- Opowiadanie: lbastro - Spotkają się w niebie (SZABLA I KONTUSZ 2011)

Spotkają się w niebie (SZABLA I KONTUSZ 2011)

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Spotkają się w niebie (SZABLA I KONTUSZ 2011)

Spotkają się w niebie (SZABLA I KONTUSZ 2011)

 

Khrank przyczaił się w kącie za starą szafą. Mimo doskonałego kamuflażu czuł obawę i trochę ten stan niepokoił go. Przyglądał się ruchowi w karczmie, przysłuchiwał rozmowom, rejestrował gesty i zachowania. Jednak nawet biorąc to, iż kolejny dzień spędzał na obserwacjach w taki sposób, zakradając się w najciemniejszym rogu izby, między ostatnim koślawym stołem, wielką skrzynią i zdezelowaną szafą, wszystko dziwiło go niezmiennie. Śmiechy, krzyki, spokojnie wypowiadane słowa – czasami wręcz szeptem. Zadziwiały Khranka stroje, gesty i nierzadka w tym miejscu agresja.

 

Skulił się nieco, gdy z potężnym trzaskiem otwieranych i walących o ścianę drzwi wszedł wysoki typ. Odziany był dosyć nędznie i jego wypłowiały strój widział już pewnie wiele zim. Szlachcic ów budził jednak respekt, łypiąc błyszczącymi jak węgle oczyma spod krzaczastych brwi. Rozejrzał się po izbie, niezbyt licznie wypełnionej, zdjął z głowy czapę przystrojoną jakimś piórem i źle oszlifowanym rubinem, złapał się pod bok i wyprężył.

 

– Czołem biję waszmościom! – rzucił gromko.

 

– Ano powitać panie Janie – odezwał się ktoś z sali. – Jeno drzwi przymknij z łaski swojej, bo ziąb leci.

 

– Czuć, że wcześnie tego roku zima zawita – dodał gruby mężczyzna rozparty przy stole nad miską kaszy z kaczymi skórkami i pucharem półtoraka. – Gdzież to droga prowadzi?

 

– Wracam z Dzikowa, bo tam medyka dobrego mają, ale był w rozjazdach i dopiero za dwa dni przybędzie. – Jan zrzucił lichy płaszcz, który podniósł chłopak karczmarza i odłożył na jeden z kufrów.

 

– A medyk tobie na co?

 

Jan machnął ręką i stęknął tylko:

 

– Ech… gadać szkoda, panie Łachowski, szkoda język strzępić.

 

– Siądźże przy mnie, panie Janie – gruby szlachcic, legitymujący się herbem Kuszaba, machnął niedbale ręką. – Wyglądasz na zatroskanego – powiedział i zakrzyknął zaraz po tym na Żydka ze szmatą w ręku stojącego przy kredensie: – Mosze! Wytocz baryłkę miodu.

 

– Na frasunek dobry trunek – odwrócił się znowu do Jana Zakrzewskiego, który zaproszenie przyjął i już sadowił się na zydlu obok grubasa, podwinąwszy poły kontusza.

 

– Z chęcią, ale z groszem u mnie krucho i jeno ogrzać się chcę, bo pewnie do domu późną nocą zjadę.

 

– Dajże spokój, Janie! Nie przejmuj się monetą, bo tej przy mnie zawsze dużo. – Uśmiechnął się, gładząc sumiasty wąs. – Za młodu fortuna sprzyjała, to i na starość można zahulać. – Grubas kiwnął znowu na karczmarza, a ten przybiegł prawie natychmiast, kłaniając się usłużnie. Rzucił na stół dwie tłuste monety i powiedział: – Dajże jadła dla pana Zakrzewskiego, ale żeby ciepłe i z treścią było i, na miły Bóg, pospieszaj z tym miodem, bo do cna tu uschnę.

 

Jan, choć od rana jadł tylko pajdę chleba, nie czuł głodu. Pewnie ze zmartwienia o stan siostry. Skłonił się jednak nisko i podziękował:

 

– Nie wiem jak się wam odpłacę, panie Jerzy.

 

– Nie myśl o tym tylko opowiadaj. Jakie tam nowiny masz.

 

– Nowin nijakich nie ma, bo i głowa do tego teraz licha. Siostra Aniela mnie martwi.

 

– A co z nią? – Jerzy Łachowski zrobił zdziwioną minę. – Pamiętam jak po gumnie latała, gdym parę lat temu do waszego ojca zawitał. Nawiasem mówiąc, dzielny był to rycerz i szlachcic honorowy, jakich mało ostało się w Rzeczpospolitej.

 

– Przynajmniej śmierć godną znalazł, Turczyna bijąc pod Kamieńcem.

 

– Wielkie zasługi zdobył. Pod hetmanem Koniecpolskim wtedy służył.

 

Wreszcie pojawił się miód i pan Jerzy, napełniwszy puchary, kazał polać też kilku siedzącym w izbie szlachcicom, po czym wzniósł toast.

 

– Wypijmy za pamięć o dzielnym i pełnym fantazji panu pułkowniku Gwidonie Zakrzewskim!

