- Opowiadanie: burnett & cooper - Tajny gach

Tajny gach

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Tajny gach

Od dawna podejrzewałem, że ździra kogoś ma. Teraz jestem pewien. Jakiś ckliwy lowelas ją międli, gdy ja pracuję.

Tyle jej dałem. Kto wybudował dom? Kto na niego zarabia? Kto naprawia sprzęty, kosi trawę w ogródku, ozdabia pokoje dziełami sztuki, zaprasza gości? Przecież nie dla mnie są ci goście, tylko dla niej. Ja się ludzi naoglądam w pracy, poza domem sobie z nimi obcuję, ku czyjejś satysfakcji a drugiego rozpaczy, w grze o sumie zerowej. Kontrahenci nieustannie próbują mnie wydymać, pracownicy jęczą o podwyżki, bonusy i urlopy, rada nadzorcza też chciałaby wszystkiego więcej: zysku, inwestycji, dywidendy dla akcjonariuszy. To są wewnętrznie sprzeczne żądania, ale weź im to przetłumacz, bandzie starych capów nie mających pojęcia o realiach biznesu. Na szczęście, trzymam ich wszystkich krótko.

Czy ona wie, przez co ja każdego dnia przechodzę? Jasne, że tak. I zamiast mi pomagać, cieleśnie i duchowo pocieszać, ona, w środku naszej oazy, w pieleszach naszego gniazda, w moim skarbcu, fortecy, mateczniku, uprawia tę zgniliznę moralną, ten trąd.

W sercu mojego serca!

Poszlaki piętrzyły się i sumowały, jak liczby w słupku arkusza kalkulacyjnego. Gdybyśmy mieli dziecko, pilnowałbym, aby szczególnie sumiennie uczyło się matematyki, królowej nauk. Ale nie mamy. Jej łono jest zamknięte, nie chce mi rodzić, niewdzięcznica, nie chce mieszać naszego DNA. I może to nawet lepiej, zważywszy na jej różne defekty.

Nie.

Co za bzdury wygaduję.

To moje allele byłyby dominujące, zmazałyby jej recesywny kod w mrokach macicy, ukształtowały nowy fenotyp wyłącznie na moją modłę, przynajmniej pod najważniejszymi względami. Tak, na pewno tak by było. Trzeba tylko myśleć pozytywnie i nie dopuszczać najlżejszych wątpliwości. Wtedy, jak naucza Etiopa Fargus, każdy cel jest w zasięgu.

No więc nie mamy dziecka i to jest dowód numer jeden. Przetrząsnąłem kiedyś jej manele w sypialni, garderobie oraz łazience. I co znalazłem? Tabletki antykoncepcyjne. Pytam ją, co to jest, a ona spuszcza oczy. Pytam jeszcze raz, trochę głośniej, a ona do mnie, że lekarstwa. Jakie lekarstwa, pytam, a ona, że przeciwalergiczne. No i wtedy już naprawdę nie wytrzymałem, bo nie lubię, jak ktoś mnie traktuje jak idiotę. Pytam ją dalej, dlaczego nie chce mi urodzić syna, a ona już tylko leży na łóżku i płacze. Wkurzyłem się, przyznaję, ale w końcu machnąłem na to ręką. Niech sobie bierze. Jeśli nie będzie przekonana do ciąży, mogłaby ją stracić, a co bym wtedy zrobił to naprawdę wolę nie myśleć.

Po drugie, zmieniła się. Kiedy się poznaliśmy była taka śliczna, blada, trochę piegowata. Urzędnik, który dawał nam ślub, nie mógł oczu od niej oderwać, myślałem że typa zniszczę.

A potem się zaniedbała. Gdy wracam z pracy jest potargana, bez makijażu, ubrana byle jak, w stare dżinsy i swetry. Kiedyś starała się tak w kuchni, jak i w łóżku, a teraz – żadnych eksperymentów, zero inwencji, totalny brak entuzjazmu. Na obiad ciągle to samo, w cyklu czterotygodniowym, a nocą leży bez ruchu, sztywna i zimna jak, nie przymierzając, nieboszczyk. Widzicie, do czego mnie doprowadza? Niemal do nekrofilii. Jestem za silny, by sobą gardzić, ale kilka razy, na początku, poczułem się upokorzony. Dałem jej do zrozumienia, że chciałbym, aby była aktywniejsza. Próbowałem to zrobić delikatnie, ale ona się znowu poryczała. Normalnie szału można dostać. A następnym razem było jeszcze gorzej. Więc machnąłem ręką i na to.

Chyba byłem po prostu za dobry. Za bardzo ją rozpieściłem: prezentami, wycieczkami za granicę, tolerancją dla jej dziwactw. Sushi, wino i pianino, wszystkie dobrodziejstwa globalizacji. Pozwól sobie pomóc, kochanie, i tak dalej. No i w końcu uznała, że wszystko jej się należy. Z racji samego istnienia.

