- Opowiadanie: Gogson - Zwyczajny dzień … dzień jak co dzień? (KRASNOLUDIADA)

Zwyczajny dzień … dzień jak co dzień? (KRASNOLUDIADA)

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Zwyczajny dzień … dzień jak co dzień? (KRASNOLUDIADA)

Otworzył oczy. Kiedy sen ustąpił, lekka mgiełka przybrała konkretne kształty i zobaczył swój stary, zachodzący grzybem i wilgocią sufit. Był to sufit w jego sypialnianym pokoju. Przez myśl przeszło mu, że za oknem wstaje kolejny dzień.

Otworzył oczy. Kiedy sen ustąpił, lekka mgiełka przybrała konkretne kształty i zobaczył swój stary, zachodzący grzybem i wilgocią sufit. Był to sufit w jego sypialnianym pokoju. Przez myśl przeszło mu, że za oknem wstaje kolejny dzień.

– Kolejny dzień… – mruknął pod nosem wstając ospale z łóżka.

Kolejny dzień, który tak naprawdę oglądać będzie przez jedyne 30 minut, przez które pokonuje swoją codzienną drogę do kopalni. Wstając z łóżka z utęsknieniem spojrzał na ścianę naprzeciwko swojego posłania, a następnie rozejrzał się sennym i marzycielskim wzrokiem po pozostałych. W izbie, w której spał nie było okna, choć zawsze marzył, żeby móc wyjrzeć na budzące się miasto i jaśniejące w porannym blasku szczyty masywnych gór. Nic nie wprawiało go w tak dobry nastrój jak widok potężnych i masywnych tworów Matki Ziemi. Jedyne okno w małej chacie, było w drugiej – ogólnej izbie i dawało, niestety, raczej mało optymistyczny widok – na okopconą ścianę sąsiedniej kamienicy. Mimo tego przybijającego początku dnia, jak co rana zszedł do ciasnej, cuchnącej piwniczki. Zabrał z niej trzy kiełbasy z grubnoka , kawał pleśniejącego sera, bochen chleba i dwa litry bramu . Kiedy miał już wszystko, wszedł do głównej izby i to co zabrał ze spiżarki wyłożył na stole. Ciężko siadł na drewnianej ławie, aż zaskrzypiała pod jego ciężarem. Flegmatycznie zabrał się za spożycie śniadania, to gapiąc się przez swoje jedyne okno, to popatrując na swoją ścianę chwały, znajdującą się tuż obok okna. Wisiały na niej różne trofea zdobyte na jaskiniowych stworach, podczas codziennej, mozolnej pracy.Kiedy skończył posiłek, wrzucił resztki do górniczej torby, którą szybkim ruchem zarzucił przez ramię. U boku przepasał swój topór, na plecach przytroczył swój wysłużony puklerz, założył stary szyszak i poprawił pas. Wyszedł ze swojej dusznej chaty i ospale ruszył do kopalni. Im był bliżej swojego miejsca pracy, tym weselsze stawało się jego serce. Choć budzącą się w nim emocję trudno było nazwać radością. Było to bardziej wściekłe podniecenie pomieszane z agresywnym pragnieniem zabicia kolejnej bestii. W połowie drogi, jak zawsze, zatrzymał się i spojrzał na jaśniejący w promieniach poranka masyw Stalowych Gór. Stojąc pośrodku głównej arterii Brodneswik – Traktu Żelaznego, patrzył i podziwiał ten potężny twór Matki Ziemi. Piętrzące się wysoko pod niebem nagie skały i ich ośnieżone szczyty, majestatycznie wznoszące się nad jego niewielką postacią i niewielkim Brodneswik. Jedyne co nadawało jego życiu prawdziwy sens, to praca w dusznych i ciemnych szybach kopalni, znajdującej się we wnętrzu tych szarych gór.

Brodneswik, było dość chaotycznie zaplanowanym miastem, oczywiście o ile o jakimkolwiek planie można tutaj mówić. Nie wyróżniało się na tle innych krasnoludzkich miast. Krasnoludy osiedlały się bez żadnego konkretnego schematu, a impulsem do osadnictwa było odnalezienie odpowiedniego miejsca na wykucie w skale nowej kopalni. Najpierw powstawał główny szyb i kilka domów w jego najbliższej okolicy. Dopiero po jakimś czasie powiększała się luźna zbieranina domów wokół wejścia do kopalni, a z czasem dzika krasnoludzka osada przekształcała się w coś co przypominało niewielkie miasteczko. Niemalże zawsze po jakimś czasie, w osadzie pojawiało się kilku bardziej ambitnych i wizjonerskich, albo może raczej przedsiębiorczych karsnoludzkich magnatów, którym marzyły się krociowe zyski jakie mogliby osiągnąć z kopalni. Zaczynały się walki o władzę i wpływy, które nie trwały może długo ale za to bardzo obficie przelewano krew. W końcu kiedy najsilniejszy lub najsprytniejszy pozostawał na arenie reszta współplemieńców podporządkowywała się nowym realiom. Otaczano miasto murem, budowano „pałac" dla wodza. Magnat przeważnie koronował się na króla i tak powstawały krasnoludzie miasta-państwa, których gospodarka niemalże wyłącznie opierała się na górnictwie. I pędzeniu bramu.

