogrzewanie gazowe, toteż drzwi na dół są zamknięte na klucz" - zdanie brzmi mocno bełkotliwie. Warto rozbić na dwa płynniejsze.

 

"– Pani Michalak, myślę, że rozsądnie będzie jeśli zacznę od tej dawno nieotwieranej piwnicy. – Dopiłem herbatę i wstałem, a gospodyni sięgnęła do szuflady przy piecu i wyjęła z niej staromodny, ciężki klucz. – Proszę za mną, pokażę panu gdzie jest zejście na dół i gdzie się włącza światło. – To powiedziawszy wyszła z kuchni, a ja podążyłem za nią. " - trzy akapity sklejone w jeden.

"- Co tam tak śmierdzi?! – zapytałem Michalakową. Śmierdzi było zresztą o wiele za mało powiedziane." - Drugie zdanie mi nie gra. Napisałbym raczej coś w stylu: "Śmierdzi" to zresztą za mało powiedziane.

 

"– Ja pierdolę – powiedziałem na głos w celu dodania sobie otuchy. Nie miałem dużego wyboru. Gdybym teraz się zawahał, cała moja reputacja speca od spraw nietypowych ległaby w gruzach. Ja to zawsze mam takiego pecha. Zaglądam w głąb tajemniczego tunelu, wykopanego przez diabli wiedzą jakie przerośnięte szczury i muszę tam wejść, żeby zbadać sytuację. Zaraz jednak pomyślałem, że to co mogę tam znaleźć, to największe szkodniki po tej stronie Missisipi, czy jak to się tam mówi." - Inwazja Czasu Teraźniejszego w samym środku tekstu pisanego w czasie przeszłym.

Nowa Fantastyka