 

– Za pułkownika Zakrzewskiego – zakrzyknął chudy szlachcic, a inny zawtórował:

 

– Zdrowia!

 

– Zmilcz waszmość – chudy pacnął kompana w podgolony łeb. – Toć za nieboszczyka pijem.

 

– To co u waszej siostry? Rad bym wiedzieć, bo prawie jak wuj dla niej jestem – dopytywał pan Jerzy, gdy już opróżnili puchary. Khrank bardzo powoli przysunął się bliżej, bo temat wydał mu się ciekawy.

 

– Zaniemogła trzy niedziele temu, na świętego Kiliksta. Ciepła cała i majaczy. Proboszcz mówił, ze złe na nią wlazło, ale zanim zacznie coś tam odprawiać kazał medyka zawezwać. Ostatnio krwią też plwa. – Jan zatopił twarz w mocnych, szarych jak ziemia rekach. – Na wiosnę matka pomarli, a teraz Aniela ma się ku świętemu Piotrowi.

 

– Cóż prawicie? – Jerzy był szczerze zdumiony.

 

– Niemoc jakaś okrutna ją zmogła…

 

– Czy to aby Bóg ją nie pokarał za to, że w amory poszła z tym gołowąsem Dobienieckim? – zakrzyknął siedzący przy stole obok chudy i długi jak tyczka chmielowa Andrzej Olbrat, sąsiad Zakrzewskiego. Nosił on godny magnata kontusz pstry jak papuga, mimo że, po żupanie sądząc, był ledwie szaraczkiem z Platerem w herbie.

 

– O opinię waćpana nikt nie pytał – spokojnie powiedział Jerzy Łachowski.

 

– Musisz panie Janie sprawdzić, czy aby na piczy krost nie dostała, bo Dobieniecki ponoć z owcą był przydybany przez swego ojca – dodał. Po sali przeszedł rechot kilku gardeł, a Gromnicki, siedzący razem z Olbratem i zdrowo już podchmielony, widząc śmiech kompanów, ciągnął dalej. – Zresztą stary Alojzy Dobieniecki też swego czasu kozy i owce zamiast bab oprawiał.

 

– Już ci. Prawda to – zakrzyknął Olbrat sięgając po dzban i uzupełniając po brzegi cynowy puchar jakimś cieńkoszem.

 

– Zmilcz waść – syknął Jan zaciskając pieści. – Zmilcz i nie siej plotek, bo to nie o pierwszą z brzegu kurwę idzie, a o moją siostrę i o jej cnotę.

 

– A zaprzeczycie, że Dubieniecki smalił cholewy do waszej Anieli? -Znowu zaśmiał się tubalnie Gromnicki. – I pewnie rada mu była, bo chłopak niebrzydki i ponoć w Pradze wyuczony.

 

Olbrat, słysząc to, wskoczył na ławę i, ruszając zadem jak kundel na suce, krzyknął ze śmiechem:

 

– Jak w Pradze był, to i się pląsów z dziewkami nauczył takich, że siostra pańska, panie Janie, jak jej raz dogodził, to za nim w ogień pójdzie. Jeśli się wcześniej w piekielnym ogniu nie spali.

 

Tego było już za wiele dla uszu Zakrzewskiego. Wstał, odkopnął zydel w kąt sali i zamaszyście wyrwał z pochwy szablę – smukłą karabelę.

 

– To już nazbyt, panowie szlachta. Albo przeprosicie tu i teraz moja siostrę…

 

– Albo co?! – zapytał Gromnicki i wstał, odsuwając ławę z hukiem. Szczęściem Olbrata, że zszedł wcześniej. Ława potrąciła stojący za nią stół i o mały włos owo domino nie uderzyło czającego się z tyłu Khranka. Stęknął lekko i dalej obserwował przebieg wypadków, rejestrując wszystko w najdrobniejszych detalach.

 

– Albo tyle, że tobie i twojemu kompanowi łby podgolę równo z gardłami.

 

– Spróbuj!

 

– Pax! Pax nobilium! – zakrzyknął, wstając z niemałym trudem, pan Łachowicz.

 

W tym właśnie momencie wniesiono kluski z kapustą. Gromnicki zaśmiał się tylko jak rżący ogier, zasiadł na powrót i, jakby nigdy nic, głośno coś komentując, zapił do pana Olbrata. Jan, uspokoiwszy się nieco i czując woń potraw, chwycił w garść sporą drewnianą łyżkę i zaczął pałaszować, aż mu tłuszcz ściekał po brodzie. Jednakże łypał od czasu do czasu na siedzącego opodal gardłującego szlachcica.

 

Prawili z Łachowiczem cicho o sprawach w szerokim świecie. Jan opowiedział o bitwie pod Żowniem, co to z początkiem lata miejsce miała po buncie kozackim, gdzie pod kasztelanem krakowskim, Mikołajem Potockim służył. Z kolei pan Łachowicz opowiedział o niedawnej wizycie w Gdańsku i zapoznaniu z pewnym młodym browarnikiem, Johanem Hevelke, który zwyczaje ma takie, że po nocach w gwiazdy patrzy. Pan Jerzy zachwalał przy tym, że tak zacnego jopeckiego wcześniej nie pijał, choć świata trochę zjechał.