Królewska Kopalnia w Brodneswik wydobywała wysokiej jakości rudę żelaza, którą król Grong sprzedawał wielkiemu Imperatorowi Bargragii, w zamian za zapasy żywności, nowe technologie i niewolników. W zasadzie był on jednym z wielu krasnoludzkich władyków, którzy mieli z Imperatorem podobny traktat handlowy. Niemniej żaden z dumnych krasnoludzkich królów, nie nazywał tego „traktatem handlowym", a „uzależnieniem" Imperatora od dostaw z ich kopalni. Jednakże o tym jeszcze będzie czas opowiedzieć później.

Kiedy dotarł do wejścia przywitał go znajomy duszący fetor dobywający się z wnętrza góry. Na sam kopalniany smród jego oczy zaśmiały się, na ustach wśród gęstej, stalowej brody, pojawiło się coś co mogło przypominać uśmiech. Odruchowo na samą myśl, kolejnego dnia w pracy, zaczął gładzić ostrze topora. Jego głównym zadaniem było oczyszczanie nowych korytarzy ze stworów, które je zamieszkiwały i ochrona pracujących kopaczy. Była to praca niebezpieczna, słabo opłacana. Niskie zarobki rekompensował sobie wynosząc z kopalni różne rzeczy jakie „znalazł" podczas pracy. Nikt nie mógł mu tego zabronić gdyż był tam właściwie drugą najważniejszą osobą, zaraz po głównym zarządcy Królewskiej Kopalni – Zintarze, choć i on bardzo się liczył ze zdaniem swojego „ochroniarza". Każdy kopacz, czy to niewolnik czy zawodowy krasnolud-górnik, wiedział, że zawsze można na niego liczyć. W razie niebezpieczeństwa zawsze pojawiał się na czas, ratując zagrożonych przez potwory górników. Najlepiej ze wszystkich znał całą kopalnię, nawet te nie eksploatowane szyby, a zwłaszcza dzikie jaskinie do jakich górnicy bardzo często się przebijali. Dlatego nikt nie czepiał się kiedy wynosił składniki potrzebne magom z Brunatnej Gildii przy ulicy Kruszcowej, czy trochę rudy dla swojego brata Ulryka, który był kowalem – niestety całkiem marnym.

Ogólnie bez niego kopalnia dałaby sobie jakoś radę. JAKOŚ… Zintar, zanim uzależnił się od bramu, podliczył, straty jakie poniosłaby kopalnia, gdyby go zabrakło, mogłyby być długo nie do odrobienia. O ile w ogóle, byłoby to możliwe… Od pokoleń jego rodzina zajmowała się eksploracją tej kopalni i mało kto mógłby go zastąpić. Zintar wiedział o tym doskonale, ale mimo to nie mógł podnieść mu płacy, gdyż była odgórnie ustalana przez despotycznego króla Gronga. Mógł za to „nie zauważać" jego małego czarnego handlu z miejscowymi magami i kowalami.

Pomimo codziennej dawki radości, mieszającej się ze smutkiem zostawianego w tyle dnia, coś było dzisiaj nie tak jak zawsze. Czuł się nieswojo. Kopalnia była jego drugim domem, a dziś czuł się jakby próbował wtargnąć na czyjś, zupełnie mu obcy, teren. Zdawał się nawet czuć na sobie, czyjś przeszywający wzrok. Wzrok, który bardzo dokładnie obserwował każdy jego krok.

Wyprostował swoje krótkie plecy, coś mu cicho trzasnęło w plecach, poprawił pas i wszedł do kopalni dziarskim krokiem. Po drodze pozdrawiały go znajome twarze i nowo przybyli niewolnicy, których już zdążono pouczyć komu warto się podlizać.

– Staaaaary! Jak się masz!?

– Hej! Przyjacielu załatw trochę grzybów… Do bramu, rzecz oczywista masz u mnie beczułkę w zamian!

– He He. Miło Cię widzieć! Kolejny dzień osłaniania, naszej wesołej kompani, w ciemnej kopalni, co?

I tak codziennie. W kółko te same teksty, których musiał wysłuchiwać schodząc do kopalni. Żałosne. Nigdy nie lubił tego górnikowego lizusostwa. Było to po prostu żałosne i żenujące… Do tego musiał się starać nikogo nie urazić, w końcu nie chciał sobie robić problemów tam na dole.

Pierwsze swoje kroki skierował w stronę Zintara, który jak co dnia sterczał koło swojego biura, gapiąc się na kopaczy tępym, alkoholowym wzrokiem.

– Siemasz, Zintar… – mruknął tonem, który delikatnie zdradzał co myśli o meldowaniu się u zapijaczonego zarządcy – Jakieś problemy w korytarzach, czy na razie mogę zająć się nieużywanymi szybami?

– Co? Aaa… to Ty… Nie nic się nie dzieje… Chociaż… Mógłbyś sprawdzić co się dzieje na samym dole… w chodniku 66 D. Górnicy mówili, że panuje tam „dziwne powietrze", cokolwiek by to nie oznaczało.

– Eee… I mam taszczyć swój tyłek, tak głęboko w głąb kopalni tylko dlatego, że jakiś przepity górniczyna powiedział, że „panuje tam dziwne powietrze"??? Chyba za dużo bramu dzisiaj piłeś Zin! To jest kopalnia do cholery, jakie tu ma być powietrze!? Fiołkowe?!?

