- Opowiadanie: Oli_10 - Stracone lata

Stracone lata

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Stracone lata

Doskonale pamiętał dzień, gdy powiedział rodzicom, że chce umrzeć.

To był dzień jak każdy inny. Jesienny, szary, smutny… Tamtego dnia John zobaczył, jak ohydny, spasiony kocur z sadystyczną przyjemnością rozrywał na kawałki małą myszkę. Kot nie zabił jej z głodu, nie miał żadnego powodu, by robić jej krzywdę. Po prostu bawiło go jej cierpienie; oblizywał się obleśnie, gdy jego pazury patroszyły bezbronnego gryzonia, machał ogonem w euforii, gdy poczuł zapach krwi. Chłopak zapłakał, widząc to okrucieństwo, i pobiegł do rodziców, mówiąc im, że świat jest straszny, że koledzy go prześladują, jego sympatia go nie zauważa, gdzieś tam, daleko, ludzie umierają w wojnach, które nie mają sensu, a grube, pewne siebie kocury mordują bezbronne myszki. To nie był świat, w którym chciał żyć.

Ku jego przerażeniu rodzice nie zareagowali. A przynajmniej nie tak, jakby sobie tego życzył. Matka nawet na niego nie popatrzyła; gapiła się na ekran swojego ipoda, jakby jej świat skurczył się do rozmiarów kilku cali. Ojciec był jeszcze gorszy. Burknął coś o „durnotach”, po czym wyszedł z domu. Chłopiec długo stał, zszokowany, nie wiedząc, co powiedzieć, jak zareagować na tę całkowitą obojętność najbliższych mu na świecie ludzi. Spodziewał się wszystkiego – płaczu, pocieszenia, pełnych otuchy uścisków, gniewu, gróźb wizyt u psychologa, lania… lecz nigdy czegoś takiego. Zamknął się w swoim pokoju i wtedy poczuł, jakby naprawdę coś w nim umarło.

Od tamtego dnia było tylko gorzej. Już nie widział kolorów; nie cieszył go widok zielonych, wiosennych liści, błękitu nieba latem, czerwonych sukienek dziewcząt i lazuru morza. Nie dostrzegał żadnej barwy. Jedynie szarość i czerń. I półmrok bez światła.

Ilekroć patrzył na świat, przypominał sobie kocura, rozrywającego na kawałki szarą myszkę i wtedy zdawał sobie sprawę z tego, że nad jego głową wzlatują drapieżne ptaki, mordujące bezbronne stworzenia, że pośród traw mieszkają owady, pożerające inne owady i że cały świat to nieustający cykl bezsensownych narodzin i umierania… po co żyć, skoro rodzi się tylko po to, by umrzeć? Po co próbować trwać, skoro i tak ostatecznie staniesz się pokarmem dla innych stworzeń, które też muszą umrzeć? Gdzie trwałość, gdzie sens?

Chciał z kimś o tym porozmawiać, lecz nie miał z kim. Nikt nie rozumiał jego wątpliwości, nikt nie czuł tego samego lęku, co on. Opowiadał o tym swoim rówieśnikom, lecz oni potrafili jedynie się z niego śmiać, jak gdyby między nim a nimi znajdował się jakiś niewidzialny mur, bariera, której nie mógł pokonać, choć bardzo się starał. W końcu przestał próbować.

Rodzice nie byli dla niego wsparciem; tylko wymagali, nie dając niczego w zamian. Nienawidził ich, nienawidził całego tego świata, w którym przyszło mu żyć. Najgorsze jednak dopiero miało się zdarzyć.

Tego dnia siedział na lekcji matematyki, biedząc się z jakimś równaniem. W końcu, zmęczywszy się próbą odnalezienia wartości iksa, spojrzał na siedzącego w ławce obok Mike'a. To był dobry dzieciak, chyba jedyna osoba, która zawsze starała się być miła dla Johna. W tamtym momencie jednak oblicza Mike'a nie rozpromieniał uśmiech. Powoli, acz nieubłaganie, jego twarz zaczęły przecinać czerwone żyłki, coraz liczniejsze, coraz grubsze, aż w końcu pokryły skórę jedną wielką pajęczyną karmazynu. John patrzył jak zahipnotyzowany na to straszne widowisko, doskonale wiedząc, co się zaraz stanie.

Głowa Mike'a eksplodowała w fontannie krwi.

Przerażony John wybiegł z klasy, przy akompaniamencie śmiechów kolegów.

Okazało się jednak, że krwawe widowisko było jedynie halucynacją; Mike żył, miał się dobrze i ze zdumieniem obserwował reakcję swego dziwnego kolegi. John ujrzał coś, co nie miało miejsca. Co wtedy nie miało miejsca.

Wieczorem, gdy leżał w łóżku, bezmyślnie wpatrując się w czarne plamy na suficie, odezwała się komórka. Z zaskoczeniem zauważył, że dzwonił William, przewodniczący jego klasy, z którym nigdy się nie lubili.

– Mike nie żyje. – głos Williama drżał.

Okazało się, że kilka godzin po zakończeniu zajęć w szkole zdarzył się wypadek. Mike wracał ze swoimi rodzicami poduszkowcem, gdy wpadł na nich pijany pilot. Zginęli na miejscu. Głowa Mike'a została zmiażdżona przez wgniecione drzwi poduszkowca. John zrozumiał, że w szkole ujrzał przyszłość swego kolegi. Nie, nie przyszłość – zobaczył sam moment jego śmierci. Od tamtej pory to się powtarzało. Potrafił przewidzieć, który z jego znajomych niedługo umrze i z przerażeniem zdał sobie sprawę z tego, że nie może temu w żaden sposób zapobiec, nie do końca bowiem wiedział, jakie niebezpieczeństwo czyhało na jego znajomych. Próbował ostrzec swojego nauczyciela, lecz ten oczywiście go wyśmiał. Wieczorem mężczyzna został skatowany przez uliczny gang. Innym razem John błagał swoją koleżankę, Amandę, by nie wychodziła tego dnia z domu, wiedział bowiem, że czeka ją śmierć. Dziewczyna z oporami, ale uległa jego namowom. Wieczorem w jej mieszkaniu wybuchł pożar – Amanda nie przeżyła. Gdy dowiedział się, że jego znajomy ma zginąć, chodził za nim krok w krok. W końcu, gdy tamten kazał mu iść do diabła, zaczął go śledzić, gotowy pomóc, gdy nadejdzie czas. Nie zdołał. Atak serca, śmierć na miejscu.

Nieważne jak bardzo John się starał, nie mógł zapobiec śmierci tych wszystkich ludzi. Widział jedynie przebłyski przyszłości, widział ich zmasakrowane ciała i wiedział, że niedługo umrą, lecz nie mógł ich ocalić. To było nie do zniesienia – patrzeć na zmasakrowane ciała swych znajomych, zdawać sobie sprawę z tego, że halucynacja stanie się rzeczywistością i nic nie móc z tym zrobić. To doprowadzało go do szału.