 

*

 

Tymczasem Khrank postanowił zmienić miejsce pobytu. Sprawa chorej dziewczyny wydawała mu się całkiem ważna, dużo ważniejsza niż podglądanie zwad w karczmie. Wymknął się bezgłośnie bocznym wyjściem przez stajnię, wywołując jak zawsze nerwowe parskanie koni, i, przyspieszając, poszybował w ciemność wieczora.

 

Khrank nie był zwyczajnym obserwatorem, nie był też tylko operatorem urządzeń rejestrujących, chociaż jego praca głównie do tego się sprowadzała we wczesnej fazie, a w takiej była właśnie teraz. Khrank był badaczem światów i analizatorem istot rozumnych. Wyprawa w której uczestniczył zbadała już setki planet i przeanalizowała dziesiątki ras inteligentnych istot, a obecnie jej członkowie rozproszeni po całym globie obserwowali rasę odznaczającą się wyjątkowymi cechami, wśród których dominowała agresja. Nie ingerowali widząc nawet największe barbarzyństwa. Byli badaczami i w myśl przyjętych zasad nie mogli pod żadnym pozorem ujawniać swej obecności.

Pojawiła się jednak pewna, bardziej nawet od agresji niepokojaca sprawa. Planeta ta, a może jej mieszkańcy, bardzo dziwnie na nich działała. Jak nigdy do tej pory, zanotowano już kilka naruszeń regulaminu, co groziło wręcz przerwaniem misji. Badacze informowali też o coraz częściej notowanych, irracjonalnych zakłóceniach toku myślenia…

 

*

 

Przepijali już drugi dzban, a po kapuście, kaszy i półgęsku zostały tylko resztki, gdy znowu odezwał się, urżnięty już nieźle, Gromnicki.

 

– A jakbym do siostrzyczki waszmościa w koperczaki uderzył to by mi była rada? – wstał i, chwiejąc się, podszedł do stołu Zakrzewskiego.

 

– Siadaj waść i zwady nie szukaj! – krzyknął Łachowicz, widząc minę Jana i jego dłoń zaciśniętą na trzonie szabli.

 

– Toć skoro ona kozojebca Dubienieckiego dopuściła… – Nie dokończył, bo w tym momencie Jan Zakrzewski wstał zamaszyście, odsuwając z hukiem ławę.

 

– Jeszcze słowo rzeknijcie – wysyczał przez zaciśnięte zęby – to wam flaki wypruję z tego pijackiego bebecha.

 

– Wyzywacie mnie, panie Janie. – Dubieniecki jakby otrzeźwiał. Zaśmiał się. – Wyzywacie mnie przez dziewkę jakąś.

 

– Moją siostrę, ty szujo!

 

– Stawaj więc. – Ozdobna zygmuntówka zaświeciła w ręku szlachcica zielonym klejnotem w głowicy i złoconą sentencją na zastawie głowni. SIGIMUNDUS III REX POLONIAE.

 

Jan czekał na ruch Dubienieckiego, a ten, rzucając jeszcze epitety w stronę Anieli, niespodziewanie natarł. Ciął z góry, potem z prawej na udo nad wyraz sprawnie jak na jego zapijaczony stan, ale szabla Jana zawsze znajdowała się na drodze ostrza. Próbował zamarkować sztych, po czym przeszedł w płynne cięcie z lewej. Za późno. Jan chlasnął go w prawicę nieco nad łokciem i poprawił przez pierś.

 

Dubieniecki wypuścił szablę i, łapiąc się za ramię, padł na klepisko, krzycząc tak, jakby go ze skóry kto obdzierał. Do leżącego i jęczącego szlachcica podbiegł pan Jerzy Łachowski i zaczął oglądać ranę. Wreszcie orzekł głośno, by wszyscy słyszeli:

 

– Nic mu nie będzie. To tylko draśnięcia! -Po czym dodał już spokojniej i z uśmiechem: – A drze się jak baba.

 

Wszyscy obecni, oprócz pana Jana, stojącego dalej z szablą w dłoni, zaśmiali się gromko, a pan Jerzy, kiwając na Żyda, powiedział:

 

– Zagnieć chleba z pajęczyną i opatrz go. To szlachcic i trzeba mu honoru oddać. Każ chłopakowi posłać po ludzi, niech zabiorą Gromnickiego – spojrzał na siedzącego i patrzącego pijackim wzrokiem Olbrata – bo chyba jego kompan niezbyt gotów z pomocą iść.

 

Znowu wybuchnął śmiech. Jan Zakrzewski schował wreszcie szablę i powiedział powoli i cicho, cedząc słowa:

 

– Przeproście pana Jędrzeja Gromnickiego. Jam nie chciał tej zwady. A teraz już ruszać muszę, bo mnie w domu czekają.

