- Opowiadanie: PanPuchacz - Noc w Wirginii

Noc w Wirginii

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Noc w Wirginii

Kapral Stone usiadł na drewnianej skrzynce podstawionej przez jednego z szeregowców. Krzyżując ramiona rozejrzał się po siedzących naprzeciw niego żołnierzach, którzy z upragnieniem w oczach oczekiwali kolejnej z jego opowieści. Kapral przejechał dłonią po niedokładnie ogolonej twarzy.

 

– Wszyscy obecni? – spytał chrząkając uprzednio. Zapatrzeni żołnierze jak jeden mąż skinęli głowami bez zastanowienia. Stone westchnął głośno i sięgnął do kieszeni szarej bluzy mundurowej wyciągając małą paczuszkę tytoniu i kawałek bibułki. Za każdym razem widząc swój mały skarb uśmiechał się w duchu, był jednym z niewielu, którym udało się przemycić cokolwiek do obozu jenieckiego, na swoje szczęście już dawno zapomniał o tym jak tego dokonał. – Opowiadałem wam jak wybraliśmy się na mały wypad do jankeskiego obozu, dzień przed bitwą pod Manassas?

 

– Było… – rzucił rudy szeregowiec siedzący w ostatnim rzędzie uprzedzając kolegów. Kapral nasypał nieco tytoniu na rozłożoną bibułkę i zawijając ją zręcznym ruchem zapytał znów.

 

– A o tym jak pod Chancellorsville uciszyliśmy artylerię dając naszym okazję do natarcia? – wymowne spojrzenie słuchaczy wystarczyło, by zmusić Jeffreya do wytężania pamięci w poszukiwaniu kolejnej historii. Mężczyzna uśmiechnął się delikatnie śliniąc bibułkę i doprowadzając swojego papierosa do stanu ostatecznego. – Z pewnością nie słyszeliście o naszej przygodzie ze szpiegiem. – powiedział, dając jednemu z żołnierzy znak, by ten podał mu małe drewienko z ogniska. Odpaliwszy papierosa oddał łuczywo i zaciągnął się głęboko czując upragnione przyjemne ciepło rozchodzące się po całym ciele. Wypuściwszy dym nosem zaczął opowieść. – To było dzień przed drugą bitwa nad Bull Run, zaraz po tym jak Pope wycofał się z naszej pułapki pod Groveton. Porucznik McHood został wtedy wezwany do namiotu generała Jacksona…

 

– Słyszałem poruczniku, że pan i pana ludzie są całkiem dobrzy w pełnieniu swojej funkcji – Generał Thomas Jackson choć był naprawdę pod wrażeniem dokonań zwiadowców porucznika Richarda McHooda, nie dał tego po sobie poznać.

 

– Ludzie mówią różne rzeczy sir – odparł porucznik stojąc w pozycji zasadniczej. – Po prostu robimy swoje i…

 

– Jesteście w tym cholernie dobrzy – przerwał generał przechadzając się nerwowo po namiocie. – Mamy pewien problem McHood… Mam podejrzenia co do jednego z twoich ludzi, chodzi o nowego…

 

– Ręczę za niego sir! Znaliśmy się przed wojną, pracował na plantacji mojego ojca.

 

– To jedyny żołnierz, który został przydzielony kompletnie z zewnątrz, a na dodatek ostatnio znaleziono niedaleko waszego namiotu list którego adresatem był Pope…

 

 

 

– John Bolt, tak miał na imię nowy… – rzucił pogardliwie Stone chowając do zawiniątka niewypalony tytoń. – Oko to miał on sokole, a rewolwer wyciągał szybciej niż zdążył byś powiedzieć „Bang”. Spotkaliśmy go w trakcie zwiadu, miał pecha, że trafił na patrol czarnych jankesów i zapewniam was na jednej docince z jego strony się nie skończyło. Uratowaliśmy go, potem przyprowadziliśmy do naszego obozu i porucznik postanowił go do nas wcielić. McHood był naprawdę wstrząśnięty słysząc podejrzenia Stonewall’a.