Nie zastanawiał się, skąd wzięły się jego prekognitywne zdolności. Nie chciał ich, pragnął tylko żyć normalnie. Nie chciał widzieć przyszłości, bo wszędzie, na końcu każdej drogi, czyhała śmierć. Taki los był pisany każdej żywej istocie, każdej rzeczy, całemu światu – ciemność, grób, tylko tyle. Nie odważył się spojrzeć w lustro, obawiając się, że w swej głowie ujrzy dziurę po kuli.

W końcu przestał nawet próbować cokolwiek zmieniać, zamknął się w domu, popadł w marazm. Nie chciał myśleć, ilu ludzi umierało, gdy on leżał w łóżku, tępo patrząc w sufit, nie chciał myśleć o tym, że nic nie może zrobić, by ich ocalić. Jego umysł uciekał poza ciało, w krainy, stworzone w jego wyobraźni, do szczęśliwych miejsc, gdzie nie było śmierci, gdzie nie było smutku, gdzie nie było walk. Płynął na lazurowym wietrze, lądował w oceanie zieleni, dotykał karmazynu surrealistycznego nieba… Tu był wolny, tu był szczęśliwy. Wtedy jego umysł się poddawał i wracał do rzeczywistości, gdzie nie było barw, jedynie szarość.

Zresztą świat i tak wkrótce się o niego upomniał. Mijały lata, a ojciec Johna nie chciał pozwolić, by syn na okrągło się warcholił. Jako ważna szycha w Korporacji JoinTech, posiadał znajomości, kontakty, wejścia, dzięki którym mógł załatwić synowi dowolną robotę. Problemem było jednak to, że John do żadnej się nie nadawał. Współpracownicy jawili mu się jako żywe trupy; nie mógł skoncentrować się na przydzielonym mu zadaniu, popełniał głupie błędy, pewnego dnia po prostu uciekł z firmy. Skierowano go do obsługi komputera, lecz jego psychika była już na tyle wątła, że nie potrafił wykonać najprostszych czynności. Ojciec skierował go do psychologa, lecz specjalista od chorób dusz nie uwierzył w jego parapsychiczne zdolności.

W końcu ojcu sprzykrzył się kompromitujący go syn. Postanowił załatwić mu pracę na oddalonej planecie WW815, świecie, który wszystkie korporacje uznały za „nieopłacalny”. WW815 nie posiadał żadnych bogactw naturalnych, jego powierzchnię pokrywały skały i pustynie, a klimat był tam tak surowy, że zasiedlanie tego miejsca nie miało najmniejszego sensu, skoro wokół krążyło tyle innych, przyjaźniejszych światów. Ostatnie grupy badawcze opuściły ten niegościnny glob kilka lat temu, zostawiając go ich prawowitym, nielicznym mieszkańcom – humanoidalnym jaszczurom, prymitywnym Skaagom, młodej rasie, technologicznie znajdującej się jeszcze w epoce kamienia łupanego.

John otrzymał pracę, która bardzo mu odpowiadała – został zamknięty w stacji, gdzie miał czuwać nad prawidłowym funkcjonowaniem narzędzi badawczych. Gdy pierwszy raz ujrzał żelbetowy, dwudziestometrowej wysokości kompleks, stojący na kamiennym wzniesieniu, skojarzył mu się on z jakąś starożytną wieżą albo latarnią morską. Był niczym latarnik – samotny, z dala od ludzi, oddzielony od świata betonowymi ścianami. Nie musiał obcować z żywymi trupami, którymi stali się dlań inni ludzie. Mieszkał tu sam, szczęśliwy, spokojny. Nie interesowało go, do czego służyły zgromadzone w środku przyrządy, różnorakie instrumenty pomiarowe. Musiał tylko pilnować, by działały, a o poważniejszych usterkach zawiadamiać specjalistów.

Jego samotność mogły zakłócać jedynie okazjonalne kontakty z technikami, rzadkimi wizytami grup naukowców-zapaleńców, którym jeszcze chce się badać tę nieciekawą planetę i jeszcze rzadszymi grupami katolickich misjonarzy, chcących jeszcze raz spróbować nawrócić Skaagów na wiarę w Chrystusa. Z tego, co John słyszał, ostatnia misja ewangeliczna miała miejsce jakieś trzydzieści lat temu i zakończyła się totalną katastrofą, gdyż jaszczuroludzie pożarli swoich katechetów – podobno źle zinterpretowali słowa misjonarzy o dzieleniu się ciałem i krwią… W każdym razie – pomimo tego, że Kościół postanowił zawiesić większe wyprawy na WW815, to jednak czasami samotni krzewiciele religii katolickiej próbowali dokończyć zadanie swoich poprzedników, a pierwsze kontakty Skaagów z ludźmi poskutkowały tym, że rdzenni mieszkańcy planety dokonali fuzji swych animalistyczno-totemistycznych wierzeń z obrzędami chrześcijańskimi. Z tego też powodu czasami przybywali tutaj religioznawcy – by przyjrzeć się dziwacznym rytuałom antropomorficznych gadów.

John miał jednak nadzieję, że nieprędko odwiedzą go szukający schronienia zapaleni badacze lub fanatyczni misjonarze. Cieszył się, że w końcu znalazł dla siebie samotnię, gdzie nie musi kontaktować się z innymi ludźmi, gdzie nie będzie musiał patrzeć na okrucieństwo świata i gdzie nie doświadczy tych strasznych wizji. Miał ze sobą swoje książki, filmy, gry wideo… to wystarczyło, by przeżyć, by stworzyć sobie odpowiadającą mu rzeczywistość. Niczego więcej nie potrzebował.

 

*****

 

W środku nocy obudziły go śpiewy.

Przetarł oczy, dziwiąc się, że ktoś naruszył spokój jego pustelni, po czym wolnym krokiem zbliżył się do iluminatora. Zamiast spodziewanej, nieprzeniknionej czerni, oblekającej o tej porze pustynię, dostrzegł dziesiątki świateł pochodni, przeganiających ciemność. John sięgnął po lornetkę, by przyjrzeć się temu dziwnemu zjawisku i z ulgą zdał sobie sprawę, że to żaden najazd na jego „latarnię”, ale kolejny, będący niezamierzoną parodią liturgii chrześcijańskiej, dziwaczny rytuał Skaagów. Ogień symbolizował objawienie Jahwe w gorejącym krzewie, a znaczenia płonącego krzyża, wokół którego klęczeli jaszczuroludzie, nie trzeba się było domyślać.