A po trzecie i najważniejsze, przed chwilą prawie żem ją nakrył na gorącym uczynku, prawie żem złapał jej gacha za wiotki penis.

Po dwóch godzinach w pracy zorientowałem się, że nie mam ekspertyz geologicznych dotyczących możliwości eksploatacji nowo odkrytych złóż niobu, wanadu i tantalu w Azji i Afryce. Te dokumenty są tak poufne, że mamy tylko wersję papierową. Musiały zostać w domu – myślę, pomny faktu, iż wieczorem te papiery przeglądałem, siedząc w ulubionym, skórzanym fotelu przed kominkiem.

Więc wracam po dokumenty, jestem przed domem koło jedenastej, wkładam klucz w zamek, dotykam ręką drzwi, a te się same otwierają. Co jest – myślę, wchodzę do przedpokoju i czuję nieznany zapach o neutralnej płciowo wymowie, może damski, może męski, tak czy inaczej nie mający w moim domu prawa bytu – kontynuuję sobie wywód i tu mnie zaczyna trafiać szlag – bo przecież jej zabroniłem takich aromatów. Kobieta ma pachnąć kobietą, a mężczyzna – mężczyzną. Wenus i Mars, róża i goździk, leszczyna i dąb.

Słyszę odgłos wody w łazience więc idę w tę stronę po białej terakocie. Szarpię masywną klamką, lecz tu niespodzianka – zamknięte. „Magda, otwieraj!" – przekrzykuję szum wody oraz łomot własnych pięści o drzwi. Woda cichnie i słyszę głos żony. „Kto tam?" – pyta, a każda głoska drży jak zmarznięty kawałek ciała.

– To ja, kochanie, wróciłem trochę wcześniej. Możesz otworzyć? – głos mi ocieka słodyczą, ale Magda wie, niestety, że w tym likierze jest gorycz nie do zniesienia. Mój żal, jej trucizna.

Cisza.

Szarpię klamką jakbym chciał ją wyrwać. Tak jest w istocie.

– Żeż kurwa, otworzysz, czy mam te drzwi wkopać do środka?! – pytam, głosem już trochę podniesionym.

Cisza.

Boi się, suka, i słusznie. Szykuję się do rozwiązania siłowego, zgruchotania części mienia, trudno, stać mnie na nową framugę, zawiasy, wszystko. Jednak kątem oka, w ostatniej chwili przed zadaniem ciosu, dostrzegam, że firanka w sypialni się porusza. Może to łagodny, wiosenny wiatr? Człowieku, nie bądź naiwny – opieprzam sam siebie. „Policzymy się później!" – stukam jeszcze raz do żony i biegnę w stronę okna: dużego, balkonowego, wychodzącego na trawiasty ogródek, za którym ciągnie się uliczka pełna domków niemal takich samych jak mój.

Biegnę szybko, ale jest za późno. Słyszę tylko warkot odjeżdżającego samochodu. Kurwa! Że też nie zwróciłem uwagi na auta zaparkowane w pobliżu, pod sąsiednimi domami. Dopadam swojego mercedesa (w kolorze czarnym lub granatowym, zależnie od oświetlenia – ponieważ tego dnia świeci słońce, karoseria mieni się niebieskawym połyskiem) i ruszam z piskiem opon w stronę, z której dobiegło mnie echo pracującego silnika.

„Dziwne, jak rozgorączkowany umysł chwyta różne detale" – nawiedza mnie konstatacja. Ruch w okolicy zwykle nie jest duży a o tej porze spada praktycznie do zera. Droga raczej prosta, najbliższe większe skrzyżowanie za kilka kilometrów. Szybko opuszczam osiedle i zagłębiam się w las, w którego środku leży nasza ekskluzywna oaza. Jeżeli będę miał szczęście, dogonię skurwysyna. Zakładam, że jedzie szybko, przecież zwiewa z podwiniętym wackiem, bez gaci, przed moją słuszną furią. Pewnie dobrym, sportowym wozem.

Nogę trzymam cały czas nisko na gazie, lecz uciekiniera wciąż ani śladu. W ogóle droga jest pusta, żadnych samochodów, tylko drzewa po bokach, za nimi – kolejne drzewa i, gdzieś tam kawałek dalej, kolejne zaciszne osiedla. Tymczasem przede mną już pojawia się rozwidlenie. No tak, nie zwracałem wcześniej uwagi na małe rozjazdy, po co niby miałbym to robić. Kurwa!