 

– Bzdura! – rzucił jeden z żołnierzy o trupiobladej twarzy. – Generał sam by się zajął tym szpiegiem! U niego nie było miejsca na takie…

 

– Posłuchaj szeregowcu – rzekł kapral nie obdarzając mężczyzny swoim spojrzeniem. – Wszyscy wiemy, że Jackson był człowiekiem, który za wszelką cenę chciał utrzymać dyscyplinę. Jednakże nie chciał też siać fermentu wśród takich idiotów jak ty Williams… – kapral westchnął ciężko. – Od razu zaczęlibyście podejrzewać wszystkich o szpiegostwo. – Jeffrey nadął się jak paw analizując w myślach swoją ripostę, uważał się za naprawdę wygadanego człowieka, a ta mała zwycięska zbieżność zdań utwierdziła go w tym przekonaniu. – Wracając do opowieści…

 

 

 

– Gdzie jest Bolt!? – spytał Richard wychodząc z namiotu. Wyczekujący swojego dowódcy sierżant Simson rozmawiał z resztą zwiadowców. Z początku nie zwrócił uwagi na pytanie przełożonego.

 

– Baczność! – wydarł się spod pokaźnej jasnej brody. Zwiadowcy w mgnieniu oka uformowali dwuszereg. Tylni szereg zawsze liczący czterech żołnierzy tym razem liczył trzech. Porucznik przeklął w duchu a sierżant wyraźnie się zdziwił. – Gdzie jest Bolt? – wśród żołnierzy zapanowało zamieszanie. Zimny dreszcz przebiegł po plecach porucznika, musiał działać szybko, Bolt mógł już być w obozie wroga i raportować o kolejnych krokach armii Stonewall’a.

 

– Panowie! – zawołał rozglądając się po zdenerwowanych żołnierzach. – Na koń, musimy złapać Bolta zanim odwiedzi naszych przyjaciół w niebieskich kurtkach.

 

 

 

– Pamiętam ten gniew w oczach. – rzekł Stone zaciągając się głęboko. – Nigdy nie widziałem coby ktoś tak szybko przygotował konia do drogi. Staraliśmy się nie zostawać w tyle, prawie byśmy wyjechali bez Jonnego Reba. Wreszcie ruszyliśmy lasami Wirginii co jakiś czas zatrzymując się w poszukiwaniu śladów. To była rodzinna okolica sierżanta, który szybko domyślił się gdzie zmierza nasz pół jankes.

 

 

 

– Jedzie do rezydencji Kinley’a. Jankesi pewnie się tam nieźle okopali – po tych słowach splunął obficie na odciśnięte w piesku ślady kopyt. Podnosząc się zaciągnął daszek czapki i wskoczył na swojego siwego wierzchowca. – Może być ciężko sir…

 

– Wyciągnę tego skurwiela choćby i z dupy Lincolna… – McHood poprawił lufą swojego colta dragona rondo szarego kapelusza. – Simson prowadź nas w okolice tej rezydencji, Ci miłośnicy czarnuchów nie będą mieli spokojnej nocy…

 

 

 

– No i pojechaliśmy – kapral rozejrzał się po słuchaczach uśmiechając się w myślach. Nigdy nie przypuszczał, że będzie miał tylu napaleńców na swoje historie. – Wreszcie stanęliśmy w lasku nieopodal rezydencji ewidentnie stylizowanej na biały dom. – kapral zaciągnął się ostatni raz po czym odłożył niedopałek do kieszeni.

 

 

 

– Ja biorę ze sobą Stone’a i obchodzimy jankesów z flanki, Simson bierz resztę i odciągi ich od nas. – blondyn pogładził się po pokaźnej brodzie.

 

– Nie wiem co chcesz zrobić ale brzmi nierozsądnie – sierżant przeładował karabinek henry’ego. – Pierdolić to! – przeklął soczyście. – Daj mi tylko okazje do ustrzelenia kilku Billych Yank’ów a odciągnę od ciebie cała armię potomaku. – powiedziawszy to rzucił kapralowi swój tomahawk. – Mam nadzieje, że wiesz do czego to służy. – Jeffrey skinął głową i wsuną broń za pas.