 

Ubrał się, ale zanim wyszedł, Jerzy Łachowski powiedział jeszcze do wszystkich, ale ze wzrokiem utkwionym w Janie Zakrzewskim:

 

-Jakby jakie pretensyje były od strony pana Gromnickiego, to niechaj od razu do starosty Franciszka Najdrowskiegio się udaje, a panów szlachtę na świadków niechybnie zaprosim, jeśli do procesów dojdzie.

 

Słysząc to Jan kiwnął głową w stronę pana Jerzego i powiedział tylko:

 

– Dziękuję. Nie wiem jak wam się odpłacę.

 

*

 

Khrank dotarł do Dąbia po kilku chwilach. Leciał dosyć wysoko i natychmiast zobaczył solidny, kryty gontem dom ze sporym gankiem, przykrytym dachem i wspartym na dwóch potężnych, gładko ociosanych pniach. W czworobok ustawiono też stajnie, wielką dziurawą stodołę i czworaki dla pachołków i służby. Na podwórcu dogasało ognisko i wszystko pogrążone było w prawie zupełnej ciemności. Jedynym, acz wyraźnym, źródłem światła był Miesiąc, błyszczący na niebie jak blady półdupek. W momencie, gdy zawisł nad dachem stodoły, Khrank zobaczył mrugające w niewielkich oknach żółte odblaski, zapewne światło świec lub ognia w kominku.

 

Przełączył zakres fali na nieco większą długość z dodatkową penetracją i dostrzegł źródła ciepła, przemieszczające się po zagrodzie. Rozpoznał kształty znanych mu i już skatalogowanych zwierząt, a także kilkanaście sylwetek ludzkich. W większości odczyty termiczne wskazywały na typowy wynik dla zdrowego osobnika.

 

Po chwili dostrzegł jednak znacznie jaśniejsze źródło. Tym razem nieruchome, umieszczone w najbardziej na północ wysuniętym skrzydle domu. Domyślił się, że anomalia wiąże się z chorobą, a osobnikiem chorym jest wspomniana w gospodzie Aniela. Siostra szlachcica.

 

Khrank nie miał żadnego kłopotu z dostaniem się do izby Anieli. Panujący wszędzie półmrok i włączone pole deflekcyjne sprawiały, że był zupełnie niewidoczny w zakresie widzenia ludzi. Bezszelestnie przedostał się sienią do północnego skrzydła domu, otworzył drzwi i równie cicho zamknął je za sobą. Wyłączywszy lewiton podszedł do łóżka.

 

Przez dobrych kilka chwil rejestrował obraz okrytej pierzyną młodej samicy o włosach koloru słomy. Wreszcie zdecydował co zrobi, choć było to sprzeczne z zasadami i regulaminem pobytu.

 

Khrank chwiał się z lekka nad rozpaloną dziewczyną, rejestrując biostan otoczenia. Wreszcie rozchylił swój kombinezon, żeby biruchołki mogły zadziałać i dokonać diagnozy. Spod sztywnych poł wysunęły się dwie błyszczące na końcach macki i zaczęły swój taniec ponad głową, ramionami i tułowiem delikatnie pojękującej panny Anieli. Khrank włączył lewiton i jego trzy odnóża uniosły się dwie stopy nad deski podłogi. Jednocześnie dokonywał odczytu, diagnoza nie była tragiczna. To zwyczajny stan zapalny płuc, wywołany przez powszechne i wszędzie obecne pewne mikroorganizmy z rodziny grzybów; chociaż przebieg schorzenia i stan dziewczyny wydawał się bardzo ciężki. Khrank zlecił syntetyzerowi przygotowanie odpowiedniej przeciwgrzybicznej substancji. Po kilku chwilach został poinformowany, że iniektor jest załadowany i gotowy do użycia.

 

Kończył wtłaczanie szarego dymu w spieczone usta, gdy rozwarły się drzwi izby. Stanął w nich Jan Zakrzewski, a jego rozszerzone w tym momencie oczy wyglądały jak młyńskie koła. Powodem była oczywiście groteskowa dla Jana postać, nieszczęśliwie pozbawiona kamuflażu.

 

Trzy pająkowate odnóża zwisające z jakiejś pobłyskującej kuli, a na niej stwór o workowatym ciele. Kościste ramiona jak u kraba oraz, wystające spomiędzy rozdartych od środka żeber, macki niczym żmije. Jednak najstraszniejsza była osadzona na owym tułowiu głowa potwora. Spłaszczona z roziskrzoną i dziwnie pulsującą szparą na obwodzie, oraz szeregiem rurek różnej średnicy, zwisających niczym porąbane rapierem jelita z kałduna.

 

– Matko Boska. Słodki Jezu, wszyscy święci… – wyszeptał Jan, po czym, odzyskawszy ruchy po pierwszej chwili odrętwienia, krzyknął już głośniej:

 

– Zostaw ją w spokoju demonie!! Odejdź od niej czarci pomiocie!