– Spokojnie, spokojnie… Dziwne znaczy… hm… Byłeś kiedyś w wierzy magów??? Głupie pytanie, pewnie, że byłeś. Handlujesz z nimi…

– Zasadniczo gówno Ci do tego… No i co z tym powietrzem? – przerwał poirytowany.

– No więc byłem tam sprawdzić o co chodzi… W szybie w sensie… Bo chociaż też myślałem, że wymyślają, żeby się wymigać od roboty, to w końcu jak coś się stanie to moja głowa poleci pierwsza.

– He he… Oczywista, oczywistość. – uśmiechnął się drwiąco.

– Więc kopiąc tunel – kontynuował nie zwracając uwagi tą lekką drwinę – jeden z górników zrobił… dziurę w jego ścianie… Po drugiej stronie coś jest jakieś pomieszczenie czy komnata, a może jakiś stary zasypany chodnik, nie wiem. Nie dało się oświetlić tego miejsca, a kopacze odmówili poszerzenia otworu… Głównie dlatego, że z jego wnętrzna czuć było mocny zapach, dokładnie taki jakim jest przesiąknięte powietrze w wierzy… U magów.

– Więc chcesz powiedzieć, że nie wymusiłeś na kopaczach wykonania rozkazu? Jaja sobie robisz? Co z ciebie za zarządca Zin?

– He he… To się działo w nocy, kiedy TY, smacznie spałeś. Górnicy wiedzą, że w godzinach nocnych aktywność wszelkich stworów pod ziemią maleje… Ale to było coś czego jeszcze nie znali. Czego ja nie znam. Oni się bali, a ja wiedziałem, że bez Ciebie w kopalni, nie ma sensu tego ruszać. Bo co ja niby miałbym tam zrobić jakby się okazało, że po drugiej stronie ma swoje leże jakiś smok… albo, co gorsza, jakiś mózgol?

– Zin, pieprzysz jakby Ci ktoś dechą przez czerep przejechał. Jak nie przestaniesz pić to mózg ci totalnie uszami wypłynie. Dobrze wiesz, że mózgole to tylko stara legenda, a raczej opowiastka do straszenia tych młodych szlachciórskich synalków co ich tu zsyłają za długi karciane, a smoki nie żyją tak głęboko pod ziemią.

– Nigdy nie wiadomo, w każdym razie strach było rozkopywać tą dziurę…

– Hm… A może kopaliście w stronę miasta, co? I się dokopaliście do jakichś starych piwnic magów?

– Nie myślisz chyba, że bogowie nagle postanowili mnie okaleczyć i pozbawili mnie mojej orientacji pod ziemią, co?

– Hm… A nie pomyślałeś, że bogowie niekoniecznie muszą mieć z tym cos wspólnego? Wiesz Zin takie ilości bramu różne rzeczy mogą z mózgiem zrobić… Nawet tak twardemu krasnoludowi. – uśmiechnął się kpiąco.

– Chrzań się. Nie piję już tyle. – odparował przez zaciśnięte z irytacji zęby.

– No dobra, dobra… Jakby to była piwnica magów już by Cię tutaj nie było, bo wiedzieli by o tym wcześniej niż Ty.

– Przestań chrzanić! Idź tam i sprawdź ten tunel!

– No dobra, skoro nalegasz… Ale pamiętaj czego bym tam nie znalazł nie dzielę się z Tobą.

– Chyba zgłupiałeś jeśli myślisz, że możesz tam znaleźć coś wartościowego.

– Kto wie, kto wie. – uśmiechnął się i ruszył w stronę podnośnika.

Zintar odprowadził go znużonym i lekko pijanym wzrokiem do samej górniczej windy. Patrzył jak wchodzi do trzeszczącej, drewnianej kabiny, pociąga sznurek i znika wraz z nią pod ziemią.

Na dole musiał pogadać z przygłupim krasnoludzkim brygadierem imieniem Bogryn, nadzorującym prace na najniższym poziomie. Przeważnie przesiadywał przy swojej szopie, będąc kompletnie zalanym. Tym razem… było tak samo. Pijany, upaprany w kamiennym pyle Bogryn, leżał z wypiętym zadem na ziemi koło szopy.

– Cooooo!? Ktoooo śśśmie mnie… O to Ty… Szego… hyk… Szego potszeba jaśśśnie panu? – podskoczył i wybełkotał po pijacku, po solidnym kopie wymierzonym prosto w dupę.

– Mam zbadać ten dziwny szyb przydziel mi kilku ludzi i możesz iść dalej spać.

Bogryn popatrzył na niego zmrużonymi, zaropiałymi ślepiami. Wyglądał jak wsiowy głupek, któremu pan wydał polecenie, a on musi z całej siły spiąć oba pośladki, żeby zrozumieć co się właściwie do niego powiedziało. Po chwili pociągnął potężnie nosem, splunął zieloną flegmą i zawołał:

– Haaad, … hyk… Groood! – wybełkotał.

– Czego tam szefie? – momentalnie przybiegło dwóch brudnych i poobdzieranych krasnoludów.

– Pokasszcie mu ten szyb… hyk… No wicie… szzześśśdziesi… hyk… jjjonłt szyść ddeee.

– Ta jest.

– A ty szuchaj… hyk… panie… Grod ma wysienty jenzyk, taże radżej z nim nie pogodosz… hyk… szystkie pyyytania, wykierowywowuj do Ha… hyk… Hada…

– Dobra, to się nie przemęczaj tym gadaniem, idź już spać.