 

– Reb – rzekł przyciszonym głosem siedzący na gałęzi strzelec spoglądający przez lunetę karabinu sharps’a. – Będziesz miał okazję ustrzelić dziś jakiegoś czarnucha, jest ich tam ich całe stado. – szeregowy Johnny Reb raczej nie przejął się wieścią strzelca. W skupieniu ładował bębenek swojego colta. Choć zawsze srał ze strachu przed każdą bitwą, to gdy dookoła zaczynały latać kule zawsze był jednym z tych najbardziej opanowanych. McHood napiął kurki dwóch coltów navy, swoje dragony postanowił zachować na spotkanie z Boltem.

 

– Maestro Connor zacznij symfonię ­­­– rzekł po chwili ciszy McHood widząc gotowość swoich ludzi.

 

– Z przyjemnością… – szepnął pod nosem strzelec wyborowy napinając delikatnie kurek. Widząc, że jego towarzysze nie będą już bardziej gotowi rozejrzał się po żołnierzach odpoczywających przy ognisku nieopodal rezydencji. Wreszcie spostrzegł oficera przechadzającego się ze swoim adiutantem. Jego kapelusz z odstającymi piórami odcinał się na tle ogniska. Gdyby nie założył dziś swojego niesamowicie rzucającego się w oczy kapelusza mówiącego „zabij mnie jestem bezbronnym oficerem” uniknąłby śmierci, przynajmniej z ręki Connora. Kładąc powoli palec na spuście spojrzał na umieszczonego na dachu stodoły blaszanego kogucika. Wziąwszy niewielką poprawkę pewnym acz delikatnym ruchem pociągnął za spust.

 

 

 

– Biegłeś razem z McHoodem nakopać jankesom? – spytał z niedowierzaniem rudy szeregowiec.

 

– Tak idioto… – parsknął zezłoszczony Stone zmuszony do przerwania opowieści. – McHood, ja i batalion jankesów przeznaczony do eksterminacji. – kapral poczuł jak zimne powietrze przebija go na wylot, a dreszcze pną się w górę pleców. Wkładając do ust świeżo rozpalonego i zwiniętego papierosa wznowił opowieść.

 

 

 

Huk wystrzału przerwał nocną ciszę. Postrzelony oficer upadł bezwładnie na ziemię. Wśród lokatorów rezydencji zapanował chaos. Connor szybko zeskoczył z drzewa, uklęknął i załadowawszy karabin kolejnym nabojem strzelił ponownie zabijając jednego z czarnych szeregowców. Mat wyraźnie się ucieszył widząc upadającego na ziemie czarnucha i jego przerażonego współplemieńca. McHood skinął do Simsona, a ten z kolei dał sygnał na otwarcie ognia. Symfonia, której prolog zagrał Connor rozkręciła się na dobre. Richard i Stone ruszyli ukryci za niskim kamiennym murkiem. Czasu było niewiele, w każdej chwili mógł rozbrzmieć dobosz oświadczający przybycie całej pierdolonej armii, która była by święcie przekonana o tym, że Generał Jackson podjął się walki w nocy. Porucznik wraz z kapralem szybko dobiegli do niewysokiego płotu otaczającego rezydencję. Przez szpary między sztachetami widzieli niesamowite zamieszanie panujący wśród żołnierzy unii. Widząc to szybko przeskoczyli przez płot chowając się za niewielkim wozem.

 

– Gotowy? – spytał porucznik napinając kurki rewolwerów.

 

– Bardziej nie będę. – odrzekł Stone czyniąc to samo ze swoim remingtonem.

 

– Na trzy. – głos porucznika choć cichy wyraźnie odcinał się pośród wystrzałów. – Raz, dwa… – McHood zrobił wyraźną przerwę uśmiechając się szyderczo do towarzysza.

 

– Trzy! – krzyknął kapral wychylając się wraz z porucznikiem ponad burtę wozu.