Człowiek z zainteresowaniem przyglądał się rytuałowi; była to wszakże intrygująca odmiana po spokojnych, acz monotonnych, kilkunastu poprzednich dniach. Skaagowie wydali właśnie z siebie unisono przeszywający, wysoki pisk, a z tłumu zielonoskórych wywleczono niższego od innych, trzęsącego się ze strachu, jaszczura. John zauważył, że stworzenie jest skrępowane żelaznym łańcuchem, zadziwiająco dobrze wykonanym jak na standardy tych prymitywów. Stwór wyrywał się swym oprawcom, lecz sam nie mógł przecież stawić czoła masie wrogów. Nagle wszyscy rzucili się pod płonący krzyż; rozległ się przerażający wrzask i ofiara runęła w morze ognia, wijąc się z bólu. Skaagowie unieśli łapy do góry, gdy ich więzień próbował wyczołgać się spod krzyża, uciec z płomieni, lecz z jakichś powodów nie zdołał tego uczynić. Jeszcze chwilę rzucała się w agonii, po czym znieruchomiała, wpatrując się pustym wzrokiem… w Johna.

Człowiek odwrócił się od tego przerażającego widowiska, niezainteresowany już dalszym rozwojem wypadków, i wybuchnął płaczem. Patrząc w wypełnione bólem i strachem oczy Skaaga, widząc jego agonię, przypomniał sobie obraz sprzed wielu lat, obraz bezbronnej myszki zarzynanej przez grubego kocura, tak samo jak on torturowanej i bezbronnej. Nikt nie przyszedł z pomocą temu biednemu jaszczuroczłekowi, żaden bóg nie poraził gromem jego oprawców, żaden nie wyniósł z płomieni. Jeśli jakikolwiek bóg istniał na tym parszywym świecie, to zadowolił się patrzeniem na męki zarzynanego przez tłum, bezbronnego stworzenia.

John położył się na podłodze i długo płakał nad losem zamordowanego, aż w końcu zmorzył go sen…

 

*****

 

Skaagowie zniknęli wraz z końcem nocy, pozostawiając po sobie jedynie czarny krąg popiołu. John nawet nie chciał patrzeć w tamtym kierunku. Po strasznym widowisku zasłonił iluminator i nie wyglądał na zewnątrz, całkowicie zatapiając się w świecie swoich książek. Chciał jak najszybciej zapomnieć o tym, co widział.

Jednakże świat nie pozwolił mu na to. Gdy już myślał, że w końcu odnalazł spokój, zmarli sami zaczęli go odwiedzać.

Zazwyczaj przychodzili do niego pojedynczo, tylko czasami w parach. Grube mury jego samotni nie stanowiły dla nich przeszkody; niczym duchy z filmów przenikali przez ściany albo pojawiali się nagle, znikąd, lewitując w powietrzu i przypatrując mu się dziwnym, pustym wzrokiem. Najczęściej byli to Skaagowie; jednym z nich był spalony na stosie mały jaszczur, który patrzył wzrokiem pozbawionym wyrzutu, smutku, czy bólu – w jego oczach człowiek nie widział nic. Byli też dwaj ludzie – postawny mężczyzna i delikatna, czarnowłosa kobieta – najpewniej dusze badaczy lub misjonarzy, zamordowanych na tej zapomnianej przez Boga planecie. Jednakże – tak samo jak Skaagowie – milczeli. Tylko patrzyli na Johna.

Sam John z początku był przerażony wizytami zmarłych, jednakże dość szybko się do tego przyzwyczaił. Potrafił wszakże przewidywać śmierć innych – niewiele mogło go już zdziwić czy wyprowadzić z równowagi. Po jakimś czasie nie podnosił nawet wzroku znad książki, gdy pojawiał się kolejny duch. Jeśli widmowy gość chciał patrzeć, niech patrzy.

Wszystko zmieniło się, gdy jeden z nich w końcu się odezwał.

To była czarnowłosa kobieta; pewnego dnia po prostu się z nim przywitała, a John z zaskoczenia i przestrachu zerwał się na równe nogi.

– Dlaczego tu jesteś? – spytała. – Żaden człowiek nie wytrzymał na tej planecie zbyt długo…

John nie spytał, dlaczego ją to interesuje; nie przyszło mu nawet do głowy, by zapytać ją o to, w jaki sposób umarła. Dawno temu nauczył się, że nie ma sensu zadawać pytania „dlaczego?”, bo nigdy nie uzyskuje się nań odpowiedzi. Zresztą nie bardzo interesowały go odpowiedzi. Zamiast tego usiadł spokojnie na krześle i opowiedział jej całą swoją historię – od tego feralnego dnia, gdy kot zarżnął mysz.

– Wszędzie widzę śmierć – wyznał jej. – A cały ten świat… sama rozumiesz… rodzimy się tylko po to, by umrzeć. Wiemy o tym, a mimo to nie robimy nic, by temu zapobiec…

– Chciałbyś żyć wiecznie? – spytała, mrużąc oczy, jak gdyby oczekiwała jednej, konkretnej odpowiedzi.

– Nie o to chodzi – odparł, a ona wyraźnie się rozluźniła. – Ale wiemy o tym, że świat nie jest fajnym miejscem… że nasze życia są takie krótkie… a mimo to nie robimy nic, by sobie nawzajem pomóc. Rozumiesz? Zamiast tego sprawiamy, że życie innych ludzi jest… jest jeszcze bardziej marne… trudniejsze.

– Masz rację. – zgodziła się z nim. – I chciałbyś to zmienić?

– Nie. Od dawna wiem, że świata nie da się zmienić. Wiesz… ja bym tylko… nie chcę żyć na tym świecie.

Podpłynęła do iluminatora, wolno, z gracją; spojrzała na zewnątrz, a blask księżyca oświetlił jej nierzeczywistą, widmową twarz srebrem.

– Chodź ze mną. – wyciągnęła do niego dłoń, a on wstał i bez wahania ujął jej rękę. Nie zdziwiło go, że poczuł ciepło, jak gdyby była żywa, nie zaś martwa; nie zdziwiło go, gdy lekko go pociągnęła ku oknu. Nawet się jej nie opierał.

Już po chwili wzlecieli nad cichą, martwą pustynią martwej planety. Gdzieś tam, w dole, znajdował się czarny krąg, gdzie zginął mały Skaag, lecz teraz nie miało to większego znaczenia. Piaski pustyni oddalały się, gdy oni wzlatywali ku zimnym, ale pięknym gwiazdom, ku czarnemu, spokojnemu niebu. John odetchnął pełną piersią. Tutaj było tak cicho i spokojnie… tutaj nie musiał niczego się obawiać. Zostawił za sobą wszelkie troski i problemy. Tutaj w końcu był szczęśliwy. W końcu uciekł przed śmiercią.

Gdy jednak spojrzał za siebie, na powoli malejącą stację badawczą, nagle poczuł, że przyjemny chłód, który do tej pory odczuwał, zmienił się w przeraźliwe zimno; że otaczający go, kojący mrok, w istocie był smolistą, nieprzeniknioną czernią. I wtedy zdał sobie z czegoś sprawę – uciekał. Znowu uciekał. Przez całe życie nie robił niczego innego.