Twarz Bogryna momentalnie znalazła się spowrotem na ziemi i dało się słyszeć jego donośne chrapanie.

– On tak zawsze?

– Codziennie. – odpowiedział nieoczekiwanie Grod.

– Myślałem, że nie masz języka?

– Yyy… Ja mam, to Had ma wycięty bo przegrał kiedyś zakład, ale to długa historia.

– Dobra, chyba nie muszę jej znać… Prowadzić do tego szybu bo się senny robię.

Ruszyli w stronę zabarykadowanego chodnika. Po drodze Grod wyjaśnił, że górnicy bali się pracować na tym poziomie i dlatego wymusili zabicie dechami wejścia do korytarza.

– I jeszcze mi dodatkową robotę robią… – mruknął, na samą myśl, że musi jeszcze wyrąbać sobie drogę przez te cholerne dechy.

Górnicza barykada była jednak tak beznadzieją parodią barykady, że właściwie jeden cios toporem wystarczył, aby cała konstrukcja runęła i odblokowała przejście na nowo. Z wnętrza wydobywał się dziwny magiczny zapach. Przestraszeni górnicy nie wiedząc co się dzieje, zaczęli z niepokojem obserwować trójkę krasnoludów zmierzających w głąb „przeklętego" chodnika. Niektórzy wycofali się bliżej windy, inni natomiast pochowali się w pozostałych chodnikach.

Gdy doszli do końca korytarza, zobaczyli niewielki otwór w jednej ze ścian, zionący przerażającą ciemnością i chłodem. Podszedł do niej. Wydobywał się z niej bardzo intensywny zapach magii. Był tak bardzo tajemniczy i przerażający, że nie dało się go jednoznacznie opisać… Znał go z wieży magów, tyle że ten był mocniejszy, intensywniejszy i wydawało się, że magia która jest jego źródłem, jest dużo potężniejsza i starsza, niż ta używana przez magów Brunatnej Gildii w Brodneswik.

– Dooobra… A teraz mi powiedzcie, czy ktoś w ogóle się pofatygował, żeby wsadzić tam łapę z pochodnią i poświecić, żeby się dowiedzieć co tam jest?

– Eee… Nooo, więc właściwie to nie. – pokręcił głową z głupkowatym wyrazem twarzy Grod – Zin tu był, kazał komuś to zrobić ale nikt nie chciał. On sam wolał nie podchodzić do tej dziury bliżej niż na 15 kroków.

– Tak też myślałem. – uśmiechnął się drwiąco – Dobra chłopaki dawać mi pochodnie.

Drżącymi rękoma Had oddał mu jedną pochodnię. Widząc strach w ich oczach i to jak się obaj trzęśli stwierdził, że zaoszczędzi im wrażeń i ich odeśle, bo gotowi mu tu wykitować ze strachu, a nie chciało mu się taszczyć ciał dwóch martwych krasnoludów, aż do szybu głównego.

– Dobra chłopaki, dam sobie radę sam, a wy spadajcie póki jeszcze w gacie nie nafajdaliście. Zostawcie mi tylko ze dwie pochodnie. – momentalnie zniknęli w ciemnym korytarzu.

Uśmiechając się szyderczo odwrócił się do wyrwy w ścianie tunelu.

– Gdzie się podziała legendarna krasnoludzka odwaga i waleczność? Kiedyś krasnoludy cieszyły się sławą nieustraszonych i najdoskonalszych wojowników na świecie, a dzisiaj? Kupa zapijaczonych, rozleniwionych tchórzy. – mruknął sam do siebie.

Podszedł do dziury i wsadził rękę z pochodnią… Po drugiej stronie rozjaśniał tajemniczy korytarz… Przynajmniej w pierwszej chwili niczym nie różnił się od zwykłego korytarza kopalni. Jednakże dopiero po chwili zauważył, że ściany zrobione są z regularnie ciosanych kamiennych bloków.

– A więc jednak nie jest to jakaś tam sobie, zwykła dziura w ścianie… – pomyślał.

Chwycił swój niezawodny topór, stanął na ugiętych nogach, wziął potężny zamach i tak mocno jak tylko mógł przywalił w ścianę korytarza. Walnął raz, drugi, trzeci… Ściana nie ustępowała pod jego ciosami. W końcu zmachany zaprzestał swojego daremnego wysiłku.

– Pewno to łupanie już cała kopalnia słyszała. – pomyślał – Na brodę dziadka, twarde ścierwo…

Spojrzał na topór. Był cały, jak zawsze. Była to niesamowita właściwość tej broni. Nigdy nie tępiała, nie rdzewiała, nigdy nie musiał jej ostrzyć. Broń ta była starsza niż on sam… Baaa… On, jego ojciec i dziadek razem wzięci! A przyznać trzeba, że tamci żyli grubo ponad 250 lat! Mimo swojego wieku, z toporem nic się nie działo, choćby nie wiadomo jak mocno walił o skały. Tajemnica tych zadziwiających właściwości skryta była, w jednej z kopalń nieznanego mu masyw górskiego.