 

 

 

– Ledwo przyłożyłem dłoń do kurka a on już położył trupem ośmiu jankesów. Dwóch murzynów z opadłymi szczękami ukazującymi braki w ich uzębieniu zostawił mi… – Stone zaśmiał się pod nosem wyobrażając sobie opisaną przed chwilą sytuację. Zaciągnąwszy się ostatkami papierosa wznowił opowieść.

 

 

 

Connor zamknął opadłą ze zdziwienia jadaczkę. Widział już nie raz jak McHood strzela, ale nigdy tak szybko. Nagle rozległ się huk wystrzału, po którym padło przeklęcie sierżanta, które z kolei zakończyło się kolejną serią wystrzałów dochodzących z okien rezydencji. Connor spojrzał na sierżanta, który z niedowierzaniem oglądał dziurę w rękawie.

 

– Szczęściarz… – rzucił Rooster ładując spencera porucznika. Gdy sierżant już doszedł do siebie wznowił wymianę ognia z chowającymi się w rezydencji unistami.

 

McHood odrzucił rewolwery zamieniając je z identycznymi należącymi do oficera unii. Stając naprzeciw dwuskrzydłowych frontowych drzwi ustawił się po ich jednej stronie, a skinieniem głowy nakazał Stonowi ustawić się po przeciwnej.

 

– Tym razem bądź szybszy Stone… – stwierdził pogardliwie.

 

– Tym razem zostaw mi jakiegoś jankesa do odstrzelenia. – to powiedziawszy równo ze swoim dowódcą kopnął w drzwi wywarzając je. W elegancko wystrojonej willi panowała dziwna cisza.

 

– Co jest kurwa? – spytał zdziwiony Stone opuszczając mimowolnie rewolwer. Nagle z jego z pomieszczeń wyskoczył żołnierz trzymając dłoń na kurku i wystrzeliwując cały bębenek. Stone przeklął powtórnie i schował się za skrzydłem drzwi. Szalony jankes, którzy szybko padł postrzelony przez porucznika rozpoczął północną symfonię. Z każdego pomieszczenia zaczęli wyskakiwać schludnie ubrani pachnący świeżością poborowi. Richard rzucił się na podłogę strzelając w kierunku nadchodzących żołnierzy. Krew zaplamiła czyste ściany rezydencji. Stone wychylił się zza drzwi i odciągając zewnętrzną częścią dłoni kurek strzelił do Billych Yanków. Wystrzeliwując zawartość bębenka schował się za drzwiami szybko go wymieniając. W tym czasie porucznik odrzucił pustego colta strzelając z drugiego do nienaturalnie chudego przeciwnika. Szybko wbiegł do jednego z pomieszczeń wystrzeliwując dwa ostatnie strzały do murzyna stojącego przy oknie. Czarnuch zsunął się po ścianie zostawiając na niej czerwoną smugę. Przez drugie drzwi wbiegł długo włosy Indianin z obrzynem w ręku. McHood szybko chwycił jego broń, która wypaliła w stary zegar wahadłowy zamieniając go w kupę drzazg i szkła. Wyszarpnąwszy spory nóż wbił go czerwonoskóremu między żebra. Indianiec stęknął z bólu, po czym z małą pomocą porucznika wypalił sobie z obrzyna w podbródek.

 

 

 

– Jak wyglądał po czymś takim? – spytał rudzielec wytrzeszczając oczy.

 

– Pytanie powinno brzmieć jak nie wyglądał… – odrzekł Jeffrey uśmiechając się od ucha do ucha. – Przyrównał bym to do kiepsko ściętej jajecznicy tylko, że czerwonej. – słysząc to rudy wytrzeszczył oczy jeszcze bardziej. – Zatem kontynuując…

 

 

 

Otrzepawszy się w pośpiechu z resztek głowy Indianina porucznik już chciał podnieść rewolwer jednego z martwych żołnierzy, gdy nagle w drzwiach, tych samych przez, które wpadł Indianin, upadł martwy jankes. Niemalże w tej samej chwili do pomieszczenia wskoczył Stone wymieniając bębenek w swoim remingtonie. Parter wyglądał na czysty, odgłosy wystrzałów ucichły.