A teraz wszystko się zmieniło. Nie wiedział, dlaczego nagle przyszły doń takie myśli, dlaczego właśnie teraz, ale zrozumiał, że cały czas widział jedynie śmierć; cały czas zwracał tylko na nią uwagę, lecz przecież śmierć była jednym z aspektów życia, nie zaś jego dominantą. Trwała obok niej, i chociaż zdarzały się rzeczy przerażające – jak Skaag, mordowany przez bezlitosnych pobratymców i kot, zarzynający biedną myszkę – to jednak istniało też piękno zielonych łąk i błękitu nieba; piękno, którego on nie chciał dostrzegać. I teraz, gdy w końcu w pełni zdał sobie sprawę, na jakiej brzydkiej i przygnębiającej planecie się znalazł, docenił to, że mógł wychowywać się na Ziemi. Wtedy też zaczął żałować, że zmusił się, by widzieć jedynie czerń w miejscu bieli; szarość w miejscu soczystej zieleni i ciepłego błękitu.

– Wracajmy – poprosił swoją przewodniczkę, ale ta ze smutkiem pokręciła ze głową.

– Dla ciebie to już żadna różnica. Przecież całe życie byłeś martwy.

Musiał przyznać jej rację. Nigdy tak naprawdę nie żył. Ostatni raz spojrzał na stację badawczą i zasmucił się, poczuł bowiem wielką pustkę w sercu i straszne, przeszywające go uczucie straty. Zdał sobie sprawę z tego, że wcale nie chce umierać. Napłynęły łzy, lecz nie potrafił już płakać. Po prostu zamknął oczy.

 

******

 

Kilka dni później na WW815 pojawił się statek z ojcem Johna na pokładzie. Przyleciał, zaniepokojony alarmem, wysłanym przez komputery stacji badawczej. Gdy załoga znalazła się przy budynku, przypominającym latarnię, dojrzała rozbity iluminator i martwe ciało Johna, leżące na piasku pośród odłamków potłuczonego szkła. Widząc to, ojciec upadł na kolana i zapłakał. On też poczuł przeszywający żal, a jego serce wypełniło poczucie straty. I nagle zdał sobie sprawę z tego, że chociaż przez całe życie wydawało mu się, iż nigdy nie będzie tęsknił za synem, który sprawił mu tyle kłopotów, to jednak nie była to prawda. I wtedy z przerażającą jasnością uświadomił sobie, że już nigdy nie powie Johnowi, że go kocha.

Doskonale pamiętał dzień, gdy powiedział rodzicom, że chce umrzeć.

To był dzień jak każdy inny. Jesienny, szary, smutny… Tamtego dnia John zobaczył, jak ohydny, spasiony kocur z sadystyczną przyjemnością rozrywał na kawałki małą myszkę. Kot nie zabił jej z głodu, nie miał żadnego powodu, by robić jej krzywdę. Po prostu bawiło go jej cierpienie; oblizywał się obleśnie, gdy jego pazury patroszyły bezbronnego gryzonia, machał ogonem w euforii, gdy poczuł zapach krwi. Chłopak zapłakał, widząc to okrucieństwo, i pobiegł do rodziców, mówiąc im, że świat jest straszny, że koledzy go prześladują, jego sympatia go nie zauważa, gdzieś tam, daleko, ludzie umierają w wojnach, które nie mają sensu, a grube, pewne siebie kocury mordują bezbronne myszki. To nie był świat, w którym chciał żyć.

Ku jego przerażeniu rodzice nie zareagowali. A przynajmniej nie tak, jakby sobie tego życzył. Matka nawet na niego nie popatrzyła; gapiła się na ekran swojego ipoda, jakby jej świat skurczył się do rozmiarów kilku cali. Ojciec był jeszcze gorszy. Burknął coś o „durnotach”, po czym wyszedł z domu. Chłopiec długo stał, zszokowany, nie wiedząc, co powiedzieć, jak zareagować na tę całkowitą obojętność najbliższych mu na świecie ludzi. Spodziewał się wszystkiego – płaczu, pocieszenia, pełnych otuchy uścisków, gniewu, gróźb wizyt u psychologa, lania… lecz nigdy czegoś takiego. Zamknął się w swoim pokoju i wtedy poczuł, jakby naprawdę coś w nim umarło.

Od tamtego dnia było tylko gorzej. Już nie widział kolorów; nie cieszył go widok zielonych, wiosennych liści, błękitu nieba latem, czerwonych sukienek dziewcząt i lazuru morza. Nie dostrzegał żadnej barwy. Jedynie szarość i czerń. I półmrok bez światła.

Ilekroć patrzył na świat, przypominał sobie kocura, rozrywającego na kawałki szarą myszkę i wtedy zdawał sobie sprawę z tego, że nad jego głową wzlatują drapieżne ptaki, mordujące bezbronne stworzenia, że pośród traw mieszkają owady, pożerające inne owady i że cały świat to nieustający cykl bezsensownych narodzin i umierania… po co żyć, skoro rodzi się tylko po to, by umrzeć? Po co próbować trwać, skoro i tak ostatecznie staniesz się pokarmem dla innych stworzeń, które też muszą umrzeć? Gdzie trwałość, gdzie sens?

Chciał z kimś o tym porozmawiać, lecz nie miał z kim. Nikt nie rozumiał jego wątpliwości, nikt nie czuł tego samego lęku, co on. Opowiadał o tym swoim rówieśnikom, lecz oni potrafili jedynie się z niego śmiać, jak gdyby między nim a nimi znajdował się jakiś niewidzialny mur, bariera, której nie mógł pokonać, choć bardzo się starał. W końcu przestał próbować.

Rodzice nie byli dla niego wsparciem; tylko wymagali, nie dając niczego w zamian. Nienawidził ich, nienawidził całego tego świata, w którym przyszło mu żyć. Najgorsze jednak dopiero miało się zdarzyć.

Tego dnia siedział na lekcji matematyki, biedząc się z jakimś równaniem. W końcu, zmęczywszy się próbą odnalezienia wartości iksa, spojrzał na siedzącego w ławce obok Mike'a. To był dobry dzieciak, chyba jedyna osoba, która zawsze starała się być miła dla Johna. W tamtym momencie jednak oblicza Mike'a nie rozpromieniał uśmiech. Powoli, acz nieubłaganie, jego twarz zaczęły przecinać czerwone żyłki, coraz liczniejsze, coraz grubsze, aż w końcu pokryły skórę jedną wielką pajęczyną karmazynu. John patrzył jak zahipnotyzowany na to straszne widowisko, doskonale wiedząc, co się zaraz stanie.

Głowa Mike'a eksplodowała w fontannie krwi.

Przerażony John wybiegł z klasy, przy akompaniamencie śmiechów kolegów.

