- Opowiadanie: Yonia_12 - Sto czterdzieści cztery

Sto czterdzieści cztery

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Sto czterdzieści cztery

Motyl? Pod koniec października? – Anka przyglądała się zabłąkanemu białemu owadowi, który trzepotał skrzydłami, próbując przemóc mocne podmuchy jesiennego wiatru. Niesiony strumieniem zimnego powietrza po kilku próbach oporu, ostatecznie poddał się i zniknął za drzewem. Dziewczyna wzruszyła ramionami. Kontynuowała swoją drogę do pracy. Jeszcze tylko park, dwie przecznice i będzie na miejscu.

Pracowała w niewielkim, osiedlowym barze. Ot, taka czasowa praca, by dorobić do stypendium. Robiła wszystko: od przyrządzania posiłków po zmywanie naczyń po klientach. Tych jednak nigdy nie było zbyt wielu. Do baru zwykle przychodzili milczący robotnicy z niedalekiej budowy i spieszący się studenci. Stałych klientów nie zanotowała. No, może za wyjątkiem listonosza.

Zapytana, co najbardziej lubi w swojej pracy, Anka odpowiedziałaby, że drogę do niej. Park, który przemierzała w drodze do baru, niezwykle malowniczy, urzekał rozłożystymi, starymi wierzbami, lipami i akacjami. Jeszcze do niedawna drzewa malowały krajobraz złotem i purpurą. Teraz jednak liście już opadły i park stał się nieprzyjazny. Zewsząd dął przedzimowy chłód. Wiatr rozwiewał długie blond włosy dziewczyny, gniewnie targał połami rozpiętego płaszcza, a słabe słońce nie rozświetlało już alejek i po raz pierwszy dziewczyna poczuła się w tym miejscu przygnębiona. Z większym niż zwykle zapałem pomaszerowała do pracy.

 

 

Po południu rozpadało się. Wraz z kolejnymi strugami deszczu, jak nietrudno było przewidzieć, w barze ubyło klientów. Anka została sama, usiadła przy wysokiej ladzie i zatopiła się w lekturze. Na moment przeniosła się w odległe, zimowe krainy i popłynęła w świat wierzeń walecznych Wikingów. Z czytania wyrwał ją brzdęk metalowego dzwonka trąconego przez otwierane szklane drzwi wejściowe. Gwałtownie podniosła się znad książki, co przyprawiło jej odrętwiałe ciało o boleśnie kłujące ciarki.

 

– Witam pannę Annę! – już od progu krzyknął niewysoki, grubszy mężczyzna w charakterystycznym granatowym uniformie. – Jak zdrówko panienki? – zapytał jak zwykle i mimo szarej pogody promiennie uśmiechnięty pod sumiastym, czarnym wąsem, podszedł do baru.

 

Dziewczyna na dźwięk aksamitnego basu pokraśniała. Lubiła codzienne wizyty listonosza, który niezależnie od dnia tchnął optymizmem.

 

– Dzień dobry, panie Andrzeju. Ano dobrze, nie narzekam, choć… pogoda paskudna. – odparła i mrugnęła na listonosza, – Zrobi pan sobie chwilkę przerwy na pyszną latte?

 

Pan Andrzej z pewnym trudem wgramolił się na wysoki barowy stołek. Zamaszyście zdjął granatową czapkę i, kładąc ją na stole, sapnął:

– Uff, zgrzałem się. – Otarł wierzchem dłoni wilgotne czoło. – Tak zimno, a ja spocony. Oczywiście, myślę o tej kawie już od kilku skrzyżowań. A właśnie!

 

Listonosz sięgnął do pokaźnej rozmiarów czarnej skórzanej torby. Wyjął z niej kilka kopert.

– Najpierw formalności. – Wręczył dwie białe koperty stojącej przed nim Ance. – Tu dwa listy do was, – Czarny wąs pana Andrzeja lekko drgnął. – pewnie rachunki. A tu… – Poszperał w torbie. – Pod sto czterdzieści cztery. Mogę zostawić?

Dziewczyna odebrała podany list. Zaadresowany maszynowo, na adres sto czterdzieści cztery. Nadawcy nie podano. Jak i adresata.

– Oczywiście. – odparła lekko i odłożyła kopertę na stosik podobnych. – Od kiedy tu pracuję, nikt się jeszcze po te listy nie zgłosił.