Zwalniam, staję na poboczu, zastanawiam się, co teraz. Rozsuwam szyberdach. Ponad moją głową zielone korony sklejają się, kołyszą z łagodnym szumem. Zamykam oczy i wprowadzam umysł w stan alfa. 10, 9, 8, 7… dobrze opanowałem nauki Etiopy Fargus. Nawiązanie kontaktu z głębszymi warstwami osobowości przychodzi mi bez trudu. Gąbczasty organ, który noszę w głowie jak w kieszeni, szybko generuje wizję czerwonego, opływowego kształtu odbijającego z głównej drogi w prawo, w dość szeroką, zadbaną choć nieutwardzoną ścieżkę.

Otwieram oczy i ruszam, jednak po chwili, jeszcze przed skrętem, znów się zatrzymuję.

Z krzaków po prawej stronie jezdni, na tę samą piaszczystą wysepkę, na której stoję, wyszła dziwka. Jest ubrana na czarno. Skórzane buty sięgają jej niemal do kolan, kabaretki pną się w stronę bioder wężopodobnym haftem. Talię otacza owalny kształt, który równie dobrze może być spódniczką mini co szerokim pasem. Na kurtkę z cienkiej skóry opadają fioletowe końcówki włosów. Co mi szkodzi zapytać, myślę. Poprawia sobie rajstopy w kroku i wtedy spostrzega mercedesa ze mną za kierownicą. Uśmiecha się całkiem szczerze, przyjaźnie macha ręką.

Stacyjka, ręczny, trzaskam drzwiami. Ubrudzę sobie buty, ale trudno, czego się nie robi dla prawdy i sprawiedliwości.

– Chcesz się zabawić, dyrektorze?

Czuję jej wzrok ślizgający się po moim garniturze jak ręce kieszonkowca.

– Jestem żonaty.

– Taki samiec alfa, żonaty? I co, ślub ci odebrał męskość?

– Jesteś człowiekiem? – pytam, bo może kiedyś się zdecyduję, a nie chciałbym dmuchnąć androida.

– Będę czymkolwiek chcesz – zapewnia mnie, patrząc głęboko w oczy, kładąc dłonie na udach, kręcąc tyłkiem. – Jeśli seksu z robotem nie uważasz za zdradę żony, będę robotem, tak ludzkim, że ledwie zauważysz różnicę.

– Nie twój pierdolony interes, co uważam za zdradę żony. Nie chcę twojej dupy, nie chcę już nawet słyszeć twojego głosu, chcę tylko prostych informacji. Jeśli mnie rozumiesz, kiwnij głową – mówię, patrząc jej w oczy, wyciągając platynowy pieniądz.

W jakiś tajemniczy sposób blask słońca na karcie płatniczej zamyka jej usta. Kiwa głową.

– Dobrze. Na kolejne pytania możesz odpowiadać słowami. Jechał tędy ostatnio jakiś samochód? W przeciągu 15 minut? Ile? Jakie? W którą stronę?

Patrzy podejrzliwie. A mnie napełnia rozbawieniem świadomość, że chciwość walczy w niej ze strachem. Gdy się odzywa, słowa wypadają z jej ust powoli, bardzo powoli. Straciła rezon, święcę mały triumf.

– Kiedy tam byłam – macha ręką w stronę krzaków – za potrzebą, którą nawet taki naddyrektor jak ty musi załatwiać samodzielnie, przejeżdżało coś czerwonego od strony osiedla Akwamaryna…

Akwamaryna. Tam mieszkam. Razem z pewną ździrą, z którą wymienię kilka czułych słów, jak tylko wrócę do domu.

– …ale zamiast jechać główną drogą do miasta, ten samochód tu skręcił. Widziałam między drzewami.

Jej brwi unoszą się jak dwa małe pytajniki. Patrzy wyczekująco.

– No dobrze. Za ile zwykle otwierasz usta? To znaczy, do podstawowej funkcji?

Czekam, czy się wulgarnie odgryzie i da mi powód do odmowy wypłaty albo obrazi i sama z niej zrezygnuje, w akcie bezprzedmiotowej dumy. A może się rozpłacze? To by był dopiero ubaw. Tymczasem, jej wzrok staje się pusty, ja staję się przezroczysty, ona patrzy nie na mnie, lecz przeze mnie, jakbym nie istniał, ale mnie to już nie złości, wiem, że to ona pękła, nie ja, a pozorna nieobecność jest jedyną dostępną jej formą ucieczki.

– Pięćdziesiąt euro, fiucie wszystkich fiutów.

– Jestem za merytokracją, pensje uzależniam od wyników. W twoim przypadku kontrola jakości wypadła negatywnie. Ciesz się, że w ogóle jesteś na liście płac – mówię, podchodząc do niej z kartą w dłoni. Aktywuję pieniądz i ustawiam kwotę płatności. Dziwka ma terminal przyczepiony do kieszeni na piersi. Patrzę jej w oczy, odwracam się z uśmiechem, którego ona już nie widzi, a który wynika z faktu, iż ciekawi mnie niezwykle, jak zareaguje gdy zobaczy na terminalu, ile dostała.