Okazało się jednak, że krwawe widowisko było jedynie halucynacją; Mike żył, miał się dobrze i ze zdumieniem obserwował reakcję swego dziwnego kolegi. John ujrzał coś, co nie miało miejsca. Co wtedy nie miało miejsca.

Wieczorem, gdy leżał w łóżku, bezmyślnie wpatrując się w czarne plamy na suficie, odezwała się komórka. Z zaskoczeniem zauważył, że dzwonił William, przewodniczący jego klasy, z którym nigdy się nie lubili.

– Mike nie żyje. – głos Williama drżał.

Okazało się, że kilka godzin po zakończeniu zajęć w szkole zdarzył się wypadek. Mike wracał ze swoimi rodzicami poduszkowcem, gdy wpadł na nich pijany pilot. Zginęli na miejscu. Głowa Mike'a została zmiażdżona przez wgniecione drzwi poduszkowca. John zrozumiał, że w szkole ujrzał przyszłość swego kolegi. Nie, nie przyszłość – zobaczył sam moment jego śmierci. Od tamtej pory to się powtarzało. Potrafił przewidzieć, który z jego znajomych niedługo umrze i z przerażeniem zdał sobie sprawę z tego, że nie może temu w żaden sposób zapobiec, nie do końca bowiem wiedział, jakie niebezpieczeństwo czyhało na jego znajomych. Próbował ostrzec swojego nauczyciela, lecz ten oczywiście go wyśmiał. Wieczorem mężczyzna został skatowany przez uliczny gang. Innym razem John błagał swoją koleżankę, Amandę, by nie wychodziła tego dnia z domu, wiedział bowiem, że czeka ją śmierć. Dziewczyna z oporami, ale uległa jego namowom. Wieczorem w jej mieszkaniu wybuchł pożar – Amanda nie przeżyła. Gdy dowiedział się, że jego znajomy ma zginąć, chodził za nim krok w krok. W końcu, gdy tamten kazał mu iść do diabła, zaczął go śledzić, gotowy pomóc, gdy nadejdzie czas. Nie zdołał. Atak serca, śmierć na miejscu.

Nieważne jak bardzo John się starał, nie mógł zapobiec śmierci tych wszystkich ludzi. Widział jedynie przebłyski przyszłości, widział ich zmasakrowane ciała i wiedział, że niedługo umrą, lecz nie mógł ich ocalić. To było nie do zniesienia – patrzeć na zmasakrowane ciała swych znajomych, zdawać sobie sprawę z tego, że halucynacja stanie się rzeczywistością i nic nie móc z tym zrobić. To doprowadzało go do szału.

Nie zastanawiał się, skąd wzięły się jego prekognitywne zdolności. Nie chciał ich, pragnął tylko żyć normalnie. Nie chciał widzieć przyszłości, bo wszędzie, na końcu każdej drogi, czyhała śmierć. Taki los był pisany każdej żywej istocie, każdej rzeczy, całemu światu – ciemność, grób, tylko tyle. Nie odważył się spojrzeć w lustro, obawiając się, że w swej głowie ujrzy dziurę po kuli.

W końcu przestał nawet próbować cokolwiek zmieniać, zamknął się w domu, popadł w marazm. Nie chciał myśleć, ilu ludzi umierało, gdy on leżał w łóżku, tępo patrząc w sufit, nie chciał myśleć o tym, że nic nie może zrobić, by ich ocalić. Jego umysł uciekał poza ciało, w krainy, stworzone w jego wyobraźni, do szczęśliwych miejsc, gdzie nie było śmierci, gdzie nie było smutku, gdzie nie było walk. Płynął na lazurowym wietrze, lądował w oceanie zieleni, dotykał karmazynu surrealistycznego nieba… Tu był wolny, tu był szczęśliwy. Wtedy jego umysł się poddawał i wracał do rzeczywistości, gdzie nie było barw, jedynie szarość.

Zresztą świat i tak wkrótce się o niego upomniał. Mijały lata, a ojciec Johna nie chciał pozwolić, by syn na okrągło się warcholił. Jako ważna szycha w Korporacji JoinTech, posiadał znajomości, kontakty, wejścia, dzięki którym mógł załatwić synowi dowolną robotę. Problemem było jednak to, że John do żadnej się nie nadawał. Współpracownicy jawili mu się jako żywe trupy; nie mógł skoncentrować się na przydzielonym mu zadaniu, popełniał głupie błędy, pewnego dnia po prostu uciekł z firmy. Skierowano go do obsługi komputera, lecz jego psychika była już na tyle wątła, że nie potrafił wykonać najprostszych czynności. Ojciec skierował go do psychologa, lecz specjalista od chorób dusz nie uwierzył w jego parapsychiczne zdolności.

W końcu ojcu sprzykrzył się kompromitujący go syn. Postanowił załatwić mu pracę na oddalonej planecie WW815, świecie, który wszystkie korporacje uznały za „nieopłacalny”. WW815 nie posiadał żadnych bogactw naturalnych, jego powierzchnię pokrywały skały i pustynie, a klimat był tam tak surowy, że zasiedlanie tego miejsca nie miało najmniejszego sensu, skoro wokół krążyło tyle innych, przyjaźniejszych światów. Ostatnie grupy badawcze opuściły ten niegościnny glob kilka lat temu, zostawiając go ich prawowitym, nielicznym mieszkańcom – humanoidalnym jaszczurom, prymitywnym Skaagom, młodej rasie, technologicznie znajdującej się jeszcze w epoce kamienia łupanego.

John otrzymał pracę, która bardzo mu odpowiadała – został zamknięty w stacji, gdzie miał czuwać nad prawidłowym funkcjonowaniem narzędzi badawczych. Gdy pierwszy raz ujrzał żelbetonowy, dwudziestometrowy kompleks, stojący na kamiennym wzniesieniu, skojarzył mu się on z jakąś starożytną wieżą albo latarnią morską. Był niczym latarnik – samotny, z dala od ludzi, oddzielony od świata betonowymi ścianami. Nie musiał obcować z żywymi trupami, którymi stali się dlań inni ludzie. Mieszkał tu sam, szczęśliwy, spokojny. Nie interesowało go, do czego służyły zgromadzone w środku przyrządy, różnorakie instrumenty pomiarowe. Musiał tylko pilnować, by działały, a o poważniejszych usterkach zawiadamiać specjalistów.