 

Khrank zachwiał się lekko i zaczął pospiesznie upychać miękkie biruchołki pod pancerzem. Starał się tłumaczyć:

 

– Pomagam tej istocie, nie jestem ci wrogiem.

 

Jednak dla uszu Jana brzmiało to jak końskie parskanie, albo jeszcze lepiej – pierdzenie. Chwycił wiszącą na ścianie batorówkę – czarną szablę, z którą jego ojciec ciął Turczyna i Tatarzyna pod hetmanem Stanisławem Żółkiewskim, i z rykiem ruszył na stwora.

 

Khrank od razu zorientował się w sytuacji. Wiedział jak porywczy bywają ludzie, dlatego, wzmocniwszy pole EM i skierowawszy sporą moc w lewitator, ruszył w stronę okna, licząc, że przebije się przez słabą konstrukcję.

 

Przeliczył się jednak, bo zawarto okiennice na zewnątrz, czego nie zauważył. Błony i tak nie przepuszczały zbyt wiele widoków świata, nawet w środku dnia, gdy było jasno. Postanowił przedostać się do drzwi, sieni, a dalej już będzie miał wolną drogę ucieczki. Dał dyspozycję włączenia pole deflekcyjnego, co w takiej ciemności uczyni go praktycznie niewidzialnym dla ludzkich oczu, jednak zanim zniknął zupełnie, szabla Jana chlasnęła, drgający trzy stopy nad podłogą, kształt. Cięcie nie wyrządziło szkody Khrankowi, ale uszkodziło kilka przewodów tak nieszczęśliwie, że lewitator stracił moc, kamuflaż zaś działał ledwie w pięćdziesięciu czterech procentach.

 

Mimo to Khrank manewrował na tyle zgrabnie i sprawnie, że odbijał większość szaleńczych cięć i sztychów i po kilku chwilach był już w sieni, obserwując krzyczące kobiety i dzieci, gapiące się na niego z rozdziawionymi gębami.

 

– Na miły Bóg! Bolko, Anzelm, do mnie! – krzyczał do swoich przybocznych wciąż nacierający wściekle Jan Zakrzewski. Jednak chwilę później było już po wszystkim. Stwór odfrunął w stronę ściany lasu, chwiejąc się na wszystkie strony, niczym zając umykający chartom, zostawiając za sobą pokrzykiwania i nerwową krzątaninę.

 

*

 

Khrank zaczął odczuwać coś, co można porównać do mieszaniny ludzkiego strachu, paniki i rozbawienia. Nie było to dla niego uczucie nieprzyjemne, ale nie lubił, gdy nastroje wywołane czynnikami zewnętrznymi mąciły jego skupienie i przeszkadzały w misji. Zastanowił się przez moment nad tym, lawirując wolno między drzewami. Najpierw urzekła go opowieść tego szlachcica tak dalece, że poczuł coś na kształt wzruszenia, potem odczuwał dziwną empatię i postanowił pomóc, co nie było dozwolone podczas misji. Teraz zaś myślenie mąciły inne emocje.

 

Przypomniał sobie zdarzenie sprzed kilku dni. Obserwował, zawieszony ponad wsią zwaną Hermanowo, grupę wyrostków, dzieciaków tutejszych chłopków, jak, przydybawszy psa, zaczęli znęcać się nad nim. Pies skomlał i podkulał ogon, a paskudnie powykrzywiane gęby oprawców krzyczały i śmiały się głośno. Nie powinien się wtrącać, bo to groziło poważnymi konsekwencjami dla niego i dla całej misji, ale nie wytrzymał. Podleciał niżej i na moment wyłączył pole deflekcyjne. Kije i kamienie powypadały z rąk łobuzów, a chwila milczenia jaka zapadła, zmieniała się rychło w paniczny krzyk i bieg na oślep w stronę krytych słomą zabudowań. Zresztą pies, podwinąwszy ogon, też umknął, tyle że w odwrotną stronę.

 

Teraz zaczął poważnie brać pod uwagę, że niezrównoważona rasa istot zamieszkujących ów świat wpływa jakoś na jego stan emocjonalny. Nie zdążył rozważyć wszystkich istotnych faktów w spokoju, bo usłyszał dobiegające z oddali głosy. A niestety uszkodzony lewitator i wytwornica pola sprawiały, że był widoczny i poruszał się bardzo wolno, wolniej niż zbliżający się tętent końskich kopyt. Skierował się głębiej w las, rozglądając się jednocześnie za jakąś kryjówką. Chwilę później, gdy ujrzał pochodnie, zrozumiał, że praktycznie nie ma przewagi nad znającymi knieje ludźmi i postanowił wysłać komunikat. Odpowiedź dotarła prawie natychmiast. Na mapie terenu zaznaczono punkt spotkania. Był niedaleko.

 

*

 

– Szybciej! – Jan Zakrzewski poganiał swojego siwka i towarzyszy dosiadających gniadych podjezdków.

 

– Chyba nie dojdziem go w lesie, panie – powiedział, sapiąc, jeden z nich – zarośnięty jak żubr Anzelm. – W taką ciemnicę w chruście nie ma mowy.