– Pięć euro?! Wsadź je sobie w dupę, fiutasie!

Pokazuję jej fucka przez ramię i wsiadam do samochodu. Tak naprawdę, dostała więcej niż jej się należało. Przecież nie potrzebowałem od niej żadnych informacji. Niech żyje Etiopa Fargus i jej metoda samokontroli umysłu!

 

***

 

Przyduszam gaz, auto mknie po gruntowej drodze szybciej, niż pozwoliłby zdrowy rozsądek, gdyby tak trywialne motywacje mną kierowały, teraz czy kiedykolwiek. Trasa jest dosyć kręta, jednak granatowy lew – tak czasem nazywam mojego mercedesa – pokonuje ją w płynnym, dostojnym biegu.

Przez otwarty szyberdach wieje wiatr, głaszcze moją twarz, włosy, wpada do nozdrzy.

Mieszkam w okolicy od kilku lat, naprawdę blisko, ale nigdy tu nie byłem. Nie chadzaliśmy ze ździrą w zarośla na spacer za rączkę. Nie zbieraliśmy kwiatów ani grzybów. Lepiej znam tereny wokół londyńskiej Oxford Street i barcelońskich Ramblas, niż ten kawałek lasu położony zaledwie parę kilometrów od mojego domu. Nie znam tej ubitej ziemi pod kołami, piasku na poboczu, tych prostych i zakrętów, drzew po lewej i prawej stronie, jakie to gatunki – nie wiem, i wiedzieć, kurwa, nie muszę.

Nagle, po którymś meandrze, droga się kończy a ja ląduję na terenie cudzej posiadłości. Dziwne, że nie ogrodzonej. Jadę już nie piaszczystym traktem, lecz całkiem eleganckim podjazdem ułożonym z kostki brukowej. Podjazd, na ile jestem to w stanie ocenić, ma kształt owalny. W jego środku rozpościera się duży trawnik z wytyczonymi ścieżkami, ławkami oraz różnorodną, niską roślinnością. W oddali, prawie że dokładnie po przeciwnej stronie, dostrzegam budynek. Jest za duży jak na dom mieszkalny, więc pewnie to siedziba jakiejś instytucji.

Żeby dojechać do budynku trzeba okrążyć skwerek. Wrzucam drugi bieg i pozwalam autu się toczyć, a sam patrzę na soczystą zieleń trawników, niskie, starannie przycięte żywopłoty oraz ubranych na biało ludzi, którzy siedzą na drewnianych ławeczkach lub spacerują między kępami bukszpanu. Jakiś mężczyzna stoi blisko mojej trasy. Przejeżdżając obok niego zauważam, że nie ma butów, wystawia twarz w stronę słońca, jedno oko ma zamknięte a drugim, zmrużonym, leniwie mi się przygląda.

Trochę dziwne miejsce, ale bywałem przecież w gorszych. Kopalnie w Kongo, Sierra Leone, posiedzenia rad nadzorczych… i mój dom splugawiony niewiernością Magdaleny.

– Ej, ty – wołam do faceta – kto tu ma czerwony, sportowy samochód? Jechał może niedawno?

– Dlaczego pan pyta? – w jego głosie słyszę jakiś nieprawdopodobny spokój, który jednak wcale mi się nie udziela, przeciwnie, irytuje jeszcze bardziej.

– To sprawa osobista.

– Skoro osobista, czemu mam się w to mieszać?

Mrucząc pod nosem przekleństwa na temat ludzkiej chciwości i upadku dobrych obyczajów, znajduję w kieszeni dziesięć euro. Papierowe, bo facet nie ma terminala. Podaję je delikwentowi przez okno, ale on nie wyciąga ręki. Tylko patrzy. Oczy ma teraz otwarte jak niemowlak, który na spacerze po raz pierwszy wystawił głowę z wózka. Trwa to odrobinę za długo, jak na moje skołatane nerwy.

– Gadaj, kurwa, co to za jeden! – przywołuję gościa do porządku.

– Skąd pan wie, że to mężczyzna?

No ręce opadają. Tylu ludzi niemal mdlało ze strachu, gdy się na nich wydarłem, a ten tutaj stoi niewzruszony. Musi być ociężały umysłowy – uświadamiam sobie. Więc nic się od niego nie dowiem. Pokazuję mu fucka i ruszam dalej, w stronę domu, który coraz bardziej wygląda jak pałacyk. Wydaje mi się, że dostrzegam czerwony blask na podjeździe przed budynkiem, więc trochę przyspieszam, a blask robi się wyraźniejszy. Voila! Tak świeci maserati człowieka, któremu wyrwę jaja.