Jego samotność mogły zakłócać jedynie okazjonalne kontakty z technikami, rzadkimi wizytami grup naukowców-zapaleńców, którym jeszcze chce się badać tę nieciekawą planetę i jeszcze rzadszymi grupami katolickich misjonarzy, chcących jeszcze raz spróbować nawrócić Skaagów na wiarę w Chrystusa. Z tego, co John słyszał, ostatnia misja ewangeliczna miała miejsce jakieś trzydzieści lat temu i zakończyła się totalną katastrofą, gdyż jaszczuroludzie pożarli swoich katechetów – podobno źle zinterpretowali słowa misjonarzy o dzieleniu się ciałem i krwią… W każdym razie – pomimo tego, że Kościół postanowił zawiesić większe wyprawy na WW815, to jednak czasami samotni krzewiciele religii katolickiej próbowali dokończyć zadanie swoich poprzedników, a pierwsze kontakty Skaagów z ludźmi poskutkowały tym, że rdzenni mieszkańcy planety dokonali fuzji swych animalistyczno-totemistycznych wierzeń z obrzędami chrześcijańskimi. Z tego też powodu czasami przybywali tutaj religioznawcy – by przyjrzeć się dziwacznym rytuałom antropomorficznych gadów.

John miał jednak nadzieję, że nieprędko odwiedzą go szukający schronienia zapaleni badacze lub fanatyczni misjonarze. Cieszył się, że w końcu znalazł dla siebie samotnię, gdzie nie musi kontaktować się z innymi ludźmi, gdzie nie będzie musiał patrzeć na okrucieństwo świata i gdzie nie doświadczy tych strasznych wizji. Miał ze sobą swoje książki, filmy, gry wideo… to wystarczyło, by przeżyć, by stworzyć sobie odpowiadającą mu rzeczywistość. Niczego więcej nie potrzebował.

 

*****

 

W środku nocy obudziły go śpiewy.

Przetarł oczy, dziwiąc się, że ktoś naruszył spokój jego pustelni, po czym wolnym krokiem zbliżył się do iluminatora. Zamiast spodziewanej, nieprzeniknionej czerni, oblekającej o tej porze pustynię, dostrzegł dziesiątki świateł pochodni, przeganiających ciemność. John sięgnął po lornetkę, by przyjrzeć się temu dziwnemu zjawisku i z ulgą zdał sobie sprawę, że to żaden najazd na jego „latarnię”, ale kolejny, będący niezamierzoną parodią liturgii chrześcijańskiej, dziwaczny rytuał Skaagów. Ogień symbolizował objawienie Jahwe w gorejącym krzewie, a znaczenia płonącego krzyża, wokół którego klęczeli jaszczuroludzie, nie trzeba się było domyślać.

Człowiek z zainteresowaniem przyglądał się rytuałowi; była to wszakże intrygująca odmiana po spokojnych, acz monotonnych, kilkunastu poprzednich dniach. Skaagowie wydali właśnie z siebie unisono przeszywający, wysoki pisk, a z tłumu zielonoskórych wywleczono niższego od innych, trzęsącego się ze strachu, jaszczura. John zauważył, że stworzenie jest skrępowane żelaznym łańcuchem, zadziwiająco dobrze wykonanym jak na standardy tych prymitywów. Stwór wyrywał się swym oprawcom, lecz sam nie mógł przecież stawić czoła masie wrogów. Nagle wszyscy rzucili się pod płonący krzyż; rozległ się przerażający wrzask i ofiara runęła w morze ognia, wijąc się z bólu. Skaagowie unieśli łapy do góry, gdy ich więzień próbował wyczołgać się spod krzyża, uciec z płomieni, lecz z jakichś powodów nie zdołał tego uczynić. Jeszcze chwilę rzucała się w agonii, po czym znieruchomiała, wpatrując się pustym wzrokiem… w Johna.

Człowiek odwrócił się od tego przerażającego widowiska, niezainteresowany już dalszym rozwojem wypadków, i wybuchnął płaczem. Patrząc w wypełnione bólem i strachem oczy Skaaga, widząc jego agonię, przypomniał sobie obraz sprzed wielu lat, obraz bezbronnej myszki zarzynanej przez grubego kocura, tak samo jak on torturowanej i bezbronnej. Nikt nie przyszedł z pomocą temu biednemu jaszczuroczłekowi, żaden bóg nie poraził gromem jego oprawców, żaden nie wyniósł z płomieni. Jeśli jakikolwiek bóg istniał na tym parszywym świecie, to zadowolił się patrzeniem na męki zarzynanego przez tłum, bezbronnego stworzenia.

John położył się na podłodze i długo płakał nad losem zamordowanego, aż w końcu zmorzył go sen…

 

*****

 

Skaagowie zniknęli wraz z końcem nocy, pozostawiając po sobie jedynie czarny krąg popiołu. John nawet nie chciał patrzeć w tamtym kierunku. Po strasznym widowisku zasłonił iluminator i nie wyglądał na zewnątrz, całkowicie zatapiając się w świecie swoich książek. Chciał jak najszybciej zapomnieć o tym, co widział.

Jednakże świat nie pozwolił mu na to. Gdy już myślał, że w końcu odnalazł spokój, zmarli sami zaczęli go odwiedzać.

Zazwyczaj przychodzili do niego pojedynczo, tylko czasami w parach. Grube mury jego samotni nie stanowiły dla nich przeszkody; niczym duchy z filmów przenikali przez ściany albo pojawiali się nagle, znikąd, lewitując w powietrzu i przypatrując mu się dziwnym, pustym wzrokiem. Najczęściej byli to Skaagowie; jednym z nich był spalony na stosie mały jaszczur, który patrzył wzrokiem pozbawionym wyrzutu, smutku, czy bólu – w jego oczach człowiek nie widział nic. Byli też dwaj ludzie – postawny mężczyzna i delikatna, czarnowłosa kobieta – najpewniej dusze badaczy lub misjonarzy, zamordowanych na tej zapomnianej przez Boga planecie. Jednakże – tak samo jak Skaagowie – milczeli. Tylko patrzyli na Johna.

Sam John z początku był przerażony wizytami zmarłych, jednakże dość szybko się do tego przyzwyczaił. Potrafił wszakże przewidywać śmierć innych – niewiele mogło go już zdziwić czy wyprowadzić z równowagi. Po jakimś czasie nie podnosił nawet wzroku znad książki, gdy pojawiał się kolejny duch. Jeśli widmowy gość chciał patrzeć, niech patrzy.

Wszystko zmieniło się, gdy jeden z nich w końcu się odezwał.

To była czarnowłosa kobieta; pewnego dnia po prostu się z nim przywitała, a John z zaskoczenia i przestrachu zerwał się na równe nogi.

– Dlaczego tu jesteś? – spytała. – Żaden człowiek nie wytrzymał na tej planecie zbyt długo…

John nie spytał, dlaczego ją to interesuje; nie przyszło mu nawet do głowy, by zapytać ją o to, w jaki sposób umarła. Dawno temu nauczył się, że nie ma sensu zadawać pytania „dlaczego?”, bo nigdy nie uzyskuje się nań odpowiedzi. Zresztą nie bardzo interesowały go odpowiedzi. Zamiast tego usiadł spokojnie na krześle i opowiedział jej całą swoją historię – od tego feralnego dnia, gdy kot zarżnął mysz.