Listonosz nic nie odparł, sięgnął po leżącą na blacie gazetę i zaczął ją wolno kartkować. Dziewczyna uruchomiła ekspres. Przez moment słychać było przyjemne syczenia i furgotania. Wkrótce zapach świeżej kawy wypełnił niewielką przestrzeń lokalu.

Latte znalazła się przed listonoszem. Ten, jak miał w zwyczaju, sięgnął najpierw po cynamonowy herbatniczek. Uśmiechnął się do kelnerki i powrócił do lektury.

 

– Panie Andrzeju, mogę o coś spytać?

– Uhm… – wymamrotał zapytany, nie odrywając wzroku od kolumny z wynikami rozgrywek ekstraklasy.

– Dlaczego zostawia pan u nas te wszystkie listy do stoczterdzieściczwórki?

Listonosz spojrzał na dziewczynę. W jego wzroku dostrzegła cień zaniepokojenia.

– Skąd takie pytanie?

– Bez szczególnego powodu. Tak po prostu. – skłamała.

 

Paliła ją ciekawość. Sto czterdzieści cztery – ostatni dom przy alei Wolności, znajdujący się vis a vis baru. Niski, jednopiętrowy, stojący w mroku sąsiadujących bloków. Budynek z jednym wejściem. Szary, prostokątny. Do bólu zwyczajny. Nikt z niego nie wychodził, nikt nie wchodził. Może i nic nie byłoby dziwnego w starym, opuszczonym domu, gdyby nie reakcja innych o niego zapytanych. Anka była przyjezdną. W barze pracowała od kilku miesięcy. Widząc stos kopert zaadresowanych pod numer sto czterdzieści cztery, chciała się czegoś dowiedzieć: do kogo są te listy, dlaczego w domu nikt nie mieszka, czy nie powinni tego odesłać. Jednak każdy miejscowy, spytany o sto czterdzieści cztery, unikał odpowiedzi, zbywał Ankę lub nawet opryskliwie ganił. Po kilku próbach dziewczyna zrezygnowała. Tego dnia nabrała dziwnej odwagi. Stąd pytanie zaadresowane do listonosza. Pan Andrzej był dla niej zawsze niezwykle miły i miała dużą nadzieję, że wreszcie się czegoś dowie.

 

– Drzwi sto czterdzieści cztery są zamknięte. Nikt nie odpowiada na pukanie, nie ma skrzynki, do której mógłbym wrzucić listy. Już dawno temu poczta przylepiła na drzwiach kartkę, że koperty są do odbioru w barze.

– A kto tam mieszkał?

 

Listonosz zwlekał z odpowiedzią. Anna patrzyła na niego i postanowiła spytać inaczej.

– Panie Andrzeju, ilekroć kogoś pytam o ten dom, nie dostaję odpowiedzi. Dlaczego wszyscy boją się mówić o sto czterdzieści cztery?

 

Mężczyzna spojrzał przelotnie w kierunku szarego domu, moknącego w strugach jesiennego deszczu.

– Boją się, bo coś jest z tym domem nie tak. Wiesz, takie bajania, że kto tam wejdzie, ten nie wyjdzie. Że nawet zwierzęta omijają ten dom z daleka. Że lepiej się nie zbliżać. Nie wiem, ile w tym prawdy, ale faktem jest, że ilekroć muszę iść do bloków obok i jestem niedaleko sto czterdziestki czwórki, cierpnie mi skóra. Zawsze mam wrażenie, że ktoś patrzy na mnie z tych okien. Na samą myśl o tym domu przechodzą mnie lodowate dreszcze. Jak długo pracuję na poczcie, nikt nie odbiera tych listów, a one wciąż przychodzą. Wiesz, na początku pracy zawsze chodziłem pod stoczterdziestkęczwórkę, pukałem, ale… Uwierz mi, towarzyszyło temu nieprzyjemne odczucie. – Listonosz otrząsnął się. – Brr, za dużo powiedziałem. Ja już pójdę. Do widzenia, panno Anno, miłego dnia.

 

Zanim się spostrzegła, dźwięk trąconego przez drzwi dzwonka ucichł. Pozostała w barze sama.

 

 

 

Dni mijały bez zbędnych rewelacji. Jesienna szaruga, w pełni rozgościła się na ospałej przestrzeni świata. Anka codziennie odczuwała, aż nazbyt dosłownie, obecność nieprzyjemnej aury. Zimno, nieustająca słota, a przede wszystkim brak słońca odbierały każdy promyk dobrego samopoczucia.