 

Jan posadził znienacka konia na zadzie tuż przed ścianą lasu.

 

– Zamilknij i szykuj pochodnie. A ty, Bolko, pojedź do Zagajnic, do pana Gerwazego – powiedział do pachołka, który na oklep dojechał na starej karej i wypłowiałej szkapie i uśmiechnięty unosił w górę sękaty kij. – Powiedz oby szybko paru zbrojnych przysłał.

 

Zagajnice były blisko i nie minęły trzy pacierze, jak grupa zwiększyła się do dziewięciu koni. Wjechali wolno w las, a na przedzie między strzelistymi sosnami szły równo dwa konie. Pana Jana Zakrzewskiego i , znanego z fantazji, pana Gerwazego Boniuszko herbu Brodzic.

 

– Toś mnie waćpan od koryta oderwał, a już kazałem beczułkę miodu wytoczyć – zaśmiał się, a jego broda ruszała się na równi z wielkim jak balia brzuchem.

 

– Wybacz panie Gerwazy, alem czarta prawdziwego w chałupie przydybał, jak mi przy siostrze czary odprawiał. Umknął w stronę lasu i rad jestem, żeś waćpan z ludźmi tak szybko z pomocą przybył.

 

– Czarta? Toż to niedorzeczne, drogi panie Janie! – Gerwazy Boniuszko nie był skory wierzyć we wszystko.

 

– Widziałem tak, jak pana tu widzę! Ogień od niego szedł, a fetor taki, że wytrzymać trudno. Chlasnąłem go szabelką ojca i byłbym zarąbał pomiot, ale w stronę lasu odleciał.

 

– Jakże odleciał?

 

– No tak całkiem zwyczajnie, jak ptak jaki. Widziałem to ja i chyba wszyscy na Dąbiu. Przysiąc mogę i moi pachołkowie też przysięgną.

 

– Przekonałeś mnie, panie Janie – powiedział po chwili, lustrując twarze ludzi Zakrzewskiego. – Jeśli to siła nieczysta – splunął i przeżegnał się szybko – to rzeczą godną chrześcijana jest w pogoń ruszyć. Zobaczym – pogładził przytwierdzone do siodła krócice – czy diabeł tego ognia się boi.

 

– Trzaby śrebrne kule – powiedział jeden z przybocznych pana Gerwazego, ale ten zachował się tak, jakby nie usłyszał chłopaka.

 

– Ruszajmy ławą – zakomenderował. – Ja i pan Zakrzewski na środku, a wy co dwadzieścia kroków na prawo i lewo. Uważać na siebie, nie łamać szyku i nie hałasować, bo to nie nagonka na zająca.

 

No i ruszyli z wolna, uważając, gdzie kierują konie. Pochodnie dawały światło, ale sprawiały, że widzieli ledwie na parę kroków. Gdy więc znaleźli się wreszcie w nieco rzadziej porośniętej chojną okolicy, gdzie pojawiły się dęby i buki, a światło księżyca przeciskało się między łysymi o tej porze roku konarami, niektórzy pogasili łuczywa. Nagle po lewej stronie ktoś zahuczał jak puszczyk i po chwili Jan posłyszał szept.

 

– Jest tam, niedaleko wielkiego drzewa. Błyszczy jakoś dziwnie.

 

Cicho zsiedli z koni i zaczęli ostrożnie zmierzać w kierunku wskazanym przez pachołka. Rzeczywiście po kilku krokach dostrzegli jakieś zielonkawe światełko dające nikłą poświatę. Usłyszeli też coś jakby syk.

 

Gerwazy Boniuszko trzymał w rękach gotowe do strzału dwulufowe krócice. Sprawdził podsypane prochem panewki, wycelował i strzelił. Potem drugi raz i poprawił z drugich luf. Gdzieś z lewej strony, gdy już umilkło echo, usłyszał potężny wystrzał z półhaka, jakby tuż obok uderzył piorun. Jednak Gerwazy wiedział, że z tej odległości każda broń trafiała tylko cudem, nawet w stodołę.

 

Zaraz po salwie ruszyli, dobywając szabel i nie dbając już o ciszę pokrzykiwali, dodając sobie animuszu.

 

Wreszcie po kilku ledwie krokach zobaczyli go. Widok stwora, czającego się paręnaście kroków od nich za drzewem, wstrzymał w miejscu i zmroził ich jak oddech samej kostuchy. Obok drzewa bowiem leżał połyskujący od snopów iskier i dziwnych zielonych światełek kulisty kształt, a przy min na trzech patykowatych łapach stała pokraczna postać otoczona dymem i aureolą poświaty, która nadawała iście piekielnej atmosfery.

 

– Diabeł – powiedział ktoś cicho i wypuścił okuty kij z ręki. Cała kompania jak za pociągnięciem sznurka przeżegnała się. Tylko pan Jan splunął i puścił się w stronę światła, trzymając szablę mocno w garści. Stwór w tym samym momencie zaczął pośpiesznie oddalać się w głąb lasu, ale nie był szybszy od Zakrzewskiego.