– Wszędzie widzę śmierć – wyznał jej. – A cały ten świat… sama rozumiesz… rodzimy się tylko po to, by umrzeć. Wiemy o tym, a mimo to nie robimy nic, by temu zapobiec…

– Chciałbyś żyć wiecznie? – spytała, mrużąc oczy, jak gdyby oczekiwała jednej, konkretnej odpowiedzi.

– Nie o to chodzi – odparł, a ona wyraźnie się rozluźniła. – Ale wiemy o tym, że świat nie jest fajnym miejscem… że nasze życia są takie krótkie… a mimo to nie robimy nic, by sobie nawzajem pomóc. Rozumiesz? Zamiast tego sprawiamy, że życie innych ludzi jest… jest jeszcze bardziej marne… trudniejsze.

– Masz rację. – zgodziła się z nim. – I chciałbyś to zmienić?

– Nie. Od dawna wiem, że świata nie da się zmienić. Wiesz… ja bym tylko… nie chcę żyć na tym świecie.

Podpłynęła do iluminatora, wolno, z gracją; spojrzała na zewnątrz, a blask księżyca oświetlił jej nierzeczywistą, widmową twarz srebrem.

– Chodź ze mną. – wyciągnęła do niego dłoń, a on wstał i bez wahania ujął jej rękę. Nie zdziwiło go, że poczuł ciepło, jak gdyby była żywa, nie zaś martwa; nie zdziwiło go, gdy lekko go pociągnęła ku oknu. Nawet się jej nie opierał.

Już po chwili wzlecieli nad cichą, martwą pustynią martwej planety. Gdzieś tam, w dole, znajdował się czarny krąg, gdzie zginął mały Skaag, lecz teraz nie miało to większego znaczenia. Piaski pustyni oddalały się, gdy oni wzlatywali ku zimnym, ale pięknym gwiazdom, ku czarnemu, spokojnemu niebu. John odetchnął pełną piersią. Tutaj było tak cicho i spokojnie… tutaj nie musiał niczego się obawiać. Zostawił za sobą wszelkie troski i problemy. Tutaj w końcu był szczęśliwy. W końcu uciekł przed śmiercią.

Gdy jednak spojrzał za siebie, na powoli malejącą stację badawczą, nagle poczuł, że przyjemny chłód, który do tej pory odczuwał, zmienił się w przeraźliwe zimno; że otaczający go, kojący mrok, w istocie był smolistą, nieprzeniknioną czernią. I wtedy zdał sobie z czegoś sprawę – uciekał. Znowu uciekał. Przez całe życie nie robił niczego innego.

A teraz wszystko się zmieniło. Nie wiedział, dlaczego nagle przyszły doń takie myśli, dlaczego właśnie teraz, ale zrozumiał, że cały czas widział jedynie śmierć; cały czas zwracał tylko na nią uwagę, lecz przecież śmierć była jednym z aspektów życia, nie zaś jego dominantą. Trwała obok niej, i chociaż zdarzały się rzeczy przerażające – jak Skaag, mordowany przez bezlitosnych pobratymców i kot, zarzynający biedną myszkę – to jednak istniało też piękno zielonych łąk i błękitu nieba; piękno, którego on nie chciał dostrzegać. I teraz, gdy w końcu w pełni zdał sobie sprawę, na jakiej brzydkiej i przygnębiającej planecie się znalazł, docenił to, że mógł wychowywać się na Ziemi. Wtedy też zaczął żałować, że zmusił się, by widzieć jedynie czerń w miejscu bieli; szarość w miejscu soczystej zieleni i ciepłego błękitu.

– Wracajmy – poprosił swoją przewodniczkę, ale ta ze smutkiem pokręciła ze głową.

– Dla ciebie to już żadna różnica. Przecież całe życie byłeś martwy.

Musiał przyznać jej rację. Nigdy tak naprawdę nie żył. Ostatni raz spojrzał na stację badawczą i zasmucił się, poczuł bowiem wielką pustkę w sercu i straszne, przeszywające go uczucie straty. Zdał sobie sprawę z tego, że wcale nie chce umierać. Napłynęły łzy, lecz nie potrafił już płakać. Po prostu zamknął oczy.

 

******

 

Kilka dni później na WW815 pojawił się statek z ojcem Johna na pokładzie. Przyleciał, zaniepokojony alarmem, wysłanym przez komputery stacji badawczej. Gdy załoga znalazła się przy budynku, przypominającym latarnię, dojrzała rozbity iluminator i martwe ciało Johna, leżące na piasku pośród odłamków potłuczonego szkła. Widząc to, ojciec upadł na kolana i zapłakał. On też poczuł przeszywający żal, a jego serce wypełniło poczucie straty. I nagle zdał sobie sprawę z tego, że chociaż przez całe życie wydawało mu się, iż nigdy nie będzie tęsknił za synem, który sprawił mu tyle kłopotów, to jednak nie była to prawda. I wtedy z przerażającą jasnością uświadomił sobie, że już nigdy nie powie Johnowi, że go kocha.

Koniec

Komentarze

Nie dałem rady przeczytać całości. Powstrzymam się od komentarza, poprawię Ci tylko jeden rażący błąd: nie istnieje coś takiego jak żelbeton. Prawdopodobnie miałeś na myśli żelbet, kidy pisałeś "Gdy pierwszy raz ujrzał żelbetonowy, dwudziestometrowy kompleks". A przy okazji, jeśli już przy tym zdaniu jesteśmy... dwudziestometrowy w jakim sensie? Ja bym napisał "dwudziestometrowej wysokości kompleks", ale to już pewnie kwestia gustu.

 

Czekaj, przeczytałem zakończenie (ostatni akapit). O w mordę. Mocne. To ja już chyba odpuszczę sobie resztę;)

Ajajajaj, racja - dzięki za zwrócenie uwagi!

I za przeczytanie zakończenia także ;)

     Szok spowodowany widokiem Kota Barbarzyńcy zarzynającego biedną małą, szarą myszkę, stał się przyczyną obsesji i samodestrukcji bohatera?

     Powaliły mnie humanoidalne jaszczury odprawiające pod krzyżem pseudochrześcijańskie rytuały.

     Niezmierni mi przykro, Autorze, ale nie kupuję ani pomysłu, ani opowiadania. Może Twój kolejny tekst będzie lżej strawny i bardziej sensowny.

 

„Doskonale pamiętał dzień, gdy powiedział rodzicom, że chce umrzeć.
To był
dzień jak każdy inny. Jesienny, szary, smutny... Tamtego dnia John…” –– Powtórzenia.