 

Pan Andrzej poszedł na urlop. W codziennej rutynie zabrakło pogawędek przy słodkiej latte. Z pewną nostalgią Anna obserwowała dom pod numerem sto czterdzieści cztery. Przestała o niego pytać, ale bardzo chciała zobaczyć, co jest w środku.

 

 

 

Tego piątkowego, bardzo zimnego popołudnia Anka siedząc w pustym barze, kończyła czytać cykl nordyckich opowiadań. Podobała jej się szczególnie wizja dusz Wikingów zmierzających przed boski trybunał pod postacią motyli. Z lektury i rozmyślań wyrwał ją dźwięk dzwonka. Do lokalu wszedł postawny mężczyzna w jasnym trenczu. W ochronie przed zimnem postawił kołnierz. Na głowie widniał czarny kapelusz.

 

– Dzień dobry! – powiedziała miłym tonem, ale nie doczekała się odpowiedzi.

Nieznajomy usiadł przy stoliku, niespiesznie rozejrzał się po lokalu. Wyjrzał przez okno.

– Coś podać? – czyniła uprzejmości Anka.

– Espresso. – raczył odpowiedzieć.

Wciąż z niezdjętym, mokrym płaszczem mężczyzna podszedł do baru. Wypił podaną mu kawę i zapytał spojrzeniem: „Ile?".

– Cztery pięćdziesiąt, – powiedziała i od razu pomyślała, że na pewno zapłaci jej grubym banknotem.

Nie myliła się. Wręczony dwustuzłotowy banknot ciążył nadchodzącym problemem z wydaniem reszty. Ania wyłuskała, zapożyczając z własnego portfela, należną resztę. Trochę to wszystko trwało. Gdy podniosła wzrok, nieznajomego nie było już w barze. Nigdzie. Przezornie sprawdziła również toaletę. Zniknął.

 

– Dziwne. – powiedziała głośno do siebie.

„Jakim cudem nie usłyszałam dzwonka?"– zapytała się w myślach. Wzruszyła ramionami. Odłożyła resztę klienta na bok, mając nadzieję, że się po nią zgłosi.

 

Gdy sprzątała zamknięty już bar, zauważyła kartkę pocztową. Leżała na stoliku, przy którym zasiadł nieznajomy. Z ciekawością wzięła ją do ręki. Przedstawiała banalny widoczek zachodzącego słońca na tle górskich stoków. Na odwrocie był adres – aleja Wolności 144 i treść:

„Ania,

Przepraszam za tak długie milczenie. Bardzo tęsknię. Mam nadzieję, na szybkie spotkanie. Odezwij się!

Marek"

 

Przez krótki moment Ania miała wrażenie, że czyta wiadomość do siebie. Na szczęście nie znała żadnego Marka. Komuś zależy na spotkaniu z jakąś bliżej nieznaną Anią. W tym momencie, dziewczyną zawładnęła myśl: a może uda jej się wsunąć kartkę pod drzwi domu numer sto czterdzieści cztery? Taka kartka – to poważna sprawa. Nie można po prostu zostawić jej w barze. Może ktoś właśnie potrzebuje takiej wiadomości, by wreszcie wyjść z domu. Postanowiła działać.

 

Z kartką kurczowo trzymaną w dłoni zamknęła bar i przebiegła przez jezdnię. Rozpadało się na dobre. Schowała kartkę pod płaszcz, bojąc się, by nie zmokła. Ale to nie miało znaczenia. Najważniejszy był dom numer sto czterdzieści cztery. W końcu miała pretekst, by się do niego zbliżyć.

 

Przemoczona drżała z chłodu i podniecenia: wreszcie mogła popatrzeć z bliska na szary budynek, o którym tyle ostatnio myślała. Oszołomiona otwarła usta ze zdziwieniem. Brama do domu – przetarła oczy, by zobaczyć wyraźnie – ale tak, ona była uchylona. Pan Andrzej twierdził, że jest zamknięta, ale ona była uchylona!

 

 

– Halo! Jest tu kto? – powiedziała głośno przez otwarte drzwi.