 

Khrank, nienawykły do poruszania się bez lewitora, ostatkiem sił wpadł na sporą polanę otoczoną z trzech stron wianuszkiem brzózek i jakimś trzcinowiskiem, zapewne brzegiem moczarów. Tuż za nim wbiegł zdyszany pan Zakrzewski. Szablę trzymał pewnie zaciśniętą w dłoni, ale ręka zwisała nisko i pióro zahaczało o kępy suchej trawy.

 

Zza drzew, po niedużej chwili, wypadło kilku innych mężczyzn, z panem Boniuszko na czele. Khrank przebierał nogami i niczym pająk trzymał dystans, ale Jan wiedział, że tu jego droga się kończy. Podszedł do stwora i wzniósł szablę, szykując się do zadania precyzyjnego cięcia.

 

Nagle w oczy Jana i pozostałych uderzyła światłość tak potężna, że zasłonili twarz wzniesionymi ramionami. Pojawieniu się oślepiającego blasku towarzyszył suchy pojedynczy trzask. Po chwili rozległ się świst, który stopniowo przeszedł w wielki huk i powiew, jak podczas sporej wichury.

 

Jan mimowolnie osunął się na kolana.

 

– Najświętsza Panienko, zawsze Dziewico – wyszeptał. Nie mógł jednak skupić się na modlitwie, bo do głowy wszedł mu dziwny głos, jakby zza światów. Jakby ktoś nawoływał w głębokiej jaskini albo studni.

 

– Nie jestem wrogiem. Nie jestem wrogiem.

 

Głos brzmiał pod czaszką jak wielki dzwon, sprawiając ból. Jan zobaczył kątem oka, że towarzysze łapią się za głowy. Słyszą to samo, pomyślał, jak to możliwe. Spojrzał na pokracznego stwora, wyglądającego jak demon z fresku na sklepieniu kościoła Jezusowego Serca w Targu Brzeskim. Trójnożna postać groteskowo lśniła na tle białej rażącej oczy poświaty. Nagle Jan poczuł silny impuls wypełniający serce. Wstał gwałtownie i w dwóch krokach był przy potworze.

 

– Jezusie święty prowadź moje ramię! – krzyknął i ciął dokładnie wzdłuż czarnej, połyskliwej szpary przechodzącej przez środek, stanowiącego zapewne głowę, worka, tak jak równik przechodzi przez środek globusa. Zobaczył jednocześnie dwa zdarzenia. Żółty błysk, po którym poczuł ciepło w piersi oraz brunatną posokę tryskającą ze stwora i kilka dziwnych rurek odrąbanych razem z czerepem i opadających w murawę.

 

– Chryste… – wyszeptał i padł na ziemię. Gorąco zgasło szybko, przechodząc w nieznośny chłód, a zachodzące mgłą oczy zobaczyły jeszcze w jasnym blasku unoszone przez podobne demony ciało usieczonego stwora. Potem wszystko zgasło. Na zawsze.

 

*

 

– Zabierzcie go – zakomenderował pan Gerwazy Boniuszko, gdy uspokoił się wicher i zupełnie znikło dziwne światło, a na polanie nie było już nic poza leżącym na wznak ciałem Jana Zakrzewskiego. – Nic tu już po nas. O jednego czarta mniej w piekle i o jednego dobrego szlachcica mniej na łez padole.

 

Schował szablę i wsiadł na swego potężnego srokacza. Opuszczając polanę nikt nie patrzył w usiane gwiazdami niebo, gdzie jedno ze światełek, wyraźnie jaśniejsze na początku, powoli stawało się słabe, aż wreszcie zgasło tam, gdzie niebo zdobi Lyra.

 

Gdy koło północy dotarli wreszcie do Dąbia, powitała ich Aniela. Blada była i słabowita jeszcze, ale trzymała się, nawet widząc zwłoki brata z osmaloną dziurą w piersi.

 

– Z fantazją demona usiekł, ale przy okazji do stwórcy musiał się udać, gdy moc samego piekła przemówiła i diabelski piorun serce mu przebił. – Pan Gerwazy nie był wybitnym mówcą.

 

Aniela zapłakała nad ciałem brata. Nie tylko jednak Jan był powodem łez. Czuła i wiedziała, że nie jedna, ale raczej dwie dusze udały się tego wieczora na niebieskie pastwiska, w tym jedna wskutek fatalnej pomyłki. Czuła też, choć to nieprawdopodobne, że Jan i ów demon, który przywrócił jej życie, jeszcze dziś spotkają się w niebie.

 

 

 

KONIEC

Koniec

Komentarze

"Odziany był dosyć nędznie i jego wypłowiały strój widział już pewnie wiele zim, ale budził respekt, łypiąc błyszczącymi jak węgle oczyma spod krzaczastych brwi. " Przerobilbym to zdanie. Kto budził lrespekt i łypal oczyma - stroj czy ten typ? Co do teo  mam niejakie watpliwosci.

Dzięki za uwagę - troszkę zmieniłem, by stało sie to bardziej oczywiste.