 

„…zobaczył, jak ohydny, spasiony kocur (…) machał ogonem w euforii, gdy poczuł zapach krwi”. –– Przekarmiony, duży Kot, nie jest estetyczny, ale z pewnością nie jest ohydny. Koty nie są sadystami. Kot, który nie jest głodny, i pozostaje w dobrej kondycji, będzie polował na wszystko co się rusza –– na muchy, ćmy, myszy, żaby. Taka jego natura i instynkt łowiecki i nie ma to nic wspólnego z sadyzmem. Koty nie rozrywają zdobyczy na kawałki, nie patroszą jej, nie wpadają w euforię poczuwszy zapach krwi. To tyle o Kotach.

 

„Chciał z kimś o tym porozmawiać, lecz nie miał z kim. Nikt nie rozumiał jego wątpliwości, nikt nie czuł tego samego lęku, co on. Opowiadał o tym swoim rówieśnikom, lecz oni potrafili jedynie się z niego śmiać, jak gdyby między nim a nimi znajdował się jakiś niewidzialny mur…” –– Zbyt wiele zaimków.

 

„Okazało się, że kilka godzin po zakończeniu zajęć w szkole zdarzył się wypadek”. –– Z tak napisanego zdania można zrozumieć, że wypadek zdarzył się w szkole.

 

„Mike wracał ze swoimi rodzicami poduszkowcem, gdy wpadł na nich pijany pilot. Zginęli na miejscu. Głowa Mike'a została zmiażdżona przez wgniecione drzwi poduszkowca”. –– Czy pijany człowiek, choćby i pilot, mógł wpaść na pojazd i wgnieść drzwi poduszkowca? Pytam, bo nie znam się na poduszkowcach. Na pijanych pilotach też się nie znam.

 

„…widział ich zmasakrowane ciała i wiedział, że niedługo umrą, lecz nie mógł ich ocalić. To było nie do zniesienia – patrzeć na zmasakrowane ciała swych znajomych…” –– Powtórzenie.

 

„…do szczęśliwych miejsc, gdzie nie było śmierci, gdzie nie było smutku, gdzie nie było walk. (…) Tu był wolny, tu był szczęśliwy. Wtedy jego umysł się poddawał i wracał do rzeczywistości, gdzie nie było barw, jedynie szarość”. –– Czy te powtórzenia są zamierzone?

 

„Mijały lata, a ojciec Johna nie chciał pozwolić, by syn na okrągło się warcholił”. –– Warchoł «osoba wywołująca kłótnie i zamęt swoją samowolą»

Jestem przekonana, że nie to chciałeś napisać.

 

„Ojciec skierował go do psychologa…” –– Ojciec może zasugerować wizytę u psychologa, może nawet z synem pójść do niego, ale raczej nie skieruje do specjalisty.

 

„…ich więzień próbował wyczołgać się spod krzyża, uciec z płomieni, lecz z jakichś powodów nie zdołał tego uczynić. Jeszcze chwilę rzucała się w agonii, po czym znieruchomiała…” –– W którym momencie stwór z rodzaju męskiego stał się rodzajem żeńskim?

 

„…przypomniał sobie obraz sprzed wielu lat, obraz bezbronnej myszki zarzynanej przez grubego kocura…” –– Autorze, myślę że tak przywiązałeś się do wizerunku Kota Barbarzyńcy, że wyposażyłeś go nawet w jakiś scyzoryk do szlachtowania myszy. ;-)

 

„…żaden nie wyniósł z płomieni. Jeśli jakikolwiek bóg istniał na tym parszywym świecie, to zadowolił się patrzeniem na męki zarzynanego przez tłum, bezbronnego stworzenia”. –– Czy śmierć w płomieniach, to też zarzynanie? Zaczynam nabierać podejrzeń…

 

„…pojawiali się nagle, znikąd, lewitując w powietrzu…” –– Czy można lewitować nie w powietrzu?

 

„Zamiast tego usiadł spokojnie na krześle i opowiedział jej całą swoją historię – od tego feralnego dnia, gdy kot zarżnął mysz”. –– To mi zaczyna zakrawać na obsesję.

 

„…i kot, zarzynający biedną myszkę…” –– Zaczynam się utwierdzać w przekonaniu.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Czy ten tekst nie powtarza się? Bo na to wygląda...  

Nie wyszło, szanowny Autorze. Nie wyszło, i już. Z jednym wyjątkiem: człowiek z takim darem, a nie mogący niczemu zapobiec, albo by się zabił, albo zapił, jedno i drugie z rozpaczy, albo uciekł na koniec świata, jak w Twoim opowiadaniu.  

Słabo z językiem, formułowaniem zdań. Przeanalizuj rady regulatorów, potrenuj i wracaj z lepiej napisanym tekstem. Powodzenia.

Dlaczego cały tekst wstawiony jest dwukrotnie?

Trochę dołujące, ale tak to jest, gdy wychowuje się dziecko po nowemu. Bez dopuszczenia nawet jakiejkolwiek wzmianki o przemocy. Bez wszczepienia tej prostej prawdy, że życie mam sens. I wskazanie tego sensu, czy celu w życiu. Ale po co? Przecież nie można narzucać dzieciom światopoglądów. Niech sami wybiorą – nie wybiorą, bo nie wiedzą co – to jest jedno ze źródeł samobójstwa. Nic innego nie robi bohater opowiadania. Żyje bez celu i sensu, a na koniec umiera też bez celu i sensu, nic nie osiągając i nic nie pozostawiając po sobie.

Też wezmę w obronę kota:  instynkt łowcy jest silniejszy niż głód, kot po prostu musi polować, żeby nie wyjść z wprawy, taki ma nałóg, a nie z głodu. Owszem bawi się myszą (bawi - nie znęca się świadomie), ale nie rozrywa jej, o ile nie chce jej zjeść, z tej prostej przyczyny, że mysz umiera ze strachu na zawał, przestaje się ruszać i tym samym kot traci zainteresowanie. Wiem, że to jest brutalne, ale tu możemy z całą świadomością napisać: tak go stworzyła natura.

Takie średnie to opowiadanko.

Przeczytałem --- mnie także nie przekonała historia. Może nawet nie chodzi o pomysł, ale przede wszystkim o dynamizm, sposób narracji. Wszystko się dzieje za wolno. Ludzie umierają --- dość tragicznie, ty zaś przekazujesz tę informację przy pomocy dość oschłego tonu narratora zamiast dać dwie-trzy scenki rodzajowe. Bohatera także stworzyłeś do bólu anemicznego --- może gdyby on chciał uciekać, wyraźnie migał się od wgryzienia w życie, to pociągnąłby historię.

pozdrawiam

I po co to było?

Witam.

Gdzie jest krzyyy yyyyy kot! Tak trzeba bronić biednych kotków :D Ech, cóż opowiadanie rewelacyjne nie jest ale miło i szybko się czyta. Nie jest słaba ale mocne też nie :). Widzę że czytelnicy skupili się na nie naturalnym zachowaniu kotka, bo kotki takie nie są. Ale chyba nikt nie pomyślał że tak to odbiera ów chłopiec, nie wiem. Tyle o kotach.

Pozdrawiam.

Nowa Fantastyka