Dworek – wreszcie znajduję odpowiednią nazwę dla tego trzypiętrowego, białego budynku z dużym, wspartym na pseudoantycznych kolumnach, balkonem bezpośrednio nad wejściem. Parkuję, opieram się pokusie zarysowania maserati (podjazd na pewno jest monitorowany), podbiegam do przeszklonych, wahadłowych drzwi. Zamiast ciągnąć za pozłacane gałki, mocno pcham do przodu ramy z afrykańskiego drewna i widzę przed sobą, na środku okrągłego hallu, fatamorganę recepcji. Za marmurowym blatem i kolorowym magazynem ukrywa się tęgawa kobieta w średnim wieku, którą zaraz stamtąd wydobędę i uwolnię od nadmiaru potrzebnych mi wiadomości. Tym razem, spróbuję innej taktyki niż poprzednio.

– Dzień dobry pani. Przepraszam, że przeszkadzam, ale szukam właściciela tego czerwonego samochodu zaparkowanego na zewnątrz. Wydaje mi się, że przypadkowo go zarysowałem i chciałbym naprawić szkody.

Gazeta ląduje na podłodze, kobieta aż się trzęsie z ekscytacji.

– Maserati pana ordynatora?! Oj, nie będzie zadowolony. To auto jest jego oczkiem w głowie.

– Pana ordynatora? Przepraszam, co to za miejsce?

Kobieta wyciąga paluch w stronę elektronicznej tablicy. „Szpital Miejski w Dwóch Grzbietach. Oddział Psychiatryczny" – czytam i nie wierzę.

– Myślałem, że nie ma już chorób psychicznych.

– Praktycznie nie ma. W zakładach takich jak nasz są tylko najtrudniejsze przypadki. Bez diagnozy lub rokowań, za to z wysokim poziomem agresji bądź zagubienia.

– I tak sobie chodzą samopas na zewnątrz? Przecież tam nie ma nawet płotu.

– Mają pod skórą chipy, które zapewniają niezbędny poziom kontroli.

– Ach tak. Wracając do pana ordynatora: jest mi bardzo przykro. Chciałbym z nim porozmawiać, przeprosić, zaproponować rekompensatę…

– Niestety, pan ordynator Słój jest dziś bardzo zajęty. Ale może by pan zechciał zostawić wizytówkę?

Nie, dziękuję. Żadnych wizytówek. Uświadamiam sobie, że sprawy poszły trochę za daleko. Pora przestać się emocjonować. Weź, chłopie, trzy głębokie oddechy i rusz głową. Jak mówią: zemsta to danie, które najlepiej smakuje na zimno. Mam wstępny pomysł, jak je przyrządzić. Jest pewien dyskretny człowiek, który załatwia dla naszej firmy różne rzeczy.

– Szanowna pani, proszę wybaczyć, ale jestem bardzo czuły na punkcie swej prywatności. Proszę nic nie mówić panu ordynatorowi, dobrze? Na pewno jeszcze się z nim skontaktuję.

 

***

 

Richard D. Swaytech jest niskim mężczyzną o szczurzej twarzy. Nosi szorstkie marynarki w kolorze skalnego lub bagiennego mchu. Taki ma gust. I pochodzi z kraju, który przoduje w technikach inwigilacji.

Pojechałem do Dicka tydzień temu, od razu po gonitwie przez las i wizycie w szpitalu psychiatrycznym. Utwierdził mnie w przekonaniu, że trzeba działać z rozmysłem. Sprawiedliwość można wymierzyć na wiele sposobów, niekoniecznie najprostszy jest najlepszy. Zainstalowaliśmy w całym domu mikroskopijne kamery. Oczywiście wyłączam je, kiedy wracam z pracy. A kiedy jestem w biurze, mam podgląd w czasie rzeczywistym na ekranie komórki. Dzisiaj zobaczyłem moją żonę z innym facetem. Dlatego wpatrujemy się teraz z Dickiem w duży, plazmowy monitor, na którym wszystko dokładnie widać. Analizujemy sytuację. Na zimno, jak mężczyźni.

– Siedzą już półtorej godziny i piją herbatę – mówi Dick. – Na mój nos, tak to się chyba dzisiaj skończy. Bez ekscesów, skoro nie wziął jej od razu.

– Pieprzony ordynator.

– Co? Aha. Nie, to nie jest Dionizy Słój.

– Więc co to za jeden?

– Jeszcze nie wiem. Pracujemy nad identyfikacją. A, zapomniałbym, kamery zrobiły w twoim domu daktyloskopię. Zwłaszcza w kluczowych miejscach: łóżko, klamki, deska klozetowa, ubrania żony. Nie znaleźliśmy odcisków palców Słoja, ani żadnego innego mężczyzny. Tylko twoje.

Dick przeciąga palcem po zmyślnie ukrytym panelu. Obraz wiruje wokół jakiegoś punktu, którym okazuje się głowa pieprzonego żigolaka. Jego gęba zajmuje teraz pół ściany. Mam ochotę w nią napluć. Zaraz, zaraz, gdzie ja widziałem tę twarz…

Dick tymczasem stuka w swój panel i transmisja na żywo leci dalej.