Na Boga żywego, Gwidona żeś uśmiercił? A innych imion nie było?
Co do treści, to ciężko mi oceniać, bo kłótnia w karczmie w ogóle mnie nie przekonała, do tego zajęła połowę tekstu i nic z niej nie wynikło.Fragment zaś o zamknięciu okiennic wydaje mi się mocno naciągany. Ale niech sie inni wypowiedzą również. im więcej tekstów tym lepiej.

Jeszcze jedna drobna uwaga przed oceną calości. W czasach, w których toczy się akcja,  nie używano jeszcze pistoletów kapiszonowych. Na pewno tradycyjna krócica nie była pistoletem kapiszonywm, lecz skałkowym. Ktoś sprawdza kapiszony,czyli inaczej pistony  ... Po co? Sprawdził panewki, dosypal prochu do panewki.

Khrank (..) --- po co to "h"? Zostawiłbyś je specom od fantasy. Oni lubią udziwnienia i utrudnienia.
(...) czuł coś na kształt delikatnej obawy (...) --- coś na kształt kolokwializmu, zdumiewającego w narracji, prowadzonej przez niezłego autora.
(...) wypłowiały strój widział już pewnie wiele zim. Budził jednak respekt, łypiąc błyszczącymi jak węgle oczyma (...) --- jak dla mnie, napisałeś, że respekt budził i łypał oczyma wypłowiały strój.
W dialogach chwilami kuleje atrybucja --- nie wiadomo, kto zabiera głos.
------------------------
Napisze krótko --- po usunięciu błędów tekst będzie moim faworytem. Jeśli ujrzę jego poprawioną wersję, ze skróconą nieco sceną w karczmie. Do akcji nic nie wnosi, ale, ponieważ charakteryzuje postaci, jest potrzebna.

Dobre. " Czyta się"... Fajne zderzenie dwóch światów.  Jeden z nich, sarmacki, przedstawiony prawie że bezbłędnie. Nieco za malo inormacji o tym przybyszu o dziwacznym imieniu i jego misji - te części opowiadania są nierowno potraktowane, przez co cierpi i kompozycja, i czytelnik.  Widać ( po przeczytaniu), że opowiadanie mogłoby być o niebo lepsze.
I na pewno warto się potrudzić przy poprawianiu.

@RogerRedeye - Dziękuję za spostrzeżenie. Te kapiszony podpowiedział mi nieszczęsny Internet, a jako osoba niewyspecjalizowana w militariach uwierzyłem ;)
Dodałem mały akapit, troszkę wyjaśniający (mam nadzieję) obecność i zachowanie Kosmity i wyrównujacy akcenty.

@AdamKB - zdaje sobie sprawe, że scena początkowa nie jest potrzebna, ale "włożyłem" ją niejako pod założenia konkursu... Niestety w tej chwili wiem, że nie uda mi się tego fragmentu przebudować w czasie dostępnym na edycję :(

A mnie opowiadanie wessało. Przy tak dobrych kawałkach, nie zwracam uwagi na błędy, po prostu czytam. Ten fragment o kłótni w karczmie, też mi się podobał. Oddaje ducha epoki. Myślę, że bez niego opowiadanie byłoby uboższe.
Nie jest to pierwszy tekst jaki czytałem, traktujący o badaniu naszej planety przez kosmitów w czasach Średniowiecza, więc palmy pierwszeństwa ci nie dam. Ale to dobry kawałek prozy. Napracowałeś się przy nim, zadbałeś o szczegóły języka bohaterów, nazw części ubioru itd. Czytałem z zainteresowaniem. daję 5.

Dobry tekst. Wypada pozazdrościć lekkości pióra. Nie wydaje mi się, że scena w karczmie jest przydługa. W mojej opinii to pozostała część opowiadania względem "rozmów karczmianych" jest za krótka:). Przyjemnie się czytało. Pozdrawiam

Mastiff

Widzę, że wpadliście z Aubrey na bardzo podobny pomysł. Ciekawe, ile jeszcze takich tekstów przyjdzie na konkurs.

No nie mogę się powstrzymać od porównania. Przy tekście Aubrey Twój wypada bladziutko. Fabuła mocno średnia, a do tego próby stylizacji przypominają raczej jazdę na czuja. I na dodatek ostatnim zdaniem tak pojechałeś, że musiałam sprawdzić, czy nie napisała tego jakaś dwunastolatka.

www.portal.herbatkauheleny.pl

Niezłe, ale to nie moje klimaty. Zdecydowanie wolę kombinacje Szabla+Kontusz+Fantasy od Szabla+Kontusz+SF. Ale to, naturalnie, kwestia osobistych upodobań. Widać, że dobrze się czujesz w "technicznej" fantastyce. Trzy nogi kojarzyły mi się z "Wojną Światów" :) Ostatnie zdanie wcale nie wydało mi się infantylne. Scena odbywa się z punktu widzenia młodej, religijnej szlachcianki i takie podsumowanie wydarzeń jest jak najbardziej na miejscu.

Nowa Fantastyka