Nie bardzo wiedząc co ma zrobić, postanowił chwilę odczekać. Usiadł na ziemi i myślał, gapiąc się w ziejącą ciemnością dziurę. W końcu nie pozostało mu nic innego i postanowił, raz jeszcze spróbować rozwalić przeszkodę stojącą na jego drodze. Tyle tylko, że tym razem chciał wykorzystać całą swoją siłę, aby ją usunąć. Nigdy jeszcze tego nie próbował, bo w sumie nie musiał, ale wiedział że jest to możliwe. Wyciągnął z plecaka flaszkę, odkorkował i pociągnął porządny łyk. Schował bram, splunął w dłonie, chwycił mocno topór. Wymagało to wielkiego skupienia, jeśli miało się udać, ponieważ starał się skumulować w tym uderzeniu całą swoją siłę. Sztuczki tej nauczył go Altazar znajomy mag. Kiedy był już gotów, szybko wymówił pod nosem krótkie zaklęcie, po czym z wielkim rykiem rzucił się na ścianę zadając jeden, ale niesamowicie potężny cios. Ryk krasnoluda słyszalny był w całej kopalni, nikt nie wiedział co się dzieje i nikt nie ważył się wejść do korytarza, z którego się wydobywał. Większość kopaczy pouciekała już z tego poziomu – prócz Bogryna, dalej spał pijany pod swoja szopą.

Cios. Coś gruchnęło, jakby pękło. Ściana ustąpiła. Mała dziura powiększyła się na tyle, żeby krasnolud mógł przejść. Niestety taki wysiłek, kosztował go dużo energii. Oparł się o ścianę i powoli osunął na ziemię. Przez chwilę patrzył zadowolony na swoje dzieło. Wysiłek jaki zrobił sprawił, iż po krótkiej chwili jego znużone powieki, powoli się zamknęły. Spał dopóki nie odzyskał sił, a kiedy się przebudził, akurat dogasała leżąca na ziemi pochodnia.

– No to ładnie, gdzieś z godzinkę się zdrzemnąłem… – wywnioskował po dogasającej pochodni.

Odpalił nową, wstał i przeciskając się przez niezbyt duży otwór. Ruszył przed siebie nowym korytarzem. Początkowo miał uczucie jakby się poruszał po korytarzu jakiejś potężnej twierdzy, jednakże po pewnym czasie korytarz zaczął się poszerzać, aż w końcu przeszedł w olbrzymią komnatę, wysoką na jakieś 50 stóp, szeroką i długą na około 100. Sufit podpierały niesamowite posągi-olbrzymy, wyglądem przypominające postacie jakichś pradawnych królów, lecz wcale nie przypominały one władców krasnoludzkich. Było to dla niego dziwne i zastanawiające. Zadawał sobie w duszy jedno pytanie: jakaż to inna rasa, była w stanie wybudować tak głęboko pod ziemią, tak olbrzymie komnaty, których sufity podpierane były przez tak majestatyczne kolumny? Z podziwem przyglądał się tym kolosom w podłużnych, spiczastych hełmach i sięgających ziemi płaszczach. Zauważył, że posągi stały w czterech rzędach, po cztery w każdym. Były zwrócone ku sobie twarzami, wyznaczając w ten sposób, główne przejście między nimi. Po lewej stronie olbrzymy, wyciągały ku górze swoje lewe, masywne ręce, natomiast po prawej, prawe. Wyglądało to jakby wszystkie kolosy jedną ręką podtrzymywały cały masyw górski. Podczas gdy, uniesione ręce stanowiły podporę stropu komnaty, pozostałe były dostojnie wsparte na rękojeściach mieczy, niby gotowe do wyciągnięcia broni i odparcia każdego niespodziewanego ataku. Nogi posągów obute w sandały, ustawione były w lekkim wykroku. Do przodu wysunięta była noga odpowiadająca uniesionej ręce, a wyglądało to jakby kolosy miały zamiar za chwile gdzieś ruszyć i oddalić się z tego zapomnianego przez wszystkich miejsca.

W tajemniczej komnacie, nie było ciemno, jednakże nie było to zasługą jego małej pochodni. Komnata była całkiem jasna, a źródło owej jasności znajdowało się po drugiej stronie wąskiej drogi, która wiodła między posągami. Prowadziła ona prosto pod przeciwległą ścianę, pośrodku której na niewielkim podwyższeniu, stał swego rodzaju portal, emanujący potężną magią i światłem.

Chwilę się przyglądał zanim dostrzegł stojącą przy portalu szczupłą, wysoką postać. Nie widział jeszcze kim ona była, ani czy był to człowiek czy elf, czy też przedstawiciel jeszcze jakiejś innej rasy. Zauważył, jednak długie, opadające na ramiona siwe włosy. W miarę jak podchodził, dostrzegał coraz więcej szczegółów owej tajemniczej postaci. Jej pancerz… Cóż nie był kompletny, i odsłaniał miejscami ciało… Ale gdy posunął się znów trochę bliżej dostrzegł, iż tam gdzie brakowało pancerza… Również ciało tej postaci nie było kompletne. Widoczne miejscami kości szkieletowe sugerowały, że osoba ta raczej już nie żyje, i to od całkiem dawna, a jej ciało w jakiś cudowny sposób ustało w tym samym położeniu pomimo kompletnego rozkładu tkanek. Mogło by to się okazać prawdą tym bardziej, że jej opuszczona głowa i obciążone bronią ręce nie zmieniły jak dotąd swojej pozycji, ale…

– Jak dotąd całkiem nieźle… Tyle, że skąd ten truposz się tutaj w ogóle wziął… – mruknął pod nosem, swoim zwyczajem.