– Tego zwierzęcia nie można kontrolować – mówi Magda i upija łyk herbaty. To o mnie, dziwko? Robi mi się gorąco z wściekłości.

– … dlatego mój mąż go nie chciał. Wolał psa: pitbula lub dobermana. On by nad takim zapanował, ale ja bym się bała.

Cała ona. Och, boję się, taka jestem mimoza, ach, proszę, nie rób mi tego. Tak mnie zmanipulowała, że w końcu nie wziąłem psa. Teraz żałuję. Pogoniłby tego jej gacha gdzie pieprz rośnie. Nie mówiąc już o zasranym kocie. Cóż, kto ma miękkie serce, musi mieć twardą dupę.

– I tak bardzo się boisz – mówi mężczyzna siedzący na moim miejscu.

Ździra się kuli i spuszcza wzrok. Znam ten widok. Zaraz będą szlochy.

– Czy jest coś, czego się nie boisz? – pyta facet, wyciągając ręce po stole. Oczy jej się zaszkliły, ale na twarzy pojawił się uśmiech a dłonie wylądowały na rękach tamtego. Po chwili Magda cofa palce i tak siedzą w milczeniu, popijają herbatę, moja żona ma mokre oczy, lecz nie płacze.

– Ciebie – szepcze, wpatrzona w kuchenną ceratę.

– Teraz go kurwa dopadnę – oznajmiam, podnosząc się z fotela.

– Proszę poczekać – detektyw chwyta mnie za ramię. – Zanim dojedziesz do domu już go pewnie nie będzie. Poza tym, co zamierzasz z nim zrobić? Musimy przygotować jakiś plan. Kret, jesteś tam? – Dick włącza interkom i wzywa pracownika. – Wiemy, kto to jest?

– Dziwna sprawa, szefie – odzywa się zachrypnięty głos – nie ma tej twarzy w żadnej bazie danych. Z odciskami palców to samo. To jakiś duch. Poza tym powinni panowie wiedzieć… to wyglądało, jakby oni właśnie spotkali się po raz pierwszy w życiu. Facet zapukał, powiedział że wyszedł na długi spacer, nie wziął pieniędzy i czy mógłby dostać coś do picia. A ona go wpuściła. Analiza mowy ciała potwierdza tę wersję.

– Ja pierdolę – pobladłem. – Znaczy, że daje każdemu, kto akurat przechodzi w pobliżu.

– Spokojnie – dłoń Dicka ściska moje ramię. – Kret, a może gość przekazał wiadomość od kogoś innego? Przykładowo, na kartce?

– Do tej pory, nie. Oczywiście analizujemy zapis pod kątem takiej możliwości. O, właśnie się żegnają.

„Nie bój się swego strachu. Nie masz się czego wstydzić. Będzie dobrze" – mówi obcy a Magda patrzy na niego tęsknym wzrokiem, oparta o framugę drzwi wejściowych. Dick, za pomocą swego magicznego panelu, przywołuje ostatnie zbliżenie twarzy drania. Patrzę i myślę. Gdzie też myśmy się, do licha, widzieli. Etiopo Fargus, pomocy…

Uspokajam się i wyciszam. Gestem ręki proszę Swaytecha, by przez chwilę nic nie mówił. Zamykam oczy. 10, 9, 8, 7… – miarowo oddychając, wprowadzam swój mózg w stan alfa.

Z ciemności w mojej głowie wyłania się zielony trawnik, pałacyk, bosy mężczyzna w białym stroju. O kurwa. To ten psychol z trzódki doktora Słoja.

Uśmiecham się i wstaję.

– Dzięki Dick. Naprawdę mi pomogłeś. Ale odtąd poradzę sobie sam.

 

***

 

Umawiając się ze Słojem miałem obawy, czy podczas spotkania nie wytnę jakiegoś numeru. W końcu nie wypadł z listy podejrzanych, mógłbym się unieść i zranić jego uczucia. Ale teraz, siedząc z nim twarzą w twarz, jestem spokojniejszy. Doktor ma brzuch jak wieloryb ze wzdęciem, czerwoną, nalaną twarz i siwą brodę z przebarwieniami od tytoniu. Jej popielno-wódczany zapach poraża na odległość metra. Moja mimoza reaguje alergicznie na takie atrakcje.

– Nieźle się panu powodzi, jak na przedstawiciela ginącej profesji – zagajam, podziwiając wystrój gabinetu. Ciężkie, kolonialne meble, hebanowe rzeźby w kształcie słoni, stojąca lampa z wielkiej tykwy. Na ścianach afrykańskie maski i zdjęcia ordynatora podczas safari.