 

Nikt nie odpowiedział. Wolno weszła do środka. Przez moment pomyślała, że nic nie zobaczy w ciemnościach. Zrobiła krok i jeszcze jeden. Nagle zrobił się przeciąg i uchylone oddrzwia, wpuszczające odrobinę światła do środka, zatrzasnęły się z hukiem. Ani zabiło mocno serce. Otoczyła ją gęsta czerń. Słyszała swój przyśpieszony oddech. Chciała dotknąć ściany i już miała się przesunąć, gdy w oddali zamajaczył promyk światła. Jej serce zakotłowało się w piersi i nagle poczuła się lekka. Dom sto czterdzieści cztery, kartka, bar przestały mieć znaczenie. Liczyło się światło i lekkość, muskanie powietrza i wolność. „Jestem motylem" – pomyślała, zatrzepotała skrzydłami, i poleciała wiedziona światłem.

 

 

 

Na drzwiach baru wisiało krótkie ogłoszenie. Poszukiwano kelnerki.

 

– Dzień dobry – powiedział pan Andrzej. Podszedł do baru, przy którym stała zmęczona właścicielka. – A co z naszą panną Anną? – spytał.

– Dzień dobry, panie Andrzeju. To pan nic nie słyszał?

 

Listonosza zaniepokoił ton głosu kobiety. Odparł ostrożnie, gotując się na różne wieści.

– Dopiero co wróciłem z urlopu. Nic nie słyszałem.

– Dwa tygodnie temu Ania została potrącona przez samochód. – Kobieta zrobiła krótką przerwę. – Zmarła w drodze do szpitala.

– Co! – krzyknął pan Andrzej. – To się nie mieści w głowie. Taka miła dziewczyna. – głos mu zadrżał. – Nawet przywiozłem jej prezent. – Sięgnął do kieszeni.

Położył na blacie okrągły przycisk do papieru. Niewidocznymi oczami spojrzał na nich biały motyl, na wieki zatopiony w zimnym szkle.

 

 

Koniec

Koniec

Komentarze

Bardzo fajny debiut! Jednak jest jedno ''ALE'' - popracuj więcej nad warsztatem. Zdaj się na słuch, czytaj sobie głośno, co napisałaś - postaraj się wyłapać ''zgrzyty'' w tekscie. ;-)

 

Pozdrawiam!

Ładne, niebanalne opowiadanie, ale można by je chyba rozwinąć.Coś więcej o tym nawiedzonym domu.

Trzy uwagi odnośnie stylu: nie wiem, czy kapelusz może "widnieć" na głowie, "brama" to nie to samo co drzwi, a odłożona na bok "reszta klienta" brzmi dosyć makabrycznie :) Ale poza tym bardzo ładnie napisane :)

Treść mnie lekko rozczarowała. Jakby zabrakło Ci pomysłu o co właściwie chodzi z tym domem i w efekcie powstała jakaś dziura. Ja bym na Twoim miejscu jednak rozwinęła tą część . Tak, jak napisał Agroeling.

www.portal.herbatkauheleny.pl

Dobry warsztat pisarski. Poza tym, co napisała Suzuki, nie znalazłem rażących błędów.
Teraz treść: masz dobry wstęp na opowiadanie, który kończy się w chwili wejścia dziewczyny do domu 144. Od razu po nim następuje epilog. Po między nimi zieje pusta czarna dziura, rozpaczliwie wołająca o zapełnienie. Brak opowiadania właściwego. Wszystko to, co mogłoby być najciekawsze- akcja dziejąca się w nawiedzonym domu- u ciebie potraktowane jest po macoszemu.
Oceniam na 3.

Witaj!

Debiut niezaprzeczenie udany! Opowiadanie wciąga i fascynuje tajemnicą domu i adresowanych pod ten numer listów. Ten motyw... cóż, nie został nijak rozwiązany. Nie wyjaśnił się też tajemniczy klient, którego reszta została odłożona na bok. To jest błąd.

Ale nikt nigdy nie napisał, że dom jest nawiedzony. Ja jako Naviedzony stwierdzam, że dom nawiedzony nie jest i nigdy nie był. Może to coś subtelniejszego? Brama do zaświatów? Istota żywa, która tylko z wyglądu jest domem? Suzuki, Tomaszu, uruchomcie wyobraźnię!

Pozdrawiam
Naviedzony

P.S. Dałbym 4, ale nie mogę. :(

Zgadzam się ze wszystkimi komentarzami oprócz pierwszego. Co jak co ale wg mnie warsztat masz świetnie opanowany;)

Dzięki za przeczytanie tekstu i uwagi - zarówno te krytyczne, jak i pozytywne.