…w odległości mniej więcej 33 stóp postać uniosła głowę i oczom krasnoluda ukazała się elfia twarz… Owa twarz, a właściwie to co z niej zostało, nie miała praktycznie całego lewego boku. Widoczne były tylko kości czaszki. Prawa strona twarzy osłonięta była zaschłymi tkankami i resztkami skóry. Oba oczodoły świeciły przerażającą i złowrogą pustką. Prawa ręka trzymająca prosty, zardzewiały miecz, była pokryta zasuszonymi ścięgnami i mięśniami. Lewa dzierżąca sporej wielkości tarczę z namalowanym na niej niebieskim drzewem, na tle czerwonej góry, okuta była w lekki skórzany pancerz, spod którego widoczne były ślady zepsucia resztek ciała. Nogi pokrywał taki sam lekki skórzany pancerz, a bose stopy lśniły bielą nagich kości. Cała postać przyprawiała o gęsią skórkę.

Problemem było tylko to, że „gęsia skóra", była pojęciem obcym dla niego. Może i dostałby ją każdy, ale nie krasnolud taki jak on, który w końcu niczego się nie bał. Ożywione ścierwo elfiego wojownika z pewnością było widokiem dość niecodziennym, ale nie na tyle żeby zatrzymać czy przestraszyć krasnoluda.

Uśmiechnął się, uniósł topór i stanął na lekko ugiętych nogach:

– Stój śmiertelny głupcze!

– Ocho cho… To Ty jeszcze nawet nie zapomniałeś jak się gada. Ale mam fart… Teraz będę musiał zapewne wysłuchać Twojego biadolenia, co?

– Jestem Silvarion. Odejdź póki jeszcze możesz…

– Masz pecha gadający ścierwojadzie, bo się Ciebie jakoś nie boję i nigdzie się nie wybieram, chyba że dalej przez tenportal.

– Odejdź póki jeszcze możesz…

– To już mówiłeś…

– Zbudziłeś Silvariona, strażnika Cesarskiego Portalu, z jego odwiecznego snu.

– No i?

– Ja Silvarion, obdarzony nieśmiertelnością, sługa mego cesarza, strażnik tej bramy, przysięgłem strzec jej, aż się świat nie skończy, lub mój pan ze służby nie zwolni.

– Ciekawe, a co jak będę chciał przejść przez bramę?

– Możesz stąd odejść i przeżyć, albo spróbować przejść i zostać zgładzonym przez Silvariona.

– Niezły żart… To może zrobimy tak – posiekam twoje nie do końca martwe ścierwo, rozetrę je na miazgę i pójdę dalej co?

– Głupcze… Wybrałeś więc śmierć!

Nie zdążył nawet mrugnąć, a truposz już był przy nim i wymierzał cios, celując w jego głowę starą klingą. Krasnolud ledwo zdążył zablokować cios i odskoczyć.

– Widzę, że się nie patyczkujesz kolego…

Runął na trupa, wziął szybki zamach i wyprowadził silny cios. Silvarion osłonił się starą tarczą, która jednak nie wytrzymała uderzenia i topór bez problemu rozwalił ją w drobne kawałeczki. Upuściwszy resztki tarczy, uzbrojony już tylko w miecz elf-ożywieniec, runął do ataku tnąc oburącz od lewej i trafiając na blok krasnoluda. Odbijając cios, od razu wyprowadził uderzenie, wbijając trupowi ostrze topora w prawy obojczyk. Usłyszał ciche stęknięcie, wyciągnął ostrze. Odskoczył, gotów do kolejnego ciosu. Silvarion z pozycji klęczek wyglądał na rannego i pokonanego. Taka rana każdego by unieszkodliwiła, jeśli nie zabiła. Jednak nagle trup podniósł swoje puste oczodoły na krasnoluda.

– Głupcze, mnie się nie da zabić…

Z tygrysią wręcz zwinnością odskoczył przed ciosem krasnoluda, odbił się od jednego z posągów i rzucił się w jego stronę zadając cios za ciosem. Krasnolud cofał się, ledwie nadążając z odparowywaniem kolejnych uderzeń trupa. Nagle znaleźli się niebezpiecznie blisko portalu. Krasnolud nie był w stanie zbyt długo opierać się nawałnicy ciosów wyprowadzanych przez swojego przeciwnika, zabłysła mu tylko jedna myśl:

– Jeszcze Cię kiedyś dopadnę Ty gnijący kawale mięcha…

Odbił ostatni cios, odwrócił się i skoczył w jasność wirującego portalu.

Przez chwilę widział trupa, który odwróciwszy się powrócił do poprzedniej pozy, chwilę potem znikł w blasku jasnego światła. Zdawało mu się, że długo leciał, wirował w powietrzu, aż w końcu gruchnął o ziemię z niesłychanym impetem i wszystko stało się czarne.

Z ciemności na początku wyłoniła się komnata…

– Sen? Czy też jawa? – odezwał się niewiadomo skąd, jakby znajomy głos.