 

– Na górę! – powiedział dobywając jednego ze swoich dragonów. Wbiegłszy po schodach ruszczył wąskim korytarzem zaglądając przez otwarte drzwi każdego z pomieszczeń. Z jednego z nich wyskoczył krępy blondyn z sporym nożem myśliwskim w dłoni. Stone chciał do niego wypalić, ale kiedy jeszcze w obozie ładował bębenki akurat na ten zapomniał nałożyć kapiszonów. Wykrzyknąwszy panicznie całą wiązankę przekleństw sięgnął po tomahawk, był zbyt daleko by celnie rzucić. Porucznik uniknął ostrza, które wbiło się w drewnianą ścianę. Jeffrey wyczuł moment i rzucił dowódcy toporek. Przechwytując broń Richard wbił ostrze w kark jankesa.

 

– Kurwa… Było blisko, dzięki – rzucił sapiąc z nerwów. Kapral po raz pierwszy w życiu widział porucznika w takim stanie. – Bolt! Kurwa gdzie się chowasz!

 

– Choć i zobacz matkojebco! – wydarł się z ostatniego pomieszczenia. McHood spoważniał, podniósł z ziemi swojego dragona i ruszył wzdłuż korytarza. Stone właśnie skończył nakładać kapiszony. Richard wyczuł podstęp i stanął obok drzwi a Stonowi gestem dłoni kazał się schować. Bolt słysząc zbliżające się kroki Jeffreya wypalił z obydwu luf dwururki robiąc w drzwiach wielką dziurę. W powietrzu zafurkotały drzazgi na twarzy Johna pojawiło się wielkie zdziwienie gdy nie zauważył zwłok porucznika, a zamiast tego wymierzone w siebie dragony. Brudna od krwi i kurzu postać wypaliła mu w kolano od razu kładąc go na ziemię. Stone dobiegł do porucznika mierząc do leżącego Bolta, który starał się coś powiedzieć mając w ustach dwie lufy.

 

– Przytrzymaj mu nogi… – rzucił spod ronda porucznik blokując kolanami ramiona Johna. Kapral posłusznie przytrzymał nogi byłego towarzysza broni. Richard schował swoje dragony do kabur. Syk wyciągniętego z pochwy noża rozszedł się po małym pomieszczeniu stawiając włosy na karku Stona. Strach zatkał usta jankesowi, który zaszklonym wzrokiem spoglądał na brudne od krwi ostrze. Richard chwycił Bolta za jego gęste czarne włosy. Dopiero teraz John mógł krzyczeć i robił to w sposób który bardzo irytował porucznika. Dlatego ten włożywszy mu do ust nóż przekręcił go kilkakrotnie zmieniając język jankesa w krwawą papkę. Krzyk zamienił się w rozpaczliwe wołanie ułomnego dziecka. McHood przyłożył ciepły od krwi nóż do czoła Johna i powoli go oskalpował. Bezradny szpieg zaczął płakać, starając się cokolwiek powiedzieć. Niestety z językiem przypominającym łechtaczkę trędowatej ta czynność była niesamowicie trudna. Pochwyciwszy swoje dragony i przyłożywszy je do skroni zapłakanego chłopca odezwał się niskim głosem. – Pozdrów swoich czarnych przyjaciół – kończąc zdanie uśmiechną się paskudnie upewniając się, że będzie to ostatni widok jaki Bolt zapamięta. Ciszę jaka zapadła po wystrzale przerwało dudnienie dobosza. McHood podniósł skalp i schował go do kieszeni.