Przede wszystkim miło usłyszeć, że debiut jest udany, a warsztat sprawny!

@Gemmei - co do zgrzytów w tekście: proszę podaj jakie i gdzie. Można przypuszczać, że publikując tekst, uznałam, że jest on skończony i zgrzytów w nim nie ma. Zachęcanie mnie do ich wyszukiwania jest uwagą, no cóż... Trochę banalną.

@Naviedzony - dziękuję za głos o domu. Jak słusznie zauważyłeś - dom nie jest nawiedzony. Nie wiem, skąd nastąpiło u czytelników: TomaszMaj i Agroeling takie przypuszczenie. Może jest to efekt prostego skojarzenia: „jak pojawia się dom to pewnie jest nawiedzony". Fakt , w opowiadaniu nie wyjaśniłam, co się dzieje w środku domu. Jest to błąd, nad którym powinnam popracować. Wynika on z prostego faktu: historia ma w mojej głowie kontynuację. Niemniej zapomniałam, że ja - jako autor wiem, co się dzieje w domu, ale czytelnik: nie. W efekcie poczuliście się rozczarowani i zwróciliście mi na to uwagę, za co serdecznie dziękuję!

Kurcze... nie da się zaprzeczyć, moja uwaga, faktycznie, jest trochę
banalna. Hmmm... i jak tu mam odkupić swój mały grzeszek?
No dobra, here we go!
Przeczytałem sobie tekst raz jeszcze - tym razem powoli i na głos (wg
własnej wskazówki). Oto co znalazłem:

- zapytał jak zwykle i mimo szarej pogody promiennie uśmiechnięty pod
sumiastym, czarnym wąsem, podszedł do baru. (wtrącenie - brak
przecinków).

- Listonosz nic nie odparł, sięgnął po leżącą na blacie gazetę i... (ja bym
zmienił na - jednak milczał).

- Może i nic nie byłoby dziwnego w starym, opuszczonym domu, gdyby nie
reakcja innych o niego zapytanych.
(brzmi słabo).

Teraz ''para'':

1# Przestała o niego pytać, ale bardzo chciała zobaczyć, co jest w
środku.

2# Tego piątkowego, bardzo zimnego popołudnia Anka... (w ogóle nie
użyłbym przysłówka ''bardzo'', a poza tym, powtarza się dwa razy w
niewielkim odstępie).

No i wreszcie sprawa kontrowersyjna:

- Na głowie widniał czarny kapelusz. (w tym przypadku sam nie wiem, co z
tym zrobić... to zdanie poniekąd się broni, jak i odsłania, ażeby w nie
ktoś godził). ;)

A teraz rzeczy przyjemniejsze...

W sumie byłem w trakcie ''The Forgotten Beasts of Eld'', ale zrobiłem
sobie przerwę i zalogowałem się na NF, właśnie wtedy natrafiłem na twój
tekst.

Zacząłem czytać, i wtedy okazało się, że protagonistka kogoś mi
przypomina... Też miałem okazje dorabiać w taki sposób, nawet ktoś
zostawił mi pocztówkę... Na szczęście nie jestem jeszcze duchem ;)
Czytało mi się przyjemnie, stare wspomnienia przywołały ''dziwną''
melancholię.
Kiedy skończyłem, zobaczyłem, że śladu w postaci jakiegoś ''komenta''.
No więc strzeliłem na szybko - lakonicznie i do tego banalnie (cholera,
wyszło na to, że niby jakiś - szwarccharakter - jest ze mnie).

Nie przeczę, warsztat masz dobry, ale trenuj - bo fajnie idzie ci to
pisanie.

Jak będę miał czas, wrzucę jakiś swój tekst. Będziesz mogła - uprzejmie
zezwalam - napisać o nim wszystko, nawet takie rzeczy, że np: Nie nadaje
się nawet na makulaturę... :D

@Gemmei - dzięki wielkie! Mam nadzieję, że moja uwaga o banalności Cię nie dotknęła. Teraz wiem, o jakie usterki chodzi, i naprawdę jestem bardziej zmotywowana. Po generalnej uwadze "pracuj nad warsztatem", pomyślałam, że wszystko jest do bani, a tu - nie jest aż tak źle :)

Chętnie sięgnę do Twoich opowiadań.

Pozdrawiam serdecznie!

Nowa Fantastyka