– Dzisiejsza psychiatria to nie tylko opieka nad beznadziejnymi przypadkami. To także profilaktyka. Higiena psychiczna. Panu też mógłbym pomóc, na przykład w obsłudze tej wszczepki, którą nosi pan w głowie. Sama neurotechnologia to za mało.

– Skąd pan wie, że mam mindloga? – jestem autentycznie zdumiony.

– Ruchy pana gałek ocznych świadczą o wzmożonej aktywności w częściach mózgu odpowiedzialnych za pamięć krótkoterminową. Stara się pan jak najwięcej spostrzec, od razu przekopiować na tę płytkę, a potem pewnie wrzuca to pan do Internetu w formie tekstowej bądź wizualnej rekonstrukcji. Wszystkie swoje wrażenia, myśli i uczucia. Ech, kolego, naprawdę myślisz, że tędy droga do nieśmiertelności?

Wkurwia mnie ten gość. A tę rozmowę później wykasuję z zapisu. Przejdźmy do rzeczy, miejmy to już za sobą.

– Poznaje pan? – rzucam na biurko zdjęcie tajnego gacha.

– To jeden z moich pacjentów. Ciekawy przypadek.

– Jak to, „ciekawy"?

– Żadnych zaburzeń oprócz jednego małego urojenia. Że jest Jezusem Chrystusem, nawiedzającym ziemię po raz drugi i ostatni. Czeka na właściwy moment, by się ujawnić. By dać współczesnemu światu jak największą szansę nawrócenia.

Jezus Chrystus… coś mi mówi to nazwisko. A tak, to bohater największego książkowego bestsellera do czasu „Możesz wszystko" Etiopy Fargus. Coś o jakimś malarzu, spisku i ukrytej dynastii królewskiej. Chrzanić to.

– A kim jest naprawdę? Zresztą nieważne. Chciałbym z nim porozmawiać – mówię.

– Ja też. Nie ma go tu.

– Jak to, „nie ma"? Zniknął?

– Pewnie gdzieś poszedł. Chip nie zadziałał. Powinien go obezwładnić i zaalarmować nas pięćset metrów od budynku, a zamiast tego kompletnie się wyłączył. Ha! Tylko temu pacjentowi zdarzają się takie rzeczy.

– Więc to nie pierwszy raz? Facet powinien być trzymany w zamknięciu!

– Niby dlaczego? Przecież zawsze w końcu wracał. Poza tym, absolutnie nie jest groźny dla otoczenia.

Patrzę na tego spasionego idiotę i nie mogę uwierzyć w taki poziom niekompetencji. Zaniedbuje swoje obowiązki i najwyraźniej jest z tego dumny. Zastanawiam się, co teraz powiedzieć. Dzwoniący na biurku ordynatora interkom daje mi trochę czasu.

– Halo. Naprawdę? Gdzie jest? Osiedle Akwamaryna… Jakoś znajdziemy ten dom. Przygotuj dwóch silnych chłopaków, tak na wszelki wypadek. I jakiś samochód. Nie, nie maserati. Coś większego. I żeby bez stresu można było zrobić stłuczkę. Za pięć minut ruszamy.

Dionizy Słój odkłada słuchawkę i patrzy na mnie z rozbawieniem.

– Ma pan szczęście. Chip się nagle odezwał. Jedziemy odebrać zgubę.

 

***

 

Psychol zadekował się u mnie, jestem tego pewien, nie musiałem zerkać na przyrządy lokalizacyjne ordynatora. Na leśnej drodze próbowałem doktorka wyprzedzić, ale się nie dał, skubany, jechał bardzo szybko, a jak go doganiałem, zastawiał mi ciągle drogę, nie reagował na klakson i wyzwiska. Więc zajeżdżamy równocześnie a ja pierwszy wysiadam, bo jestem młodszy, chudszy, sprawniejszy i, co tu kryć, wkurwiony. – To mój dom! – krzyczę do Słoja

i jego przybocznych. – Trzymajcie się z daleka!. Otwieram drzwi i ruszam do kuchni. A tam: kółko wzajemnej adoracji. Ten koleś z „Kodu da Vinci", moja żona i przydrożna dziwka-android piją herbatę i oglądają telewizję, jakiś program przyrodniczy.

– Ty skurwysynu! – nazywam gościa po imieniu, wymierzając mu ostrą fangę w zęby. Pada na ziemię jak długi, razem z krzesłem. Zdążam jeszcze tylko raz przykopać mu w nery, zanim ktoś mnie z tyłu chwyta i odciąga. Na karku czuję ukłucie, po którym wiotczeją mi mięśnie. Do moich skroni coś się przykleja, jakieś diody, przyssawki, chuj wie co. Nie jestem w stanie walczyć, ciało coraz bardziej bezwładnie ciąży ku podłodze, podtrzymywane przez sanitariusza.