… była cała biała, a on leżał na wielkim łożu. Topór stał wsparty o ścianę tuż przy drzwiach. Błyszczał, pięknym jasnym wewnętrznym płomieniem. Wstał z łoża, ze zdziwieniem obserwował swój jaśniejący topór. Rzeźbione niewielkimi i misternie wykonanymi runami i niewielkimi liśćmi nieznanego drzewa stylisko, wydawało się pulsować zadziwiająco potężną magią. Ostrożnie wyciągnął ręką i chwycił za stylisko. Nic się nie stało, a magia broni jakby zmalała, choć nadal była wyczuwalna. Zabrał topór i podszedł do okna. Był w wierzy. Z jej okna widział wspaniałe, zadbane miasto położone nad wielkim jeziorem. W dali jego oczy dostrzegły dziwną krainę, gdzie przeważał błękitny kolor koron drzew. Do drzwi komnaty ktoś mocno zapukał. Nie zdążył zaprosić niespodziewanego gościa, gdy ten sam otworzył z impetem drzwi, nieomalże je wyważając. Wpadł przez nie jak burza Silvarion, lecz nie był to ten sam nieumarły spotkany w kopalni. Był cały i zdrowy, a przede wszystkim… żywy. Nie zmieniło się jednakże jego nastawienie, kiedy tylko drzwi się otworzyły uniósł swój elficki miecz, dając tym samym krasnoludowi znać o swojej gotowości do walki. Krasnolud chciał odskoczyć do tylu jednak zapomniał, że za nim jest okno. Skoczył… Potknął się, zachwiał chwilę i wypadł przez nie… Świat zawirował rozmył się, a nim znikł zupełnie zdążył jeszcze dojrzeć drwiący uśmiech Silvariona.

Otworzył oczy. Zobaczył swój stary…

– Zaraz… to nie mój sufit… – pomyślał zaskoczony.

Zobaczył niebieskie niebo, wędrujące po nim chmury i przelatujący klucz dzikich kaczek. Powoli wstał z ziemi. Nie był wcale w swojej chatce, nie był nawet w Brodneswik… Była to zupełnie obca mu kraina.

A kraina ta była nadzwyczajna. Swą nadzwyczajnością przewyższała wszelkie dziwy, jakie krasnoludzie oczy mogły zobaczyć pod ziemią. Błękit koron, wspaniałych, wysokich drzew i krwawo czerwieniące się w dali na horyzoncie, szczyty gór – wszystko to dawało raczej wrażenie snu, aniżeli jawy. Inny niesamowity, acz groźnie wyglądający świat, w którym wszystko było nadzwyczajne, wciągał go w swoje odwieczne tajemnice.

Kiedy się podniósł z czarnej ziemi, czuł, a właściwie wiedział, że znalazł się tutaj nie przez przypadek. Spojrzał na błękit drzew i czerwień gór, i wiedział, czuł po prostu, że ktoś lub coś sprawił, że odnalazł ten ukryty magiczny portal w kopalni, dzięki czemu znalazł się na tej obcej ziemi z dala, od rodzinnych stron. Wiedział też, że był jakiś konkretny powód dla którego ten ktoś lub coś, podsunął mu ten nowy szyb w kopalni w Brodneswik.

– Szyb 66 D… Zin nigdy nie pozwalał kopać więcej chodników, odchodzących od głównego szybu, niż trzy, czyli do C, kurwasz mać… D był czwartym korytarzem i nikt się nie połapał? Nawet ja nie zauważyłem… Więc ten odchył, mógł być spowodowany przez kogoś, albo coś, z zewnątrz… Przez magię jakąś? Hm… Może… I może mieć coś wspólnego z odkrytym przeze mnie portalem. – krótko wydedukował krasnolud.

Tyle na szybko zdołał się domyśleć, nie wiedział czy ma rację, czy też nie. Wiedział natomiast, że wszystkiego musi się dowiedzieć i że z pewnością dowie się w odpowiednim czasie. Na razie postanowił rozejrzeć się po tajemniczym niebiesko liściastym lesie. Kto wie może spotka kogoś kto mu wyjaśni co się właściwie stało?

 

Grubnok – gatunek świni hodowlanej, wykorzystywanej również do pługów w uprawie roli, duże silne zwierze, absolutnie niegroźne, bardzo tłuste i smaczne. Bram – krasnoludki specjał, alkohol pędzony z grzybów jaskiniowych z dodatkiem gnijących trocin sosnowych, wydzieliny z wątroby brisa i dużą ilością śliwek.

 

Koniec

Komentarze

Tekst błaga o akapity. Tudzież poprawną interpunkcję. Przykłady:
W izbie, w której spał nie było okna - po spał ma być przecinek, to wtrącenie;
Jedyne okno w małej chacie, było w drugiej - ogólnej izbie - tu przecinek jest zbędny.
Ogólnie tekst przypomina mi fragment RPGa, czy też próbkę wymagającą rozwinięcia.

heh z interpunkcją mam mega problemy... nie wiem skąd mi się to bierze ;/ tekst napisałem jakiś czas temu i jest hm... swego rodzaju próbką, jest dalszy ciąg...

Kiedy sen ustąpił, lekka mgiełka przybrała konkretne kształty i zobaczył swój stary, zachodzący grzybem i wilgocią sufit. – Nie bardzo kapuję o co biega z tą mgiełką. Co do sufitu, to Twoja wersja brzmi dziwnie. Sufit był w jego chacie, ale raczej nie ma sensu zaznaczać, że należał do niego, bo do kogo w takim razie należały ściany, podłoga… :P Głupio to brzmi z tym zaimkiem.