 

– Czas na nas Stone…

 

 

 

– I to tyle, powrót do obozu przebiegł spokojnie, na drugi dzień nakopaliśmy jankesom nad Bull Run. – Kapral przeciągnął się i ziewając sugestywnie. – Dobra dzieci czas spać. – powiedziawszy to zasalutował wzorowo i schował się w swoim namiocie. Ułożywszy się na sienniku, zdziwił się jak dobrze opowiedział swoją historię. Tym razem musiał zmienić tylko kilka szczegółów. Nie mógł opowiedzieć o tym jak sam zastrzelił Bolta, a zaraz potem wbiegli jankesi i go pojmali. Nie powiedział też o tym, że wystrzał Johna zrobił z porucznika Richarda McHooda sito. Konfederaci w obliczu klęski potrzebowali legend, a legend się nie zabija.

Koniec

Komentarze

Zapatrzeni żołnierze jak jeden mąż skinęli głową bez zastanowienia. - kilku żołnierzy skinęło jedną głową? 

 

Ogólnie: błędnie zapisujesz dialogi, a o przecinkach to chyba nigdy nie słyszałeś. Właściwie, to co, Autorze Szanowny, chciałeś przekazać tym tekstem? Ja z powyższej lektury nic nie wyniosłem.

 

Pozdrawiam

Mastiff

Byk w tytule (chyba, że miejscem akcji jest Wirginna). Możesz jeszcze wyedytować, 24 godziny nie minęły.

"Zapatrzeni żołnierze jak jeden mąż skinęli głową bez zastanowienia" - skinęli głowami, no chyba że mieli jedną, zbiorową głowę.

"wyciągając małe zawiniątko tytoniu" - "zawiniątko tytoniu" brzmi trochę niefortunnie. Nie można było napisać "zawiniątko z tytoniem" albo po prostu "paczuszkę tytoniu"?

"Jadzie do rezydencji Kinley’a" - jedzie.

"uniknął by śmierci" - uniknąłby

"Generał Jackson podjął się walkę w nocy" - podjął się walki.


Przede wszystkim przecinki, przecinki i jeszcze raz przecinki. Oczywiście, można pisać teksty, nie zważajac zupełnie na interpunkcję, ale z punktu widzenia czytelnika taki tekst jest bardzo nieczytelny. Interpunkcja jest ważna. Z dalszych kwestii technicznych rzuciły mi się jedynie jakieś tam drobnostki (głównie wypisane powyżej), tak więc polecałbym na przyszłość czytać kilkukrotnie swoje opowiadanie przed publikacją. Wiem, że wszystkiego wyłapać się nie da - mi też nigdy samemu nie udaje się wyłapać wszystkich błędów w opowiadaniach, które pisze - ale mimo wszystko warto próbować.

 

Jeśli chodzi o styl, źle nie jest. Piszesz całkiem dobrze. Swoją drogą, jest dla mnie kompletnie niezrozumiałe jak można sklecać sensowne, ładne zdania, a przy tym kompletnie zlewać interpunkcję? Toż to precedens niebagatelny. Jedyne, co tak naprawdę mi sie nie podobało to fragmentaryczność twojego tekstu. Nie mam nic przeciwko formie opowieści czy przerywnikom, ale trzeba zdawać sobie sprawę, że fragmentaryzowanie tekstu jest zabiegiem trudnym - trudniejszym, niż ludziom się wydaje. Trzeba mieć mocny warsztat i mocny plan, by pokroić tekst w taki sposób, by był ładną kompozycją, a nie stertą poszatkowanej sałaty. Tobie się nie udało. Jeśli już decydujesz się na taką formę narracji, niech poszczególne "przerywniki obozowe" będą dłuższe - w stanie obecnym (tzn., króciutkich, nic niewnoszących wymian zdań) owe przerywniki zaburzają jedynie rytm teksu i rozpraszają czytelnika. Na przyszłość proponowałbym zatem, aby nie było aż takie rozbieżności "długościowej" między poszczególnymi członami narracji lub (co jest dużo prostsze) ograniczyłbym się do "wstawki obozowej" jedynie na początku i na końcu tekstu tak, by rozwinięcie było jedną, spójną całością. 

Żywiołowa narracja, w takim tekście to jeden z ważniejszych elementów. U Ciebie na plus. Minus, przerywniki bardzo krótkie, nie wiadomo czemu właściwie służą.

Nowa Fantastyka