Kyrios! Panie! Panie! - widzę przez mgłę, jak doktor Słój pochyla się na leżącym mężczyzną. – Wszystko w porządku?

Facet powoli się podnosi, obmacuje szczękę, gestami daje do zrozumienia, że nic poważnego mu nie dolega. Słój rozgląda się po pomieszczeniu. – A ty skąd masz te sińce na twarzy? – pyta Magdę. Ździra jest w szoku, niezdolna wypowiedzieć choćby słowo. Zaraz będzie ryczeć.

– Mapa aktywności jego mózgu wskazuje na bardzo wysoki poziom skłonności psychopatycznych – głos drugiego sanitariusza dobiega mnie z bardzo daleka, mimo że gość stoi tuż obok.

– Też mi odkrycie – słyszę bełkot doktora i wiem, że to moje uszy bełkoczą, nie jego język. – Przecież to widać gołym okiem. Bezczelny egocentryk, niezdolny do miłości i empatii, wolny od lęku i poczucia winy. Głównonurtowa psychiatria przestała uznawać psychopatię za chorobę – jego nalana twarz zbytnio zbliża się do mojej, na co jednak nie mogę nic poradzić, więc doktor kontynuuje.

– Mam pomysł: dezintegracja osobowości. Totalna izolacja od wszystkiego. Urządzimy ci pustynię, chłopcze. W słońcu odosobnienia zwariujesz lub zostaniesz świętym. Pamiętaj, duch Kyriosa zawsze będzie blisko.

Ale mnie, kurwa, urządzili! To musiało być ukartowane, od początku do końca. Zapamiętam im ten spisek. „Wszystkich was pozabijam, skurwysyny" – chcę krzyknąć, ale z moich ust wydobywa się tylko bełkot i strużka śliny. 10, 9, 8, 7… ciemność.

 

Koniec

Komentarze

Zazdroszczę warsztatu. Doskonała, sprawnie napisana historia. Odemnie 5 z wielkim plusem.

Naprawdę bardzo ciekawe opowiadanie :)
Dobrze i szybko się czyta. Swietna narracja pierwszoosobowa i ciekawie przedstawione wydarzenia.
Będzie dalszy ciąg? ;)

Jestem pod wrażeniem. Teksty zapadają w pamięć, narracja wspaniała. Pionta mocna, zasugerowana w odpowiednim momencie. ode mnie też piąteczka:) a wiedz, że piątki rezerwuję dla wyjątkowo interesujących i robiących wrażenie tekstów:) 

Bardzo dobrze napisane i bardzo wciągające, ale koniec, nie wiem dlaczego, nieprzekonywujący. Chyba dlatego, że autor nie pozamykąl wszsytkicj wątków kryminalnych tej historii. Przydalby sie jeszcze jeden akapit, pisany juz w trzeciej osobie.

No warsztat fajny, to nie podlega wątpliwości, ale mnie osobiście ten tekst zmęczył.

www.portal.herbatkauheleny.pl

@Suzuki: akurat tobie wszystko się nie podoba. Widziałem kilkanaście twoich komentarzy pod opowiadaniami i tylko jeden z nich nie był negatywny.
A część z tych opowiadań była zachwalana przez pozostałych komentujących.

Zabronisz mi mieć własny gust?

Ty za to patrzysz na wszystko bezkrytycznie. I jest równowaga, więc nie marudź :) 

www.portal.herbatkauheleny.pl

Nie patrzę bezkrytycznie, poprostu zazwyczaj nie oceniam tekstów które mi się nie podobają ;)

Dobry warsztat. Szczególnych nielogiczności, ani błędów nie zauważyłem. Podobała mi się charakterystyka i opis sposobu myślenia psychopaty. Ciekawy sposób ukazania ponownego przyjścia Chrystusa, tak jakby mimochodem. Treść wciągająca. Oceniam na 4

Dziękuję wszystkim za komentarze, oczywiście bardzo mnie cieszy, że tekst się podoba :) Uwagi krytyczne też doceniam, że opowiadanie może męczyć to nawet się trochę spodziewałem bo temat przemocy domowej jest w sumie mało przyjemny. Fabuła dobrnęła do takiego punktu, że dalszego ciągu jakoś zupełnie nie jestem w stanie sobie wyobrazić :) Pozdrawiam.

Tekst może nie do końca w moich klimatach, ale podobnie jak przedmówcy, muszę pochwalić dobrą narrację.

B&c to jest b&c.
Fantastyki trzeba szukać ze szkłem powiększającym, ale to nie szkodzi.

Jak prawie zwykle, jest fajnie :)

Tylko częściej jest faktem, że przemoc domowa to raczej kompensata nieudolności, niż bycia samcem alfa. Ale, w sumie nie znam się na psychopatii. Masz świetny styl!

Ja się, prawdę mówiąc, jakoś zupełnie nie odnajduję w tych klimatach.

Nowa Fantastyka