 

Był to sufit w jego sypialnianym pokoju. ( Pokój sypialniany? A nie po prostu sypialnia? I znów koniecznie trzeba zaznaczyć czyj był pokój z sufitem?)Przez myśl przeszło mu, że za oknem wstaje kolejny dzień.
- Kolejny dzień... ( powtórzenie względem zdania powyżej)- mruknął pod nosem wstając ospale z łóżka. – Dzień wstawał i bohater wstawał. Powtórzenia numer dwa.

 

Kolejny dzień, który tak naprawdę oglądać będzie przez jedyne 30 minut, przez które pokonuje swoją codzienną drogę do kopalni. – Te trzydzieści minut to jakaś przeszkoda na jego drodze, którą musi przebyć zanim dojdzie do kopalni?

 

W izbie, w której spał nie było okna, choć zawsze marzył, żeby móc wyjrzeć na budzące się miasto i jaśniejące w porannym blasku szczyty masywnych gór. – Ze zdania wynika, że w izbie nie było okna, ponieważ bohater marzył o wyjrzeniu na miasto. Podejrzewam, że raczej nie to było powodem jego braku.

 

Jedyne okno w małej chacie, było w drugiej - ogólnej izbie i dawało, niestety, raczej mało optymistyczny widok - na okopconą ścianę sąsiedniej kamienicy.

 

Kiedy miał już wszystko, wszedł do głównej izby i to co zabrał ze spiżarki wyłożył na stole. – Może i poprawnie, ale jak dla mnie dziwnie. Na stole rozłożył. Wyłożył na stół.

 

Flegmatycznie zabrał się za spożycie śniadania, to gapiąc się przez swoje jedyne okno, to popatrując na swoją ścianę chwały, znajdującą się tuż obok okna.  – Spożywanie. Znów koniecznie trzeba podkreślić, do kogo należały okno i ściana.

 

Wisiały na niej różne trofea zdobyte na jaskiniowych stworach, podczas codziennej, mozolnej pracy. – Rosły na tych stworach, a on je zbierał jak grzyby, tak?

 

U boku przepasał swój topór, na plecach przytroczył swój wysłużony puklerz, założył stary szyszak i poprawił pas. – O przepasaniu się pasem, rzemieniem, sznurkiem słyszałem. Kiedyś widziałem mnicha z klasztoru Shaolin owijającego sobie metalowy pręt wokół szyi i bioder. Ale czy zrobiłby to samo z toporem o drewnianym trzonku? Bohater tego opowiadania to naprawdę niezły kozak. Aha, i zapomniałeś dodać, że szyszak oraz pas też były jego.

 

Wyszedł ze swojej dusznej chaty i ospale ruszył do kopalni. – Dziwnym by było, gdyby obudził się w swojej, a cudzą opuszczał.

 

Im był bliżej swojego miejsca pracy, tym weselsze stawało się jego serce.

 

Im był bliżej swojego miejsca pracy, tym weselsze stawało się jego serce. Choć budzącą się w nim emocję trudno było nazwać radością. Było to bardziej wściekłe podniecenie pomieszane z agresywnym pragnieniem zabicia kolejnej bestii. – Narrator sam nie wie jakie emocje targają jego bohaterem. To kto ma wiedzieć?

 

Zintar, zanim uzależnił się od bramu, podliczył, straty jakie poniosłaby kopalnia, gdyby go zabrakło, mogłyby być długo nie do odrobienia. – Ni cholery nie idzie zrozumieć sensu tego zdania.

 

Wyprostował swoje krótkie plecy, coś mu cicho trzasnęło w plecach, poprawił pas i wszedł do kopalni dziarskim krokiem.

 

To zanim wstawisz ciąg dalszy, przeczytaj go i popraw. Tę część doczytałem do ostatniego wypunktowanego zdania. Masz masakryczne problemy z intrpunkcją i zaimkozą, więc nad tym tez popracuj. Kontroluj też sens zdań które tworzysz, bo nieraz wychodzą zabawne kfiatki. Oby druga część była dużo lepsza :)

Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.

Fasoletti jak zwykle wykonał kawał dobrej roboty. Ja mogę dać ci radę, którą mi dano kilka tygodni temu- przejrzyj sobie słownik poprawnej polszczyzny, rozdział o interpunkcji. Wciąż popełniam będy, ale już nie aż tak dużo. Po drugie, tzw. leżakowanie tekstu i czytanie i poprawianie co kilka dni.
Co do treści- cieszę się, że nareście bohaterem jest krasnolud, a nie wiecznie elfy i elfy ( nawet bohater moich opowianań to elf :-) ). Pomysł nie głupi, ale tekst nadaje się do poważnego remontu, albo do napisania od nowa. Gdybym miał oceniać, dałbym pomiędzy 3 a 2. Głównie za błędy.

Po prostu każdy się boi, że zdenerwuje miłośników krasnoludzkiej rasy i mu zapukają toporami do drzwi jak ich przedstawi w złym świetle :P Opowiadanie mnie nie zachwyciło, ale topór odłożyłem na swoje miejsce...

Wielkie dzięki za wszelkie komentarze i porady... Przynajmniej wiem na co zwracać uwagę i co poprawić ;] jak dawałem znajomym do poczytania to nikt nic krytycznego nie mówił xD no nic możliwe, że ten tekst zostanie jeszcze przemeblowany i wstawię nowy, mam nadzieję że lepszy ;P

Nowa Fantastyka